poniedziałek, 30 stycznia 2017

Czarno-biały tort na urodziny

Hmm... Powinnam dzisiaj napisać coś wyjątkowego. W końcu blog obchodzi szóste urodziny! Trzy razy sprawdzałam kalendarz, i do sześciu liczyłam na palcach - nie pomyliłam się. To tyle już lat piekę, robię zdjęcia i piszę czasem zawrotnie długie posty o niczym, które, o dziwo, ciągle czytacie. Sama nie wiem, co z tego zadziwia mnie najbardziej...

Żeby znaleźć inspirację do dzisiejszego wpisu, przejrzałam te z lat poprzednich. I nadal nie wiem, co Wam powiedzieć... Poczułam się nieco zawstydzona obietnicami, które poczyniłam, a których nie zrealizowałam. Ale i tak uważam, że blogowanie idzie mi całkiem nieźle. Szczególnie przez ostatnie pół roku, gdy poza domem spędzam minimum dwanaście godzin dziennie, wstaję o porach, z których istnienia połowa ludzkości nie zdaje sobie nawet sprawy, i wracam do domu wykończona po całych godzinach pieczenia i dekorowania ciast. Mimo wszystko, nadal mam ochotę piec, eksperymentować i szaleć w kuchni. Nie zawsze starcza mi siły, ale i tak próbuję. I nie mogę doczekać się wiosny i światła, bo ciągłe ciemności i tak już wątpliwej jakości moich zdjęć nie poprawiają...

Co wydarzyło się przez ten rok? Cóż, jestem już w dwóch piątych cukiernikiem. Za półtora roku, o ile nic paskudnego na mojej drodze nie stanie, będę zdawać egzaminy. Już trzęsę portkami na samą myśl...
Wymieniłam też kuchnię na większą, przygotowałam w domu pięciopiętrowy tort weselny, opanowałam obkładanie tortów marcepanem i wypełniłam wszystkie nowe szuflady cukierniczymi utensyliami. Całkiem niezły bilans, moim zdaniem.

No i oczywiście, jesteście Wy. Moi najlepsi, najcudowniejsi Czytelnicy. Bez Was już dawno bym ten projekt porzuciła, uznając za chwilową fanaberię. Jednak Wasze komentarze, porady i słowa zachęty sprawiły, że przeskoczyłam wszystkie przeciwności, i mimo pewnych zawirowań - zawsze wracałam. Póki co, nie wybieram się nigdzie, i mam nadzieję, że Wy też nadal tak chętnie będziecie odwiedzać ten mój malutki skrawek wirtualnej rzeczywistości. 

A teraz przejdźmy już do konkretów. Tak, wiem; przy takich okazjach zazwyczaj rozpisuję się niemiłosiernie. Co jak co, ale słów brakuje mi rzadko (w języku polskim; duński to zupełnie inna bajka...); dzisiaj jednak mam wrażenie, że napisałam już wszystko.
Tak więc - konkrety. Czyli ciasto. I to nie byle jakie, bo dwupiętrowy tort pokryty masą cukrową. Musze przyznać, że solidnie się nad nim napracowałam... A i tak trochę mnie zdenerwował, bo na górze miały być literki, które w ostatniej chwili się posypały, i przez to jest trochę zbyt płaski. Ale trudno - i tak wywarł na gościach odpowiednie wrażenie. No bo wiecie - tej wielkości smakołyków nie ma sensu przygotowywać dla dwóch osób...

Tak naprawdę upiekłam to ciasto na swoje urodziny; najpierw nie mogłam się zebrać, żeby rozpisać przepis, później... No cóż, zrobiło się za późno. Doszłam więc do wniosku, że z publikacją poczekam na kolejną, odpowiednio doniosłą okazję. No i proszę, ta dam!

Piętro dolne, większe, to biszkopt kawowy z musami kawowym i jeżynowym. Górne, mniejsze, to biszkopt orzechowy z kremem kajmakowym i jabłkami. Wydaje się, że do siebie nie pasują, ale to idealne połączenie końca lata i początku jesieni. Doskonale wpisuje się w czas moich urodzin. 
Każdy z tortów można przygotować osobno; zamiast kremu maślanego i masy cukrowej, użyć śmietany i owoców do dekoracji. Będzie jeszcze pyszniej (sama nie przepadam za kremem maślanym, a masa cukrowa jest przecież zupełnie bez smaku). Tym razem jednak miałam dokładną wizję; tort miał być czarno-biały, z koronką. Po prostu musiałam taki mieć! A trzydzieste urodziny wydają się doskonałym momentem na spełnianie tego typu zachcianek.

Jeszcze raz bardzo Wam dziękuję, że jesteście tu ze mną. A tort polecam Wam z całego serca - cały, lub we fragmentach. Nie rozczarujecie się.

Tort czarno-biały


Składniki:
(na tortownicę o średnicy 18cm)

biszkopt:
  • 3 jajka
  • 120 g cukru
  • 30 g mąki ziemniaczanej
  • 30 g mąki pszennej
  • 40 g mielonych orzechów laskowych

mus jabłkowy:
  • 450 g jabłek
  • sok z 1/2 cytryny
  • 65 g cukru
  • 2 listki żelatyny
  • 100 ml wody

mus kajmakowy:
  • 160 g masy kajmakowej
  • 300 ml śmietany kremówki (38%)
  • 2 listki żelatyny

Białka ubić na sztywno, pod koniec partiami dodając cukier. Po jednym wbić żółtka, dokładnie miksując po każdym dodaniu. 
Mąki przesiać, wymieszać z orzechami, partiami dodawać do ciasta, miksując na najniższych obrotach miksera.

Dno formy wyłożyć papierem do pieczenia. Wylać do niej ciasto, wyrównać wierzch.

Piec w 160 st. C. przez 40-45 minut.
Ostudzić w uchylonym piekarniku.

Jabłka obrać, wyciąć gniazda nasienne, pokroić w niedużą kostkę. Skropić sokiem cytryny. Przełożyć owoce do garnka, dodać wodę i cukier. Gotować przez 15-20 minut, aż większość jabłek się rozpadnie, a płyn odparuje.
W tym czasie namoczyć żelatynę w zimnej wodzie. 
Zdjąć garnek z jabłkami z palnika, dodać odciśniętą żelatynę, dokładnie wymieszać. Ostudzić.

Biszkopt przekroić w poziomie na 3 części. 
Na płaskim talerzu ułożyć pierwszy blat biszkoptu, zamknąć w okół niego obręcz tortownicy. Wyłożyć mus jabłkowy, przykryć kolejnym blatem, wstawić do lodówki.

Żelatynę namoczyć w zimnej wodzie. Kajmak dość mocno podgrzać, zdjąć z palnika i dodać odciśniętą żelatynę. Wymieszać, przestudzić.
Kremówkę ubić na sztywno. Partiami dodawać do letniego kajmaku, delikatnie mieszając łyżką.
Wyłożyć mus na ciasto, przykryć ostatnim blatem biszkoptu i wstawić do lodówki do całkowitego zastygnięcia, najlepiej na całą noc.

(na tortownicę o średnicy 26 cm)

biszkopt:
  • 7 jajek
  • 265 g cukru
  • 45 g mąki ziemniaczanej
  • 160 g mąki pszennej
  • 2 łyżki kawy rozpuszczalnej (proszek)

mus kawowy:
  • 350 ml śmietany kremówki (38%)
  • 135 g białej czekolady
  • 2 łyżki kawy rozpuszczalnej (proszek)

mus jeżynowy:
  • 185 g jeżyn
  • 65 g cukru
  • 2 listki żelatyny
  • 335 ml śmietany kremówki (38%)

Białka oddzielić od żółtek. Mąki przesiać, wymieszać z kawą.
Białka ubić na sztywno, pod koniec partiami dodając cukier. Po jednym dodawać żółtka, dokładnie miksując po każdym dodaniu. Partiami wsypywać mąkę z kawą, miksując na najniższych obrotach miksera.

