wtorek, 31 maja 2016

Romantyzmu niedosyt i bazyliowy sernik. Z truskawkami

W pracy słucham radia. Czy raczej może słyszę je - gdzieś w tle. (Znów ten problem; jak po polsku wyrazić różnicę między hear a listen?) Nie z własnej woli; po prostu zawsze ktoś wciśnie ten guzik; i czas jakoś przyjemniej płynie. Od czasu do czasu znów ktoś podejdzie i podkręci głos tak, że niemal nie słychać własnych myśli. Ten będzie nucił pod nosem, tamten śpiewał na całe gardło; na szczęście tylko refren, bo reszty nie zna.
Od czasu do czasu jednak skupiam się na muzyce (na ile to oczywiście możliwe). I tak w ucho wpadł mi stary (w końcu starszy ode mnie!) utwór The Police Every breath You take. Przytupywałam sobie do rytmu, aż nagle uderzyła mnie pewna myśl. Gdy utwór ten miał swoją premierę (a było to w roku tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym trzecim), i później, w latach dziewięćdziesiątych, uchodził za piosenkę niezwykle romantyczną. Zakochany po uszy facet obserwuje każdy krok i oddech ukochanej. Która z nas by takiego nie chciała...?

Dzisiaj zostałby uznany za najzwyklejszego w świecie stalkera, a śledzona dziewczyna bez problemu dostałaby sądowy zakaz zbliżania się. 

Ot, dwudziesty pierwszy wiek. Całkowicie obdarty z romantyzmu.

Dzisiaj mam dla Was niby zwykłe ciasto, ale jednak zupełnie wyjątkowe.
Ot, sernik z truskawkami.
Choć już właściwie to powinno wystarczyć, aby wiele osób dostało niepowstrzymanego ślinotoku.
Kiedy jednak dodam, że masa serowa ma niepowtarzalny, bazyliowo-limonkowy smak... Część z Was wpadnie w zachwyt; reszta popuka się w czoła. Bazylia? W serniku? Kto to słyszał...?
A ja mówię Wam, że połączenie bazylii z truskawkami jest wyśmienite - czy to na słodko, czy na wytrawnie. Że serniki są pyszne, nie muszę chyba nikogo przekonywać... Ten miks był wygrany od samego początku.
Sernik jest bardzo delikatny, lekki i kremowy, o subtelnym bazyliowym smaku, przełamanym wyrazistą limonką. Do tego soczyste truskawki - i już.
Mi nic więcej do szczęścia nie potrzeba, a Wam...?

Inną wersję sernika z truskawkami znajdziecie dzisiaj również u Mirabelki.

Sernik bazyliowy z truskawkami


Składniki:
(na tortownicę o średnicy 18 cm)

spód:
  • 100 g ciastek digestive
  • 30 g masła
masa serowa:
  • 500 g ricotty
  • 100 g cukru
  • skórka otarta z 1 limonki
  • sok z 1 limonki
  • 200 ml śmietany kremówki (38%)
  • 1 pęczek bazylii
  • 2 jajka
  • 1 łyżka mąki ziemniaczanej
  • zielony barwnik spożywczy w żelu
dodatkowo:
  • 200 g truskawek
Listki bazylii porwać, wrzucić do garnuszka, zalać kremówką. Zagotować, odstawić do ostygnięcia pod przykryciem. Odcedzić.

Masło rozpuścić, przestudzić.
Ciastka drobno rozgnieść, wymieszać z masłem. Mieszankę ugnieść na dnie tortownicy wyłożonym papierem do pieczenia.

Podpiec w 180 st. C. przez 12 minut.
Ostudzić.
Ricottę, cukier, skórkę i sok z limonki, kremówkę, jajka i mąkę zmiksować na gładką masę. Ewentualnie dodać barwnik, połączyć.

Masę serową wylać na podpieczony spód. Na wierzchu ułożyć przekrojone na pół, pozbawione szypułek truskawki.

Formę wstawić do piekarnika razem z naczyniem wypełnionym wodą.

Piec w 180 st. C. przez 10 minut, następnie zmniejszyć temperaturę do 120 st. C. i piec kolejne 50 minut.
Ostudzić  piekarniku, a następnie schłodzić w lodówce przez noc.

Smacznego!

Koloru, niestety, bazylia nie oddała, więc wspomogłam się barwnikiem spożywczym. Oczywiście, można go pominąć - wtedy smak sernika będzie jeszcze większym zaskoczeniem.

poniedziałek, 30 maja 2016

Z okazji narodzin - ciasteczka

Tydzień temu pojechaliśmy oglądać małą Astrid, najnowszego członka rodziny. Miała zaledwie pięć dni, i sprawiła, że moje serce niemal się rozpuściło. Szeroko otwarte oczka, patrzące niby z wielką uwagą, stópki z niesamowicie długimi palcami; malutkie, ale w stosunku do równie małego ciałka, całkiem słusznych rozmiarów. Lekko rudawe włoski i najrozkoszniejszy uśmiech, jaki w życiu widziałam. Nie mogłam się na nią napatrzeć; te słodkie minki i rączki, uporczywie zaciskające się w piąstki; sama rozkosz. 
Małe dzieci są cudowne!

