czwartek, 29 listopada 2012

Czas na brunetkę. Brownies

Jest kilka cudownych osób w blogosferze, które czasem pozwalają mi ze sobą piec. Wirtualnie rzecz jasna. Umawiamy się różnie - na konkretny składnik, typ ciasta, czasem ktoś podrzuca wyjątkowy przepis. Najczęściej piekę z Maggie - mamy podobny gust (nie tylko) kulinarny, i kiedy tylko przeczytam, że znów przygotowuje coś pysznego, biegnę do sklepu po potrzebne składniki i gotuję razem z nią. 
Tym razem jednak było inaczej...

Zastanawiałam się, do czego by zużyć resztę mojego cudownego curdu, którego nie wsunęłam prosto z miseczki. Ponieważ była już blondynka w czerwieni, tym razem padło na brunetkę - bardziej w różu, nie mniej smacznie. I kiedy ciasto siedziało w piekarniku pochwaliłam się Maggie, że piekę. Jakież było moje zdziwienie gdy oświadczyła, że u niej będzie czekoladowa tarta z cranberry curd! Nie umawiałyśmy się, nawet nie wiedziałam, że też przygotowała ten boski kremik. Stwierdziłyśmy więc zgodnie, że to zrządzenie losu, a nie przypadek, i przepisy musimy opublikować razem. Już się nie mogę doczekać, żeby zobaczyć jej ciacho!

Tymczasem kilka słów o tym, co ja wyjęłam z piekarnika. 
Przepis znalazłam w Biscuits, brownies and biscotti wydawnictwa The Australian women's weekly, jednak sporo w nim zmieniłam. Przede wszystkim podmieniłam masło orzechowe na curd, a mąki dałam tylko połowę, resztę zastępując zmielonymi orzechami laskowymi. Standardowo już zmniejszyłam ilość cukru. Efekt? Przeszedł moje oczekiwania. Uwielbiam ciężkie, lepkie brownies - i to właśnie takie jest. Najlepsze dwa dni po upieczeniu, bo staje się jeszcze bardziej gliniaste. Pełne czekolady - całe dwieście gram, co dla niektórych jest ilością zjadliwą w minimalnych ilościach - ja jednak bez problemu pochłaniam dwa kawałki. Niezbyt słodkie, raczej wytrawne, wspaniale przełamane słodko-kwaśnym smakiem curdu. Wszystko komponuje się idealnie - polecam serdecznie, zdecydowanie warto spróbować.

A najbardziej dumna jestem ze wzorków na wierzchu - zawsze ogromnie podobały mi się tak wykończone serniki, ale jakoś bałam się, że moje będą wyglądać glutowato... Okazało się, że nie taki diabeł straszny, i jak na pierwszy raz, wygląda - moim zdaniem - całkiem przyzwoicie. Już wiem, jak wykończę mój następny sernik...

Orzechowe brownies z cranberry curd



Składniki:
(na formę 25x25 cm)
  • 180 g masła
  • 200 g ciemnej czekolady (70%)
  • 175 g cukru
  • 4 jajka
  • 1 łyżeczka ekstraktu z wanilii
  • 60 g mąki pszennej
  • 60 g mielonych orzechów laskowych
  • 1 łyżeczka proszku do pieczenia
  • 25 g ciemnego kakao

dodatkowo:

Czekoladę posiekać.
150 g czekolady rozpuścić w niewielkim granku razem z masłem. Przestudzić.
Jajka ubić, pod koniec partiami dodając cukier i ekstrakt.
Mąkę przesiać z proszkiem do pieczenia i kakao, wymieszać z orzechami. Partiami dodawać do masy jajecznej. Następnie wlać rozpuszczoną czekoladę, zmiskować. Wsypać pozostałą czekoladę, połączyć.

Masę przełożyć do formy wyłożónej papierem do pieczenia. Na wierzch ponakładać niewielkie porcje curdu, czubkiem noża zrobić esy-floresy. 

Piec w 160 st. C. przez 40-50 minut.
Wystudzić.

Smacznego!

Ja tymczasem zaczynam wybierać konkretne przepisy na ciasteczka, które upiekę na Święta. C. kupił mi trzy przecudne puszeczki, mam jeszcze trzy inne, i choć część z nich muszę zapełnić smakołykami. Grudzień więc na Pożeraczce pełen będzie drobnych wypieków maści wszelakiej - być może któreś przypadną Wam do gustu na tyle, że zagoszczą nie tylko w mojej kuchni.

środa, 28 listopada 2012

Słodko-kwaśna

Przy okazji uroczej blondynki pisałam, że zakochałam się w świeżej żurawinie. Choć na surowo niezjadliwa, po upieczeniu staje się idealnym dodatkiem do słodkich ciast - kwaskowa, pyszna! W dodatku ten kolor... Sami powiedzcie, jak tu jej nie kochać...?

Po upieczeniu ciasta została mi odrobina, i zastanawiałam się, co z niej przygotować. Najprościej byłoby upiec kolejną blondynkę, ale... Chciałam poeksperymentować, poszukać nowej pary dla żurawiny. Z pomocą przyszła mi Kabamaiga - kiedy zobaczyłam cranberry curd na jej blogu od razu wiedziałam, że to jest to, czego mi potrzeba. Przygotowanie jest banalnie proste i nie zajmuje wcale dużo czasu - polecam jednak zrobić od razu w większej ilości, bo znika szybko w niewyjaśnionych okolicznościach... Co jest dla niego świetną rekomendacją.

Jak z pewnością zauważyliście, staram się tłumaczyć wszelkie nazwy. Jednak curd - przynajmniej dla mnie - jest nieprzetłumaczalny. Ma coś z budyniu, ale jednak jest delikatniejszy. Coś w rodzaju kremu, ale to jednak nie ta konsystencja. Curd jest świetny do naleśników, jako nadzienie do babeczek, idealny jako wykończenie sernika. Standardowo - kojarzy mi się z cytrynami, ewentualnie pomarańczami. Widziałam jednak na blogach, że dziewczyny eksperymentowały z nim na różne sposoby. Ten z żurawiny jest wyjątkowo udany - choć następnym razem zmniejszyłabym nieco ilość cukru, bo wyszedł jednak dość słodki. Nie za słodki, ale jak dla mnie powinien mieć bardziej wyczuwalną kwaśną nutę. 

A jutro pokażę Wam, co zrobiłam z tą częścią kremu, której nie wyjadłam prosto z miseczki...

