czwartek, 31 marca 2011

Na zamównienie

Przedwczoraj wieczorem wpadła do nas Najlepsza Sąsiadka. Nieco zmarnowana usiadła na chwilę, i w czasie rozmowy wspomniała, że marzy jej się drożdżówka, taka wysoka, puchata, z kruszonką. Cóż - chcieć, to móc. Postanowiłam zrobić jej przyjemność i upiec ciacho. Rano, przed wyjściem do pracy, wyjęłam drożdże z lodówki, żeby zaraz po powrocie móc się zabrać za przygotowanie. Tyle, że zaraz po obiedzie, który przygotował D., pojechaliśmy na pocztę i do sklepu. A kiedy znaleźliśmy się z powrotem w domu... Zasnęliśmy. Cała dzika obudziłam się o 19:30, i pełna dobrych chęci, w końcu na poważnie wzięłam się za ciasto. Nieco zmieniłam upatrzony wcześniej w Ciastach przepis. Zamiast proponowanej miechunki użyłam dojrzałych gruszek, które spontanicznie kupiłam tydzień temu i leżały sobie zapomniane w misce, delikatnie zmniejszyłam też ilość masła. Muszę powiedzieć, że całość bardzo miło mnie zaskoczyła. Ciasto wyrabiało się cudownie - nielepiące, gładkie, miękkie i sprężyste, wspaniale wyrosło, a po upieczeniu otrzymałam naprawdę puchatą i delikatną drożdżówkę. Miodowa kruszonka z gruszkami skomponowała się idealnie, nadając całości słodyczy. Jestem bardzo zadowolona z efektu, a i NS zeżarła (jak sama to subtelnie określiła) dwa spore kawałki. 
Niestety, nie przypilnowałam mojego maleństwa, i kruszonka za bardzo się przypiekła... Wystarczy jednak przykryć wierzch folią aluminiową, i zamiast lekko czarnego, nabierze cudnego złoto-brązowego koloru.

A ponieważ od wczorajszego popołudnia pada deszcz, jest szaro i pochmurno, taka drożdżówka z pewnością niejednej osobie poprawi humor.

Drożdżówka z gruszkami i miodową kruszonką



Składniki:
(forma 25x25 cm)

ciasto:
  • 400 g mąki pszennej
  • 150 g miękkiego masła
  • 22 g świeżych drożdży
  • 160 ml mleka
  • 40 g cukru
  • 1 jajko
  • 1 żółtko
  • 1/4 łyżeczki soli

kruszonka:
  • 250 g mąki pszennej
  • 75 g miękkiego masła
  • 100 g płynnego miodu
  • 1 żółtko

dodatkowo:
  • 3 dojrzałe gruszki

Do miski przesiać mąkę. Na środku zrobić wgłębienie, wkurszyć drożdże, zasypać 1 łyżeczką cukru i zalać 1/3 mleka. Odstawić na 15-20 minut, żeby drożdże ruszyły.

Po tym czasie dodać do ciasta resztę cukru, mleka, sól, jajko oraz żółtko i dokładnie wymieszać. Na końcu dodać masło. Wyrobić gładkie, elastyczne, nieklejące się ciasto. Odstawić do podwojenia objętości na około 40 minut.

Po tym czasie ciasto jeszcze raz szybko wyrobić, rozwałkować i wyłożyć nim formę wcześniej wyłożoną papierem do pieczenia.
Pozostawić do napuszenia na 20 minut.

Masło na kruszonkę zmiksować na gładko z miodem. Dodać żółtko, wymieszać. Wsypać mąkę, zmiksować (ciasto nie jest bardzo suche, ale takie ma być).
Gruszki obrać, podzielić na ćwiartki, wyciąć gniazda nasiennie, pokroić na cienkie plasterki.
Owoce rozłożyć równomiernie na cieście, posypać kruszonką.

Piec w 200 st. 40-45 minut do tzw. suchego patyczka.

Smacznego!

Po wczorajszej konsumpcji NS z D. zaczęli wspominać, jak wspaniale smakują eklerki z bitą śmietaną i polewą czekoladową. Ja mam dzisiaj dzień wolny. Tak tylko delikatnie sugeruję, czego można spodziewać się w najbliższych dniach...

niedziela, 27 marca 2011

Chwile romantyczne

Sobota. Słoneczna, spędzona w ogródku na cięciu gałęzi i pakowaniu ich do worków. Pokaleczone dłonie od pnączy róż, które średnicą bardziej przypominały niewielkie drzewa. O wyjątkowo kłujących i ostrych kolcach. Kiedy przed ósmą Najlepsza Sąsiadka zaproponowała oglądanie filmu, w pierwszej chwili chciałam odmówić. Strasznie chciało mi się spać, i nawet nie potrzebowałam patrzeć na poduszkę, żeby oczy mi się zamykały. Ale tytuł zrobił swoje. Od dawna marzyło mi się obejrzenie tego filmu, więc stwierdziłam, że jakoś wytrzymam. 
Wytrzymałam. I nie żałuję.



