wtorek, 31 maja 2011

Opowiadania, które zachwycają

Ha! Skończyłam wczoraj czytać Cylinder Heidelberga. Ostatnia książką Carrolla, której nie czytałam. Z jednej strony bardzo się cieszę, bo uwielbiam jego książki i bardzo chciałam poznać wszystkie, z drugiej jest mi trochę smutno, bo tak bardzo lubię jego książki, a już nic mi nie zostało... Pokręcone? Wiem. Ale każdy, kto znajduje przyjemność w czytaniu będzie wiedział, o czym mówię. Dobrze jest dojść do końca, rozwiązać wszystkie tajemnice i poznać sekrety, ale potem żałujemy, że tak szybko się ta przygoda skończyła.

Na samym początku muszę przyznać, że zdecydowanie wolę powieści. Opowiadania często są zbyt krótkie, żebym mogła się w nie odpowiednio wczuć. Zanim zżyję się z bohaterami na dobre i złe, historia się kończy, a ja zostaję z niczym. Tym razem jestem jednak zadowolona - magia jest. Jak zwykle u Carrolla.



Cylinder Heidelberga to zbiór opowiadań, zawierający dodatkowo pierwszy rozdział kolejnej powieści Carrolla, Białe jabłka. O tym kawałku tym razem pisać nie będę - trzeba przeczytać całą książkę, żeby odpowiednio wczuć się w historię. Ale, nie zaprzeczę, że przedsmak jest niezwykle obiecujący.
Najdłuższe opowiadanie to właśnie tytułowy Cylinder. Jest to historia Billa, którego życie diametralnie się zmienia, gdy wpuszcza do domu braci Brooksa i Zin Zana. Próbują go przekonać, że w Piekle skończyło się miejsce i Diabeł od nowa zaludnia Ziemię grzesznikami. Kim jest tajemniczy Beeflow, na którego nie można spojrzeć bez obrzydzenia? Jak naprawdę wygląda Piekło? Co jest najcenniejsze w życiu Billa? I wreszcie - czym jest tajemniczy cylinder? Znajdziemy odpowiedź na wszystkie te pytania, i gwarantuję, że są one co najmniej zaskakujące. Choć jestem przyzwyczajona do najdziwniejszych pomysłów autora, tym razem również zrobił na mnie wrażenie. Tak jak pisałam - już mi brakuje kolejnych jego historii... Ostatnia jego książka, Zakochany duch, została wydana w 2007. Mam nadzieję, że już niedługo będziemy mogli cieszyć się kolejną powieścią.

W Cylindrze mamy jeszcze siedem innych opowiadań. W niektórych miesza się świat rzeczywisty z magią, w innych pozornie zwykłe wydarzenia sprawiają, że czytamy z zainteresowaniem. Pewien biznesmen w Warszawie, kiedy widzi najpiękniejszą kobietę w swoim życiu, rusza za nią w pogoń. Gdy już się spotykają, ta okazuje się być jego kochanką, o której kompletnie zapomniał. Urzędnik, który przekazuje ludziom ich zapomniane wspomnienia, nagle sam staje się obiektem swojej pracy. Impreza u Brendy, która kończy się, zanim na dobre zdążyła się zacząć. Te i inne historie, zawarte w tym zbiorze opowiadań, trzymają w napięciu przez kilka godzin, które poświęcimy na czytanie. Moim zdaniem jest bardzo dobre spożytkowanie wolnego czasu. Polecam serdecznie wszystkim, którzy wierzą w odrobinę magii.

Cylinder Heidelberga
Jonathan Carroll
Dom Wydawniczy Rebis
Poznań, 2001

poniedziałek, 30 maja 2011

Prawie jak sorbet

Nareszcie! Po całym tygodniu pochmurniactwa, deszczu i wszystkiego, co najgorsze - wyszło słonko! Czyżby wiosna w końcu sobie o nas przypomniała? Mam nadzieję, bo bardzo jestem już zmęczona taką wszechobecną szarością... Co prawda promyczki grzały mi w okno tylko rano, teraz znowu się słońce schowało za, na szczęście, niezbyt grubą warstwą chmur. Mimo to jest jakby cieplej... Tęsknię za ładną pogodą po prostu, i z utęsknieniem czekam na każdy jej przejaw. Oby było ich coraz więcej!

A przepis na to cudo znalazłam u Oliwki. Od razu spodobało mi się zrobienie lodów z bazylii - lubię takie oryginalne pomysły. Szczerze - jeszcze czegoś takiego ani nie widziałam, ani tym bardziej nie jadłam. W sobotę kupiłam pęczek bazylii i przygotowałam... Właśnie - co? Lody nie są to z pewnością. Sorbet? Hmm... Mimo, że dodałam trochę alkoholu, zamarzł. Nie chciałam czekać, aż się rozpuści, więc podziabałam go nożem, i taki podałam. Wyglądał bardziej jak granita... Ale przecież ma białka. Ech, nie mam pojęcia, jak to nazwać. Mi bardziej niż deser kojarzy się z gaszeniem pragnienia w gorący dzień. I w tej roli sprawdza się znakomicie. Niezbyt słodki, wspaniale limonkowy, z nutą bazylii, która dodaje charakteru. Myślę, że warto wypróbować.

Jedynym problemem w przygotowaniu było dla mnie wymieszanie płynu z pianą z białek. Te dwie warstwy, mimo moich usilnych prób i starań, nie za bardzo chciały stać się jedną. Dlatego w czasie mrożenia wyjmowałam sorbet (umówmy się, że to sorbet właśnie) z zamrażarki i mieszałam. Nie mam maszyny do lodów, wszystkie przygotowuję w ten sposób, więc nie było to dla mnie problemem. 
Tajemnicą jest dla mnie kolor lodów u Oliwka. Mi wyszły delikatnie seledynowe (a na zdjęciu niemalże białe), a u niej są wspaniale zielone. Nie wiem, w czym tkwi sekret.

Bez względu na kolor i nazewnictwo - polecam na lato (które, mam nadzieję, już niedługo do nas zawita).

Sorbet bazyliowo-limonkowy




Składniki:
(na około 2 litry)
  • 750 ml zimnej wody
  • 60 listków bazylii
  • sok z 2 limonek
  • 2 łyżeczki ekstraktu z limonki
  • 50 g cukru pudru
  • 5 białek

Bazylię zmiksować z sokiem i ekstraktem z limonki na gładko. Wlać wodę i wymieszać.
Białka ubić na sztywną pianę z cukrem pudrem. Wymieszać z płynem.