Bardziej dla jej rodziców, niż dla niej samej, przygotowałam ciasteczka. Niby takie zwykłe, kruche, ale jednak zupełnie wyjątkowe za sprawą dekoracji z lukru królewskiego. I owszem - to zabawa na długie, wieczorne godziny (niepolecana, gdy następnego dnia trzeba wstać o czwartej nad ranem), ale warto było poświęcić ten czas dla zachwyconych min siostry C. i jej rodziców. 
Napisy na ciasteczkach, które poza imieniem sprawcy całego zamieszania, informowały również o dniu i godzinie narodzin, długości, wadze i wszelkich innych szczegółach, wykonałam białą czekoladą. Dostałam z pracy garstkę czekolady, której nie trzeba temperować, ale jeśli takiej nie macie, nic nie stoi na przeszkodzie, żeby zatemperować kilka kostek zwykłej.

A jeśli w rodzinie nie zanosi się na żadne powiększanie, zawsze można poczekać na Walentynki, i upiec takie cudeńka dla ukochanej/ukochanego. Efekt murowany!

Ciasteczka cytrynowe z lukrem królewskim


Składniki:
(na 40-50 sztuk)
  • 100 g cukru pudru
  • 350 g mąki pszennej
  • 180 g zimnego masła
  • 1 jajko
  • 1 żółtko
  • skórka otarta z 2 cytryn

lukier królewski:
  • 60 g białek
  • 300 g cukru pudru
  • czerwony lub różowy barwnik spożywczy w paście
  • odrobina wody

Cukier puder i mąkę przesiać, dodać skórkę z cytryny, wymieszać. Dodać masło, posiekać, a następnie rozetrzeć palcami. Dodać jajko i żółtko, zagnieść gładkie ciasto.
Uformować z ciasta kulę, zawinąć w folię spożywczą i schłodzić w lodówce przez 30 minut.

Ciasto rozwałkować na grubość 3 mm, wycinać foremkami koła i serca. Ciastka układać na blasze wyłożonej papierem do pieczenia, zachwując odstępy.

Piec w 180 st. C. przez 10-15 minut.
Ostudzić na kratce.

Cukier puder i białka utrzeć na gładki, gęsty lukier. Nie ubijać.
Podzielić na 3 części, do 2 dodać barwnik tak, aby uzyskać 2 znaczącą się różniące odcienie różu. 
Przełożyć część lukru do trzech woreczków cukierniczych, odciąć końcówki tak, aby powstał małe dziurki i wycinąć lukier na brzegach, formując kant. 
Do pozostałego lukru dodać odrobinę wody, aby był nieco lejący. Wypełniać lukrem środki.
Ewentulanie na mokrym lukrze robić kropeczki lukrem innego koloru, przecignąć po nich wykałaczką, aby powstały serduszka.
Odstawić do zastygnięcia.

Smacznego!

Zostałam też poproszona o przygotowanie tortu na chrzciny, może jakichś ciasteczek i babeczek...
Będzie się działo!
Ale to już w mojej nowej kuchni.

czwartek, 26 maja 2016

Tort różano-truskawkowy dla Mamy

Spacerując dzisiaj z Ptysią, uzbierałam wyjątkowy uroczy bukiet. Kilka bzowych odcieni: od bieli, poprzez coraz intensywniejsze fiolety, aż do tego głębokiego, który zawsze wprawia mnie w zachwyt; a do tego białe i różowe kwiatki z drzew, których nazw nie znam. Po powrocie do domu wstawiłam kwiaty do plastikowego, fioletowego kubka; wszystkie wazony bowiem leżą już bezpiecznie zapakowane w kartonach. Przyłożył do tego nie tylko jedną, ale obie ręce C. we własnej osobie; nie ma więc najmniejszej szansy, żeby udało mi się cokolwiek znaleźć. 
Niemniej, patrząc na ten polny, prosty bukiecik pomyślałam, że taki właśnie kubek całkiem do niego pasuje.

Myślę, że mojej Mamie też by się taki bukiecik spodobał. Nie wiem dlaczego, ale zaczęłam rozmyślać o wiankach, które dla mnie plotła, gdy jeszcze nie potrafiłam zrobić ich sama. Wydaje mi się, że wszystkie były z chabrów, ale oczywiście, mogę się mylić. Może to tylko zawodna pamięć płata mi figle... 
W każdym razie doskonale pamiętam te chabrowe wianki, które z dziecięcą radością i dumą nosiłam. Nie musiałam się ich nawet zbytnio domagać; wystarczyło, że nazbierałam trochę kwiatków, a zręczne palce Mamy robiły z nich cuda. 

Wszystkiego najlepszego z okazji Dnia Mamy, Mamo.

Oczywiście, taki dzień nie mógłby się obyć bez tortu. Albo chociaż jakiegoś porządnego ciasta z kremem. Ja pomysł znalazłam w Indulgent cakes wydawnictwa The Australian women's weekly - książce, która za każdym razem, gdy po nią sięgam, wywołuje u mnie niepowstrzymany ślinotok. Absolutnie cudowne zdjęcia i niesamowicie kuszące receptury - oto, czego oczekuję od książki kucharskiej. Ta spełnia wszystkie moje wymagania; z nawiązką
Nie bez trudu w końcu wybrałam odpowiedni wypiek. Idealne ciasto na sezon truskawkowy, pełne jest bowiem tych pysznych owoców. Do tego wyraźna, ale nie dominująca nuta różana, przewijająca się niczym refren w cieście i frużelinie. 
To taki kobiecy, delikatny tort. Romantyczny trochę nawet.
Myślę, że wprawiłby w błogostan niejedną mamę.