Sophie jedzie z Victorem do Werony na miesiąc przedślubny - za sześć tygodni ukochany bohaterki otwiera własną restaurację i już teraz jest sprawą bez reszty pochłonięty. Dlatego w mieście najsłynniejszych kochanków spędzają czas osobno. On odwiedza winnice, zachwyca się aukcjami najlepszych win i regionalną kuchnią. Ona zwiedza i marzy o choćby odrobinie zainteresowania ze strony narzeczonego. Przypadkiem trafia na plac, gdzie na murze kobiety z całego świata zostawiają listy do Julii - z prośbą o pomoc w miłości. 
Sophie zawodowo zajmuje się sprawdzaniem faktów dla gazety, kiedy więc zauważa młodą brunetkę zbierającą do kosza wszystkie zostawione kartki, nie może się powstrzymać, żeby za nią nie iść. Poznaje cztery kobiety, które są sekretarkami Julii - zajmują się odpisywaniem na listy. Pozwalają Sophie do siebie dołączyć. Kiedy kolejnym razem zbierają pozostawione na murze skrawki miłości, Sophie znajduje list zostawiony pięćdziesiąt lat wcześniej. Nie byłaby sobą, gdyby na niego nie odpisała.
Po tygodniu przyjeżdża Claire ze swoim wnukiem, który pilnuje porywczej babci. Pozwalają Sophie towarzyszyć im w poszukiwaniach Lorenza - ukochanego Claire z młodości, którego porzuciła ze strachu przed rodzicami i obowiązkami. Podróż przez malownicze tereny Wenecji Euganejskiej wywołuje w bohaterach wiele uczuć, budzi uśpione emocje, daje możliwość odmiany losu.

Film jest śliczny ze względu na obszary, gdzie był kręcony - z przyjemnością ogląda się włoskie krajobrazy. Historia jest ciekawa, choć oczywiście przewidywalna. Nie przeszkadza to jednak w delektowaniu się całością, uśmiechach przy kilku zabawnych scenach i oczywiście wzruszeniu na końcu. 
Po obejrzeniu Listów do Julii można uwierzyć, że prawdziwa miłość jest w stanie przetrwać wiele, i tak na prawdę każdy może taką miłość znaleźć. Wystarczy wiedzieć, kiedy nie można odpuścić.

Sentymentalny, lekki, momentami zabawny, chwilami wzruszający. Ot, do obejrzenia w sobotni wieczór - w sam raz.

Listy do Julii
2010
reżyseria: Gary Winick
scenariusz: Jose Rivera, Tim Sullivan
Sophie: Amanda Seyfried
Victor: Gael Garcia Bernal
Charlie: Christopher Egan
Claire: Vanessa Redgrave
Lorenzo: Franco Nero

sobota, 26 marca 2011

Godzina dla Ziemi

Tak, właśnie dzisiaj, o 20:30 na godzinę Zgasimy światła. Dla Ziemi. Bo czy jest coś cenniejszego dla Człowieka?

Co można robić w tym czasie? Dzisiaj ciężko nam sobie wyobrazić świat bez prądu. Bez światła, telewizji, radia, komputera z internetem, bez telefonu, lodówki i pralki. Oczywiście nie namawiam nikogo, żeby wyłączył lodówkę i pozbawił się jedzenia. Ale taka godzina może być na prawdę ciekawa. Inna. Cicha. Spokojna.
Zapalić świeczki, usiąść z dobrą książką, bliską osobą, z zeszytem i piórem i głową pełną marzeń i fantazji. Rozmawiać, myśleć, rozmarzyć się na kilka chwil. Może nawet bardziej dla Siebie niż Ziemi...?



I pamiętajcie, że dziś w nocy przesuwamy czas o godzinę. Dni będą dłuższe, wieczorem będzie jaśniej, i nie będzie trzeba tak szybko zapalać światła.

czwartek, 24 marca 2011

Nie-jesienne jabłka

Nie są jesienne. Ani odrobinę. Za to naprawdę smaczne.

Uwielbiam jabłka. To owoc uniwersalny - smakuje zawsze i wszędzie, nie ma problemów z transportem, dostępny o każdej porze roku. Sezon na jabłka trwa nieprzerwanie, i ja się bardzo z tego cieszę.
Te konkretne jabłuszka zalegały w misce na owoce od jakiegoś czasu. Kupiliśmy ich sporo, i w końcu nikt nie miał ochoty sobie po prostu pogryzać wspaniale zielonych kulek. Dlatego wymyśliłam sobie tartę. Na kruchym cieście. Z miodem. Czy takie połączenie nie brzmi wspaniale? I co z tego, że jakby jesiennie...

Plan był taki, żeby przygotować ją rano. Wstałam więc wcześniej. Co prawda myślałam o 7:30, a nie 6:34, ale przecież raz się żyje. Najpierw chciałam tylko zagnieść kruchy spód i oddać się Morfeuszowi jeszcze na parę chwil, ale poranne promyki ledwo rozbudzonego słonka powstrzymały mnie przed wtuleniem się w poduszkę. I dobrze się stało! Dzień był długi, udany, a ciasto naprawdę smaczne. 
Muszę zaznaczyć, że niemożliwością - przynajmniej dla mnie - było rozwałkowanie ciasta. Lepiło się niemiłosiernie, ale smakowało naprawdę dobrze. Tylko całość jakby za mało miodowa... Nie wiem, dlaczego. Ale może mam jakieś spaczone kubeczki smakowe. 

Idę sobie ukroić ostatni kawałeczek, resztę zje D. i będę mogła znowu coś upiec.

Tarta jabłkowa z miodową polewą



Składniki:
(forma do tarty o średnicy 28 cm)

ciasto:
  • 200 g mąki pszennej
  • 1 łyżeczka proszku do pieczenia
  • 1 jajko
  • 1 żółtko
  • 80 g płynnego miodu
  • 150 g zimnego masła

wierzch:
  • 4 jabłka

polewa miodowa:
  • 2 jajka
  • 4 łyżki płynnego miodu
  • 1 łyżeczka ekstraktu z wanilii
  • 170 ml śmietany kremówki (38%)

Mąkę przesiać z proszkiem do pieczenia. Dodać jajko, żółtko, miód i pokrojone na małe kawałki zimne masło. Szybko zagnieść ciasto i schłodzić w zamrażalniku przez 30 minut.