Dno tortownicy wyłożyć papierem do pieczenia. Przelać masę, wyrównać wierzch.

Piec w 160 st. C. przez 60-70 minut, do suchego patyczka.
Wystudzić w uchylonym piekarniku.

Mus kawowy:
100 ml kremówki zagotować. Dodać kawę, wymieszać aż do jej rozpuszczenia. Gorcą kremówką zalać drobno posiekaną czekoladę; mieszać, aż czekolada się rozpuści. Przestudzić.
Pozostała kremówkę ubić na sztywno, partiami dodawać do letniej czekolady, delikatnie mieszając łyżką.

Biszkopt przekroić w poziomie na 3 części. 
Na płaskim talerzu ułożyć pierwszy blat, zamknąć w okół niego obręcz tortownicy. Wyłożyć mus, przykryć drugim blatem i schłodzić w lodówce, aż mus stężeje.

Mus jeżynowy:
Żelatynę namoczyć w zimnej wodzie.
Jeżyny z cukrem zagotować, przetrzeć przez sitko. Do gorącego płynu dodać odciśniętą żelatynę, przestudzić.
Kremówkę ubić na sztywno. Partiami dodawać do owoców, delikatnie mieszając łyżką. 
Mus wyłożyć na ciasto, przykryć ostatnim blatem biszkoptu. Schłodzić w lodówce, najlepiej przez całą noc.

(na dwupiętrowy tort)

krem maślany:
  • 2 białka
  • 130 g cukru
  • 170 g miękkiego masła

dodatkowo:
  • 500 g białej masy cukrowej 
  • 500 g czarnej masy cukrowej
  • masa do koronek

Przygotować krem maślany:
Białka i cukier podgrzewać w kąpieli wodnej, cały czas mieszając, aż cukier całkowicie się rozpuści. Przelać do większej miski, ubijać, aż beza całkowicie wystygnie - około 10 minut. Dodawać po małym kawałeczku masła, miksując na najniższych  obrotach. Krem się zważy, a następnie przybierze pożądaną konsystencję.

Oba torty posmarować kremem maślanym, dolny obłożyć czarną masą cukrową, górny - białą.
Z pozostałej masy przygotować kwiaty: róże, orchidee, stokrotki i dowolne małe kwiatki, a także liście.
Przygotować koronki. Większy tort udekorować koronkami, na jego środku ułożyć mniejszy. Udekorować kwiatami. 
Przechowywać w lodówce.

Smacznego!

Przepis jest dłuuuugi... Ale co zrobić; jest tam sporo warstw, a chciałam, żeby opis był w miarę klarowny. Mam nadzieję, że mi się udało...

piątek, 27 stycznia 2017

Codzienność. I gofry na weekend. Dyniowe

Zaniedbałam w tym tygodniu bloga straszliwie; w dodatku bez choćby słowa wyjaśnienia.
Nadrabiam więc czym prędzej.

Jak nasza codzienność wygląda, wiecie doskonale. Pracujemy tak, że czasem nie widujemy się przez cały tydzień, a przecież razem mieszkamy! Tymczasem minione dni upłynęły nam zupełnie inaczej. Zamiast pisać smutne posty o tym, jak to jest mi ciężko i samotnie, wygrzewałam się na kanapie przy kominku, który - nie zgadniecie - rozpalił C. (ja nie umiem). Gotowaliśmy razem obiadki, później je jedliśmy, czasem zupełnie zapominając o jedzeniu, tak zajęci byliśmy rozmową; na końcu zaś układaliśmy się na wyżej wspomnianej kanapie i oddawaliśmy błogim chwilom nic nierobienia. Ach! 
Oczywiście, nadal jeżdżę do mojego oddalonego o dokładnie sto dziewięć kilometrów miejsca pracy, więc czasu na pisanie bloga po prostu mi nie starczyło. A biorąc pod uwagę fakt, że już za tydzień czasu spędzonego bez C. będę miała pod dostatkiem (tak, tak, znów jadę do internatu; przed Wami cała seria smętnych postów i narzekania na cały rok z góry), doszłam do wniosku, że póki możemy trochę razem pobyć, to należy z tej możliwości skorzystać. 
No to korzystaliśmy. Oj, tak...

Tymczasem niespodziewanie nadszedł piątek. Oj, proszę, bez ekscytacji; jutro idę do pracy na trzecią. Rano.
Niemniej, poprzedni weekend miałam wolny, a poranek, gdy C. ciągle słodko drzemał, wykorzystałam na przygotowanie kolejnych gofrów.
Sprawa bowiem wygląda tak, że chleb nam się najzwyczajniej w świecie przejadł. Nie mogę już patrzeć na kanapki. I nawet te najbardziej kolorowe i pyszne mnie odrzucają. Wyciągnęłam więc z szuflady gofrownicę, z zamrażarki dyniowe puree i zabrałam się do dzieła.
Przepis znalazłam już dość dawno u Asi, i bardzo mi się to połączenie dyni z miodem spodobało. Nieco zmieniłam proporcje, dałam też więcej puree - akurat tyle miałam zamrożone w woreczku.
Gofry wyszły chrupkie z wierzchu i mięciutkie w środku, o cudownym, intensywnie pomarańczowym kolorze. Są boskie! Z pewnością jeszcze do tego przepisu wrócę.

Gofry dyniowo-miodowe


Składniki:
(na 8 gofrów)
  • 200 g puree z dyni
  • 1 jajko
  • 200 ml mleka
  • 60 g masła
  • 65 g miodu
  • 200 g mąki pszennej
  • 1/4 łyżeczki soli
  • 1/2 łyżeczki cynamonu
  • 1 łyżeczka proszku do pieczenia

Masło z miodem rozpuścić, przestudzić. Dodać mleko, roztrzepane jajko i dyniowe puree, połączyć.
Mąkę przesiać z proszkiem, dodać sól i cynamon, wymieszać. Do suchych składników wlać mokre, dokładnie wymieszać.

Nakładać porcje ciasta do gofrownicy, piec gofry według instrukcji urządzenia.
Podawać od razu.

Smacznego!


To jak? Weekend za pasem; robicie gofry...?

poniedziałek, 23 stycznia 2017

Najlepszy rodzaj zimy i chlebki kukurydziane

Uwielbiam, gdy grudzień otula nas grubą kołdrą puszystego śniegu. Gdy wielkie płatki wirując, opadają na zaczerwienione nosy i policzki, gdy topią się na rzęsach. Gdy świat nagle zastyga w tej mroźnej ciszy, której my, ludzie, nie mamy czego przeciwstawić. 
W tym roku grudzień rozczarował mnie setnie. Po zaledwie trzech dniach zimy z prawdziwego zdarzenia, która jednak dotarła zaledwie do połowy półwyspu, wszystko stopniało, zamieniając się najpierw w brązowo-szarą breję, a później spłynęło brudnymi potokami i wsiąknęło w pola. 

Bezśnieżnie minął Nowy Rok, a ja straciłam nie tylko nadzieję, ale też ochotę na śnieg. Sami musicie przyznać - gdy dojeżdża się do pracy sto dziewięć kilometrów w jedną stronę, oblodzone drogi to ostatnie, czego by sobie człowiek życzył. Gdy więc pewnego poranka (ach, jakże bym chciała, żeby poranek nie oznaczał u mnie środka nocy!) wyjrzałam przez okno i zobaczyłam samochód okryty białym puchem, zaniemówiłam z przerażenia. Ogarnęłam wzrokiem ulicę, i zbladłam. Wszyściutko było białe! Dachy, chodniki, auta, bezlistne krzaki i drzewa; wszystko otulił najprawdziwszy śnieg.