Torcik różany z truskawkami


Składniki:
(na tortownicę o średnicy 18 cm)
  • 200 g mąki pszennej
  • 1 łyżeczka proszku do pieczenia
  • 6 jajek
  • 150 g cukru
  • 2 łyżeczki wody różanej
  • 80 g masła
frużelina:
  • 375 g truskawek
  • 75 g cukru
  • 1,5 łyżki wody różanej
  • 1 łyżeczka mąki ziemniaczanej
  • 1 łyżka zimnej wody
  • 1 listek żelatyny
krem:
  • 200 ml śmietany kremówki (38%)
  • 2 łyżeczki cukru waniliowego
dodatkowo:
  • 1 łyżka cukru pudru
  • kilka świeżych truskawek
  • suszone pączki róży
Mąkę przesiać z proszkiem, wymieszać. 
Masło rozpuścić i przestudzić.
4 jajka utrzeć ze 100 g cukru. Wlać 2/3 wody różanej, zmiksować. Pariami dodawać 2/3 mąki, miksując na najniższych obrotach miksera. Na końcu wlać powoli 2/3 masła, połączyć.

Dna 2 foremek wyłożyć papierem do pieczenia, boki posmarować masłem. Równomiernie rozłożyć masę do foremek.

Piec w 180 st. C. przez 15 minut, do suchego patyczka.

Ciasta przestudzić przez 10 minut w foramch, następnie wyłożyć do góry spodem na lekko posmarowany masłem papier do pieczenia.

Jedną z form umyć, osuszyć, ponownie przygotować do pieczenia.

Z pozostałych składników przygotować ostatnią porcję ciasta, przelać do formy, upiec.

Żelatynę namoczyć w zimnej wodzie. 
Truskawki pozbawić szypułek, pokroić na ćwiartki. Włożyć do rondelka z cukrem i wodą różaną, gotować przez 5 minut, aż truskawki puszczą sok, a cukier się rozpuści. Gdy sok zacznie przybierać konsystencję syropu, dodać mąkę rozrobioną w 1 łyżce zimnej wody. Wymieszać, chwilę pogotować, zdjąć z palnika. Dodać odciśniętą żelatynę, wymieszać, ostudzić.

Kremówkę ubić z cukrem wniliowym.

Na paterze ułożyć pierwszy blat ciasta. Na nim połowę frużeliny i połowę bitej śmietany. Następnie znów blat ciasta, frużelina i śmietana. Przykryć ostatnim biszkoptem.
Wierzch ciasta oprószyć cukrem pudrem, udekorować truskawkami i pączkami róż.

Smacznego!

A Wy, pleciecie swoim córkom wianki...?

środa, 25 maja 2016

Zapiekane szparagi i rzodkiewkowe historie

Uwielbiam rzodkiewki. Chrupkie i ostre; i ten ich obłędny, intensywnie różowy kolor. Jedyny w swoim rodzaju; niemal przeczący ich jadalności. Rzodkiewkowy. Czy ktoś w ogóle używa tego słowa? Ja zacznę; bardzo mi się spodobało. 
Pamiętam smak rzodkiewek z działki Dziadka, choć ani Dziadka, ani działki już dawno z nami nie ma. Były tak ostre, że jako sześcioletni brzdąc nie byłam w stanie jeść ich samych. Mama chrupała je zapamiętale, a ja domagałam się kawałka chleba. Albo ruszałam w stronę bezpiecznych, soczystych pomidorów.
Dzisiejsze rzodkiewki straciły na wyrazistości; można je jeść pęczkami, nie czując ostrości na języku.
Jaka szkoda...

Pomysł na tę tartę znalazłam w magazynie Spis bedre, nr 5/2016, który tak mi się spodobał, że kupiłam już kilka numerów pod rząd. Apetyczne zdjęcia i ciekawe przepisy, które mam ochotę wypróbować od razu. Wiele z nich przygotowuję, gdy mam trochę czasu; są to jednak z reguły dania obiadowe, które nie mają swojego miejsca na blogu. Tym razem jednak padła propozycja na wspólne przygotowanie zapiekanych szparagów, nie mogłam więc sobie odmówić upieczenia tego niezwykle apetycznie prezentującego się dania.
W gazecie podano przepis na kruchy spód, a w rogu strony umieszczono notatkę z poradą, sugerującą użycie ciasta filo. Skorzystałam z niej skwapliwie, bowiem w zamrażarce zalegało pół opakowania, na które nie miałam pomysłu. Ostatnio jesteśmy na etapie czyszczenia zapasów, więc zużycie niemal zapomnianego produktu idealnie wpasowało się w ten trend. 
Kurczaka można pominąć, jeśli ktoś ma chęć na danie bezmięsne. Jednak jego dodatek powoduje, że tarta sama w sobie jest pełnowartościowym obiadem; ja podałam do niej surówkę z kapusty - pycha! 
Curry nadaje delikatnie bliskowschodniego aromatu, a szparagi, chrupiąca rzodkiewka i świeża rzeżucha sprawiają, że danie staje się cudownie wiosenne. W dodatku wygląda pięknie; jestem pewna, że zachwyciłoby niejednego gościa. Polecam Wam więc bardzo na późnowiosenny obiad lub kolację.