Całość przelać do plastikowego pojemnika i zamrozić.
W czasie zamrażania kilkakrotnie wymieszać.

Smacznego!

Nie wspominałam jeszcze, że drogą kupna udało mi się nabyć formę do minimuffinek, a do niej urocze, maleńkie papilotki. Zakup bardzo mnie ucieszył, i mam zamiar jak najszybciej go wypróbować. Co by tu upiec dobrego...?

niedziela, 29 maja 2011

Sernik dla samotnych

Jestem przyzwyczajona do bycia z kimś. Owszem, lubię swoje towarzystwo, dobrze czuję się sama ze sobą, ale przyzwyczaiłam się do mieszkania z kimś. D. pojechał na weekend do Polski - i choć nie czułam się samotna, to jednak było mi tak jakoś... Dziwnie. Inaczej się zasypia ze świadomością, że za ścianą jest tylko cisza. Nie chciałabym zostać zmuszona do zaakceptowania takiego stanu rzeczy na stałe. Brzmi to jak bardzo pokręcone kocham Cię? Hmm... Niech tajemnicą zostanie, czy tego właśnie chciałam.

A ponieważ D. wraca już dzisiaj, w dodatku wpadnie do domu w bardzo miłym towarzystwie Smoka, postanowiłam coś dla nich przygotować. Filety z kurczaka marynują się w jogurcie, a sernik spokojnie czeka na swoją wielką chwilę. Nie mogłam się oprzeć, żeby sobie kawałeczka nie ukroić... Poza tym musiałam sprawdzić, czy nada się dla gości, prawda?
Muszę powiedzieć, że mi smakuje. Jest ciężki, masa serowa przełamana chrupkimi płatkami migdałów smakuje wyśmienicie. Jak dla mnie mógłby być nieco bardziej mazisty, czy też mniej kruchy (nie do końca jestem pewna, jak to określić), ale całość wypada naprawdę dobrze. Pierwszy raz miałam do czynienia z Amaretto i muszę powiedzieć, że jego mocno wyczuwalny smak w tym cieście bardzo mi odpowiada. Mam nadzieję, że Panowie będą tak samo zadowoleni, jak ja.

Przepis znalazłam w polecanych przez Moje gotowanie Ciastach: serniki. Książeczka bardzo mi się podoba. Zresztą, nie umiem się z reguły oprzeć niczemu, co opowiada o moich ulubionych sernikach. Tutaj jest naprawdę sporo świetnych pomysłów, z pewnością wykorzystam jeszcze niejeden. 

Sernik z Amaretto



Składniki:
(na tortownicę o średnicy 22 cm)

spód:
  • 125 g ciastek digestive
  • 65 g masła
  • 1 łyżeczka ekstraktu migdałowego

masa serowa:
  • 730 g twarogu 3krotnie mielonego
  • 350 g mleka skondensowanego słodzonego
  • 4 jajka
  • 100 ml likieru Amaretto
  • 1 łyżka mąki ziemniaczanej
  • 50 g płatków migdałowych

Masło rozpuścić i przestudzić. Wymieszać z ekstraktem migdałowym.
Ciastka dokładnie pokruszyć. Połaczyć z masłem do uzyskania jednolitej masy.
Spód formy wyłożyć folią aluminiową, wyłożyć masę ciasteczkową i dobrze ugnieść palcami lub łyżką.
Schłodzić w lodówce w czasie przygotowania masy serowej.

Twaróg dokładnie utrzeć z mlekiem skondensowanym. Wbijać po jednym jajka, nie przyrywając miksowania. Następnie wlać likier, na końcy wsypać mąkę i wszystko dokłądnie zmiksować.
30 g płatków migdałowych podprażyć na suchej patelni na złoto-brązowy kolor. Wsypać do masy i wymieszać łyżką.

Masę serową przełożyć na schłodzony spód. Wierzch posypać pozostałymi płatkami.

Piec w 150 st. C. przez 75 minut.
Wystudzić w uchylonym piekarniku, a następnie schłodzić w lodówce przez kilka godzin, a najlepiej całą noc.

Smacznego!



W ramach czekania wczoraj skończyłam oglądać drugi sezon Żony idealnej (serial naprawdę mnie wciągnął i jak zwykle jestem załamana, że czeka mnie kwartał przerwy), zaczęłam czytać Cylinder Heidelberga Carrolla (wolę powieści niż opowiadania, ale te są całkiem niezłe), upiekłam ciasto i zrobiłam sorbet, który bardziej przypomina mi granitę. Dzisiaj natomiast zrobiłam pranie i wysprzątałam całe mieszkanie. A teraz idę obrać ziemniaki, żeby kurczak nie czuł się samotny. 
Takie dni z samym sobą mogą być całkiem pożytecznie, prawda?
Ubolewam tylko nad faktem, że przez dwa dni pada, wieje i ogólnie raczej zimniej jest niż cieplej, bo ani mi, ani Ptysi na spacery dłuższe chodzić się nie chce wcale. Część planów więc uległa zmianie. Ale pewnie trafi nam się jeszcze jakiś wspólny weekend - oby pogoda była ciekawsza.

piątek, 27 maja 2011

Byłam w kinie

Dzisiaj tak popularne i ogólnie dostępne, kino cały czas ma w sobie jakąś magię. Obojętne, czy jest to maleństwo z jedną salą ledwo wiążące koniec z końcem, czy też anonimowy multipleks - wchodząc do środka czuję się jak małe dziecko. Choć dobrze znane, otoczenie sprawia, że cieszę się każdą chwilą. Z uśmiechem kupuję bilety, popcorn i colę, żartuję z panem z obsługi, a wreszcie siadam w fotelu i czekam niecierpliwie na początek filmu. 
Zazwyczaj wychodzę cały czas w radosnym nastroju. Dlatego, że dość uważnie wybieram filmy, które chcę obejrzeć w kinie. W tej chwili psychologiczne na przykład zdecydowanie wolę oglądać w domu. Nikt nie szeleści papierem, mogę włączyć pauzę czy cofnąć kilka minut, kiedy tego potrzebuję, mogę się cała skupić na akcji i wszystkich skomplikowanych wątkach. W kinie chcę się bawić. Lubię patrzeć na efekty specjalne, kręcą mnie walki na dużym ekranie, wyścigi, akcja. Trudną fabułę i pogmatwanych bohaterów wolę poznawać w zaciszu własnego salonu. 