Zlana zimnym potem, wyjechałam z domu wcześniej niż zwykle. Już na pierwszym zakręcie lekko zarzuciło mi tyłem, więc od razu pogodziłam się z myślą, że będę musiała zafundować kolegom z pracy colę (taką mamy karę za spóźnienia). Gdy jednak wyjechałam na główną drogę, śnieg zniknął. Owszem, tu i ówdzie zdarzały się białe plamy, ale niewielkie i niespowalniające. Gdy wyjechałam na autostradę, odetchnęłam z wyraźną ulgą - droga była czarna. Dojechałam więc na miejsce przed czasem, czym zaskarbiłam sobie zadowolenie szefa (a o to ostatnio niełatwo, bo ciągle jakiś naburmuszony chodzi). 

Taki dziwny stan rzeczy, czyli zima lokalna, utrzymał się przez prawie dwa tygodnie. Chodziliśmy z Ptysią na spacery do zmrożonego lasu, wygrzewaliśmy się przy kominku, podziwiając ośnieżony krajobraz za oknami, a do pracy jeździłam gładkimi, nieoblodzonymi drogami. Ideał!
Teraz już niestety temperatura podskoczyła, i wszystko zaczyna się topić...

Ten przepis na dysku przeleżał kilka lat chyba. Nie pytajcie mnie dlaczego; nie wiem. Tak jakoś wyszło po prostu... Co nie zmienia faktu, że od czasu, gdy zrobiłam to niezbyt udane zdjęcie, chlebek przygotowałam jeszcze kilka razy. Jest cudownie chrupki i mocno kukurydziany, ze świetnym akcentem kolendry. Czasem dodaję do niego odrobinę chilli, wychodzi chyba jeszcze lepszy! Rewelacyjny dodatek do zup kremów, albo jako przekąska przy oglądaniu filmów. 

Przepis znalazłam w książeczce Szybko i smacznie: chleby i chlebki, i wierzę autorom na słowo, że ma coś wspólnego z Indiami...

Indyjski chlebek kukurydziany


Składniki:
(na 12 sztuk)
  • 250 g kukurydzy z puszki
  • 1 łyżeczka soli
  • 1 łyżka mielonej kolendry
  • 2 łyżki świeżej kolendry
  • 160 g mąki pszennej

dodatkowo:
  • mąka do wałkowania
  • masło do smażenia

Kukurydzę z solą zmiksować blenderem na gładką masę. Przełożyć do szerokiej miski, wymieszać z mieloną i posiekaną, świeżą kolendrą. Partiami wsypywać przesianą mąkę, mieszając na początku łyżką, a potem zagniatając dłonią. Ciasto powinno być zwarte, trochę klejące.

Podzielić ciasto na 12 równych części, z każdej uformować kulkę. Rozwałkować każdą kulkę na jak najcieńszy placuszek - 10-15 cm średnicy. Ciasto podsypywać mąką, żeby się nie kleiło.

Placuszki smażyć na maśle, na dobrze rozgrzanej patelni, z obu stron, aż nabiorą złotego koloru z brązowymi plamkami.
Podawać na ciepło lub zimno.

Smacznego!

Teraz już zaczynam czekać na wiosnę. Ciekawe, kiedy się doczekam...

sobota, 21 stycznia 2017

Dla Babci i Dziadka. I drożdżowe, bożonarodzeniowe serce

Ależ ten czas szybko leci! Ledwo co świętowaliśmy Boże Narodzenie i Nowy Rok, a tu już niemal koniec stycznia, a w raz z nim kolejne ważne dni. Nikt chyba bowiem nie zapomniał, że dziś mamy Dzień Babci, a jutro Dzień Dziadka...? 
W tym czasie nie mogę opędzić się od myśli o moim nieżyjącym już Dziadku ze strony Taty. Tym najlepszym; najukochańszym. Choć to już tyle lat, ja nadal tęsknię...

Ale w tym roku, na przekór samej sobie, skupiłam się na tych, którzy wciąż ze mną są. Choć nie na co dzień, a raczej od święta, bo odległości, niestety, nie są małe. Na szczęście internet pełen jest możliwości, które postanowiłam wykorzystać, i sprawić Dziadkom małe niespodzianki.
Kilka dni temu pieczołowicie wybrałam czekoladowe telegramy (to nie jest wpis sponsorowany, jakby ktoś miał podejrzenia), dobrałam wstążki i wypisałam bileciki. Uważam je za bardzo elegancki, a jednocześnie uroczy prezent, który można dowolnie spersonalizować. Pomysł genialny w swej prostocie!
Dopiero później będę dzwonić, żeby złożyć życzenia; mam nadzieję, że Dziadkom ta odrobina czekoladowej słodyczy przypadła do gustu.

Dzisiaj mam przepis, który idealnie sprawdziłby się na wizytę u ukochanych Dziadków, ale generalnie pomyślany został jako smakołyk bożonarodzeniowy. Od kiedy tylko zobaczyłam zdjęcie w Spis bedre, nr 11/2016, nie mogłam przestać o tym wieńcu myśleć. Te kolory, i ta czekolada na wierzchu! No coś wspaniałego!

Oczywiście, zajęta pierniczeniem, na drożdżowe czasu już nie znalazłam. Za to w styczniu poczułam nagle drożdżowy zew, i nie mogę się od niego opędzić. Przewertowałam więc magazyn, znalazłam odpowiednią stronę, i zabrałam się do dzieła. Znów zapachniało u nas Świętami... Ale czy to źle...? Dopiero niedawno poprószył śnieg, przysypując park i las cienką warstwą białego puchu. Choinki już dawno nie ma, dekoracje powędrowały do piwnicy w wielkich pudłach, ale światełka w oranżerii nadal umilają mi ciemne poranki. C. rozpala w kominku, ja siadam w bujanym fotelu, i delektujemy się tym niesamowitym zapachem... A później zajadamy miękką, puchatą drożdżówkę. I cieszymy się jej smakiem, bez względu na uniesioną brew Kalendarza (gdyby to nie był tylko zeszyt wypełniony datami, a poważny, starszy pan, jestem absolutnie pewna, że na taką profanację jego jakże ważnej profesji, uniósłby wymownie brew). 

Świąteczny wieniec cynamonowy z białą czekoladą i liofilizowanymi malinami


Składniki:
(na 1 średniej wielkości wieniec)
  • 25 g świeżych drożdży
  • 100 ml letniego mleka
  • 1 jajko
  • 1 łyżka cukru
  • 1/2 łyżeczki mielonego kardamonu
  • 1/4 łyżeczki soli
  • 100 g masła
  • 300 g mąki pszennej

nadzienie:
  • 65 g miękkiego masła
  • 65 g jasnego cukru muscovado
  • 1 łyżka mielonego cynamonu
  • 1 łyżeczka mielonych goździków
  • 1/2 łyżeczki mielonego kardamonu
  • 1/2 łyżeczki mielonego imbiru
  • skórka otarta z 1 pomarańczy
  • 50 g surowego marcepanu

dodatkowo:
  • 100 g białej czekolady
  • 2 łyżki liofilizowanych malin
  • 1 łyżka niesolonych pistacji (bez łupinek)
  • złoty pyłek

Masło rozpuścić i przestudzić. 
Drożdże pokruszyć, rozetrzeć z cukrem. Dodać mleko, wymieszać. Wbić jajko, wsypać kardamon i sól, połączyć. Wlać przestudzone masło, a na końcu partiami dodawać mąkę. Wyrobić gładkie ciasto, odstawić do wyrośnięcia na 45-60 minut.

W tym czasie przygotować nadzienie:
Masło utrzeć z cukrem na puszystą, jasną masę. Dodać przyprawy, skórkę z pomarańczy i pokruszony marcepan, zmiksować na gładką masę. Odstawić.

Wyrośnięte ciasto jeszcze raz szybko zagnieść. Lekko podsypując mąką, rozwałkować na prostokąt o wymiarach 30x45 cm. Posmarować nadzieniem, a następnie ciasto zawinąć w rulon wzdłuż dłuższego boku. Przeciąć na pół w poprzek, a następnie każdą część wzdłuż, nie rozcinając jednak do końca. Zapleść razem końcówki, a następnie z obu części ciasta uformować na blasze wyłożonej papierem do pieczenia serce. Odstawić do napuszenia na 30-45 minut.