Koniecznie też sprawdźcie, w jaki sposób zapiec szparagi postanowiły Ania, EmiliaMirabelka i Panna Malwinna

Tarta ze szparagami i kurczakiem na cieście filo


Składniki:
(na formę do tarty 35x11 cm)
  • 3 płaty ciasta filo
  • 40 g masła
nadzienie:
  • 350 g piersi z kurczaka
  • 4 cebulki dymki
  • 250 g zielonych szparagów
  • 2 łyżeczki curry w proszku
  • 2 jajka
  • 200 g serka wiejskiego
  • 100 ml mleka
  • sól
  • pieprz
  • 2 łyżki oleju
dodatkowo:
  • 1 pęczek rzodkiewki
  • 1 doniczka rzeżuchy
Piersi kurczaka pokroić w kostkę, dymkę razem ze szczypiorem posiekać. Odłamać zdrewniałe końcówki szparagów, pokroić szparagi na kawałki. 
Na patelni rozgrzać olej, podsmażyć kurczaka, aż będzie niemal gotowy. Dodać curry i smażyć jeszcze 1 minutę. Dodać szparagi i dymkę, smażyć kolejne 2-3 minuty. 
Przestudzić.

Masło rozpuścić. W formie układać płaty ciasta filo, tak żeby nieco wystawały ponad brzegi. Smarować je rozpuszczonym masłem. 

Podpiec w 200 st. C. przez 10-15 minut.

Na ciasto wyłożyć nadzienie z kurczaka. 
Jajka roztrzepać, wymieszać z serkiem i mlekiem. Dodać soli i pieprzu.
Masą jajeczną zalać kurczaka. 

Piec w 200 st. C. przez 25 minut.
Podawać z pokrojonymi w plastry rzodkiewkami i rzeżuchą.

Smacznego!


Przede mną wolny weekend. W dodatku prognozy mamią mnie obietnicami słonecznej soboty.
I jak tu się nie uśmiechać...?

wtorek, 24 maja 2016

Prażona kasza jaglana w granoli. I majowe burze

Pierwsze duńskie lato, jak nazwaliśmy z C. dwa tygodnie pięknej, słonecznej pogody, ustąpiło miejsca majowym burzom. I tak już zachmurzone niebo co jakiś czas złowrogo ciemnieje, a gdzieś w oddali rozbłyskują błyskawice. Po chwili słychać grzmot, który wpędza Ptysię pod kołdrę. Wystawia tylko ten swój wilgotny, czarny nos, dopominając się głaskania. Gdy deszcz zacina w szyby z zapamiętaniem, psa wpycha mi głowę pod pachę; nie wiem, skąd u niej ten wyolbrzymiony strach przed burzą. 
Gdy po kilku minutach katastrofa znów nas omija, grzmoty cichną, a deszcz już tylko kapie jakby od niechcenia, Ptysia wychodzi spod kołdry i radośnie macha ogonem, jakby właśnie dostałą szansę na nowe życie.
Czy tak wielka radość jest warta strachu przed? Nawet, jeśli zagrożenie jest tylko wyobrażone...?

Dzisiaj mam dla Was granolę - kolejną. Nie mogę się im oprzeć - przygotowanie nie trwa długo, a ten smak... O niebo lepszy od kupnych! Poza tym takich smaków i składników w żadnej mieszance ze sklepu nie znajdziecie.

Przepis z bloga Cooking for Emily zainspirował mnie do dodania do granoli prażonej kaszy jaglanej. Bardzo mi się ten pomysł spodobał, bo kaszę tą cenię nie tylko za jej zdrowotne właściwości, ale też za smak, który wyjątkowo mi odpowiada. Tutaj, nie ugotowana, a więc cudownie chrupiąca, smakuje wybornie. Do tego migdały, lekko kwaśne wiśnie i słodziutka biała czekolada (którą możecie pominąć, jeśli zależy Wam na uniknięciu dodatkowych kalorii). Całość komponuje się znakomicie i jest pysznym śniadaniem z odrobiną mleka lub jogurtu; nawet o czwartej nad ranem.

Granola z wiśniami, białą czekoladą i prażoną kaszą jaglaną


Składniki:
(na 2 l)
  • 125 g kaszy jaglanej
  • 125 ml wrzątku
  • 300 g płatków owsianych
  • 85 g słupków migdałowych
  • 150 g miodu
  • 2 łyżki oleju
  • 100 g suszonych wiśni
  • 100 g białej czekolady

Kaszę zalać wrzątkiem, odstawić pod przykryciem na 30 minut. Po tym czasie przepłukać zimną wodą, odcedzić. Rozłożyć na papierowych ręcznikach do osuszenia.