Cranberry curd


Składniki:
(na 250 g)
  • 150 g świeżej żurawiny
  • 60 ml wody
  • 30 g masła
  • 110 g cukru
  • 2 jajka

Żurawinę umyć, przełożyć do garnka, zalać wodą i gotować, aż popęka - około 10 minut. Masę przetrzeć przez sitko. Z powrotem przełożyć do garnka, dodać cukier i masło. Podgrzewać, aż masło i cukier się rozpuszczą.
Jajka ubić, powoli dodawać do masy, cały czas mieszając. 
Gotować na średnim ogniu, aż masa zgęstnieje (około 10 minut), cały czas mieszając. 
Ostudzić.
Przechowywać w lodówce.

Smacznego!

Chciałabym się też pochwalić - na blogu u Marty udało mi się wygrać absolutnie przecudny kubek - nie mogę się doczekać, aż będę mogła wypić w nim herbatę... A w niej umoczyć ciasteczko. 
Dziękuję raz jeszcze!

poniedziałek, 26 listopada 2012

Na chrupko. Z czekoladą

Pisałam już ostatnio, że uwielbiam biscotti. Do tej pory jednak nie pojawiały się na blogu, nie piekłam ich też tak często, jak bym chciała. Sama nie wiem, dlaczego... W każdym razie postanowiłam te karygodne zaległości nadrobić, i teraz będę Was tymi ciasteczkami katować. Może znajdziecie tu takie, które skuszą wystarczająco, żeby je upiec? 
Tym razem sięgnęłam do Saved by cake Marian Keyes - zobaczyłam je, gdy szukałam przepisu na ciasto z buraczkami. W oryginale z pistacjami - u mnie bardziej klasycznie, z migdałami (mam resztkę pistacji, dla których już znalazłam odpowiedni wypiek; wkrótce przygotuję i podzielę się przepisem). Robi się je inaczej niż poprzednie, które pojawiły się na blogu - zimne masło, osobno ubijane jajko - jednak efekt jest bardzo podobny. Te wyszły bardziej chrupiące, twardsze, choć piekłam tyle samo, co poprzednie - ale to akurat zasługa kakao. C. był nimi zachwycony chyba jeszcze bardziej niż ich poprzednikami - bardzo przypadło mu do gustu maczanie ciasteczek w kawie czy kakao (herbaty nie pija) i zjadanie takich lekko rozmiękłych, z chrupiącymi migdałami i rozpływającą się w ustach czekoladą. Muszę przyznać, że wyglądają uroczo - prawie czarne, z jasnymi plamami orzechów. I smakują naprawdę świetnie - polecam z pełną odpowiedzialnością.

I już wiem, jakie będą następne - z piernikową nutą, koniecznie! W końcu najwyższy czas, żeby i w mojej kuchni zapachniało Świętami...

Kakaowe biscotti z czekoladą i migdałami


Składniki:
(na 8-10 sztuk)
  • 120 g mąki pszennej
  • 1/2 łyżeczki proszku do pieczenia
  • 4 łyżeczki ciemnego kakao
  • 70 g cukru
  • 50 g zimnego masła
  • 1 jajko
  • 1 łyżeczka oleju
  • 60 g całych migdałów bez skórki
  • 50 g ciemnej czekolady (70%)
Mąkę przesiać z proszkiem do pieczenia i kakao, wymieszać z cukrem. Masło posiekać z mąką, a następnie rozetrzeć palcami, aż masa będzie miała konsystencję mokrego piasku. 
Jajko ubić w osobnej misce, dodać do masy maślanej razem z olejem. Połączyć. 
Czekoladę posiekać niezbyt drobno, dodać do masy razem z migdałami. Dokładnie połączyć.

Z masy uformować wałeczek, następnie go spłaszczyć. Zawinąć w folię spożywczą, schłodzić w lodówce przez około 1 godzinę.

Schłodzone ciasto odwinąć z folii, ułożyć na blasze wyłożonej papierem do pieczenia.

Piec 30 minut w 180 st. C.
Wyjąć z piekarnika, ostudzić przez 10 minut.

Następnie pokroić po skosie w plastry grubości 1 cm. Ułożyć płasko na blasze.

Piec 20 minut w 180 st. C.
W połowie przewrócić na drugą stronę.
Całkowicie ostudzić.

Przechowywać w szczelnym pojemniku.

Smacznego!


Macie ochotę poczytać o książkach kulinarnych, z których korzystam i w których szukam inspiracji? O gazetach, które lubię kupować albo chociażby przejrzeć od czasu do czasu? Na wielu blogach pojawiają się recenzje, u mnie do tej pory tylko czytadeł niekulinarnych. Ostatnio pomyślałam, że może warto by to zmienić... Bylibyście zainteresowani?

piątek, 23 listopada 2012

Blondynka w czerwieni

Ostatnio wspomniałam o pewnych kuleczkach, które podbiły moje podniebienie od pierwszego kęsa. Broń Boże nie na surowo - tak kwaśne, że nawet zaawansowani cytrynożercy nie dadzą im rady. Po upieczeniu nabierają lekkiej słodyczy - choć nadal mocno kwaśne, wspaniale kontrastują ze słodkimi dodatkami. W dodatku mają cudny, rubinowy kolor. I jak tu się w świeżej żurawinie nie zakochać...? 

Do tej pory znałam tylko suszoną - używam jej chętnie, bo też jest lekko kwaskowa, i świetnie nadaje się jako dodatek do wielu ciast. Świeża kusiła mnie ogromnie, ale zawsze było nam jakoś nie po drodze... Aż w zeszłym tygodniu weszłam do sklepu i bez zastanowienia - kupiłam. A w domu zaczęłam dumać, co by z niej zrobić... Najpierw pomyślałam o brownie - miałam ochotę na czekoladę, no i potrzebowałam naprawdę słodkiej bazy. Później przyszły mi na myśl serniczki z żurawiną i białą czekoladą - na zdjęciach wyglądają tak kusząco... Ale przecież dopiero co upiekłam sernik! A wiadomo, że co za dużo, to niezdrowo... 
I wtedy mnie olśniło - a jakby to połączyć...? Biała czekolada plus ciężkie, słodkie ciasto - blondies jak nic! Najlepszy przepis znalazłam na Moich wypiekach - zamiast migdałów dałam żurawinę. I dobrze zrobiłam, bo ciasto wyszło mega słodkie! Ja zmniejszyłabym ilość cukru następnym razem, C. stwierdził, że jest idealne (faceci jednak mają wyższy próg odporności na słodkość...). Co do migdałów, nie mogę się zdecydować - z jednej strony z pewnością wzbogaciłyby strukturę ciasta - chrupiący kawałeczek od czasu do czasu ciekawie wpłynąłby na smak - jednak z drugiej strony mogłyby zakłócić idealną miękkość - blondies bowiem rozpływają się w ustach... Nie tak zbite i ciężkie jak ciemny kuzyn, jednak wciąż dość ciężkie i konkretne. Brązowy cukier z podpieczonymi kawałkami białej czekolady nadaje wspaniałego karmelowego posmaku - bajka, mówię Wam! I choć do tej pory zdecydowanie wolałam brownies, tym razem to blondynka podbiła moje serce - ciężko jej się oprzeć, w dodatku w tej kuszącej czerwieni...