Tym razem wybraliśmy się na Thora. Reklamy zrobiły na nas odpowiednie wrażenie, 3D zachęciło jeszcze bardziej. Wypad był bardzo spontaniczny, udał się znakomicie, a film naprawdę mi się spodobał.
Akcja dzieje się (jakżeby inaczej) w Ameryce, w stanie Nowy Meksyk. Na ziemię podczas burzy spada Thor, syn Odyna wygnany z jego królestwa. Traf chce, że nasz bohater ląduje na aucie dzielnej Jane Foster, astrofizyku, która prowadzi badania nad zjawiskami meteorologicznymi. Kilkadziesiąt kilometrów dalej w ziemię wbija się Mjollnir - młot Thora, który daje mu siłę i inne boskie umiejętności. Sprawą zaczyna interesować się tajemnicza organizacja rządowa, a w Asgardzie Loki przejmuje władzę grając nie do końca fair. Mamy więc trudną sytuację, przeszkody do pokonania, miłość, nienawiść, przyjaźń. I choć fabuła może nie wydawać się porywająca, a całość zalatuje przewidywalnością, gwarantuję dobrą zabawę. Efekty robią wrażenie, dialogi są zabawne w niewymuszony sposób, a Chris Hemsworth postarał się o naprawdę dobrą sylwetkę. Jeśli ktoś lubi filmy lekkie, pełne akcji, w pewnym sensie niewymagające - będzie z Thora zadowolony.

Ogólne wrażenia - bardzo pozytywne. Bohaterowie nie są przerysowani, uwierzyłam w nich. Anthony Hopkins jak zawsze świetny, a Rene Russo wygląda świetnie. Pozostali nie zostają w tyle - odtwórca roli Lokiego jest naprawdę przekonujący, Natalie Portman zachwyca. Jeśli wybierzecie się do kina - nie wychodźcie, gdy zapalą światło. Po napisach jest jeszcze jedna scena, która zdecydowanie zmienia postać rzeczy. 

Polecam Thora na popołudnie, kiedy chcecie odpocząć od świata - przeniesiecie się do zupełnie innych krain, gdzie Lodowi Olbrzymi stanowią realne zagrożenie, gdzie prawdziwa przyjaźń pokona wszystko, a bohater jest na wyciągniecie ręki zwyczajnej dziewczyny. Czego chcieć więcej?

Thor
2011
reżyseria: Kenneth Branagh
scenariusz: Ashley Miller, Zack Stentz, Don Payne
Thor: Chris Hemsworth
Jane Foster: Natalie Portman
Loki: Tom Hiddleston
Odyn: Anthony Hopkins

czwartek, 26 maja 2011

Na Dzień Mamy - majowa burza

Co pierwsze nasuwa Wam się na myśl, kiedy słyszycie słowa ciasto kruche? Mi - zimne masło. W każdym przepisie, z którego kiedykolwiek próbowałam wykonać spód do tarty czy ciasteczka, występowało zimne masło. Szybkie zagniatanie mąki, żeby ciasto nie zdążyło się nagrzać, to przecież tradycja. Kiedy więc przeczytałam przepis, w którym zaproponowano mi rozpuszczenie masła, i wlanie gorącego do suchych składników, podeszłam do sprawy bardzo nieufnie. Bo jak to tak? Dlaczego? Jednak, ponoć, do odważnych świat należy, więc spróbowałam. I wiecie co? Udało się. Szybko, łatwo, bezproblemowo. Nie trzeba moczyć dłoni w zimnej wodzie, spieszyć się, przejmować grudkami masła. Rozpuszczony tłuszcz idealnie łączy się z pozostałymi składnikami, a po schłodzeniu w lodówce masa nie różni się niczym od tej przygotowanej w tradycyjny sposób. Ja jestem bardzo zadowolona. A Wy - dacie się namówić?

Tak jak wczoraj wspomniałam, dziś u mnie płatki owsiane. Właściwie to cały deser jest stosunkowo zdrowy - są płatki, jabłka... A przy tym całość smakuje naprawdę dobrze. Podpieczone płatki nadają lekko orzechowego smaku i aromatu, a chrupiący spód świetnie kontrastuje z miękkimi jabłkami. Nieskomplikowany przepis do przygotowania w kilka chwil - poza chłodzeniem i pieczeniem przygotowanie wszystkiego zajmie nie więcej niż 20 minut. A można cieszyć się naprawdę smacznym ciastem.
Przepis znalazłam w gazetce Pieczenie jest proste, nr 4/2008.

Tartę robiłam z myślą o Mamie. Niestety, z uwagi na odległość nie będzie mogła jej spróbować. Ale może jeszcze kiedyś przygotuję ją specjalnie dla niej...? Tak czy inaczej, chciałabym wszystkim Mamom złożyć najserdeczniejsze życzenia z okazji Waszego święta. Oby życie Was rozpieszczało, a dzieci sprawiały, że będziecie się uśmiechać. 

Owsiana tarta z jabłkami



Składniki:
(na formę do tarty o średnicy 28 cm)

spód:
  • 125 g płatków owsianych
  • 150 g mąki pszennej
  • 40 g mielonych migdałów
  • 80 g cukru
  • 1/2 łyżeczki soli
  • 170 g masła

dodatkowo:
  • 5 jabłek
  • sok z 1 limonki
  • 150 g konfitury morelowej
  • 2 łyżki wody

Płatki owsiane uprażyć na złoto na suchej patelni. Ostudzić.
Mąkę pszesiać, wymieszać z cukrem, migdałami, płatkami i solą.
Masło rozpuścić. Gorące wymieszać z suchymi składnikami na gładką masę. Ostudzić.
Uformować kulę, zawinąć w folię spożywczą i schłodzić w lodówce przez 1 godzinę.

Jabłka obrać, usunąć gniazda nasienne i pokroić w cienkie plasterki. Skropić sokiem z limonki.

Ciastem wylepić formę, ponakłuwać widelcem.

Podpiec 10 minut w 180 st. C.

Na ciasto wyłożyć jabłka, układając dekoracyjny wzór.

Piec 40-45 minut w 180 st. C.

Konfiturę podgrzać z wodą, ciepłą oblać jabłka. 
Ostudzić.

Smacznego!

Właśnie przeszła nad nami pierwsza majowa burza w tym roku. Zagrzmiało, deszcz zmoczył szyby i wypielone grządki z poziomkami, a po chwili wyszło słońce i sprawiło, że świat znów nabrał barw. Uwielbiam patrzeć, jak kolory odżywają - wszystko jest jakby radośniejsze. Burze są potrzebne, prawda...?