Schłodzonym ciastem wylepić formę, formując rant. 
Podpiec 10 minut w 200 st. C.
Przestudzić.

Jabłka obrać, usunąć gniazda nasienne, pokroić w ósemki i rozłożyć na cieście.
Jajka roztrzepać, wlać miód, ekstrakt i kremówkę. Dokładnie wymieszać. Masą zalać jabłka.

Piec w 200 st. C. przez 30 minut.
Ostudzić przed podaniem.

Smacznego!



To już piąty przepis, do wykonania którego zainspirowała mnie książka. Całkiem nieźle mi idzie pokonywanie manii blogowej, prawda? Czytam, czytam, ale też zabrałam się za te wszystkie książki na poważnie. I wiecie co? To wciąga.

wtorek, 22 marca 2011

Znowu banan

Zachciało mi się wczoraj czegoś słodkiego. Zachciało mi się rano, przed wyjściem do pracy, więc nie mogło to być nic skomplikowanego, praco- i czasochłonnego. Od jakiegoś czasu w zamrażalniku czekały maliny, kupione z myślą o tych właśnie babeczkach. Zabrałam się ochoczo do pracy - po powrocie mieliśmy słodki deser. 
I teraz muszę się do czegoś przyznać - pierwsza mi nie smakowała. Gliniasta, ciężka, nic ciekawego. Ale druga, z dodatkiem kremu, była zdecydowanie lepsza. Potem trzecia, i kolejna... Zniknęły w ciągu kilku godzin, a jedliśmy tylko we dwójkę. 

Babeczki są ciężkie za sprawą bananów, mają tą specyficzną, jakby nieco budyniową konsystencję. To nie zakalec! One takie po prostu są. Z dodatkiem świeżych, aromatycznych malin i lekkiego kremu są jednak naprawdę smaczne - choć nie każdy się z nimi polubi. Ze mną nie była to miłość od pierwszego wejrzenia, jednak jeszcze je powtórzę - może ktoś inny również się do nich przekona? 

Przepis z gazetki Pieczenie jest proste, nr 3/2010.

Babeczki bananowe z malinami



Składniki:
(na 12 sztuk)

ciasto:
  • 1 jajko
  • 70 g cukru
  • 1 łyżeczka cukru waniliowego
  • 80 g masła
  • 250 g jogurtu naturalnego
  • 2 dojrzałe banany
  • 280 g mąki pszennej
  • 2 łyżeczki proszku do pieczenia
  • 150 g mrożonych malin (nie rozmrażać)

krem:
  • 200 ml śmietany kremówki (38%)
  • 1 łyżeczka cukru
  • 1 łyżeczka cukru waniliowego
  • 2 łyżki ajerkoniaku

dodatkowo:
  • 50 g malin

Masło rozpuścić i przestudzić.
Jajko utrzeć z cukrem i cukrem waniliowym na puszystą masę. Wlać masło i jogurt, dokładnie wymieszać.
Banany rozgnieść widelcem i dodać do masy.
Mokę z proszkiem przesiać do masy, wymieszać łyżką tylko do połączenia składników.
Wsypać maliny i delikatnie wymieszać, żeby nie rozgnieść owoców.

Ciasto przełożyć do silikonowej (lub zwykłej wysmarowanej masłem i wysypanej bułką tartą) formy na muffiny.

Piec 25-35 minut w 180 st. C.
Ostudzić.

Ubić śmietanę z cukrem i cukrem waniliowym, wlać ajerkoniak i wymieszać.
Zimne babeczki dekorować kremem i malinami.

Smacznego!



Tak, wiem, miało nie być bananowo. Ale nic nie poradzę na to, że banany w domu ostatnio mam ciągle, a te babeczki wyglądały przecudnie na zdjęciu w gazecie i od dawna mnie kusiły. Spodziewałam się czego innego - bardziej letniego smaku - ale nie czuję się zawiedziona czy rozczarowana. Inne nie zawsze znaczy gorsze, prawda...?

poniedziałek, 21 marca 2011

W końcu wiosennie

Tak, tak, tak! Nareszcie! Upragniona wiosna zapukała do naszych drzwi i okien. Wychodząc rano na spacer słyszę krzyk mewy. Budzą mnie ciepłe promienie, trawa nagle pokryła się przebiśniegami, krokusami i konwaliami. Jest pięknie - słonecznie i tak... Jasno. Och, wreszcie!
Co prawda dzisiejszy dzień zrobił mi psikusa, rano było szaro i pochmurno, ale po południu słonko radośnie wyjrzało zza chmur. Od kilku dni czuć coś takiego w powietrzu... Coś, co dodaje energii i sprawia, że chce się wstać z łóżka przed ósmą. Ale dopiero oficjalna data daje pewność - teraz już nie będę z niepokojem czekać na ostatni śnieg. 

Co można przygotować z tak utęsknionej i wyczekiwanej okazji? Coś prostego, orzeźwiającego, bardziej chyba letniego niż wiosennego. Ale mam już tak ogromną ochotę na ciepłe popołudnia w ogrodzie, że zdecydowałam się na lody. W Daniach słodkich znalazłam inspirację, którą był sorbet mandarynkowy. Miałam akurat nadmiar cytryn, więc zwiększyłam ilość cukru i spróbowałam. Efekt - absolutnie zadowalający. Lody są mocno cytrynowe - D. w pierwszej chwili kręcił nosem i się krzywił, że kwaśne, ale po chwili zjadł pełną filiżankę - więc jeśli ktoś woli słodsze, zdecydowanie radzę zwiększyć ilość cukru. Orzeźwiające, w sam raz na upalne dni. Albo na ich zaklinanie.