Piec w 190 st. C. przez 15-20 minut.
Ostudzić.

Pistacje posiekać.
Czekoladę rozpuścić w kąpieli wodnej lub mikrofalówce. Przełożyć do woreczka cukierniczego, odciąć końcówkę. Udekorować ciasto, od razu posypać malinami i pistacjami. Oprószyć złotym pyłkiem.

Smacznego!


Jeśli nie macie niesolonych pistacji (a wiem, że nie tylko ciężko je dostać, ale też ich cena potrafi przerazić jeszcze bardziej niż koszt ich solonych kuzynek), wystarczy solone wyłuskać, namoczyć, a następnie lekko uprażyć na suchej patelni. Efekt będzie dostatecznie zbliżony do oryginału.

czwartek, 19 stycznia 2017

Lek na styczeń: jeżyny i krówki w drożdżówkach

Wszechogarniające ciemności dołują nie tylko C. i mnie, ale również Ptysię. Leży tylko z łepkiem złożonym na łapkach i spod futra wpatruje się w nas okrągłymi, orzechowymi oczami. A gdy już pora spać, ładuje się pod kołdrę i przytula do mojego brzucha. Gdy tylko próbuję się poruszyć, donośnie wyraża swoje niezadowolenie. Jeśli śpię i jej pomruki nie robią odpowiedniego wrażenia, z pełną premedytacją kładzie mi się na głowie. W momencie, gdy zaczyna brakować mi tchu, nie mogę nadal udawać, że ją ignoruję. Przewracam się na bok, mamrocząc pod nosem coś o własnej głupocie sprzed lat, a ona znów zajmuje miejsce tuż przy mnie, łaskocząc mnie futrem w podbródek. 
Gdy do domu wraca C., mości się między nami, rozpychając się puchatymi łapkami. 

Ja tymczasem, niedospana przez te wszystkie nocne pobudki, czuję się, jakbym ciągle była na lekkim rauszu. Popołudniami jestem zupełnie do niczego; kuchnię omijam szerokim łukiem. Za to namiętnie zajadam grejpfruty... Czyżby aż tak brakowało mi witaminy C...?

Zanim jednak weszłam znów w ten dziwny rytm pracy piekarza, upiekłam drożdżówki z myślą o bardzo wczesnych śniadaniach. Mrożę je po jednej, żeby później wyjmować z zamrażarki, odgrzewać i delektować się słodką bułeczką na dzień dobry... 
Tym razem zmotywowały mnie kupione na przecenie jeżyny. Tak, tak, wiem; to nie sezon. Ale co z tego...? Skoro mi się tak bardzo chce słońca i lata...

Oczywiście, w domu okazało się, że w szafce jest tylko resztka mąki pszennej. Niezrażona, sięgnęłam po orkiszową. Cóż, też nie było jej wiele... Dosypałam więc pełnoziarnistej, żeby się gramatura mniej więcej zgadzała. Jakież było zdziwienie, gdy bułeczki wyrosły jak szalone! Tak puchate i delikatne nawet na samej pszennej mi nie wychodzą. Może to zasługa tego, że do wyrastania ustawiłam je w okolicy rozgrzanego kominka...? 
Do środka dałam serka, bo akurat jedno opakowanie po sernikach zostało, i data ważności groziła mi już palcem. Spośród masy cukierków, które C. wysypał do miseczki w ramach Świąt, wyłuskałam pozostałe krówki, i je też do drożdżówek dorzuciłam. W końcu na ten szary styczeń przyda się odrobina słodyczy...

Bułeczki są pyszne. Puszyste, lekkie, wyrośnięte niesamowicie, trochę słodkie, trochę owocowe. Nie można im się oprzeć. 
Ja nie umiem... Zdecydowanie zbyt dużo zniknęło, zanim udało mi się resztkę zamrozić...

Drożdżówki z jeżynami, krówkami i serem


Składniki:
(na 12 sztuk)
  • 200 g mąki pszennej
  • 150 g mąki orkiszowej
  • 150 g mąki orkiszowej pełnoziarnistej
  • 1 łyżeczka kardamonu
  • 1/4 łyżeczki soli
  • 50 g cukru
  • 250 ml letniego mleka
  • 1 jajko
  • 1 białko
  • 60 g masła
  • 25 g świeżych drożdży

nadzienie:
  • 200 g serka kremowego
  • 1 żółtko
  • 50 g cukru
  • 90 g krówek
  • 190 g jeżyn

dodatkowo:
  • 3 łyżki mleka
  • 15 g płatków migdałowych
  • 2 łyżki cukru perłowego

Mąki przesiać do dużej miski (dodać to, co zostało na sicie z pełnoziarnistej). Po środku zrobić wgłębienie, wkruszyć drożdże, dodać 1 łyżeczkę cukru i 100 ml mleka. Odstawić na 10-15 minut.
W tym czasie rozpuścić masło, przestudzić.
Do zaczynu dodać resztę mleka i cukru, kardamon, jajko oraz białko. Zagnieść. Dodać sól, a na końcu powoli wlać masło. Wyrobić gładkie, lekko lepkie ciasto. Odstawić do wyrośnięcia na 45-60 minut.
W tym czasie serek wymieszać z żółtkiem i cukrem, a krówki pokroić na nieduże kawałki.

Wyrośnięte ciasto jeszcze raz szybko zagnieść, rozwałkować na prostokąt o wymiarach 30x40 cm. Posmarować serkiem, równomiernie posypać krówkami i jeżynami. Zwinąć w ciasny rulon wzdłuż dłuższego boku, pokroić ostrym nożem na 12 równej grubości kawałków.
Foremkę wyłożyć papierem do pieczenia, ułożyć w niej bułeczki (3x4). Odstawić do wyrośnięcia na 20-30 minut.

Wyrośnięte bułeczki opędzlować mlekiem, posypać płatkami migdałowymi i cukrem.

Piec w 180 st. C. przez 25-30 minut.
Ostudzić na kratce.

Smacznego!


Jedząc je na śniadanie, tłumaczę sobie, że pełnoziarniste pieczywo jest w takich razach jak najbardziej zalecane. 
W końcu styczeń ma swoje prawa, nieprawdaż...?

wtorek, 17 stycznia 2017

Na rozgrzanie: pikantna zupa z kurczakiem

Jesteście przesądni...?
Ja niby nie. Ale mam wrażenie, że od czasu do czasu miewam przebłyski nerwicy natręctw. Zdarza się, że przejdę całą drogę do sklepu, nie następując na łączenia płytek. Często nerwowo szukam niemalowanego, żeby odpukać jakieś wyimaginowane nieszczęście. Bywa, że waham się już z dłonią na klamce, czy aby na pewno bezpiecznie będzie wejść do ciemnego pokoju...
Nie mam pojęcia, skąd to się bierze, i czy może właściwie powinnam udać się z tym do specjalisty...? 

W każdym razie chodzi o to, że miniony piątek był piątkiem trzynastego. Przerażający, owiany złą sławą piątek, którego staramy się wystrzegać, jak tylko możemy. Niestety, nieubłagany kalendarz raczy nas takimi niechcianymi piątkami od czasu do czasu, pozostawiając właśnie nam to, jak się z nimi obejdziemy.