środa, 25 maja 2011

Różowe kwiaty i niezupełnie nowy pies

Długo mnie nie było. Chociaż właściwie to nietrafione stwierdzenie. Bywałam, codziennie niemalże. Tyle, że na kilka chwil tylko, bo czas został zaplanowany z wojskową niemal precyzją. 
Pojechaliśmy do Polski z uwagi na moich Dziadków - w zeszłą sobotę obchodzili 50tą rocznicę ślubu. Życzenia zostały złożone, Jubilaci wyściskani, toasty wzniesione. Bawiliśmy się świetnie, za co chcę raz jeszcze podziękować. Babcia w przygotowanie wszystkiego włożyła wiele serca i czasu, i mam nadzieję, że zauważyła, że to doceniliśmy. Teraz niecierpliwie czekamy na kolejny powód do świętowania.

Poza głównym celem pobytu udało nam się zrobić jeszcze kilka innych rzeczy. Byliśmy w kinie (o tym napiszę innym razem, bo film bardzo mi się podobał i uważam, że zasługuje na osobną notkę), zrobiliśmy zakupy, odwiedziliśmy znajomych i... Zabraliśmy Ptysię do fryzjera. Kocham mojego psa i staram się o niego dbać najlepiej jak umiem, ale mimo wszystko porobiły jej się kołtunki (tutaj można zobaczyć Tinę w wersji jeszcze futrzastej). Żeby się biedactwo nie męczyło, obcięliśmy wszystko. Pani z Panem w salonie byli bardzo mili i zajęli się potworkiem. Najpierw szok, późnej śmiech, ale już się przyzwyczailiśmy. Bo musicie przyznać - różnica jest znaczna.



A teraz? Powrót do codzienności. Praca, spacer z psem, przygotowanie obiadu, chwila odpoczynku... Właśnie! Chociaż uwielbiam jeździć do Polski, to zawsze jestem taka zmęczona... Szczególnie, jeśli jest to krótki, intensywny wyjazd, jak tym razem. Było wspaniale, ale zdecydowanie przyda się trochę spokoju. I może znajdę czas, żeby znowu coś upiec? Bo ostatnie, co przygotowałam, to muffiny z poprzedniego wpisu. Czuję się niemal jak na odwyku. Ale już upatrzyłam sobie przepis, obmyśliłam modyfikacje, i pewnie już niedługo uraczę Was czymś słodkim i, mam nadzieję, pysznym.

A na rozchmurzenie - różowy bukiet. Uroczy, prawda? Grunt to odpowiednie przywitanie po powrocie do pracy.


Tym optymistycznym akcentem kończę dzisiejszy niekulinarny wpis, i... Idę do kuchni podpiekać płatki owsiane. A resztę dopowiem jutro.

środa, 18 maja 2011

Muffiny na podróż

Jedziemy do Polski! Teraz, zaraz. Ostatnie zerknięcia, czy aby na pewno wszystko zostało spakowane. Sprawdzanie, czy dokumenty są na miejscu. Pytania, w kółko te same: zabrałeś to? Nie zapomniałaś o tamtym? Wreszcie wszystkie torby w bagażniku, pies na tylnej kanapie niecierpliwie czeka na to, co się wydarzy. Ustawiamy lusterka, fotele, i ruszamy. On w jednym aucie, ja w drugim. Podróż będzie przez to nieco bardziej męcząca, a niemieckie autostrady będą się dłużyły. Z drugiej strony, prowadzenie samochodu tylko przy ulubionych dźwiękach też może być przyjemne. Nawet bardzo. Trzeba się tylko skupić na pozytywach.

Żeby droga nie była zbyt nużąca, w ramach rozrywki przygotowałam wczoraj muffinki. Pieczenie było przyjemne, a konsumpcja w drodze chyba jeszcze przyjemniejsza. Słodkie ciasto, rodzynki, czekolada, a do tego delikatny aromat whisky w tle. Cały alkohol wyparował, więc muffinki są bezpieczne dla kierowców. Mięciutkie i wilgotne, może nieco zbyt słodkie (a zredukowałam ilość cukru z oryginalnego przepisu z 220 g!). Zdecydowanie uprzyjemnią nam dzisiejszą wycieczkę. Wczoraj wieczorem nie mogliśmy się oprzeć, żeby nie spróbować. W końcu trzeba mieć pewność, że podróżne jedzenie jest smaczne. 
Sprawdziliśmy. 
Jest.

Inspirację znalazłam w gazetce Pieczenie jest proste, nr 3/2008. Właściwie szukałam czegoś innego, ale tak ładnie wyglądały na zdjęciu... No i miałam wszystkie potrzebne składniki. I powtórzę raz jeszcze - wybór jak najbardziej trafiony.

Muffiny z whisky, rodzynkami i czekoladą




Składniki:
(na 12 sztuk)

suche:
  • 255 g mąki pszennej
  • 2 łyżeczki proszku do pieczenia
  • 125 g cukru
  • 1 łyżeczka cukru waniliowego

mokre:
  • 2 jajka
  • 210 ml jogurtu naturalnego
  • 5 łyżek whisky
  • 125 g masła

dodatkowo:
  • 100 g rodzynek
  • 60 g ciemnej czekolady (70%)

Rodzynki namoczyć w gorącej wodzie.
Czekoladę posiekać.
Masło rozpuścić i przestudzić.

Mąkę przesiać do miski z proszkiem do pieczenia. Wsypać cukier i cukier waniliowy, połączyć. Dodać mocno odciśnięte rodzynki i czekoladę, wymieszać dokładnie.

Jajka roztrzepać. Wlać jogurt, masło i alkohol, wymieszać.

Wlać płynne składniki do suchych, wymieszać tylko do połaczenia się całości.
Gotową masę przelać do foremek na muffiny (silikonowych lub metalowych wyłożonych papilotkami).

Piec 25-30 minut w 180 st. C.
Ostudzić na kratce.

Smacznego!



Jutro dzień pełen wrażeń, mnóstwo spraw do załatwienia. A czasu na sen niestety nie będzie zbyt wiele... Mam nadzieję, że wszystko uda się zgrać, i że wszyscy będą zadowoleni. Trzymajcie kciuki.

wtorek, 17 maja 2011

Smętne resztki rabarbaru

Coś ostatnio zaniedbuję bloga. Nie dlatego, że nie chce mi się pisać, ale mam jakiś dół twórczy, jeśli chodzi o kuchnię. Nie chce mi się piec, a potem sprzątać bałaganu, który jest nieodłączną częścią moich działań kuchennych. Sama nie wiem, dlaczego... Chociaż bardzo prawdopodobna jest wersja, że cały ten kram to wina pogody - jest zimno, deszczowo, wiatr szaleje na całego, i wszystko to sprawia, że poziom mojej energii życiowej gwałtownie spada. Właściwie to błąkam się po mieszkaniu niczym błędny rycerz i zastanawiam, co by tu ze sobą zrobić...