Sorbet cytrynowy



Składniki:
(na około 500 ml lodów)
  • 260 g cukru
  • 250 ml wody
  • 300 ml soku z cytryny (6 cytryn)
  • 2 łyżki likieru cytrynowego

Cukier zagotować z wodą. Kiedy się rozpuści, gotować na małym ogniu kilkanaście minut. Zdjąć z palnika, dokładnie wymieszać z sokiem cytrynowym. Wystudzić. Wlać likier i wymieszać.
Schładzać w zamrażarce, wyciągać mniej więcej co godzinę i mieszać, aż do całkowitego zamrożenia (przez dodatek alkoholu sorbet nie zamarznie zupełnie, bez problemu da się go przełożyć do pucharków zaraz po wyjęciu z zamrażarki).

Smacznego!

Lody najlepiej przygotować dzień wcześniej - przez noc nabiorą odpowiedniej konsystencji, a smak cytryny stanie się nieco łagodniejszy. Można nie dawać alkoholu - wtedy jednak trzeba uważać, żeby nie zmrozić ich na kamień. Najlepiej wyjąć kilka minut przed podaniem z zamrażarki.

Hmm... Mam nadzieję, że w końcu uda mi się wybrać do parku i obfotografować krokusy - cudnie kwitną.

środa, 16 marca 2011

Czekoladowo... Bez czekolady

W lodówce leżało kilka samotnych marchewek. Czekały cierpliwie, aż wreszcie wyraźnie powiedziały dość. Musiałam coś z nich zrobić. Tylko co...? Uwielbiam zupę-krem, ale D. nie przepada. A jeść w kółko przez tydzień to samo - żadna frajda. W końcu część doskonale skomponowała się z kurczakiem, a reszta powędrowała do ciasta. Ale nie byle jakiego! Z książki Czekolada z serii Z kuchennej półeczki. Na zdjęciu wygląda bardzo apetycznie. Tylko, że... Masa, mimo że podobno z czekolady, ma cudny karmelowy kolor. I tak sobie pomyślałam, że kajmak do kakaowego ciasta pasowałby świetnie. Jak wymyśliłam, tak zrobiłam. I muszę powiedzieć, że to był strzał w dziesiątkę!
Ciasto jest miękkie i sprężyste - jak gąbka. Pysznie kakaowe, średnio słodkie. Masa twarożkowo-krówkowa jest super - słodka z lekką słoną nutą. Wszystko komponuje się idealnie, i ciasto zniknęło, zanim zdążyłam mu zrobić zdjęcie w przekroju. Pycha!

Ciasto marchewkowo-kakaowe



Składniki:
(tortownica o średnicy 20 cm)

ciasto:
  • 5 jajek
  • 125 g cukru
  • 125 g mąki pszennej
  • 1 łyżeczka proszku do pieczenia
  • 30 g gorzkiego kakao
  • 180 g marchewki
  • 2 łyżeczki oleju słonecznikowego

krem:
  • 330 g twarożku kremowego
  • 245 g masy krówkowej

Marchewkę obrać i zetrzeć na tartce o drobnych oczkach.

Jajka z cukrem ubić na parze na puszystą, jasną masę. Zdjąć miskę z naczynia z wodą, przesiać na wierzch mąkę i kakao, delikatnie wymieszać łyżką. Dodać marchewkę. Połączyć. 

Formę wysmarować masłem i wysypać bułką tartą. Przełożyć do niej ciasto.

Piec w 190 st. C. 45 minut do tzw. suchego patyczka.
Przestudzić, wyłożyć na kratkę i zostawić by całkowicie ostygło.

Twarożek utrzeć z masą krówkową na gładką masę.
Ciasto przeciąć w poziomie, przełożyć połową masy. Resztę wyłożyć na wierzch. Schłodzić w lodówce przez około godzinę.

Smacznego!

niedziela, 13 marca 2011

Ciasto na sobotę

Wczoraj D. zarządził, że jedziemy odwiedzić Smoka. Pisałam już o nim - wielki miłośnik bezów wszelakich, szczególnie zwykłych waniliowych, z którym mieliśmy przyjemność dzielić kuchnię przez ponad rok. W kwestii konsumpcji zawsze można na niego liczyć. Skoro więc mieliśmy do niego pojechać, potrzebowałam ciasta. Nie miałam czasu na bezy, które muszą się dość długo suszyć i trzeba ich pilnować, żeby się za bardzo nie spiekły i były w środku przyjemnie ciągnące - wszyscy takie właśnie lubimy najbardziej. Lekka panika - znowu muffiny? W sukurs przyszła mi bardzo przyjemna książka Dania słodkie wydawnictwa Wega Delbana Polska. Znalazłam przepis na chlebek bananowy z czekoladą - a że dojrzałe banany leżały sobie spokojnie w misce wiedziałam, że to będzie strzał w dziesiątkę. Ciasto wyszło przyjemnie słodko-bananowe, wilgotne, z groszkami ciemnej czekolady. Niebo w gębie! W oryginale dodaje się jeszcze orzechy, co jest moim zdaniem świetnym pomysłem - wpasowałyby się idealnie - ale niestety nie miałam akurat pod ręką. Nie chciałam rezygnować z chrupkiego akcentu, więc dorzuciłam suszonych bananów - sprawdziły się super. Całość wyszła pyszna, i nawet R., który wielkim fanem słodyczy nie jest, zjadł całkiem spory kawałek. 