Płatki wymieszać z kaszą i migdałami.
Miód podgrzać z olejem. Gdy się połączą, wlać do płatków i dokładnie wymieszać. Masę rozłożyć na blasze wyłożonej papierem do pieczenia.

Piec w 170 st. C. przez 25 minut, kilka razy w czasie pieczenia mieszając.

Przestudzić. Dodać posiekaną czekoladą i wiśnie, wymieszać. 
Odstawić do całkowitego ostudzenia.

Przechowywać w szczelnym słoju.

Smacznego!


Ja tymczasem, choć godzina wydaje się być dziwnie wczesna, poważnie myślę o udaniu się na spoczynek. Ilość przepracowanych godzin w ostatnim tygodniu nie tylko mnie przygnębia, ale wręcz przeraża. 
Staję się pracoholikiem!

piątek, 20 maja 2016

Na niepogodę: brownie z malinami i zielonym pieprzem

Razem z Ptysią, spacerując, odwiedzamy nasze sekretne miejsca. Poziomki już kwitną, bez powoli zaczyna otumaniać zapachem (na razie tylko lilak, czarny ciągle jeszcze śpi), za to jeżyny póki co tylko straszą kolcami. Oj, już się na nie nie załapiemy...
Padła bowiem w końcu ostateczna data: osiemnastego czerwca dostaniemy klucze do naszego nowego domu. Trzeba więc wszystko dobrze zaplanować; szczęściarz C. dostał całe dwa tygodnie urlopu, ja musiałam się zadowolić raptem kilkoma wolnymi dniami. A tu sprzątanie, malowanie, przenoszenie, pakowanie... Mnóstwo tego! A z połowy pewnie nawet nie zdaję sobie jeszcze sprawy... Wiem póki co, że na moje piękne, nowe meble przyjdzie mi czekać niemal tydzień; ale nie szkodzi. Przynajmniej będę miała czas, żeby w miarę zreorganizować całą resztę. Niektóre czynności nieco mnie przerażają, inne frapują, ale większość cieszy i ekscytuje.
A fakt, że w moim własnym ogrodzie rośnie czarny bez, doprowadza mnie na skraj kulinarnej ekstazy.

Pogoda się popsuła. Znów jest chłodno, pochmurno i wietrznie. Zamiast więc lekkich serników na zimno i delikatnych ciast pełnych rabarbaru, sięgnęłam po przepis na brownie, który kusił mnie od dawna.
Przepis znalazłam na blogu Słodka magia od kuchni, i od razu zaintrygował mnie niecodziennym składnikiem: zielonym pieprzem. Jako wielka amatorka udziwnień wszelakich, nie mogłam przejść obok niego obojętnie. Trochę czasu zajęło mi upieczenie ciasta, ale... Lepiej późno niż później.

Brownie wychodzi boskie! Ale nie ma się co dziwić; w końcu to niemal sama czekolada z jajkami. Ciężkie, klejące i intensywne, zadowoli każdego czekoholika. Do tego soczyste, słodko-kwaśne maliny, orzeźwiająca nuta limonki i pieprz, pozostawiający przyjemny, ostry smak na języku.
Zielony pieprz jest dużo łagodniejszy niż czarny; naprawdę świetnie tutaj pasuje. Jeśli jednak boicie się lub nie lubicie takich połączeń, śmiało możecie z niego zrezygnować. To brownie i tak zwali Was z nóg!

Brownie z malinami i zielonym pieprzem


Składniki:
(na formę 20x20 cm)
  • 230 g ciemnej czekolady (72%)
  • 165 g masła
  • 3 jajka
  • 2 żółtka
  • 100 g cukru
  • 1 łyżka kakao
  • 2 łyżki mąki pszennej
  • skórka otarta z 2 limonek

dodatkowo:
  • 220 g malin
  • 1/2 łyżki zielonego pieprzu

Czekoladę posiekać, masło pokroić w kostkę. Rozpuścić, przestudzić.
Jajka i żółtka ubić z cukrem na puszystą, jasną masę. Powoli wlewać przestudzoną czekoladę z masłem, miksując na najniższych obrotach miksera. Dodać przesiane mąkę i kakao oraz skórkę z limonki, wymieszać.
Masę przelać do formy wyłożonej papierem do pieczenia. Na wierzchu poukładać maliny, posypać całymi ziarenkami zielonego pieprzu.

Piec w 175 st. C. przez 25 minut.
Ostudzić.

Smacznego!


Z pozostałych białek postanowiłam przygotować różowiutkie makaroniki. Oczywiście - nie wyszły. Nie winię za to mojego braku umiejętności, ogólnego niechciejstwa, jakie mnie przed pieczeniem dopadło, czy niedokładności przy ubijaniu bezy. Wysoka wilgotność powietrza i zepsuty termometr nadadzą się do tego przecież równie dobrze.

czwartek, 19 maja 2016

Nowy członek rodziny. I sernik kawowo-bananowy

Uwielbiam dzieci. Myślę, że całkiem nieźle sprawdziłabym się w roli przedszkolanki, gdyby nie fakt, że każde zadrapanie czy choćby najmniejszy siniak malucha znajdującego się pod moją opieką, przyprawia mnie o palpitację serca. A brutalna prawda jest taka, że pewnych wypadków nie da się uniknąć. Dzieci, bawiąc się, upadają, uderzają, przewracają siebie i to, co nieopatrznie stanie na ich drodze. Nie wiem, czy o własne dzieci człowiek boi się mniej, czy może jeszcze bardziej; o cudze drżę niczym ostatni liść na drzewie w listopadowy poranek.