Już jutro jedziemy do Polski. Wieczorem muszę się spakować, a wcześniej przygotować coś na drogę. Muffiny, czy ciasteczka... Nie wiem jeszcze. Ale upiekę na pewno.
Wczoraj, żeby nie było tak zupełnie bezproduktywnie, przygotowałam ciastka francuskie z rabarbarem. Po pierwsze, Maggie już jakiś czas temu pokazało mi to na BBC Good Food, i ciągle o tym myślałam. Po drugie z kąta lodówki smętnie wyglądały ostatnie laski rabarbaru, które zostały po torcie. I wiem, że nie miałam przygotowywać przepisów z internetu, ale nic nie poradzę, że temu absolutnie nie potrafiłam się oprzeć. Kilka składników, chwila przygotowań, druga pieczenia, i można się cieszyć pysznymi słodkościami.
Ciasto - jak to ciasto francuskie - jest delikatne, cudnie się rozwarstwia i smakuje świetnie. Do tego kwaśny rabarbar i słodki, skarmelizowany cukier. Czego chcieć więcej? Nam wczoraj do szczęścia starczyło.

Moje nie wyglądają tak cudnie jak oryginalne - miałam ciasto pocięte już w prostokąty, więc nie chciało mi się kombinować, jakby tu zrobić z nich koła. Poza tym mój rabarbar był zielony, więc nie wybija się ze środka radosnym różem. Gwarantuję jednak, że smaku to nie ujęło.

Ciastka francuskie z rabarbarem



Składniki:
(na 12 sztuk)
  • 450 g ciasta francuskiego
  • 1 jajko
  • 1 łyżka jasnego brązowego cukru
  • 2 łyżki jogurtu naturalnego
  • 230 g rabarbaru
  • 2 łyżki cukru pudru

Ciasto francuskie pokroić na 12 kwadratów. 
Jajko ubić mikserem, wsypać brązowy cukier, zmiksować, dodać jogurt, dokładnie wymieszać.
Rabarbar obraż i pokroić po skosie na cienkie plasterki. włożyć do masy jajecznej i wymieszać dokładnie, żeby każdy kawałek rabarbaru był oblepiony.
Na kwadratach z ciasta układać rabarbar, brzegi smarować jajkiem. Ciastka posypać przesianym cukrem pudrem.

Piec 15-20 minut w 200 st. C.
Można podawać ciepłe.

Smacznego!

Impreza urodzinowa niedzielna udała się świetnie - wszyscy dobrze się bawili, jubilat był zadowolony, a wczoraj przez pół dnia zmywałam. Czyli wszystko zgodnie z planem.
Dziękuję.

niedziela, 15 maja 2011

Tort urodzinowy dla D.

Wczoraj D. miał urodziny. Stary już jest, co zrobić... Ale żeby mu tak zupełnie smutno nie było, postanowiliśmy przygotować niespodziankę. Właśnie powoli schodzą się goście, będziemy grillować, śmiać się i dobrze bawić. W końcu urodziny są tylko raz w roku, a każdy powód jest dobry, żeby się spotkać i spędzić miło czas.

D. - po prostu, wszystkiego najlepszego!

Oczywiście - będzie też tort. Przygotowany w ścisłej tajemnicy, czeka na swoją wielką chwilę w lodówce u NS. Nie jest specjalnie pracochłonny - musiałam zdążyć przygotować go tak, żeby D. się nie zorientował. Poza tym torty to jednak nie moja działka - za dużo stresu i potencjalnych niewiadomych. Dlatego wybrałam absolutnie niezawodny przepis Doroty - biszkopt zawsze wychodzi puchaty, mięciutki, delikatny, nie kruszy się bardzo, pięknie wyrasta i jest wyjątkowo przewidywalny - udaje się bez względu na stopień wtajemniczenia piekącego. Problem stanowiła cała reszta... Szukałam jakiejś inspiracji, ale, szczerze mówiąc, nie za dobrze mi szło. W związku z tym resztę wymyśliłam sama - nic odkrywczego, ale mam nadzieję, że będzie smakować gościom.
Mus rabarbarowy jest prosty, smaczny, lekko kwaskowy. Świetnie się uzupełnia ze słodkim ciastem i śmietaną. Całość jest lekka i delikatna, niezapychająca. Myślę, że całkiem nieźle udało mi się z zagadnienia tortowego wybrnąć.

A teraz muszę Was przeprosić - czas zająć się gośćmi.

Tort z rabarbarem i bitą śmietaną



Składniki:
(tortownica o średnicy 20 cm)

biszkopt:
  • 5 jajek
  • 200 g cukru
  • 115 g mąki pszennej
  • 45 g mąki ziemniaczanej

mus rabarbarowy:
  • 150 g cukru
  • 3 łyżki zagęszczonego soku żurawinowego
  • 700 g rabarbaru
  • 50 g suszonej żurawiny
  • 2 łyżeczki żelatyny
  • 80 ml gorącej wody

poncz:
  • sok z 1 cytryny
  • 3 łyżki wódki karmelowej
  • 2 łyżki wody

wierzch:
  • 400 ml śmietany kremówki (38%)
  • 3 łyżki cukru pudru
  • 1 łyżka cukru waniliowego
  • 2 listki żelatyny
  • 3 łyżki gorącej wody

dodatkowo:
  • 30 g wiórków kokosowych
  • czekoladowe literki i cyferki

Biszkopt:
Białka ubić na sztywną pianę. Partiami dodawać cukier, nie przerywając miksowania. Po jednym dodawać żółtka, dokładnie miksując po każdym dodaniu. Na końcu partiami wsypywać przesianą mąkę, miksując na najniższych obrotach.
Spód tortownicy wyłożyć papierem do pieczenia lub folią aluminiową. 
Masę wylać do formy.

Piec w 160 st. C. 50-60 minut, do tzw. suchego patyczka.
Upieczony biszkopt zrzucić na ziemię (w formie) z wysokości 60 cm, po czym wystudzić w uchylonym piekarniku.