A zdjęcia środka nie ma, bo jeszcze ciepłe ciasto pojechało z nami na Agershøj.

Ciasto czekoladowo-bananowe



Składniki:
(keksówka 8x22 cm)
  • 3 dojrzałe banany
  • 130 g cukru
  • 1 łyżeczka ekstraktu z cytryny
  • 185 g mąki
  • 2 łyżeczki proszku do pieczenia
  • 2 jajka, roztrzepane
  • 3 łyżki oleju
  • 60 ml mleka
  • 100 g ciemnej czekolady
  • 60 g chipsów bananowych

Banany obrać ze skórki. Rozgnieść widelcem na miazgę, wymieszać. Dodać przesianą z proszkiem do pieczenia mąkę, jajka, olej i mleko. Króko wymieszać łyżką. Wsypać posiekaną czekoladę i chipsy bananowe, połączyć. 
Ciasto przełożyć do wysmarowanej tłuszczem i wysypanej bułką tartą formy.

Piec 55-60 minut w 180 st. C., do tzw. suchego patyczka.

Smacznego!

Ten tydzień był wyjątkowo ubogi w słodkości - sama nie wiem, dlaczego. Ale kiedy nie mam ochoty piec, wolę nie pchać się na siłę do kuchni. Bo nieudane wypieki mogą tylko pogorszyć humor. Mam nadzieję, że zła passa została przerwana i teraz będzie u nas nieco bardziej słodko.
I może nieco mniej bananowo... Chociaż wypieki z dodatkiem tych owoców są naprawdę smaczne.

czwartek, 10 marca 2011

O Walentynkach raz jeszcze

Pamiętacie jeszcze, że były całkiem niedawno? Mroźne, śnieżne, pełne słodkich różowych serduszek i wielu wyznań. Czasem szczerych, czasem wymuszonych chwilą. U nas było słodko za sprawą galaretek, o których nie miałam kiedy napisać.
Przepis znalazłam na blogu Doroty, więc miałam pewność, że się uda. Zresztą - co może nie wyjść, jeśli mieszamy świeży owocowy sok z żelatyną? Musi być dobrze.
Rzeczywiście, smak pomarańczy jest niesamowicie... Pomarańczowy. Żadna galaretka w proszku nie zapewni takich doznań. Zajadaliśmy się słodkimi serduszkami, wyobrażając sobie ciepły dzień w cieniu drzewek pomarańczowych. Tak, to były miłe Walentynki...

W przepisie pozmieniałam co nieco - wlałam odrobinę ekstraktu z limonki, który stał się orzeźwiającą nutą w tej pomarańczowej melodii. Zmniejszyłam też ilość cukru - wszystko zależy od naturalnej słodyczy owoców. Najlepiej po prostu posmakować i sypnąć cukru wedle gustu. Można kombinować z rodzajem owoców, z dodatkami, ze wszystkim - taka galaretka i tak zrobi wrażenie. Jest pyszna!

Galaretki pomarańczowe



Składniki:
(na 5 galaretek w formie do muffinek)
  • 300 ml soku z pomarańczy (ze wszystkimi fufami)
  • skórka otarta z 1 pomarańczy
  • 2 łyżeczki ekstraktu z limonki
  • 3 łyżeczki żelatyny
  • 2 łyżki zimnej wody
  • 35 g cukru

dodatkowo:
  • 2 kostki ciemnej czekolady

Żelatynę namoczyć w zimnej wodzie.
Sok podgrzać z cukrem i skórką. Zaraz po rozpuszczeniu cukru zdjąć z palnika. Dodać żlatynę, dokładnie wymieszać. Ostudzić. 

Wlać ekstrakt i wymieszać.
Przelać do silikonowych foremek i wstawić do lodówki do całkowitego zastygnięcia. 
Sztywne galaretki delikatnie wyjąć z foremek, ułożyć na talerzykach i posypać startą czekoladą.

Smacznego!

Tym wpisem chciałabym zakończyć pewien etap. Mianowicie - podjęłam postanowienie. Mam całe mnóstwo gazet i książek kulinarnych, i bardzo mało z nich korzystam. Zabierając się za przepisy z blogów wiem, że wyjdą, że będą smaczne; mogę w razie czego dopytać Autora. Ale skoro wydałam już mały majątek na publikacje wszelakie (majątek wydany się powiększył, już niedługo przyjedzie z Polski paczka), stwierdziłam, że muszę ich używać. Nadal będę przeglądać blogi, zapisywać co ciekawsze przepisy, ale przygotowywać będę te z książek i czasopism (chyba, że coś mnie oczaruje i sprawi, że nie będę mogła spać spokojnie, ale nie przewiduję wielu takich sytuacji, gdyż ostatnio dość zmęczona jestem). Mam nadzieję, że się uda. I że słowo papierowe mnie nie zawiedzie. Trzymajcie kciuki!

środa, 9 marca 2011

Po Kobiecym Dniu

Hmm... I jak się Panie wczoraj bawiły? Panowie gotowali, sprzątali, kupowali kwiaty, a Wy po prostu byłyście? Ten jeden dzień w roku można, prawda? Żeby było tak trochę inaczej. Żeby poczuć się Kobietą. 