Niektórych nie rusza to zupełnie. Są całkowicie odporni na zabobonne lęki, nie wierzą w duchy i przesądy. Piątek trzynastego traktują jak każdy inny, czyli powolny wstęp do weekendu. Chwała im za to!
Są też tacy, którzy czują lekkie mrowienie w koniuszkach palców już w czwartek po południu. Tego dziwnego dnia starają się unikać wszelkich potencjalnych niebezpieczeństw i zagrożeń, wypatrując ich na każdym kroku. Do północy siedzą na kanapie, pod kocem, i odliczają ostatnie sekundy, żeby wreszcie odetchnąć z ulgą. Bo teraz już przecież nic złego stać się nie może; prawda...?
Zdarzają się też ci, którzy ten dzień przeczekują schowani głęboko pod kołdrą, w pracy tłumacząc się zagrażającym życiu katarem. Bo jeśli tylko przekroczyliby próg mieszkania, ba! Własnej sypialni! To z pewnością skończyłoby się to katastrofą. Z fajerwerkami. Co prawda tych nieszczęsnych piątków przeżyli już kilkadziesiąt, a to, że nic się nie stało, tylko dowodzi słuszności ich tezy; póki siedzą pod kołdrą, są bezpieczni. Lepiej licha nie kusić i na zimne dmuchać...

A Wy? Boicie się piątku trzynastego...?

Tę zupę przygotowałam już jakiś czas temu. Wyszła pyszna: dość pikatna, sycąca i obłędnie aromatyczna. Idealnie rozgrzewa, gdy człowiek wraca do domu zmęczony po długim dniu pracy, gdy za oknami ciemności rozpanoszyły się już znowu na dobre, a ulubione puchate skarpetki są akurat w praniu. 
Chciałam podzielić się z Wami przepisem... I tu nastąpił problem. Bo za nic nie mogłam źródła rzeczonego przepisu znaleźć! Ubzdurałam sobie, że widziałam go w takim, a nie innym, magazynie. Przejrzałam więc prawie wszystkie numery, bez rezultatów. Gdy już zabierałam się do całej zabawy od początku, zauważyłam wystający róg Mad!, nr 10/2015. Pacnęłam się z rozmachem w czoło: oczywiście, że to tutaj!
Przepis znalazłam w kilka minut, szybciutko zanotowała źródło i czym prędzej dzielę się nim z Wami; zupa bowiem ta jest tak pyszna, że grzechem byłoby się nie podzielić.

Pikantna zupa z kurczakiem i mlekiem kokosowym


Składniki:
(na 6-8 porcji)
  • 800 g piersi z kurczaka (bez skóry)
  • 2 łyżki oliwy z chilli
  • 2 bananowe szalotki
  • 2 ząbki czosnku
  • 2 cm kawałek świeżego imbiru
  • skórka otarta z 1/2 cytryny
  • 3 łyżki karry (proszek)
  • 1 łyżka mielonego kminu rzymskiego
  • 1 łyżka mielonej kolendry
  • 1 l bulionu drobiowego
  • 800 g mleczka kokosowego
  • 3 suszone liście kaffiru
  • skórka otarta z 1 limonki
  • sok z 1 limonki
  • 200 g mrożonego bobu

dodatkowo:
  • pęczek kolendry
  • pęczek dymki

Kurczaka pokroić w kostkę, doprawić solą i pieprzem.
Szalotki pokroić w drobną kosteczkę. Zeszklić na oliwie, dodać przeciśnięty przez praskę czosnek i kurczaka. Smażyć, aż mięso się zrumieni. Zetrzeć na tarce imbir, dodać do kurczaka razem ze skórką z cytryny, kminem, kolendrą i karry. Smażyć jeszcze chwilę. Zalać całość bulionem i mleczkiem kokosowym, dodać liście kaffiru. Gotować przez około 10 minut.
Na końcu dodać bób, gotować jeszcze 5 minut. Doprawić do smaku skórką i sokiem z limonki oraz solą i pieprzem. Wyjąć z zupy liście kaffiru.

Zupę podawać gorącą, posypaną posiekaną kolendrą i dymką.

Smacznego!

Ja tymczasem popadam w marazm; już za dziewiętnaście dni znów idę do szkoły!

niedziela, 15 stycznia 2017

Cztery sukienki na wesele. I o kwintesencji cytrynowości. Sernik

O tym weselu będę pisać do znudzenia, ale co zrobić...? Niecodziennie zdarzają się takie okazje; a kiedy jeszcze dzięki nim w głowie kiełkują kolejne pomysły na posty, nie ma co się bronić. Trzeba korzystać, póki można, bo za chwilę znów tylko styczeń, luty, słota i szarość...

Na wesele, jak większość kobiet, postanowiłam kupić sukienkę. Szafa pęka w szwach, ale cóż z tego...? Wszystkie eleganckie kiecki kupiłam na jakieś konkretne okazje, zaprezentowałam się w nich szerszemu (być może zupełnie niezainteresowanemu, ale kto tam wie) gronu, i po raz kolejny w tym samym outfitcie pokazywać się nie mam zamiaru. Owszem, mam jedną cudną sukienkę, koronkową i zachwycającą, ale... Białą. A takiego faux pas przecież żadna z nas by nie popełniła, prawda...?
O sukienkach zwykłych, codziennych, rozpisywać się nie będę - wiadomo, one się po prostu nie nadają.

Znalazłam więc kreację idealną w internecie. W kolorze czerwonego wina, z koronkową górą, większym wycięciem na plecach. Cud, malina, jednym słowem. Po wewnętrznych walkach z samą sobą (a co, jeśli kupię zły rozmiar...?), w końcu rzeczoną zamówiłam. 
W międzyczasie byłam wymienić sweter, który dostałam na Święta w nieco za dużym rozmiarze. Oczywiście, swetra nie było, więc w drodze powrotnej weszłam do innego sklepu, żeby sobie nieco humor poprawić. Na przecenie akurat mieli bardzo ładną, czarną sukienkę - to kupiłam. Zadowolona, ze sklepu wyszłam, i wtedy na wystawie zobaczyłam koronkowe cudo... Zakochałam się. Ale że pogoda jest, jaka jest, a już się raz w przebieralni tego dnia natrudziłam, stwierdziłam, że spróbuję (może!) innym razem.

Dwa dni przed weselem C. stwierdził, że nie ma się w co ubrać. Znaczy ma w sumie prawie wszystko, ale brakuje mu marynarki. No dobrze, niech będzie i tak. Pojechaliśmy więc na zakupy, nabyliśmy marynarkę, a po drodze weszliśmy do innej filii sklepu, w którym widziałam koronkowe cudo. Niestety! Tutaj go oczywiście nie mieli! Zniesmaczona takim obrotem sprawy, rozglądałam się po sklepie bezradnie, aż mój wzrok padł na kolejną sukienkę...
Granatową, ołówkową, prostą. Stwierdziłam od razu, że tłusto w niej będę wyglądać; nie omieszkałam też tej uwagi wygłosić wszem i wobec. C., zirytowany moją samokrytyką, wręcz wcisnął mnie w rzeczoną kieckę. Cóż, leżała jak ulał... To kupiłam.
I właśnie w niej na weselu wystąpiłam, bo pierwsza, którą zamówiłam przez internet, nie doszła. 

A w środę, kiedy pojechałam po zamówiony wcześniej sweter, przymierzyłam koronkowe cudo... I co? No też pasowało; wyśmienicie, bym rzekła. Czy miałam inny wybór, niż kupić...? No przecież, że nie! A że styczniowe wyprzedaże trwają w najlepsze, dobrałam jej równie atrakcyjną koleżankę...

Hmm... W zasadzie to pięć sukienek... Ale ta wiśniowa okazała się za duża, więc właściwie się nie liczy...

Na swoją obronę dodam, że moje wszystkie sukienki razem wzięte kosztowały mniej niż jedna marynarka C., o!

Cytryny... Bardzo je lubię. Nie wyobrażam sobie bez nich codzienności: wskakują do herbaty, nadają charakteru sałatkowym sosom, łagodzą słodycz ciast i deserów, będąc niejako na drugim planie. Tym razem postanowiłam więc upiec sernik, którego cytryny będą niekwestionowanym bohaterem. Masa serowa jest więc wyraźnie cytrynowa (ale nie kwaśna!), a na niej lekko już kwaskowy lemon curd, czyli najlepszy cytrynowy krem, jaki zdarzyło mi się jeść. Wierzch wieńczą urocze, kolorowe beziki, które pasują tutaj idealnie nie tylko wizualnie, ale też smakowo. 
Całość wyszła boska; istna kwintesencja cytrynowości.