Blondies ze świeżą żurawiną


Składniki:
(na formę 20x20 cm)
  • 200 g białej czekolady
  • 80 g masła
  • 75 g jasnego brązowego cukru
  • 2 jajka
  • 130 g mąki pszennej
  • 1/4 łyżeczki soli
  • 1 łyżeczka proszku do pieczenia
  • 1 łyżeczka ekstraktu z wanilii
  • 100 g świeżej żurawiny

Czekoladę dość drobno posiekać.
Masło rozpuścić, do gorącego wrzucić 150 g czekolady, wymieszać aż do rozpuszczenia.
Do miski przesiać mąkę z proszkiem, wymieszać z cukrem i solą. Po jednym wbijać jajka, miksując po każdym dodaniu. Wlać ekstrakt, zmiksować. Dodać jeszcze ciepłą czekoladę, dokładnie połączyć. Wsypać resztę czekolady i żurawinę, wymieszać łyżką.
Masę przelać do formy wyłożónej papierem do pieczenia.

Piec w 180 st. C. przez 25-30 minut.
Wystudzić przed wyjęciem z formy.

Smacznego!


Jakie blogi najbardziej lubicie odwiedzać? Te skomercjalizowane, z dużą ilością konkursów i notatek na temat przeróżnych produktów czy raczej te mniejsze, bardziej osobiste, gdzie zdjęcia zachwycają tylko czasem, ale między wierszami można wyczytać skrawki osobowości blogera? Za co lubicie blogi kulinarne, wolicie je od książek czy gazet, ufacie im bardziej? 
Bo ja szukam wszędzie po trochu...

czwartek, 22 listopada 2012

Liebster Blog Award - dziękuję!

Dzisiaj będzie zupełnie niekulinarnie, za to trochę osobiście. 
Od jakiegoś czasu po blogach krąży Liebster Blog Award i tak się złożyło, że i ja zostałam wyróżniona. Na początku przez jedną osobę, później drugą i trzecią, aż uzbierało mi się tego całkiem sporo. Jestem naprawdę dumna i bardzo się cieszę, że lubicie mojego bloga na tyle, żeby go wyróżnić, a mnie chcecie poznać troszkę lepiej.
Jednak nagnę nieco zasady zabawy: nie będę wyróżniać kolejnych blogów, bo chyba już wszyscy odpowiadali na pytania. Po za tym - na Wasze pytania odpowiem selektywnie, bo 99 to jednak troszkę sporo... I kto by to chciał potem czytać...?

No to zaczynamy!


Po pierwsze serdecznie dziękuję MarcieMadleneAnecieEwelinkowiKolanu MuchyŁucjiGdy w Brzuchu burczyAdze i Oli - sprawiłyście mi ogromną przyjemność - pisząc tego posta nie mogę się nadziwić, że tyle osób uważa mój blog za... Coś ciekawego i wartego poświęcenia mu chwili czasu i uwagi. Dziękuję ogromnie!

1. Owoce morza i ślimaki czy schabowy i kapusta?
Ani jedno, ani drugie. Albo inaczej - i jedno, i drugie, ale od czasu do czasu, bo najbardziej to ja jednak lubię makaron...
2. Twój słodki sposób na rozgrzewkę.
Hmm... Gorąca czekolada. Najlepiej z alkoholową nutą. 
3. Najciekawsze połączenie kulinarne jakie jadłam...
Hmpf... C. swego czasu zaskoczył mnie ogromnie, kiedy do kiełbaski na talerzu dorzucił mi... Dżemik. Truskawkowy. Popatrzyłam na niego zdziwiona: ale dżemik? Deserek to później, na innym talerzu chyba... Okazało się, że to jednak nie deserek. Wtedy po jednym kęsie odpuściłam, teraz wcinam namiętnie za każdym razem, jak mi takie cudo zaserwuje.
4. Twój smak dzieciństwa...
Kilka: świąteczny piernik i makowiec mojej Babci, pieczone pierogi z pieczarkami, zupa mleczna z kluseczkami, kluski ziemniaczane mojego Dziadka... I pomidorowa Mamy.
5. Przelicznik na szklanki/łyżki/łyżeczki czy gramy/mililitry?
Zdecydowanie gramy i mililitry - są dokładniejsze, a ja zawsze lubiłam matematykę.
6. Pizza czy schabowy?
Raczej pizza. Choć czasem schabowy.
7. Książka, którą trzeba przeczytać?
Kraina Chichów Jonathana Carrolla - ukochana od pierwszego przeczytania, genialna.
8. Masz 20 minut na szybki obiad, co zrobisz?
Zasadniczo to C. gotuje obiady... Ale jakbym musiała się wspiąć na wyżyny, to krem z marchewki. Szybki, prosty, pyszny.
9. Moje ulubione miejsce na zakupy spożywcze?
Bo ja wiem...? Wszystko uzależnione jest od możliwości - w mojej wiosce Super Brugsen, bo miewają rabarbar, świeżą żurawinę i kurki. A kiedy mam możliwość, uwielbiam targ w Aarhus - najlepsze i najpiękniej pachnące warzywa i owoce w okolicy!

Od każdego po jednym pytaniu, mam nadzieję, że choć trochę Was usatysfakcjonowałam i że dowiedziałyście się o mnie choć odrobinę więcej.

Raz jeszcze serdecznie dziękuję za wyróżnienie - dla takich rzeczy warto pisać bloga.

PS Dostałam jeszcze jedno wyróżnienie, tym razem od Pepy - dziękuję.
Dziesiąte pytane jest Twoje:

10. Skąd czerpiesz najczęściej kulinarne inspiracje?
Z książek, gazet i innych blogów kulinarnych przede wszystkim. Czasem zdarza mi się, że mam ogromną ochotę na jakiś konkretny składnik (czekolada...), i wtedy staram się sama wykombinować, co do niej pasuje. Bywa też, że zjem coś pysznego, i wtedy staram się to odtworzyć w mojej kuchni.

PS 2 Trafiło się raz jeszcze - tym razem serdecznie dziękuję Małce.
Jedenaste pytanie od Ciebie:

11. Ile razy pomyślałaś co za kretyńska zabawa zanim się przełamałaś i zdecydowałaś wziąć udział?
Nie pomyślałam ani razu - to miłe, że ktoś czyta mojego bloga i uważa go za godnego uwagi. Ale zanim zebrałam się do napisania tego posta, minęła dłuższa chwila...