Ja dostałam cudne róże. Co jeszcze? Cóż, prawdziwa Kobieta musi mieć swoje tajemnice...

sobota, 5 marca 2011

Coś słodkiego na sobotę

Bardzo nam się słodkiego zachciało. No dobra - mi się zachciało. Bardzo słodkiego. Banany groziły, że niedługo sczernieją do reszty, więc wiedziałam, że muszą się w moim super słodkim cieście znaleźć. I co jeszcze...? Zerkałam na blogi, zaglądałam do szafek i lodówki... I tak - znalazłam! Masa krówkowa. Najsłodsza ze słodkich, przepyszna. Idealnie komponująca się z bananami. 
Zainspirowała mnie Iv, coś znalazłam u Doroty, dodałam też troszkę od siebie. Tym sposobem powstał banoffee pie nieco inny od tych, które oglądałam. Moim zdaniem dodatek kawy zrobił mu dobrze - spód sam w sobie jest nieco gorzkawy, przez co wspaniale równoważy słodycz masy. A drobinki kawy w toffi nadają charakteru. Ciasto jest nieco zamulające, ale pyszne. Znika niezauważenie w tempie błyskawicznym - przynajmniej u nas. D. bez zastanowienia sięgał po kolejne dokładki, a ja nie pozostawałam daleko w tyle (wstyd się przyznać...). 
Każdy, kto lubi naprawdę słodkie, będzie zachwycony. A że odsłodzić się tego cuda nie da...
Z pewnością nie na co dzień, ale od czasu do czasu, dla zachowania równowagi w organizmie spragnionym słodyczy, z pewnością nie zaszkodzi.

Banoffee pie



Składniki:
(na tortownicę 22 cm średnicy)

spód:
  • 160 g ciastek digestive
  • 15 g orzechów włoskich
  • 80 g masła
  • 1 łyżka kawy rozpuszczalnej

wypełnienie:
  • 3 dojrzałe banany
  • 2 łyżki soku z cytryny
  • 1 łyżeczka ekstraktu z wanilii
  • 460 g masy kajmakowej
  • 60 g masła
  • 1 łyżka kawy rozpuszczalnej
  • 250 ml śmietany kremówki (38%)
  • 1 łyżeczka cukru waniliowego
  • 1 łyżka mleka w proszku

Masło rozpuścić z kawą. Przestudzić.
Ciastka drobno pokruszyć, orzechy drobno posiekać (można zmielić, ale przyjemne są takie chrupkie kawałeczki). Wymieszać z masłem, wyłożyć dno i boki tortownicy na wysokość 2-3 cm.
Piec w 180 st. C. 10-15 minut, na złoty kolor.

Banany pokroić w plasterki. WYmieszać z sokiem z cytryny i kestraktem. Wyłożyć na ostudzony spód.
Masę kajmakową zmiksować z kawą i masłem. Wyłożyć na banany.
Kremówkę ubić na sztywno z mlekiem w proszku i cukrem waniliowym. Wyłożyć na wierzch ciasta.

Schłodzić w lodówce przez kilka godzin.

Smacznego!



Coś mi się wydaje, że nieprzyzwoicie wręcz często używałam w tym wpisie słowa na s...

piątek, 4 marca 2011

Idziemy na spacer?

Poszłyśmy z Ptysią na spacer. Pierwszy raz od nie wiem kiedy zaświeciło słońce, bez gwarancji, że jutro ten cud powtórzy. Dlatego nie mogłyśmy przepuścić okazji. W parku mnóstwo ludzi z psami - zupełnie malutkimi, szybko przebierającymi nóżkami za właścicielem ze zbyt wydłużonym krokiem; dużymi, kroczącymi dostojnie przy nodze; wesołymi, obwąchującymi wszystko i wszystkich, co obwąchać się da, nie powarkując ani nie tupiąc; starszymi, które po prostu cieszą się ciepłem. 
Liści na drzewach nie ma, więc promienie bez problemu przebijają się przez gałęzie aż do samej ziemi. Powoli topniejący śnieg zasila potoczki spływające alejami. Plask, plask, idziemy powoli obok siebie, rozkoszując się dniem.
Zaczęłam się zastanawiać - dlaczego najlepsze teksty przychodzą do głowy, kiedy absolutnie nie ma możliwości ich zapisania? I chociażbym je w kółko powtarzała całą drogę do domu, złote myśli znikają lub wydają się banalne. Nie, to musiało być inaczej. Przecież te kilka zdań miało tak cudną melodię, pasowały do siebie, cóż to byłby za początek... Troszkę jak ze snami - tuż po przebudzeniu wydają się magiczne, podczas mycia zębów bledną, żeby przy śniadaniu wydać się tylko nic nie znaczącymi obrazami. Z jednej strony mnie to fascynuje, z drugiej zasmuca. Bo ile wyjątkowych słów zniknęło w tak prosty, nie dający się opanować, sposób?

Oby jutro przytrafił nam się kolejny, słoneczny dzień.

Chciałam pokazać Wam zdjęcia z naszego spacerowego parku, ale te z telefonu są potwornie słabej jakości. Dlatego muszelka na szczęście. Ze Skagen (o którym kiedyś opowiem, bo to fantastyczne miejsce).