Jeśli chcecie, by Wasz sernik był wyższy, upieczcie go w mniejszej tortownicy. Będzie prezentował się jeszcze bardziej elegancko.

A cytrynowe smakołyki znajdziecie dzisiaj również u Mirabelki.

Sernik cytrynowy z lemon curd


Składniki:
(na tortownicę o średnicy 24 cm)

spód:
  • 150 g ciastek digestive
  • 55 g masła
masa serowa:
  • 500 g twarogu 3krotnie mielonego
  • 250 g serka mascarpone
  • 200 ml śmietany kremówki (38%)
  • skórka otarta z 1 cytryny
  • sok z 1/2 cytryny
  • 150 g cukru
  • 4 jajka
dodatkowo:
bezy:
  • 1 białko
  • 40 g cukru
  • 15 g cukru pudru
  • czerwony barwnik spożywczy w paście
  • żółty barwnik spożywczy w paście
Masło rozpuścić, przestudzić. Ciastka dokładnie pokruszyć, wymieszać z masłem. 
Dno formy wyłożyć papierem do pieczenia. Wysypać masę ciasteczkową, ugnieść na dnie łyżką lub dłońmi.
Schłodzić w lodówce przez 15 minut.

Piec w 180 st. C. przez 12 minut.
Ostudzić.

Twaróg, mascarpone, kremówkę, cukier, jajka, sok oraz skórkę z cytryny krótko zmiksować, tylko do połączenia składników.
Przelać masę na przestudzony spód.

Piec w 180 st. C. przez 10 minut.
Następnie zmniejszyć temperaturę do 140 st. C. i piec kolejne 50-60 minut.
Ostudzić w lekko uchylonym piekarniku.

Następnie schłodzić w lodówce przez noc.

Białko ubić, pod koniec dodając partiami cukier, a następnie cukier puder.
Na worku cukierniczym od wewnątrz namalować pędzelkiem 1 czerwony i 2 żółte paski barwnikami. Przełożyć bezę do woreczka. Wyciskać na blachę wyłożoną papierem do pieczenia małe beziki.

Piec w 120 st. C. przez 45-60 minut.
Ostudzić w piekarniku.

Przed podaniem wierzch sernika posmarować kremem cytrynowym, udekorować bezikami i kandyzowanymi kumkwatami.

Smacznego!


W tajemnicy powiem Wam, że tak naprawdę nieczęsto kupuję ubrania. Ale od czasu do czasu napada mnie chęć na coś nowego... I wtedy nie umiem się powstrzymać.
Teraz obiecałam sobie solennie, że aż do wyjazdu do Polski nie kupię nic. 
Myślicie, że się uda...?

piątek, 13 stycznia 2017

Tytułem wstępu: konfitura z czerwonych pomarańczy

Są takie owoce i warzywa, które dostępne są cały rok, i przez okrągłe dwanaście miesięcy jemy je z największą przyjemnością. Któż by bowiem wyobrażał sobie czekać na jabłka czy ziemniaki do jesieni...? No nikt (chyba; poprawcie mnie, jeśli się mylę). 
Są też takie, które niby są dostępne, ale poza sezonem smakują jak woda; w najlepszym przypadku. W dodatku ich cena poraża; jestem pewna, że koszt zakupu stu gram truskawek w styczniu niejednego przyprawił o palpitację serca, a może i wizytę na oddziale ratunkowym. Mnie bowiem dech zaparło już nie jednokrotnie; a gdy pomyślę o smaku (czy raczej jego braku) rzeczonych truskawek, to nie mogę wymyślić, kto to w ogóle kupuje...

Są wreszcie takie specjały, których poza sezonem próżno szukać w najbardziej wyspecjalizowanych sklepach. Po kilku tygodniach bytności na półkach, znikają z nich niespodziewanie, pozostawiając po sobie niedosyt i świadomość, że będzie trzeba na nie czekać okrągły rok. Do tych frykasów, których wyglądam niczym spragniony wielbłąd oazy, zaliczają się rabarbar, świeża żurawina i kasztany, a także czerwone pomarańcze. Te zwyczajne, pomarańczowe, dostępne są cały rok, ale wszyscy wiedzą, że najlepiej smakują zimą; szczególnie w okresie Bożego Narodzenia. Ich czerwone kuzynki są produktem dużo trudniej dostępnym, ciągle uważanym za kaprys kulinarnych blogerek i kucharzy, którzy pragną imponować niecodziennym menu. Ja jestem ich wielką miłośniczką; czekam na nie, przebierając nóżkami, już od listopada. W Danii pojawiają się jednak dopiero pod koniec lutego lub na początku marca, a kupić je można aż do maja, jeśli się ma szczęście i wie, gdzie szukać. Uwielbiam je oczywiście za ten urzekający, krwisty kolor, który sprawia, że ciasta i desery z nimi niesamowicie zyskują na aparycji. W dodatku mają nieco głębszy smak - o ile tak można to określić. Dla mnie są zupełnie wyjątkowe.

Sezon zacznie się już niedługo (czas pędzi tak szybko, że lutowa kartka z kalendarza opadnie, nim zdążymy się obejrzeć), wygrzebałam więc z czeluści twardego dysku zapomniany przepis na konfiturę z tych najlepszych z pomarańczy. 
Przygotowałam ją w marcu zeszłego roku; zdjęcia zrobiłam w maju, w pełni sezonu rabarbarowego. Ciężko jest znaleźć oba te smakołyki jednocześnie na sklepowych półkach, u mnie jednak mrożonych, różowych łodyg nie brakowało nawet, gdy miałam zamrażarkę rozmiarów kopertówki. Za namową jednej z Czytelniczek (która niestety się pod komentarzem nie podpisała) odwróciłam proporcje konfitury rabarbarowo-pomarańczowej, tworząc coś tak pysznego, że nikt nie jest w stanie się oprzeć. Intensywny smak pomarańczy przełamany kwaskowatym rabarbarem. I więcej słów nie potrzeba.

Konfitura z czerwonych pomarańczy z rabarbarem


Składniki:
(na 3 słoiczki)
  • 2 kg czerwonych pomarańczy
  • 300 g rabarbaru
  • 400 g cukru

Z połowy pomarańczy zetrzeć skórkę. Owoce wyfiletować, wycisnąć sok z resztek. Wszystkie błonki i pestki zawinąć w gazę lub włożyć do pończochy, zawiązać. Umieścić z pomarańczami i rabarbarem w misce, wstawić na noc do lodówki.

Następnego dnia jak najdokładniej wycisnąć zawiniątko, wyrzucić. Pomarańcze przelać do garnka, dodać cukier, zagotować. Na małej mocy palnika gotować 2-3 godziny, aż do osiągnięcia pożądanej konsystencji (im dłużej gotowana, tym gęstsza będzie konfitura). 

Konfiturę przełożyć do wyparzonych słoiczków, zamknąć, ostudzić, ewentualnie zapasteryzować.

Smacznego!


W zeszłym roku (jak te słowa dziwnie brzmią wypowiadane w styczniu!) użyłam tej właśnie konfitury do przełożenia piernika staropolskiego. Raj na Ziemi to mało powiedziane...

środa, 11 stycznia 2017

Gofry pachnące piernikiem

Mam wrażenie, że styczeń się nade mną znęca. Niemal ciągle jest ciemno, a jeśli uda mi się przebywać w domu w godzinach umownie przyjętych za dzienne, to świat opanowany jest przez wszechogarniające szarości. Chodniki, drzewa, opadłe liście i ścieżki w parku, niebo, chmury, a nawet ludzie - wszystko w całej gamie odcieni szarości. Monochromatyczność świata mnie przytłacza; wyjadam pozostałości pierniczków z niezliczonych puszek, parzę jeden dzbanek herbaty za drugim i szukam czegoś, co mnie z tej szarzyzny wyrwie chociaż na chwilę. 
Przyznam też z przykrością, że od Świąt, czyli przez prawie trzy tygodnie, jedyne, co upiekłam, to tort ślubny dla siostry C. I to nie dlatego, że odczułam palącą potrzebę ukręcenia czegoś słodkiego, ale dlatego, że obiecałam. Głupio byłoby się na weselu bez tak ważnego elementu pojawić...