Mus rabarbarowy:
Cukier z sokiem skarmelizować. Wrzucić pokrojony rabarbar, gotować, aż się rozpadnie, a większa część płynu wyparuje. W międzyczasie dodać żurawinę.
Całość zmiksować blenderem na gładką masę. 
Żelatynę namoczyć w minimalnej ilości zimnej wody, po czym rozpuścić w gorącej. Wlać do musu, dokładnie wymieszaći odstawić do zupełnego ostygnięcia.

Poncz:
Sok, wódkę i wodę wymieszać.

Biszkopt przeciąć w poziomie na trzy części.
Każdą skropić ponczem.
Na talerzu ułożyć pierwszy placek, wyłożyć połowę musu, przykryć drugim plackiem, rozsmarować resztę musu, przykryć ostatnim kawałkiem ciasta.

Kremówkę ubić na sztywno z dodatkiem cukru pudru i waniliowego. 
Żelatynę rozpuścić w gorącej wodzie, wymieszać ze śmietaną.
Masą obłożyć tort.

Wiórki kokosowe uprażyć na suchej patelni. Obsypać nimi boki tortu.
Wierzch udekorować dowolnie (tutaj wiórki kokosowe i czekoladowe literki i cyferki).

Smacznego!

Pogoda może nie jest wymarzona, ale kto by się tym martwił? Najważniejsze jest przecież towarzystwo, o to jest na medal.

Serdecznie dziękuję Wam wszystkim za przyjście, mam nadzieję, że bawicie się tak samo dobrze jak ja.

poniedziałek, 9 maja 2011

O tureckich słodyczach i nie tylko

Nie miałam czasu przez cały weekend, żeby cokolwiek tu napisać. Dziwne - powiecie. Zazwyczaj to czas odpoczynku po całotygodniowej pracy, chwila na relaks i zapomnienie. Ale naprawdę - to były najbardziej zabiegane dni od dłuższego czasu. Bardzo przyjemnie zabiegane, swoją drogą. 

W sobotę najpierw byłam w pracy, a zaraz po powrocie pojechaliśmy po Smoka, a z nim na Bazar Vest - po owoce i warzywa. I chociaż wcześniej mówiliśmy, że na pewno co tydzień tam jeździć nie będziemy, to jednak trudno oprzeć się perspektywie miski pełnej słodkich winogron czy kolejnego kilograma rabarbaru, który daje takie możliwości. Było cudnie. Ten zgiełk, muzyka i rozmowy w zupełnie nie znanych mi językach. Jeden Pan Sprzedawca już mnie nawet pamięta i pytał, co słychać. To miłe.
Skusiliśmy się też na jedzenie w jednej z licznych... Jak to nazwać? Restauracja, bar, knajpa? W każdym razie spróbowaliśmy, i bardzo nam smakowało. Nie wiem dlaczego, ale zamówiłam największe danie z oferty, i zjadłam całe bez mrugnięcia okiem. Naprawdę dobre to było! 
Jednak największą frajdę sprawiła mi mała cukiernia na uboczu, pełna tureckich słodyczy. O mój Boże! Pan za ladą przewracał oczami, ale cierpliwie próbował tłumaczyć, co jest co, jak smakuje i z czego jest zrobione. Kupiłam całkiem sporo drobiazgów, i w domu nastąpiła degustacja. Ale słodkie! Wszystko niemalże pływało w syropie. I chociaż wszyscy w kółko powtarzali, że można umrzeć od takiej ilości cukru, to jednak całość zniknęła... Ciekawe, prawda?

Mi najbardziej smakowały te małe, podłużne ciasteczka (na zdjęciu po lewej stronie, między tym zielonym a w czekoladzie) - nie mam pojęcia, co to za rodzaj ciasta, ale bardzo przypadł mi do gustu. Ciekawie wyglądały też żółto-różowe kosteczki w czekoladzie. To wyglądające, jakby je owinięto w makaron też dobre, ale wyjątkowo tłuste. Niemalże wszystkie zawierały pistacje - mniam. Zresztą - wyjątkowo apetycznie wyglądają, czyż nie?



Niedzielę też zaczęłam od pójścia do pracy, za to po południu pojechaliśmy z Anią i Krzysiem na chińszczyznę do Silkeborga. Jak się później okazało, K. wcale nie miał planu i włóczyliśmy się w kółko, szukając zadowalająco wyglądającego miejsca. Wybraliśmy restaurację oferującą (podobno) kuchnię pekińską. Cóż... To nie był dobry wybór. Nie dość, że porcje były raczej mniejsze niż większe, to smakiem też nie zachwyciły. Ani sajgonki, ani też krewetki czy kurczak nie powaliły. Do tego miseczka ryżu na cztery osoby. Kwintesencją wizyty był rachunek - wypisany ręcznie na skrawku papieru. Pierwszy raz widziałam coś takiego! W centrum, bądź co bądź, całkiem sporego miasta, taki bubel. Trudno. Następnym razem być może wybierzemy lepiej.
Plusem wypady jest to, że się uśmiałam za wszystkie czasy, gdyż niewybredne komentarze Panów bardzo pasowały do sytuacji. 

Wieczorem standardowo Przepis na życie z NS (swoją drogą udał się im ten serial).

Tak minął weekend mi. A Wy co ciekawego porabialiście?

piątek, 6 maja 2011

Wietnamskie?

Szczerze - nie mam pojęcia. Ale jest tak specyficzne, że jestem skłonna w to uwierzyć. Polskie to to nie jest z pewnością. Ale - od początku.

Pierwszy raz upiekłam to ciasto dość dawno temu. Niezbyt mi zasmakowało - dziwna konsystencja, słodkie, ale takie jakieś... Dziwne. Duży natomiast wpadł w zachwyt. Dlatego nastąpił raz drugi, trzeci, i kolejny. W tej chwili zjadam je ze smakiem, a D. nie za bardzo chce się dzielić. Kiedy tylko mamy nadmiar dojrzałych bananów, robi maślane oczy i delikatnie sugeruje, że może bym upiekła to ciasto... I piekę. A później znika wyjątkowo szybko, bo Duży zjada je na śniadanie, i kolację, i jeszcze czasem jako deser po obiedzie. 
Z pewnością kaloryczne, ale od czasu do czasu można sobie pozwolić. 

Przepis zadomowił się u nas dobre, na poprzednim blogu też o nim pisałam. Pierwowzór pochodzi od Doroty. Od siebie dorzuciłam sok cytrusowy - nie czuć go za bardzo, ale wydaje mi się, że to zawsze jakieś złagodzenie tej wielkiej słodkości...