PS 3 I jeszcze jedna nominacja - tym razem bardzo dziękuję Eli.
Zaczynamy od nowa?

1. Uszka na Święta kupione czy robione?
Tylko robione, nigdy nie jadłam kupnych uszek. Jak jestem w Polsce, pomagam Babci przy robieniu, jeśli nie - tylko podjadam.

PS 4 I jeszcze bardzo ładnie chciałabym podziękować za nominację Ilonie - rozpieszczacie mnie.

2. Jakich narzędzi w kuchni Ci brakuje?
Hmm... Bo ja wiem? Chciałabym mieć taki ogromny mikser planetarny, ale i tak nie mam na niego miejsca, a wyrabianie ciasta drożdżowego rękami ma swój niesamowity urok... Mam nadzieję od Mikołaja dostać małą (16-18 cm średnicy) tortownicę - bo czasem chciałabym upiec tort dla dwóch osób, a nawet najmniejsza dwudziestka jest wtedy za duża. I bardzo by mi się przydał palnik - do creme brulee i bezy włoskiej. I porządna, głęboka patelnia - bardziej dla C. niż dla mnie, bo to on gotuje obiady. I taki malutki rondelek, do rozpuszczania masła na przykład.
A myślałam, że wszystko mam...

PS 5 I jeszcze dziewczyny z Siekierą po jajach uznały, że mój blog wart jest wyróżnienia. Dzięki wielkie! Trzecie pytanie od Was:

3. Czekolada białą, mleczna czy gorzka?
Zależy, do czego. Do pieczenia prawie zawsze ciemna, czasem biała, mleczna niezwykle rzadko. Do jedzenia - najlepiej mleczna, ewentualnie biała, ciemnej powyżej 65% nie daję rady...

PS 6 Tym razem wyróżniła mnie Julia - dziękuję bardzo.
Od Ciebie pytanie numer cztery:

4. Wytworne torty czy 20minutowe ciasteczka?
Zależy: od tego, ile mam czasu, od okazji, od nastroju, od chęci na konkretne słodkości. Mogą też być ciasteczka, które przygotowuje się dwa dni, albo tort w pół godziny. Wszystkie warte jest wypróbowania.

PS 7 I jeszcze jedna nominacja - tym razem od Katarzyny - dziękuję ogromnie.

5. Największa kulinarna wpadka.
Hmm... Nie wiem, nie pamiętam. Zdarzały mi się zakalce, ale nie jakieś spektakularne, nic mi nigdy nie wybuchło...
Chociaż: dawno, dawno temu, jak jeszcze byłam w liceum, jadłam z koleżanką śniadanie. Jakoś tak wyszło, że wysmarowałam dżemem cały talerz, a bułeczka nadal była sucha... Oj, długo się ze mnie śmiali.

PS 8 Troszkę już czasu minęło od ostatniej nominacji i wygląda na to, że Liebster Blog Award zaczyna zataczać koło. Tym razem pytanie od Bernadetty:

6. Noc czy dzień?
Hmpf... Nie wiem... Lubię jedno i drugie, w odpowiednich proporcjach.

Oraz kolejne od Agaty:

7. Czym jest dla Ciebie szczęście?
Przez ostatni rok - codziennością.

Dzięki Dziewczyny!

PS 9 Tym razem bardzo dziękuję za nominację autorce bloga Kulinarne rozterki. Bardzo mi przyjemnie.

8. Sposób na udany weekend?
Jeśli akurat nie muszę iść do pracy - to już jest połowa sukcesu. Jeśli C. jest w domu, to zasłużone wylegiwanie się w łóżku, długi spacer z Ptysią i przygotowywanie obiadu przez pół dnia. Jeśli jestem sama - książki. I ciasto.

PS 10 Niezwykle miłym zaskoczeniem jest wyróżnienie od Sosny:

9. Ulubiona bajka z dzieciństwa to...
Hmm... Miałam taką książkę, w czerwonej okładce, z bajkami z dalekiego wschodu. Uwielbiałam ją! Dziadek wyczytał mi ją na wszystkie możliwe strony. Nie pamiętam tytułu (co za wstyd!), ale jak będę u Babci, to poszukam (ona ma wszystkie moje książki z dzieciństwa).

PS 11 I jeszcze jedna nominacja, tym razem od Natt. Dziękuję ogromnie!

10. Chciałabyś wydać własną książkę kucharską?
No ba! Pewnie. Oczywiście zdaję sobie sprawę z nierealności takiego obrotu sprawy, ale z pewnością byłoby to coś niesamowicie wspaniałego.

PS 12 Tym razem ogromnie dziękuję Ami - bardzo mi miło, że mnie zauważyłaś.

11. Pieczenie/gotowanie jest dla mnie...
Najpierw pieczenie stało się sposobem na nudę, później zamieniło się w prawdziwą pasję. Przy pieczeniu się relaksuję, ale lubię też podejmować wyzwania i uczyć się nowych rzeczy. Gotowanie to sposób na wspólne spędzanie czasu z moim chłopakiem - uwielbiamy wspólne godziny w kuchni.

PS 13 Ogromnie dziękuję autorce bloga Pyszne kaprysy za kolejną nominację.

1. Śniadanie na słono czy słodko?
Uwielbiam te na słodko, ale najczęściej jadam jednak słone. Może dlatego te słodkie zawsze są wyjątkowe.

PS 14 Tym razem czuję się wyjątkowo uhonorowana przez Polę.

2. Kiedy odkryłaś w sobie pasję gotowania?
Kiedy przyjechałam do Danii, przez pewien czas szukałam pracy. Umierając z nudów, zaczęłam trochę gotować, a potem piec. To drugie zajęcie wciągnęło mnie ogromnie, i od tamtej pory ciągle staram się udoskonalać swoje zdolności.

PS 15 Bardzo dziękuję za nominację autorce bloga Kipi kasza.

3. Czy da się dobrze i tanio?
Oczywiście. Moim zdaniem warto korzystać z produktów sezonowych - są dość tanie i bardzo dobrej jakości, i nie potrzebują wiele, żeby zabłysnąć na talerzu.

poniedziałek, 19 listopada 2012

Ciasto w dwóch kuchniach. Sernik kajmakowy

Tak naprawdę nie miałam w planach sernika. Nie tak dawno piekłam pyszny sernik dyniowy, który starczył nam na kilka dni, bo był sporych rozmiarów. A C. tak nie do końca sernikolubny... Nie pogardzi, ma już nawet swój ulubiony, jednak ciągle inne ciasta znikają zdecydowanie szybciej. Kiedy jednak Maggie rzuciła, że będzie piekła karmelowe cudo od Liski - nie mogłam pozostać obojętna. Na zdjęciach sernik wygląda po prostu wspaniale: wysoki, z grubą warstwą karmelowej polewy i prażonymi migdałami. Sami powiedzcie - czy można się nie zakochać...? Ja uległam jego czarowi, i w sobotę przystąpiłam do działania.