W poniedziałek jednak zdobyłam się na nie lada wysiłek, i postanowiłam zaskoczyć C. Przygotowałam pierniczkowe gofry z przepisu Niki. Spodobał mi się dodatek bakalii, od których pękają mi kuchenne szuflady (zdecydowanie dałam się ponieść przed Świętami; macie więc może jakieś sprawdzone przepisy na ciasta z bakaliami...? Może Wy zmotywujecie mnie do działania...?). Do tej pory robiłam gofry z jednego, sprawdzonego przepisu, w końcu więc przyszła pora na odmianę. A że ciągle nie mogę się spod pierniczków wygrzebać stwierdziłam, że piernikowe gofry będą jak najbardziej na czasie.

Goferki wyszły chrupiące z zewnątrz i miękkie w środku, niezbyt słodkie, więc świetnie smakują z cukrem pudrem lub słodkim dżemem. A w wersji na podwieczorek, gdy nikt nie liczy kalorii, proponuję odrobinę bitej śmietany. Lepiej być po prostu nie może...

Gofry piernikowe z orzechami i rodzynkami


Składniki:
(na 5 gofrów)
  • 170 g mąki orkiszowej
  • 1 łyżeczka proszku do pieczenia
  • 1/2 łyżeczki przyprawy do piernika
  • 1/4 łyżeczki soli
  • 30 g masła
  • 45 g miodu
  • 150 ml mleka
  • 1 jajko
  • 40 g orzechów włoskich
  • 40 g rodzynek

dodatkowo:
  • powidła śliwkowe

Mąkę przesiać z proszkiem, dodać przyprawę do piernika oraz sól, wymieszać.
Maśło rozpuścić z miodem, przestudzić. Jajko roztrzepać, dodać masło z miodem i mleko, wymieszać. Wlać mokre składniki do suchych, dokładnie połączyć. Odstawić na 30-60 minut.
Po tym czasie smażyć gofry w gofrownicy według instrukcji urządzenia. Podawać gorące z powidłami.

Smacznego!


Tymczasem wróciłam do pracy po krótkim jakby urlopie. Muszę przyznać, że łatwo mi nie było wstać o wpół do czwartej nad ranem...

poniedziałek, 9 stycznia 2017

Sposób na kasztany

Jak Wam mija początek nowego roku? Ja, choć z pracy dostałam całe trzy dni wolnego, niesamowicie jestem zabiegana. Wszystko przez to, że w miniony weekend mieliśmy przyjemność udać się na wesele najmłodszej siostry C., a mi zostało powierzone niezwykle odpowiedzialne zadanie przygotowania tortu na tą doniosłą okazję. Wierzcie lub nie, ale od tygodni o niczym innym nie myślałam, a gdy już zabrałam się do rzeczy, ręce trzęsły mi się ze zdenerwowania i podekscytowania. Bardzo chciałam, żeby panna młoda była przynajmniej zadowolona, a i gościom zaimponować byłoby miło. Długie godziny na pieczeniu spodów, kręceniu musów i lepieniu różyczek z marcepanu zaowocowały łzami wzruszenia u głównej zainteresowanej i wieloma komplementami od gości. 
Jak nic, urosłam ze trzy centymetry. 

O torcie opowiem Wam bardziej szczegółowo, jak tylko dostanę zdjęcia. W ferworze i zamieszaniu zupełnie bowiem zapomniałam, żeby pstryknąć kilka fotek. Na szczęście pan fotograf wiedział, co do niego należy, i tortowi uwagi nie skąpił. Będą więc zdjęcia i przepis, choć nie jestem pewna, czy ten ostatni komuś się przyda... A już z pewnością nie w tych proporcjach.

Dzisiaj coś zdecydowanie prostszego i szybszego, choć może też nie do końca na czasie. Sezon na kasztany już bowiem minął, a ciężko krem kasztanowy bez owych przygotować. Na pocieszenie dla tych, którym ślinka pocieknie i nie będą mieli ochoty czekać do września napiszę, że już upieczone lub ugotowane i obrane kasztany można kupić od czasu do czasu na przykład w Lidlu. Śmiało z nich takie puree można przygotować.
Co później można z nim zrobić? Ja zamroziłam w małych porcjach, żeby później rozmrozić i przygotować na przykład creme brulee. Kasztanowy to prawdziwa uczta...

Krem z kasztanów


Składniki:
(na około 650 g kremu)

Kasztany włożyć do garnuszka, zalać wodą i mlekiem. Laskę wanilii rozciąć wzdłuż, wyskrobać ziarenka, włożyć i ziarenka, i laskę do garnuszka. Gotować na średniej mocy palnika bez przykrycia przez 40 minut, aż kasztany całkowicie zmiękną. Wyjąć laskę wanilii, zmiksować kasztany blenderem na gładki krem, w razie potrzeby dolewając więcej mleka.

Smacznego!

Przepisów widziałam kilkanaście; różnią się od siebie proporcjami i dodatkami smakowymi. Ja postawiłam na najprostszy, z dodatkiem wanilii, bez cukru. Już przy przygotowywaniu ciasta czy deseru dosładzam tak, żeby pasowało. 

środa, 4 stycznia 2017

Czekoladowy tort dla wojownika

Wszędzie czytam noworoczne podsumowania, i dziwię się im niepomiernie. Mnie w tym roku nie dopadła chęć przyjrzenia się gruntownie minionym dwunastu miesiącom, ba! Nie do końca dotarła do mnie zmiana tej drobnej z pozoru cyferki. Może dlatego, że w Sylwestra byłam w pracy od trzeciej do dwunastej, przespałam się raptem dwie godziny i w rezultacie zabrakło mi energii na całonocne szaleństwa. Większość wieczoru spędziłam na niezwykle zajmujących konwersacjach z członkami rodziny C. w wieku od dwóch miesięcy do czterech lat. No dobrze - to głównie moje monologi napędzały te relacje. Niemniej, urzeczona wielkimi oczami wpatrującymi się we mnie w niezwykłym skupieniu, toast wzniosłam jakby mimochodem. Owszem, obejrzałam fajerwerki, wypiłam swoją porcję szampana i nawet obejrzałam 90 urodziny, co nie zmienia faktu, że to wszystko wydarzyło się jakby obok mnie.
Wykończona, Nowy Rok niemal cały przespałam, finiszując w kąpieli z bąbelkami. A później wszystko wróciło na swoje tory, czyli dużo, dużo pracy, długie, senne godziny spędzone w aucie i brak czasu na cokolwiek innego. Hmm... 
Zobaczymy, kiedy w końcu dostosuję mój wewnętrzny kalendarz do tego wiszącego na ścianie. 

Nie mam żadnych noworocznych przepisów, ale za to znalazłam tort, który przygotowałam dla bratanka C. na jego szóste urodziny w... Październiku.
Był to tort błyskawiczny; dowiedziałam się, że mam go przygotować dzień przed planową imprezą. Użyłam więc sprawdzonego przepisu na wilgotny i miękki kakaowy biszkopt, który przełożyłam pysznie czekoladowym kremem. Jeśli chodzi o dzieci, to jest to połączenie zawsze trafione. Dekoracja to twarz jednego z wojowników z tak ostatnio popularnego Lego Ninjago. Niebieski, zdaje się, ma moce związane z wodą... Ale paznokcia sobie uciąć nie dam.

Oczywiście, tort możecie udekorować dowolnie. To tylko moja propozycja. Warto się jednak na niego skusić, jeśli lubicie czekoladowe smaki. Mus bowiem wyszedł cudownie delikatny, i w połączeniu z biszkoptem rozpływa się w ustach. Ciężko oprzeć się dokładce...