czwartek, 3 marca 2011

Tłustoczwartkowe pączkowanie

Czwartek. Tłusty. Było nie było, pączki być muszą. I kropka.
Tylko że, moi drodzy, przygotowanie pączków to droga przez mękę. Wyrobienie ciasta drożdżowego z kilograma mąki rzeczą prostą nie jest (chyba, że ma się stojący mikser, który wszystko robi za nas, ale ja się takiego jeszcze nie dorobiłam). Mięśnie prawej ręki z pewnością mam teraz nieco lepiej wyrobione. Rośnięcie i lepienie kuleczek to drobiazg, przyjemność nawet, ale potem przychodzi czas na... Smażenie. Koszmar! Nie wiem dlaczego, ale mając w kuchni garnek wypełniony gorącym tłuszczem czuję się średnio komfortowo. Poza tym nie wiem, jak to się dzieje, ale w oleju oprócz pączków jest też bliższa i dalsza okolica garnka. Więc kiedy fura słodyczy piętrzy się na talerzu, garnek ze swą zdradliwą zawartością powoli stygnie, trzeba się za sprzątanie zabrać. Naprawdę, czuję się tym smażeniem zmęczona. Jednak dobrze pamiętałam, że w zeszłym roku przy tych pączkach jakiś haczyk był...
Tak czy inaczej, trzy talerze pełne pączków stoją spokojnie na stole i czekają na D. i Najlepszych Sąsiadów. Wyszło 30 całkiem sporych sztuk, więc myślę, że na naszą czwórkę starczy. Każdy nie tylko spróbuje, ale przypuszczalnie porządnie się naje. I pewnie w przyszłym roku też się na to szaleństwo i masochizm czysty porwę. Bo jednak taki domowy pączek to jest coś... O niebo lepszy od kupnego! I rozanielone miny konsumentów wynagradzają wszystkie cierpienia, piekące oczy i lodowatą po wietrzeniu kuchnię...

Tak naprawdę nie mam pojęcia, ile ten przepis ma lat. Moja Mama dostała go od swojej Teściowej, i obie zawsze używają właśnie tej receptury. I zawsze pączki są pyszne - puchate, delikatne, niezbyt słodkie, za to ze słodziutkim wnętrzem. Pychota! I tak, wiem, ilość tłuszczu może przerazić... Ale błagam! To są pączki - one nawet nie udają, że próbują być dietetyczne. Milion kalorii - i o to chodzi! W końcu raz nie zawsze, zawsze nie wciąż...

Mimo wszystko pokusiłam się o pewne zmiany - dałam połowę drożdży przewidzianych w oryginalnym przepisie (100 g to jak na moje oko stanowczo za dużo), a i tak ciasto wyrastało jak szalone. I oczywiście do wyrabiania użyłam miksera i zwykłej plastikowej miski zamiast makutry i drewnianej pałki. Babcia zawsze uderza w ciasto 1000 (słownie: tysiąc!) razy, i według tradycji dopiero wtedy jest wystarczająco napowietrzone, żeby ładnie urosło. Cóż... Mi się udało osiągnąć ten efekt za pomocą miksera. A i tak padam z nóg - to znaczy ręka mi odpada. Ale oczywiście, co kto lubi...

Babciowo-Mamowe pączki na żółtkach



Składniki:
(na około 30 sztuk)
  • 1 kg mąki
  • 8 żółtek
  • 50 g drożdży świeżych
  • 110 ml oleju
  • 100 g masła
  • 50 g cukru
  • 500 ml mleka

dodatkowo:
  • cukier puder
  • dżem lub marmolada
  • ziemniak
  • pół garnka oleju

Masło rozpuścić i przestudzić.
Żółtka z cukrem ubić na puszystą, jasną masę. Wkruzszyć drożdże, miksować aż do ich całkowitego rozpuszczenia.
Wlewać na zmianę olej i masło.
Następnie dodawać mąkę na zmianę z mlekiem. Kiedy końcówki do ubijania białek przestaną dawać sobie radę z gęstym ciastem, wymienić je na te do ciast drożdżowych.
Wyrobić gładkie, nieklejące, sprężyste ciasto. Odstawić w ciepłe miejsce na około 1 godzinę, do podwojenia objętości.

Z wyrośniętego ciasta formować kulki (u mnie po około 65 g), układać na oprószonym mąką blacie i zostawić do napuszenia na około 30 minut.

Ziemniaka obrać i pokroić w średniej grubości plastry.
W szerokim garnku rozgrzać olej. Kiedy osiągnie odpowiednią temperaturę (kropla zimnej wody spowoduje pryskanie i gwałtowne bulgotanie), wkładać pączki i smażyć z obu stron na brązowo (około 1,5 minuty z każdej strony). Razem z pączkami wrzucać po plasterku ziemniaka; kiedy zbrązowieje, wyjmować i wkładać nowy.
Pączki wyjmować na talerz wyłożony papierowym ręcznikiem. Nadziewać ulubionym dżemem lub marmoladą (dosyć gęstą, żeby nie wypływała z pączków).
Posypać cukrem pudrem.

Smacznego!

Moim zdaniem są to jedne z lepszych pączków, jakie jadłam. Siła przyzwyczajenia? Być może. W każdym razie jestem z siebie bardzo dumna, że się udały. Takie puchate, mmm... Bajka. Czego więcej chcieć?