Moja ulubienicą jest córeczka Karoliny. Prawdopodobnie dlatego, że zdarzało mi się jej pilnować już kiedy miała zaledwie kilka miesięcy; obserwowałam jej rozwój z zapartym tchem przez trzy lata. Teraz tęsknię za nimi obiema; mam nadzieję, że nasza przyjaźń przetrwa próbę odległości.

Tymczasem na rodzinnym podwórku C. w środę miało miejsce wielkie wydarzenie - narodziny córeczki siostry C. Jej rodzice zdecydowali, że nie chcą znać płci dziecka przed narodzinami; ja w głębi serca trzymałam kciuki właśnie za dziewczynkę. W najbliższej rodzinie jest już dwóch rozkosznych chłopców, ale sami przyznajcie - nie ma to jak lalki i puzzle z Elsą albo księżniczkami. Już się nie mogę doczekać, kiedy poznam małą Astrid; tak, tak, właśnie na cześć Astrid Lindgren, matki Pippi i wszystkich dzieci z Bullerbyn.
Przeraża mnie nieco tylko fakt, że pewnie nigdy nie nauczę się wymawiać jej imienia z nienagannym duńskim akcentem...

Nie tylko na świętowanie narodzin, mam dla Was pyszny sernik. Może nie tak zupełnie letni, ale C. kupił banany, na które jakoś nikt nie miał ochoty (niech żyją truskawki!). Leżały więc sobie te żółte półksiężyce, tracąc swoją słoneczną barwę. W końcu stwierdziłam, że ich chwila nadeszła, i przerobiłam je na sernik na zimno - żeby chociaż trochę w letnim klimacie było.
Przepis znalazłam w gazetce Pieczenie jest proste, nr 2/2012, i nieco tylko zmieniłam. Zamiast bananowego syropu, dałam zmiksowane na gładko banany. No i udekorowałam po swojemu.
Sernik wyszedł pyszny; lekki i delikatny, z idealnie wyważonymi i uzupełniającymi się smakami bananów i kawy. Mimo, że bez typowo letnich owoców, świetnie nada się na ciepłe dni.
Spróbujecie...?

Sernik kawowo-bananowy (na zimno)


Składniki:
(na tortownicę o średnicy 20 cm)

spód:
  • 100 g podłużnych biszkoptów
  • 50 g masła
  • 1 łyżeczka kawy rozpuszczalnej (proszek)

masa serowa:
  • 600 g serka kremowego
  • 300 g creme fraiche (18%)
  • 80 g cukru pudru
  • 100 ml mocnej, ostudzonej kawy
  • 4 banany
  • 1 łyżka soku z cytryny
  • 6 listków żelatyny

dodatkowo:
  • kakao
  • chipsy bananowe

Masło rozpuścić, przestudzić.
Biszkopty dokładnie pokruszyć, wymieszać z kawą i masłem. Masę ugnieść na dnie tortownicy, odstawić do lodówki.

Żelatynę namoczyć w zimnej wodzie.
Banany zmiksować blenderem na gładko, wymieszać z sokiem z cytryny.
Serek, creme fraiche, cukier puder i kawę zmiksować. Dodać banany, połączyć.
Żelatynę odcisnąć, rozpuścić. Dodać do niej 2-3 łyżki masy serowej, dokładnie wymieszać. Następnie wlać żelatynę do pozostałego kremu, dokładnie zmiksować, żeby nie było grudek.
Przelać masę na schłodzony spód, wstawić na noc do lodówki.

Przed podaniem udekorować kakao i chipsami bananowymi.

Smacznego!

Wczoraj, jakaś taka rozmemłana i niedospana, nie mogłam się zdobyć na nic poza bezrefleksyjnym przeglądaniem przepisów i długim spacerem z Ptysią, gdy wieczorny wiatr stał się cieplejszy i przyjemniejszy. Dzisiaj, mam nadzieję, po niemal pełnych ośmiu godzinach krzepiącego snu, pełna energii i ochoty na eksperymenty wszelakie, zrobię coś chociaż odrobinę pożytecznego. 

wtorek, 17 maja 2016

Rabarbar i truskawki. Biszkopt. Rolada

Dwa pełne tygodnie pogody absolutnie idealnej skończyły się wraz z nadejściem mojego wolnego weekendu. Już nawet nie narzekam ani nie wzdycham z rozczarowaniem; tak jest zawsze. Albo prawie zawsze; ale że natura ludzka kieruje moją chęcią w dostrzeganiu w życiu wszelkich fatalnych zbiegów okoliczności raczej niż tych niespodziewanie pomyślnych uznajmy, że jednak zawsze.
Zamiast więc spacerować w cieniu rozłożystych drzew tuż nad brzegiem rzeki, wylegiwać się na plaży tudzież zanurzyć się w gąszczu naszego lokalnego lasku, siedzieliśmy w domu, piliśmy ciepłą herbatę i nadrabialiśmy serialowe zaległości z ostatnich tygodni, gdy zupełnie nie mieliśmy na to czasu. Och, nie powiem! Było bardzo miło i przytulnie, na kanapie, pod kocem...