Tort czekoladowy Lego Ninjago


Składniki:
(na tortownicę o średnicy 26 cm)

biszkopt:
  • 7 jajek
  • 265 g cukru
  • 45 g mąki ziemniaczanej
  • 130 g mąki pszennej
  • 45 g kakao

krem:
  • 750 ml śmietany kremówki (38%)
  • 270 g ciemnej czekolady (57%)
  • 50 g cukru pudru

dodatkowo:
  • 150 śmietany kremówki (38%)
  • żółty, niebieski, biały i czarny marcepan

Białka ubić na sztywno, pod koniec partiami dodając cukier. Po jednym dodać żółtka, dokładnie miksując po każdym dodaniu. 
Mąki przesiać z kakao, partiami dodawać do ciasta, miksując na najniższych obrotach miksera.

Dno formy wyłożyć papierem do pieczenia. Wylać do niej ciasto, wyrównać wierzch.

Piec w 160 st. C. przez 60-70 minut.
Ostudzić w uchylonym piekarniku.

Ostudzony biszkopt przeciąć w poziomie na 3 blaty.

Czekoladę rozpuścić w kąpieli wodnej lub w mikrofalówce. 
Kremówkę ubić z cukrem pudrem. Dodać letnią czekoladę, wymieszać na gładki krem.

Na paterze ułożyć spód biszkoptu, wyłożyć połowę kremu. Przykryć kolejnym blatem, wyłożyć pozostały krem i ułożyć na wierzchu ostatni blat ciasta. Schłodzić w lodówce 2-3 godziny, aż krem stężeje.

Pozostałą kremówkę ubić na sztywno, posmarować nią wierzch i boki tortu.

Rozwałkować żółty marcepanem na grubość 2,5 mm. Wyciąć prostokąt, ułożyć na torcie. Rozwałkować niebieski marcepan na grubość 3 mm. Obłożyć nim tort, a następnie wyciąć prostokątny otwór, tworząc żółtą twarz. Rozwałkować czarny marcepan na grubość 2,5 mm. wyciąć oczy i brwi, ułożyć na torcie. Z białego marcepanu zrobić 2 małe kuleczki, spłaszczyć i przykleić, tworząc refleksy w oczach.

Przechowywać w lodówce.

Smacznego!

Przede mną tymczasem nie lada wyzwanie - pierwszy tort weselny wykonany samodzielnie. Spody już upieczone, stojak i dziewięć kilo domowego marcepanu czekają, aż przyjdzie ich kolej. Sama nie wiem, czy bardziej jestem podekscytowana, czy zdenerwowana...

poniedziałek, 2 stycznia 2017

Poświąteczne pierniczki dla mających czas

Witajcie! 
Czy Wam ten świąteczny czas też tak szybko minął? Przygotowania w tym roku zaczęłam wyjątkowo wcześnie, bo już na początku listopada, a i tak nie zdążyłam ze wszystkim. Wigilia przyszła zdecydowanie zbyt wcześnie, żeby minąć niemal niepostrzeżenie. Niemniej, spędziłam te chwile bardzo przyjemnie.
W tym roku po raz pierwszy to my byliśmy gospodarzami w tym magicznym dniu. Wiąże się to z niemałym stresem: czy aby na pewno sprostamy wysoko ustawionej poprzeczce? Na szczęście, jedzenia nie zabrakło, a wszystko udało się wyśmienicie. Podczas tradycyjnych duńskich tańców wokół choinki drzewko się nie przewróciło, a migdał został znaleziony w wielkiej misce puddingu. Jednym słowem, wszystko poszło gładko, a goście byli zadowoleni, co udowodnili opuszczając nas o trzeciej nad ranem. 

Gdy w po wigilijną niedzielę wygrzebałam się w końcu spod kołdry, z lekkim smutkiem spojrzałam na choinkę. Niedługo trzeba ją będzie rozebrać. A taka jest przecież śliczna! 
Póki co - ciągle stoi. Nie mam serca zabrać się za ściąganie dekoracji. Wmawiam sobie i C., że tradycja nakazuje trzymać drzewko przynajmniej do szóstego stycznia. Niech i tak się stanie...

Okazało się też, że w minionym roku byłam wyjątkowo grzeczna. Mikołaj bowiem wręcz obsypał mnie prezentami! Poczynając od koszyka do wyrastania chleba i trzepaczki z termometrem, o której marzyłam, odkąd pierwszy raz ją zobaczyłam, poprzez książki kucharskie Clausa Meyera, który zyskuje coraz większą popularność nawet w Polsce, aż po ciepłe swetry, biżuterię i perfumy Diora, w których od razu się zakochałam. Mikołajowi dziękuję i obiecuję, że w nadchodzącym roku również nie dam mu powodów do zmarszczenia czoła. 

Tymczasem, ciągle jeszcze otulona zapachem korzennych przypraw, mam dla Was jeszcze jeden przepis na pierniczki. Znalazłam go na blogu Z cukrem pudrem, a skusił mnie obietnicą karmelowego posmaku. Musze przyznać, że pierniczki wyszły pyszne - pulchne, mięciutkie, choć nieco zbyt mało korzenne w smaku, jak na mój gust. Jednak proces ich przygotowania wydaje mi się zdecydowanie zbyt skomplikowany. Zazwyczaj bowiem rozpuszczam tylko masło z miodem lub melasą, dodaję do reszty składników, mieszam - i gotowe. Tu trzeba wszystko osobno ubijać, dodawać w odpowiedniej kolejności i uważać, żeby żadnego składnika nie pominąć. Moim zdaniem trochę za dużo zachodu... Niemniej, jeśli ktoś ma ochotę poświęcić im nieco więcej czasu, wprawiając się w świąteczny nastrój, warto po przepis sięgnąć.

Jeszcze jedna uwaga: autorce przepisu wyszło pierniczków ponad dwieście, mi - raptem osiemdziesiąt. Nie wiem, czym jest spowodowana ta różnica, bo foremek użyłam standardowych, niezbyt dużych. Miejcie jednak na uwadze, że ilość ciastek jest w tym przypadku bardzo orientacyjna.

Pulchne pierniczki z karmelem


Składniki:
(na 80 sztuk)
  • 800 g mąki pszennej
  • 3 jajka
  • 110 g cukru
  • 1/4 łyżeczki soli
  • 180 g miodu
  • 125 g masła
  • 2 łyżeczki proszku do pieczenia
  • 200 g kwaśnej śmietany
  • 1 łyżeczka sody oczyszczonej
  • 25 g przyprawy do piernika
karmel:
  • 45 g cukru
  • 2 łyżki wody
Miód z masłem rozpuścić, dodać przyprawę do piernika, wymieszać.
Cukier i wodę doprowadzić do wrzenia, a następnie skarmelizować. Gdy nabierze głębokiego, złoto-brązowego koloru, szybko przelać do miodu z masłem i dokładnie wymieszać. Masę przestudzić, co jakiś czas mieszając.

Mąkę przesiać z sodą i proszkiem, wymieszać z solą.
Żółtka utrzeć z cukrem na puszystą, jasną masę.
Białka ubić na sztywno.

Do mąki dodać miód z karmelem oraz ubite żółtka, na końcu dodać pianę z białek. Zagnieść gładkie ciasto. 
uformować z ciasta kulę, zawinąć w folię spożywczą i schłodzić w lodówce od 12 do 48 godzin.

Ciasto wyjąć z lodówki 2-3 godziny przed wałkowaniem.
Ciasto wałkować na grubość 6 mm podsypując mąką, wycinać dowolne kształty. Układać pierniczki na blasze wyłożonej papierem do pieczenia, zachowując spore odstępy (ciasteczka urosną).

Piec w 180 st. C. 10 minut.
Ostudzić na kratce.

Przechowywać w szczelnie zamkniętej puszce.

Smacznego!

A Wam jak minęły Święta?