środa, 2 marca 2011

Chlebem dziś u mnie zapachniało

Wiedziałam, że dziś upiekę chleb. Planowałam to od kilku dni - dziś wreszcie mogłam się za niego zabrać. Wiadomo - drożdżowe (zakwasowe póki co jest poza moim zasięgiem) bywa wymagające. Żeby wyszło, trzeba być spokojnym i cierpliwym, a mi ostatnio brakło jednego i drugiego. Teraz na szczęście już wszystko w porządku, i mogłam się za pieczenie chleba zabrać.
Właściwie miałam upatrzony zupełnie inny bochenek (co się odwlecze, i tak dalej), ale kiedy zobaczyłam ten u Kuby wiedziałam, że to właśnie nim dziś u mnie zapachnie. Słodko-ostro, oryginalnie. Intrygująco. Cóż, przeszkodą nie może być coś tak błahego, jak brak kluczowego składnika! Zamiast fig użyłam namoczonych w gorącej wodzie suszonych żurawin, które napęczniały i stały się mięciutkie, a pieprz czarny zamieniłam na różowy, który od dawna kusił z kartonu z przyprawami.Oryginał z pewnością jest pyszny, ale muszę powiedzieć, że mojemu też nic nie brakuje. Nawet D.- zdecydowany zwolennik ciemnego pieczywa - powiedział, że jest smaczny i zjadł na kolację cztery kromki (a kromki małe nie są).
Mały kłopot sprawił mi fakt, że pieczywo było lekko lepkie, przez co ciężko się formowało. Nieco rozlało się na blasze, ale w piekarniku cudnie urosło w górę, i kształt w rezultacie miało całkiem przyzwoity (jak na pierwszy chleb pieczony bez keksówki jestem naprawdę zadowolona).
Smak? Tradycyjny chleb, o miękkim, zwartym miąższu i chrupiącej skórce, ze słodkimi niespodziankami w postaci żurawiny, zaskakuje delikatnym aromatem i smakiem pieprzu. Różowy jest łagodniejszy od czarnego, ale i tak można wyczuć go bez problemu. Naprawdę, niezwykle interesujące połączenie.

Chleb z żurawiną i różowym pieprzem



Składniki:
(na 1 spory bochenek)
  • 550 g mąki pszennej
  • 100 g mąki żytniej
  • 2 łyżeczki różowego pieprzu
  • 25 g świeżych drożdży
  • 1 łyżeczka cukru
  • 2 łyżeczki soli
  • 2 łyżki oliwy
  • 450 ml ciepłej wody
  • 150 g suszonej żurawiny

Do dużej miski przesiać mąki. Zrobić wgłębienie, wkruszyć drożdże. Wsypać cukier i zalać 100 ml wody. Odstawić na 15 minut,żeby drożdże ruszyły.
Po tym czasie wlać resztę wody, dodać zmielony pieprz, sól i oliwę, wyrobić gładkie ciasto (może się nieco lepić). Odstawićw ciepłe na około 1 godzinę do podwojenia objętości.
Żurawinę namoczyć w gorącej wodzie na kilkanaście minut.
Wyrośnięte ciasto jeszcze raz delikatnie wyrobić, dodając odciśniętą żurawinę.
Uformować owalny bochenek, ułożyć na blasze oprószonej mąką, odstawić na 10-15 minut.

Piec w 200 st. C. 40-50 minut.
Wystudziń na kratce.
Upieczony chleb popukany od spodu będzie wydawał głuchy odgłos.

Smacznego!

Najwyższa pora zająć pozycję horyzontalną z głową na ulubionym jaśku ze słoniem. Trzeba się wyspać przed jutrzejszym pączkowaniem. Tym razem pączków ma starczyć tylko dla nas i Najlepszych Sąsiadów, więc bez szaleństw. Mam już przygotowany przepis Babciowo-Mamowy. Efekt zawsze jest powalający - mam nadzieję, że tym razem również mnie nie zawiedzie.

wtorek, 1 marca 2011

Chwile szczęścia, czyli lubimy poniedziałki

Bardzo, bardzo lubimy. Szczególnie ten wczorajszy. Najlepsi Sąsiedzi kupili samochód, a ja jestem już zupełnie spokojna jeśli chodzi o przypływ gotówki przez najbliższy rok. Spokój... I powody do świętowania, które mamy zamiar urządzić w sobotę. Nie, nic specjalnego się z tej okazji nie pojawi - idziemy na miasto. A właściwie nasze miasteczko, które jednak jest w stanie zapewnić rozrywkę wystarczającą. Są i kluby, i kawiarnie, i dobre restauracje. Jeszcze nie wiem, co wybierzemy. Ale i tak nie mogę się doczekać.

Ponieważ mam ostatnio melodię na drobne wypieki, postanowiłam uszczęśliwić mojego D. bezikami. Takimi malutkimi, na jeden kęs. Zastanawiałam się, co będzie w stanie przełamać ich słodycz, i wymyśliłam: kawa. Gorzkawa, w połączeniu z bezą smakuje świetnie. Do tego cieniutka warstwa ciemnej czekolady (nie może być zbyt gruba, gdyż zdominuje smak bezy) i jesteśmy w niebie. Z ponad stu sztuk na jutro zostało ledwie kilka... D. z Najlepszym Sąsiadem dzielnie się spisali.

Beziki kawowe




Składniki:
(na około 100 sztuk)
  • 2 białka
  • 125 g cukru
  • 1 łyżeczka kawy rozpuszczalnej
  • 1 łyżka gorącej wody
  • 1 łyżeczka prawdziwej kawy

dodatkowo:
  • 50 g ciemnej czekolady (70%)
  • 2 łyżki mleka

Kawę rozpuszczalną zaparzyć w wodzie. Przestudzić.
Białka ubić na sztwyną pianę. Pod koniec ubijania partiami wsypywać cukier. Powoli wlewać kawę, następnie dosypać łyżeczkę suchej prawdziwej. 
Na blachę wyłożoną papierem do pieczenia wykładać małe porcje łyżeczką lub za pomocą szprycy.

Piec w 120 st. C. 25-30 minut (im krócej, tym w środku będą bardziej ciągnące; dłużej pieczone będą kruche).

Czekoladę z mlekiem rozpuścić w kąpieli wodnej. Maczać spody wystudzonych bezików i odkładać na papier do pieczenia do zastygnięcia.

Smacznego!

W końcu pójdę spokojnie spać. Bez stresu. Bez zastanawiania, gdybania, zamartwiania. Jak dobrze...