W kuchni natomiast wiosna rozgościła się na dobre, od czasu do czasu kierując nawet moje myśli w kierunku lata, gdy mnogość warzyw i owoców będzie przyprawiała o zawrót głowy. Póki co jednak skupiam się na sezonowych przysmakach, czyli głównie truskawkach i rabarbarze. Choć dzisiaj, przyznam Wam się w tajemnicy, kupiłam - pierwszy raz w życiu! - białe szparagi. Podam je razem z młodymi ziemniaczkami i zamarynowanym w tajemnych składnikach wczoraj przez C. mięsem. Będzie cudowny, wiosenny obiad! I nic mi w tym nie przeszkodzi, nawet ten paskudny deszcz i zimny wiatr, który powrócił z zimową niemal siłą.

Tymczasem już teraz mam dla Was przepis na wiosenną roladę z truskawkami i rabarbarem.
Przy przeglądaniu gazet w oko wpadła mi rolada z malinami. Wyglądała obłędnie! Ja mam w lodówce tylko rabarbar i truskawki... Jednak ochota na zawijanie ciasta biszkoptowego dopadła mnie niczym grom z jasnego nieba; po prostu nie mogłam się powstrzymać. Skarmelizowałam więc rabarbar w ciemnym, aromatycznym cukrze, dodając truskawki pod sam koniec gotowania. Dzięki temu lekko zmiękły, zanurzone w gorącym syropie, zachowały jednak swój świeży smak. Do tego bita śmietana, której nikt nie potrafi się oprzeć. Pachnący krem zawinęłam w mięciutkie ciasto biszkoptowe, na którym lekko podpieczone migdały chrupały zachęcająco. Całość wyszła boska; C. wziął trzy dokładki i tym sposobem całe ciasto zniknęło w dwa dni. Nie można mu się oprzeć; zresztą, po co w ogóle próbować...?
Koniecznie musicie przygotować w tym sezonie!

Kuszące rabarbarowe słodkości znajdziecie dzisiaj również u Mirabelki, Chantel, Mopsika i Zuzi

Rolada z kremem rabarbarowo-truskawkowym


Składniki:
(na blachę z piekarnika)

biszkopt:
  • 3 jajka
  • 100 g cukru
  • 1 łyżeczka proszku do pieczenia
  • 1 łyżeczka cukru waniliowego
  • 100 g mąki pszennej
  • 50 g płatków migdałowych
krem:
  • 200 g rabarbaru
  • 50 g ciemnego cukru muscovado
  • 2 łyżki wody
  • 100 g truskawek
  • 2 listki żelatyny
  • 300 ml śmietany kremówki (38%)
dodatkowo:
  • 2 łyżki cukru pudru
Białka ubić na sztywno, pod koniec partiami dodając cukier i cukier waniliowy. Po jednym dodać żółtka, dokładnie miksując po każdym dodaniu. 
Mąkę przesiać z proszkiem, partiami dodawać do ciasta, miksując na najniższych obrotach miksera. 

Ciasto wylać na blachę wyłożoną papierem do pieczenia, wyrównać. Posypać wierzch płatkami migdałowymi.

Piec w 170 st. C. przez 12 minut.
Wyłożyć na ściereczkę oprószoną cukrem pudrem do góry spodem, oderwać papier. Wystudzić.

Żelatynę namoczyć w zimnej wodzie. 
Rabarbar pokroić na kawałki, zasypać cukrem i zalać wodą. Gotować przez 5-10 minut, aż rabarbar zmięknie, a część płynu odparuje. Dodać pokrojone na kawałki truskawki, wymieszać, zdjąć z palnika. Dodać odciśniętą żelatynę, wymieszać do jej rozpuszczenia.
Ostudzić. 

Kremówkę ubić na sztywno, partiami dodawać do rabarbaru, delikatnie mieszając.

Krem wyłożyć na biszkoptowy spód, zawinąć roladę wzdłuż dłuższego boku, pomagając sobie ściereczką. Schłodzić w lodówce przez kilka godzin.
Przed podaniem oprószyć cukrem pudrem.

Smacznego!

Moja rolada wyszła lekko plaskata, ale to dlatego, że rolady przeze mnie przygotowane można policzyć na palcach jednej ręki (wielopalczastego kosmity, ale jednak). Jeśli Wam idzie to sprawniej, będzie idealna, bo biszkopt jest znakomity, idealnie wprost sprężysty. Tylko go nie przepieczcie!

poniedziałek, 16 maja 2016

Truskawka i kiwi. Koktajl

Dwa tygodnie absolutnie idealnego lata. Umarłam i trafiłam do raju; nie może być inaczej. Cieszymy się każdą chwilą i wykorzystujemy wszystkie wolne godziny; chodzimy do lasu, jeździmy nad wodę, a nawet nieśmiało zerkamy na meble ogrodowe; a nuż się przydadzą...?