Zasadniczo plan był taki - najpierw drzemka, potem ciasto. W nocy spałam zaledwie dwie godziny, więc kiedy wróciłam do domu, niewiele myśląc, udałam się do łóżka. 
Po bezproduktywnym przewracaniu się z boku na bok przez godzinę stwierdziłam, że chyba jednak zasnąć mi się nie uda. Zmusiłam się więc do wstania, i ruszyłam do kuchni. 

Mleko ugotowałam już poprzedniego wieczoru, masę kajmakową miałam więc gotową. Przed udaniem się na domniemany spoczynek wyciągnęłam wszystkie produkty z lodówki, od razu więc mogłam zacząć działać. I uwierzcie mi - przygotowanie tego sernika to rozkosz sama w sobie. Miksowanie masła na puszystą masę, mielenie sera, oblizanie łyżki - mmm... Poezja. 
Szczerze mówiąc obawiałam się, że nie wyjdzie tak piękny jak u Liski. Okazuje się jednak, że przepis jest perfekcyjny - ciasto opadło zaledwie kilka milimetrów, w dodatku równo, więc wygląda imponująco. Polane kajmakiem z odrobiną mleka i masła i posypane migdałami robi piorunujące wrażenie. Nawet na C., który wczoraj wrócił z pracy raczej później niż wcześniej, poprosił o kawałek. A jedząc, mlaskał z ukontentowaniem. Sernik jest po prostu genialny - idealnie słodki, z lekko słonawą nutą spodu. Smaki równoważą się idealnie, całość jest po prostu wspaniała. I rozpływa się w ustach... Musicie go wypróbować!

Nie uniknęłam drobnych modyfikacji - w moim spodzie znalazły się orzeszki ziemne, gdyż akurat takie znalazłam w szafce. Poza tym mieląc twaróg nie mogłam dać sobie z nim rady, i żeby łatwiej szło, dałam creme fraiche (nie miałam w domu kremówki). Gwarantuję, że sernik na tym nie ucierpiał, ale jeśli macie gotowy mielony twaróg lub serek kremowy, spokojnie możecie dodatek śmietany pominąć.

Sernik kajmakowy od Liski


Składniki:
(na tortownicę o średnicy 20 cm)

spód:
  • 50 g solonych orzeszków ziemnych
  • 80 g ciastek digestive
  • 30 g miękkiego masła
  • 1 łyżka cukru

masa serowa:
  • 230 g masy kajmakowej
  • 50 g miękkiego masła
  • 100 g cukru
  • 3 jajka
  • 600 g twarogu 3krotnie mielonego
  • 100 g creme fraiche (18%)
  • 1 łyżka mąki pszennej
  • 1 łyżeczka ekstraktu waniliowego

polewa:
  • 170 g masy kajmakowej
  • 3 łyżki mleka
  • 2 łyżeczki miękkiego masła

dodatkowo:
  • 15 g płatków migdałowych

Orzeszki drobno posiekać. Ciastka dokładnie pokruszyć. Wymieszać orzeszki i ciastka z cukrem, dokładnie połączyć z masłem. 
Powstałą masą wyłożyć dno fromy wyłożonej papierem do pieczenia.
Schłodzić w lodówce przez 20 minut.

Podpiec w 190 st. C. przez 12 minut.

Masło utrzeć z cukrem. Dodać kajmak, połączyć. Wbijać po jednym jajku, dokładnie miksując po każdym dodaniu. Wlać ekstrakt, zmiksować. Po łyżce dodawać twaróg wymieszany z creme fraiche. Na końcu wsypać mąkę, wymieszać.
Masę serową przelać na podpieczony spód. 

Tortownicę umieścić w piekarniku, natychmiast obniżyć temperaturę do 160 st. C. i piec 40-50 minut.
Sernik wystudzić w uchylonym piekarniku.

Kajmak podgrzać z mlekiem, aż jego konsystencja stanie się nieco bardziej płynna. Zdjąć z ognia, wymieszać z masłem.
Polewą polać sernik.

Płatki migdałowe uprażyć na suchej patelni. Posypać wierzch sernika.

Schłodzić w lodówce przez 4 godziny, a najlepiej całą noc.

Smacznego!

Przed sernikiem upiekłam jeszcze ciasteczka i inne ciasto ze składnikiem, który pierwszy raz zagościł w mojej kuchni. Spotkanie zaowocowało miłością od pierwszego kęsa, z pewnością więc jeszcze coś z tymi cudownymi kuleczkami się u mnie pojawi. 
Ale o tym już następnym razem.

piątek, 16 listopada 2012

Ciasto z dziwnym, czerwonym składnikiem

Przy okazji buraczkowej zupy wspomniałam, że zostało mi całe mnóstwo tego cudnie barwiącego wszystko wokół warzywa. Prosiłam o pomoc w wymyśleniu zastosowania dla niego - i za wszystkie propozycje serdecznie dziękuję. Oczywiście nie byłabym sobą, gdybym w pierwszym odruchu nie sięgnęła po... Ciasto. Jasna sprawa.

Jeszcze parę lat temu na myśl o cieście z buraczkami tylko bym się skrzywiła, i pięć minut później nie pamiętała o tym co najmniej idiotycznym pomyśle. Teraz jednak już wiem, że ta idea idiotyczna nie jest w żadnym razie, co więcej - uśmiechnęłam się na myśl o nowym wyzwaniu. W mojej kuchni nie raz gościło już ciasto marchewkowe, ostatnio dynia również sprawdziła się na słodko. Kilka niewarzywnych dziwactw też już przetestowałam z dużym sukcesem. 