Hmm... No tak, wiem, jak to wygląda. Trochę jak szynka? Z cebulą? Ale to banany są w środku. Naprawdę. I smakują bardzo bananowo. 

Wietnamskie pieczone ciasto bananowe





Składniki:
(na tortownicę o średnicy 24 cm)
  • 9 dojrzałych bananów
  • 60 g drobnego cukru
  • sok z 1 limonki
  • sok z 1/2 cytryny
  • 7 jajek
  • 400 g mleka skondensowanego słodzonego
  • 250 g masła
  • 200 g mąki

Banany pokroić w plasterki, wymieszać z cukrem oraz sokiem z cytryny i limonki. Odstawić na 30 minut. 

Masło roztopić i przestudzić.

Całe jajka dobrze ubić, dodać mleko skondensowane i masło, nie przerywając miksowania. Do miski przesiać mąkę, wymieszać. Dodać banany, delikatnie połączyć.

Masę wylać do formy wyłożonej folią aluminiową, z wysmarowanymi masłem bokami.

Piec w 200 st. C. przez 1 godzinę, do suchego patyczka.
Jeśli zacznie się zbyt mocno rumienić, można wierzch przykryć folią.

Wystudzić w lekko uchylonym piekarniku, przechowywać w lodówce.

Smacznego!

Jutro sobota. Wiecie, gdzie się wybieram? Na bazar. Że niby w zeszłym tygodniu byłam...? I co z tego? Może będą mieli jeszcze ładniejszy rabarbar, jakieś banany albo coś zupełnie innego, na co akurat będę miała ochotę? Poza tym Smokowi też się należy, żeby mu takie miejsce pokazać...

czwartek, 5 maja 2011

Rrrabarrbarrr

Tak, tak, tak! Kupiłam. Pierwszy w tym roku. Zielony niestety... Ale jaki pyszny! Mocno kwaśny, bardzo, bardzo rabarbarowy... Pycha!
Uwielbiam to niepozorne (choć w ogródku potrafi rozrosnąć się imponująco) warzywo. Przez długie lata niedocenione, w końcu doczekało się mojej miłości. Teraz z utęsknieniem czekam na sezon. Kiedy planowaliśmy ogródek, rabarbar był drugim (zaraz po malinach), a czym powiedziałam, że musi tam być. Kompoty, drożdżowe, muffiny, tarty, na spodzie kruchym i francuskim... Zawsze smakuje świetnie, z tą swoją kwaskową nutą idealnie wkomponowuje się w słodkie ciasto. Tym razem czekałam z myślą o jednym - serniku! W zeszłym roku upiekłam taki, i nie mogłam się go znowu doczekać. Idealny - kremowy, ciężki, nico mazisty; słodki ser i kwaśny mus. Połączenie idealne. Dlatego kiedy w sobotę zobaczyłam rabarbar wiedziałam, że będziemy jeść ten sernik właśnie.
Przepis zmieniłam w jednym tylko aspekcie - mam całe mnóstwo polskiego twarogu, więc użyłam go zamiast serka kremowego. Czy wyszło lepiej? Nie wiem. Troszkę inaczej, też pysznie. Sernik jest syty, jeden kawałek zabiera mnie do nieba. Naprawdę! 

Że niby przesadzam z tym zachwalaniem? Nic nie poradzę, że aż tak mi zasmakował. Z pewnością w tym sezonie upiekę go jeszcze nie raz.

Sernik z musem rabarbarowym



Składniki:
(na tortownicę o średnicy 26 cm)

spód:
  • 175 g ciastek digestive
  • 70 g masła

mus rabarbarowy:
  • 800 g rabarbaru
  • 80 g cukru
  • 60 ml gęstego soku (koncentratu) z żurawin

masa serowa:
  • 800 g twarogu 3krotnie mielonego
  • 5 jajek
  • 3 płaskie łyżki kaszy manny
  • 200 g białej czekolady

wierzch:
  • 500 g kwaśnej śmietany (18%)
  • 2 łyżeczki ekstraktu waniliowego
  • 1,5 łyżki cukru pudru

Rabarbar umyć, odciąć końcówki, pokroić na nieduże kawałki. Zagotować z cukrem i sokiem 650 g. Potrzymać na ogniu, aż zmięknie, około 10-15 minut. 2-3 minuty przed końcem gotowania wrzucić resztę. 
Ostudzić.

Masło roztopić i przestudzić.
Ciasteczka na spód dokładnie pokruszyć. Wymieszać z masłem i wyłożyć dno tortownicy wyłożonej folią aluminiową, dobrze dociskając.
Schłodzić w lodówce podczas przygotowywania masy serowej.

Czekoladę rozpuścić na parze i przestudzić.
Twaróg zmiksować. Wbijać po jednym jajka, dokładnie miksując po każdym dodaniu. Następnie wsypać kaszę mannę, dodać czekoladę. Wszystko razem wymieszać na gładką masę.

Na wcześniej przygotowany ciasteczkowy spód wyłożyć 1/2 masy serowej. Na to 2/3 musu. Następnie resztę sera. Na wierzchu ułożyć resztę musu (nie trzeba go dokładnie rozsmarowywać).

Piec 75 minut w 150 st. C.

Śmietanę wymieszać łyżką z ekstraktem i cukrem pudrem. Dokładnie, ale delikatnie, żeby nie napowterzyć masy.

Sernik wyjąć z piekarnika, wyłożyć na wierzch śmietanę. Dokładnie rozsmarować.
Z powortem umieścić w piekarniku.

Podpiekać 10 minut w 150 st. C.

Wyjąć ciasto z piekarnika. Brzegi odzielić od tortownicy ostrym nożem.
Pozostawić do ostudzenia w temperaturze pokojowej, następnie schłodzić w lodówce przez kilka godzin, a najlepiej całą noc.

Smacznego!



Przygotowując ten sernik należy pamiętać, żeby ilość cukru zmienić według własnego uznania. Rabarbar rabarbarowi nierówny - jeden słodszy, inny mniej. Ja uwielbiam to połączenie słodkie-kwaśne, ale trzeba uważać, żeby nie było zbyt ekstremalne. Wystarczy posmakować mus i dosłodzić wedle uznania. A całość z pewnością przypadnie do gustu nie tylko zakochanym w rabarbarze...
I jeszcze jedno - moim zdaniem ładniej prezentuje się z różowym musem. Ale zielony też smakuje świetnie. Może następnym razem uda mi się kupić rabarbar malinowy...