O dodaniu buraczków do ciasta słyszałam już wcześniej, ale dopiero Shinju mi o tym przypomniała, kiedy znalazłam się w potrzebie. Przeszukałam jej bloga w poszukiwaniu rzeczonego, ale nie udało mi się znaleźć, w związku z czym zaczęłam wertować moje książki. Przepis znalazłam w uroczej Saved by cake autorstwa Marian Keyes. Kupiłam ją już jakiś czas temu, bo zachęciła mnie kolorową, lukierkową okładką i pozytywnymi recenzjami. Uwielbiam ją przeglądać, gdyż pełna jest apetycznych, barwnych zdjęć i ciekawych historii, zaznaczyłam też kilkanaście przepisów, które chciałabym wypróbować jak najszybciej, jednak jakoś nie było okazji. 
Marian pisze, że na początku ciężko jej było przejść od sałatkowego buraczka do postrzegania go jako składnika słodkiego ciasta, jednak nie żałuje, że się skusiła. Ja nie żałuję również, bo ciasto wyszło bardzo czekoladowe i pyszne. W pierwszej chwili byłam nieco rozczarowana - kiedy spróbowałam go zaraz po upieczeniu, jeszcze lekko ciepłe, było strasznie suche, a tego w ciastach nie lubię. Byłam zaskoczona, gdyż warzywa nadawały ciastom, które piekłam do tej pory, czasem nawet zbyt dużej wilgotności. Zniechęcona (pierwszy przepis z buraczkami, pierwszy z nowej książki), odstawiłam ciasto do następnego dnia. Ostrzegłam nawet C., że szału nie ma. Jednak kiedy spróbowałam ponownie... Przez noc ciacho nabrało wilgoci, jednak nie straciło sprężystości i miękkości. Gdzieś w tle czuć delikatny, niezidentyfikowany smak (C. nie miał pojęcia, że dodałam buraczki), jednak przede wszystkim ciacho jest obłędnie czekoladowe i pyszne! Zamiast lukru polałam ciasto czekoladą (a jak!), ale żeby zachować słodziutki styl Marian, posypałam je truskawkowymi perełkami. 
Naprawdę warto było dać mu drugą szansę.

Czekoladowe ciasto z burakami


Składniki:
(na tortownicę o średnicy 20 cm)
  • 280 g buraków
  • 1 łyżka octu z białego wina
  • 100 g ciemnej czekolady (70%)
  • 125 g miękkiego masła
  • 120 g jasnego brązowego cukru
  • 120 g ciemnego brązowego cukru
  • 3 jajka
  • 225 g mąki pszennej
  • 2 łyżeczki proszku do pieczenia
  • 30 g kakao
  • 1/4 łyżeczki soli

polewa:
  • 100 g ciemnej czekolady (70%)
  • 50 ml mleka (3,5%)

dodatkowo:
  • truskawkowe kuleczki

Buraki obrać i gotować w wodzie z octem przez 1-1,5 godziny.
Wyjąć z garnka, ostudzić. Zetrzeć na tarce o drobnych oczkach.

Czekoladę rozpuścić w kąpieli wodnej, ostudzić.

Masło utrzeć z cukrem na puszystą masę. Po jednym wbijać jajka, dokładnie miksując po każdym dodaniu.
W drugiej misce przesiać mąkę z proszkiem do pieczenia i kakao, wymieszać z solą. Partiami dodawać do masy maślano-jajecznej, miksując na najniższych obrotach miksera.
Do masy dodać buraki, dokładnie zmiksować. Następnie wlać czekoladę, połączyć.

Dno formy wyłożyć papierem do pieczenia, boki wysmarować masłem. Ciasto przelać do formy, wyrównać powierzchnię.

Piec 60-70 minut w 180 st. C, aż wbity w ciasto patyczek będzie suchy.
Ostudzić.

Czekoladę rozpuścić w kąpieli wodnej z mlekiem, polać ostudzone ciasto. Wierzch ozdobić kuleczkami.

Smacznego!

A jakich dziwnych składników Wam zdarzyło się używać do ciast? I nie mówię o marchewce, bo to piekli już chyba wszyscy.

środa, 14 listopada 2012

Udziwniona kawa i winne pytania

Czasami słowa po prostu płyną same z siebie. Palce w stałym rytmie wystukują litery na klawiaturze, które układają się w zgrabne zdania. A później okazuje się, że te zdania tworzą całe spójne akapity, które czyta się z przyjemnością i bez zgrzytów.

Czasem można godzinami siedzieć wpatrując się w klawiaturę - i nic. Palce nie biegają radośnie, ale smętnie zwisają nad klawiszami, niegotowe dotknąć żądnego z nich. I choć staram się je zmusić całą siłą woli, one nie chcą mnie słuchać. Bo jak cokolwiek napisać, skoro w głowie pustka?

Też tak czasem macie? Że przygotowując wpis na bloga po prostu gapicie się w monitor lub za oknem szukacie natchnienia (co, biorąc pod uwagę wszechobecne ciemności, nie jest aktualnie najlepszym rozwiązaniem, o ile nie chcecie zobaczyć podejrzanego obłoczka pary na okiennej szybie)? Nie dzieje się nic, czym warto byłoby się podzielić, a nawet jeśli, to nie macie pojęcia, jak o tym napisać? 
Bo ja miewam takie dni. I choć bardzo chcę - po prostu mi nie idzie. Wtedy najlepiej napisać tylko dwa słowa o pysznym cieście lub ciasteczkach - słowa przyjdą następnym razem. Niewymuszone, lekkie i interesujące. Przynajmniej taką mam nadzieję.

Na blogu Kuchnia Pani Wiosny znalazłam ostatnio przepis na kawę z żółtkiem. Zafascynowało mnie to połączenie - kogel-mogel lubię bardzo (choć chyba nie powinnam się do tego przyznawać), kawa też ma stałe miejsce w moim jadłospisie, więc postanowiłam czym prędzej ten wynalazek wypróbować. I choć teraz już wiem, że fanką nie zostanę, mimo wszystko polecam spróbować, jeśli lubicie udziwniane kawy - z pianką, syropami smakowymi i tak dalej. Pianka żółtkowa jest słodka i delikatna, nieźle współgra z ciemną, aromatyczną kawą. Mi brakuje w tym zestawieniu jakiegoś pazurka - może odrobina cynamonu lub gałki muszkatołowej? Pewnie spróbuję, bo mimo wszystko to interesujące połączenie.

Kawa z żółtkiem


Składniki:
(na 1 porcję)
  • 150 ml ulubionej, gorącej kawy
  • 1 żółtko
  • 1 łyżeczka cukru pudru

Kawę wlać do kubka lub szklanki. Żółtko ubić z cukrem na puszystą, jasną masę. Delikatnie przelać na wierzch kawy, podawać zaraz po przygotowaniu.

Smacznego!

Powoli (bardzo powoli) zaczynam myśleć o prezentach świątecznych. Dla C. już znalazłam coś odpowiedniego, jednak żeby nie było za łatwo, dostałam też świąteczną listę życzeń. Mianowicie mój Duńczyk chciałby dostać książkę o winach... Ponieważ w tej kwestii jestem absolutnym ignorantem - nie mam o nich seledynowego pojęcia - liczę na Wasze wsparcie. Znacie cenionych smakoszy, którzy wydali własne książki? Znacie dobrą literaturę, bo sami się interesujecie? Proszę o instrukcje i porady - będę dozgonnie wdzięczna.

wtorek, 13 listopada 2012

Aura jak z horroru i biscotti na ogrzanie duszy

Dziś w Danii aura londyńsko-horrorzasta - kiedy wyszłam z psą na spacer chwilę po szesnastej, nie mogłam się nadziwić. Wszystko spowite gęstniejącą w oczach mgłą, światła przejeżdżających aut niepokojąco ją rozświetlały. Rozmyte postacie ludzi idących kilka kroków przede mną sprawiały, że miałam ochotę jak najszybciej wrócić do domu. Taka pogoda zdecydowanie nie sprzyja spacerom. Przez park przeszłyśmy szybko, gdyż kontury drzew niepokojąco wyciągały konary w naszą stronę. A mżawka zmoczyła mi okulary, których nieopatrznie nie ściągnęłam z nosa przed wyjściem.

Kontrast.

Na parapecie i stoliku palą się świeczki sprawiając, że wszystko staje się przytulne w ich migoczącym blasku. Kanapa zaprasza ciepłymi kocami i poduszkami rozrzuconymi niedbale, w które psa wtuliła się błyskawicznie, zanim zdążyłam wytrzeć jej wilgotne łapy. Patrzy na mnie z przekrzywioną na bok główką, kiedy sadowię się uważnie z kubkiem pachnącej, gorącej herbaty i talerzykiem pełnym biscotti w dłoniach. Ma nadzieję, że jej też dostanie się kawałek. Chociaż kilka okruszków, proszę... 

Wczoraj z całym mieszkaniu pachniało pieczonymi migdałami - gdyż to one stanowią główny składnik moich ciasteczek. Do tego kilka suszonych moreli, które nadają im słodyczy i cudnego koloru. Biscotti chrupią głośno, kiedy się je gryzie - najlepiej wcześniej zamoczyć je w kawie lub herbacie, albo kubku pełnym ciepłego mleka. Wtedy stają się mięciutkie i rozpływają się w buzi. Uwielbiam te niepozorne ciasteczka - nie powalają wyglądem, ale po spróbowaniu kawałeczka nie można oprzeć się kolejnym. Spróbujcie, a nie pożałujecie.

U mnie dziś wersja limitowana - sztuk dziewięć. Dzięki temu jutro lub pojutrze będę mogła upiec inne, o zupełnie innym smaku. Polecam jednak zrobić je z podwójnej lub nawet potrójnej porcji - biscotti przechowują się znakomicie w szczelnie zamkniętym pudełeczku lub puszce.
Przepis znalazłam w Biscuits, brownies and biscotti wydawnictwa The Australian women's weekly. Zmodyfikowałam dodatki - chociaż w oryginalnej pistacjowo-cytrynowej wersji też niedługo zrobię, bo brzmi pysznie, prawda...?

Biscotti z migdałami i morelami


Składniki:
(na 8-10 sztuk)
  • 30 g masła
  • 70 g cukru
  • 1 jajko
  • 1 łyżeczka ekstraktu z wanilii
  • 110 g mąki pszennej
  • 1/2 łyżeczki proszku do pieczenia
  • 75 g obranych, całych migdałów
  • 60 g suszonych moreli

Masło utrzeć z cukrem na puszystą, jasną masę. Wbić jajko, dokładnie zmiksować. Wlać ekstrakt, połączyć.
Mąkę przesiać z proszkiem do pieczenia. Partiami dodawać do masy maślano-jajecznej, miksując na najniższych obrotach miksera.

Morele drobno pokroić, razem z migdałami dodać do masy, wymieszać łyżką.

Z ciasta, które może się mocno lepić, uformować wałeczek, lekko spłaszczyć, zawinąć w folię spożywczą i schłodzić w lodówce przez 1-2 godziny.

Schłodzone ciasto odwinąć z folii, przełożyć na blachę wyłożoną papierem do pieczenia.

Piec w 180 st. C. przez 20-30 minut. 

Wyjąć z piekarnika, przestudzić 10 minut. Pokroić ukośnie w 1centymetrowe kromki, ułożyć płasko na blasze.

Piec 20 minut w 180 st. C.
W połowie przewrócić na drugą stronę.
Ostudzić na kratce.

Przechowywać w szczelnym pojemniku.

Smacznego!


Dziś kończy się mój długi, bo aż czterodniowy, weekend. Mam nadzieję, że rano nie będzie padać - deszcz nieodmiennie sprawia, że moje nastawienie do życia jest mało optymistyczne...

piątek, 9 listopada 2012

Gotowanie z Maggie: pyszny krem z buraczków

Jesień to czas zup, zgodzicie się? Robią się praktycznie same (przynajmniej te z przepisów, po które ja sięgam), są sycące i wspaniale rozgrzewają po powrocie do domu. W dodatku mogą poprawić nastrój cudnym, intensywnym kolorem.

Kiedy Maggie wspomniała, że ma w planie krem z buraczków od razu wiedziałam, że coś jest na rzeczy. Dwa lata temu, jako szczęśliwa posiadaczka ogródka, miałam w ogrodzie buraczki i nawet ugotowałam botwinkę, ale było ich malutko i nie wrosły jakoś specjalnie, więc długo się nimi nie cieszyliśmy. Zawsze chciałam sama ugotować buraczaną zupę - bo do tej pory jadałam tylko Babciowy barszczyk w Święta. Maggie pokazała mi przepis na Dales life (który sama znalazła w Scandilicious Signe Johansen - mam nadzieję, że stanę się szczęśliwą posiadaczką tej książki jeszcze w tym roku) i zaproponowała wspólne gotowanie. Nie wahałam się ani chwili! W środę po pracy udałam się do sklepu na poszukiwanie buraczków i, jak się okazało, zmuszona byłam udać się do tego położonego dalej, z bogatszym asortymentem. Jednak nawet tam nie mieli świeżego imbiru... Niezrażona, kupiłam chrzan, bo mi się z buraczkami kojarzy. Nie mam pojęcia, jak zupa smakowałaby z imbirem i dodatkiem owoców jałowca (które byłam przekonana, że mam, ale jednak nie znalazłam, a drugi raz do sklepu to już mi się iść nie chciało), ale w mojej wersji jest po prostu boska! Delikatna, z nutką przypraw wyczuwalną na końcu języka. Gęsta i kremowa, po prostu zachwycająca! Jeśli chcecie spróbować czegoś innego od tradycyjnego barszczu - polecam ten krem z pełną odpowiedzialnością.

I oczywiście dziękuję Maggie za przygarnięcie mnie do wspólnego gotowania - jak zawsze miło jest się z Tobą spotkać w wirtualnej kuchni, a efekty tym razem przeszły moje najśmielsze oczekiwania.