środa, 4 maja 2011

Na dobranoc

Wczoraj mieliśmy w planie film z NS, ale niestety nic z tego nie wyszło. Dlatego zagłębiliśmy się w przepastność dysku w poszukiwaniu czegoś tylko dla nas. Coś niezbyt ciężkiego, z komediowym akcentem, koniecznie bez napisów (bo późno i nie chciało mi się czytać).
Ostateczny wybór padł na Kołysankę Juliusza Machulskiego. Muszę powiedzieć, że nie zawiodłam się. Ktoś, kto wyreżyserował Kilera, nie mógł przecież stworzyć nic niezjadliwego...

Do pewnej wioski na Mazurach wprowadza się rodzina - rodzice z trójką dzieci (czwarte w drodze) i dziadkiem. Dziwnie bladzi, stronią od sąsiadów. W tym samym czasie w niewiadomych okolicznościach znikają listonosz, ksiądz, pani z opieki społecznej, Niemiec z tłumaczką, a potem kolejni mieszkańcy i przyjezdni. Komendant lokalnej policji ma nie lada problem, ale jeden z policjantów postanawia sprawę rozwiązać na własną rękę. Niestety - jego również nie można odnaleźć. Jaki mroczny sekret skrywa rodzina Makarewiczów? Co się dzieje z zaginionymi? Jak ważną rolę we wszystkim odgrywają ksiądz i jego stopy? Na te pytania znajdziecie odpowiedź w Kołysance.



Bardzo podobała mi się scena, kiedy Makarewiczowie grali. Taka... Magiczna. Świetna po prostu.
Ta, kiedy Wojtek oglądał zdjęcia i wybierał tego, który jest bardziej do niego podobny, też niezła.
I jeszcze kilka, kiedy szczerze się śmiałam.

Całość utrzymana w konwencji, bez sztuczności, za to z jajem (jeśli mogę się tak wyrazić). Machulski nie zawiódł, film ogląda się z przyjemnością, zwroty akcji trzymają w napięciu, i z pewnością nie jest to stracony czas.

Ach, i oczywiście zakończenie. Jeśli potraktować je mniej dosłownie, to tak naprawdę przestaje być śmieszne... Ale nie wiem, czy o to reżyserowi chodziło.

Kołysanka
2010
reżyseria: Juliusz Machulski
scenariusz: Adam Dobrzycki
Michał: Robert Więckiewicz
Bożena: Małgorzata Buczkowska-Szlenkier
Dziadek: Janusz Chabior
ksiądz Marek: Michał Zielińki

poniedziałek, 2 maja 2011

Długi weekend?

Coś ten długi weekend średnio majowy. Chłodnawo, wiatr wieje raczej zimny niż ciepły, a słońce niepokojąco często znika za chmurami. W związku z tym u mnie w kuchni bardzo słonecznie za sprawą świeżego ananasa - jego kolor każdego wprawi w dobry humor. Bo jak tu się nie uśmiechnąć do takiej żółci?

W sobotę i niedzielę grillowaliśmy w naszym ogródku, gdzie w końcu znalazło się miejsce. Muszę przyznać, że wygląda coraz lepiej - kwiaty i warzywa posiane, krzewy malin są coraz bardziej zielone, a rabarbar na dobre się już zadomowił. Teraz trzeba cierpliwie czekać na plony...

Wczoraj też mieliśmy gościa - Smok przyjechał z Polski, i w drodze do siebie nas odwiedził. Długo się zastanawiałam, co dla niego upiec. Wiadomo - bezożerca. Ale same takie bezy...? Jakoś mnie ten pomysł nie zadowalał. Poza tym potrzebowałam czegoś szybkiego, bo po południu szłam do pracy (w Danii polskie dni wolne wcale wolne nie są, dlatego dziś siedzę w domu, a jutro będę musiała trochę popracować). W końcu w Ciastach słodkich i wytrawnych tarty i quiche znalazłam to, czego potrzebowałam. Kruchy spód - chwila zagniatania i jest, na to ananas - którego akurat zrządzeniem lodu kupiłam w sobotę, a na wierzch kokosowa beza... Czyż nie brzmi apetycznie? 
Całość zdążyłam przygotować jeszcze przed wyjściem do pracy, i wieczorem raczyliśmy się tartą przy gorącej kawie, bo w ogrodzie nieco zmarzliśmy... Było słodko i pysznie. Z czystym sumieniem mogę polecić każdemu bezożercy (i nie tylko).

Tak naprawdę jedyną wadą tego ciasta jest jego odporność na krojenie. Szczytem umiejętności (których niestety nie posiadam) jest ukrojenie zgrabnego kawałka. Zapewniam jednak, że smak z pewnością wynagrodzi tę drobną niedogodność.

Tarta z ananasem i kokosową bezą



Składniki:
(forma do tarty o średnicy 24 cm)

spód:
  • 200 g mąki pszennej
  • 100 g zimnego masła
  • 35 g cukru
  • 1 żółtko

beza:
  • 2 białka
  • 100 g cukru
  • 1 łyżka soku z limonki
  • 60 g wiórków kokosowych

dodatkowo:
  • 350 g miąższu świeżego ananasa
  • 30 g wiórków kokosowych

Mąkę przesiać do miski. Wymieszać z cukrem. Dodać masło pokrojone na kawałki, wyrobić kruszonkę. Dodać żółtko, szybko zagnieść ciasto. Schłodzić w lodówce 1-2 godziny.

Schłodzonym ciastem wyłożyć formę (spód i boki), gęsto ponakłuwać widelcem.

Podpiec w 200 st. C. 10-12 minut.
Ostudzić.

Ananasa pokroić w średniej wielkości kostkę.
60 g wiórków uprażyć na suchej patelni na lekko złoty kolor.
Białka ubić, pod koniec partiami wsypując cukier. Wlać sok z limonki, zmiksować. Wsypać upraożone wiórki, wymieszać łyżką.

Na podpieczony spód wyłożyć ananasa, na to łyżką bezę. Wierzch posypać pozostałymi wiórkami.

Piec w 160 st. C. 20-25 minut.
Wystudzić.

Smacznego!



Jak już wcześniej wspomniałam, dziś siedzę w domu i mam czas zając się pierwszym w tym roku rabarbarem! Ciasto już upieczone stygnie sobie powoli, a ja nie mogę się doczekać, żeby go spróbować. Tyle czasu czekałam, aż będę znowu mogła je upiec. Mam nadzieję, że smak mnie nie zawiedzie...