Aromatyczny krem z buraków


Składniki:
(na 4 porcje)
  • 500 g buraków
  • 1 cebula
  • 1 marchewka
  • 60 g selera
  • 2 łyżki masła
  • 2 gwiazdki anyżu
  • 1/2 łyżeczki mielonego ziela angielskiego
  • 1/2 łyżeczki mielonej gałki muszkatołowej
  • 1/2 łyżeczki mielonego imbiru
  • 1 łyżeczka tartego chrzanu
  • 1 l bulionu
  • 1 łyżka soku z cytryny
  • 1 łyżka białego octu winnego
  • 1 łyżka Akvavitu
  • sól
  • pieprz

dodatkowo:
  • 4 łyżki creme fraiche (18%)
  • szczypiorek

Buraki, marchewkę, seler i cebulę obrać i pokroić w kostkę.
W garnku na maśle podsmażyć ziele, gałkę, imbir, chrzan i anyż. Dorzucić cebulę, zezłocić. Anyż wyjąć.
Do garnka dodać pozostałe warzywa, zalać bulionem, wlać sok z cytryny, ocet i Avavit. Gotoać na średnim ogniu przez 20-30 minut, aż warzywa zmiękną.
Zupę zmiksować na gładko.

Przed podaniem wymieszać z creme fraiche, ozdobić posiekanym szczypiorkiem.

Smacznego!

W związku z tym, że buraczki czerwone mocno są, polecam do ich obróbki używać jednorazowych rękawiczek (co uczyniłam), nie polecam za to kroić ich w ulubionym, białym podkoszulku - może się to skończyć tragicznie. Dla podkoszulka. I tych, którzy akurat staną na drodze.

Macie jakieś pomysły, co mogłabym zrobić z pozostałymi buraczkami, w ilości półtora kilograma? W sklepie mieli tylko w tak dużych woreczkach, a że byłam zdesperowana i bardzo chciałam tej zupy, nie zawahałam się ani przez chwilę. A nie będę jej gotować cztery razy z rzędu, bo przestanie mi smakować... Czekam na podpowiedzi, buraczków starczy pewnie na wypróbowanie wszystkich.

wtorek, 6 listopada 2012

Pyszne ciasto po krótkiej przerwie i o damskich torebkach słów kilka

Już do Was wracam, po tej krótkiej przerwie. Koleżankę odwieźliśmy na lotnisko dziś o czwartej rano, wróciwszy do domu zakopaliśmy się z powrotem w kołdry, bo zimno jest okrutnie. W dodatki pada i wieje, co absolutnie nie sprzyja spędzaniu czasu poza łóżkiem. I choć dawno nic nie piekłam, jakoś nie mogłam się przemóc, żeby wyjść do sklepu. W związku z tym dzisiaj pokażę ciasto, które upiekłam na przyjazd Doroty. Kiedy zobaczyłam je u Joli wiedziałam, że upiekę je prędzej czy później. Cudny kolor i zwarta konsystencja nie dawały o sobie zapomnieć. Ponieważ miałam cały czas puree z dyni i chciałam je wykorzystać, ciasto to było rozwiązaniem idealnym. 

Moje ciasto wyszło jeszcze bardziej zwarte, niesamowicie wilgotne (wilgotność ciasta zależy od konsystencji dyniowego musu - mój był stosunkowo rzadki) i aromatyczne. Na zdjęciu wygląda, jakby miało lekki zakalec, ale taki już jego urok. 
Na przyszłość - moim zdaniem wspaniale pasowały by tu rodzynki namoczone wcześniej w rumie na przykład. Z pewnością wypróbuję taką wersję, bo nieco dyniowego puree zamroziłam na wypadek nagłej potrzeby.

Przygotowując ciasto zapomniałam dodać oleju i wmieszałam go na samym końcu - udało się i tak. Oczywiście nie polecam zapominania o składnikach, jednak wiedzcie, że ten wypiek jest odporny na wpadki i nawet jeśli jakaś się zdarzy, prawdopodobnie uda się wspaniale. Należy tylko pamiętać, żeby jajka i mleko wyjąć wcześniej z lodówki, gdyż powinny być w temperaturze pokojowej.

Choć po cieście zostały już tylko wspomnienia, nie miałam czasu pokazać go wcześniej. Wizyta Doroty była absorbująca (absolutnie nie narzekam), miałyśmy wiele do obgadania, poza tym chciałam jej pokazać kawałek Danii. C. stanął na wysokości zadania i oprowadzał ją po muzeach, kiedy byłam w pracy. Te kilka dni minęło bardzo, bardzo szybko. Dziękuję Ci Kochanie za wizytę i mam nadzieję, że niedługo zobaczymy się znowu.

Ciasto dyniowo-kawowe


Składniki:
(na keksówkę 7x25 cm)
  • 150 g ciemnego brązowego cukru
  • 2 jajka
  • 250 g puree z dyni
  • 125 ml oleju
  • 60 ml mleka
  • 1 łyżeczka ekstraktu z wanilii
  • 220 g mąki pszennej
  • 1,5 łyżeczki sody oczyszczonej
  • 1 łyżka kawy rozpuszczalnej
  • 1 łyżeczka cynamonu
  • 1/2 łyżeczki gałki muszkatołowej
Do miski przesiać mąkę z sodą, wymieszać z kawą, cynamonem i gałką.
W drugiej misce ubić jajka z cukrem, wlać olej, mleko i ekstrakt, dodać puree i dokładnie zmiksować. Partiami dodawać suche składniki, miksując tylko do połączenia składników.
Ciasto przełożyć do formy wyłożonej papierem do pieczenia.

Piec w 180 st. C. przez 50-60 minut.
Wystudzić.

Smacznego!

Tuż przed przyjazdem Doroty C. zgubił klucze do mieszkania. Szukaliśmy wszędzie, w pracy wszyscy wiedzieli, że jakby gdzieś zobaczyli jakieś bezpańskie na czarnej tasiemce, to właściciel będzie zobowiązany. Mieszkanie i auto przekopaliśmy kilka razy - nie ma. Trzeba będzie dorobić. Póki co czasu nie było, kombinowaliśmy więc z jedną parą. 

Tydzień później, kiedy skończyłyśmy zwiedzać Vejle, szukałam w torebce moich kluczy. Wymacałam jakieś, ale czegoś jakby im brakowało... Wyciągam, i co się okazuje? Klucze C. bezpiecznie leżały w mojej torbie!
I tu ukłon w stronę Panów - rozumiem, dlaczego uważacie damskie torebki za źródło nieszczęść wszelakich. Do tej pory byłam przekonana, że choć noszę ze sobą milion różności to jednak wiem, co konkretnie się w torebce znajduje. Okazuje się, że niekoniecznie... Za nic nie mogę sobie przypomnieć, kiedy klucze w niej wylądowały.

A Wy - co myślicie o damskich torebkach?