W najpiękniejszą niedzielę, jaką pamiętam, pojechaliśmy nad rzekę. Jest tam taka urocza ścieżka, trochę w lesie, ale niemal cały czas biegnąca nad wodą. Można na niej spotkać nielicznych rowerzystów, biegaczy i innych spacerowiczów; Tak daleko, jak my, zapuszcza się bowiem niewielu. 
Idziemy więc sobie pomalutku (bo zmęczona jestem straszliwie po ciężkim weekendzie w pracy), rozmawiamy o wszystkim i o niczym, a Ptysia radośnie biega wokół nas. 
I tutaj muszę uczynić małą dygresję dla dobra historii.

Moja psa nie znosi wody. Kąpiel to dla niej największa kara za grzechy; nigdy, przenigdy dobrowolnie nie weszła do jakiegokolwiek zbiornika wodnego. Omija kałuże, a na plaży biega przy brzegu i szczeka niecierpliwie. Nie chce nawet spacerować w deszczu; taką ma kocią duszę.
Gdy więc ruszyła pędem do wody, nie zastopowałam smyczy (mamy taką rozwijaną, pięciometrową), bo byłam pewna, że stanie na brzegu. A tu nic z tego! Ptysia wpadła do rzeki z całym impetem, i zatrzymała się tylko dlatego, że smycz się skończyła. A my z C. staliśmy, patrząc na nią, z rozdziawionymi ustami. Psa się chwilę pochlapała, coś tam obwąchała, i cała zadowolona (i mokra; bardzo, bardzo mokra) wróciła na brzeg.

Po chwili ruszyliśmy dalej, oboje w niebotycznym zdumieniu, a Ptysia z dumnie sterczącym ogonem. W końcu C. się odezwał: Uszczypnij mnie. 
Po co? - spytałam racjonalnie, nie widząc powodu do sprawiania mu bólu.
Pogoda jest piękna, kupiliśmy dom, a Tina sama weszła do wody. To przecież musi być sen!

Dzisiaj mam dla Was raczej pomysł niż przepis. Idealny na upały, gdy nie chce się jeść, za to bardzo, bardzo chce się pić. 
Uwielbiam owocowe koktajle. W letnie dni wspaniale zastępują posiłki; tak samo zresztą, jak owocowe zupy. Połączenia kiwi z truskawkami spróbowałam niedawno, gdy z C. weszliśmy do Joe and the juice. Szczerze mówiąc, zaskoczył mnie taki miks. Jakoś nigdy nie pomyślałam, że truskawki z kiwi będą smakować dobrze... A smakują wyśmienicie! Słodycz truskawek przełamana kwaskowatym kiwi - idealny koktajl na ciepły dzień. No i ten obłędny kolor, któremu wprost nie można się oprzeć!
Skusicie się...?

Koktajl truskawkowy z kiwi


Składniki:
(na 2 l napoju)
  • 900 g truskawek
  • 1 kg kiwi
  • 1,5 kg jabłek

Kiwi obrać, z truskawek odciąć szypułki. Zmiksować blenderem na gładko.
Z jabłek wycisnąć sok (przecierowy), wymieszać z musem owocowym. Schłodzić przed podaniem.

Smacznego!

Porcja jest słuszna. Teoretycznie
Praktycznie znika w ciągu dwóch dni, więc naprawdę, nawet nie zawracajcie sobie głów mniejszą ilością.

piątek, 13 maja 2016

Uwaga, spoiler! Czyli ostatnio przesłuchałam książkę

Słuchanie książek idzie mi naprawdę znakomicie. Codziennie, po drodze do pracy i z pracy, słucham sobie kilku rozdziałów. Ostatnio sięgnęłam po Zaginioną dziewczynę Gillian Flynn, bo zrobiło się o niej tak głośno, że opinie dotarły nawet do mnie (a uwierzcie, z nowościami na rynku wydawniczym i bestsellerami nie jestem na bieżąco). Nie jestem wielką fanką kryminałów, ale tym razem dałam się skusić. I dobrze zrobiłam...

Zaginiona dziewczyna to opowieść o małżeństwie. Z pozoru niemal idealnym: on jest dziennikarzem, ona pisarką (a przynajmniej sama tak o sobie myśli). Poznali się na przyjęciu u znajomych, potem stracili kontakt na długie miesiące. Gdy znów przypadkiem na siebie wpadli, nic nie mogło ich rozdzielić. Wzięli ślub, mieszkali w pięknym domu w Nowym Jorku, aż nagle wszystko zaczęło się sypać. Najpierw Nick stracił pracę, później Amy poszła w jego ślady. Do tego matka Nicka zachorowała na raka. 
Decyzja zapadła: wyjeżdżają. 

Powrót do Missouri nie był łatwy dla Nicka, a co dopiero dla Amy. Ciężko jej się było przyzwyczaić do zupełnie nowej rzeczywistości, a nierozumiejący jej frustracji mąż nie poprawiał sytuacji. Do tego oddała mu wszystkie pozostałe oszczędności, żeby mógł z siostrą bliźniaczką kupić bar. 
Ach, no tak! Zapomniałam; Amy jest bogata. Została bohaterką serii słynnych powieści Niezwykła Amy napisanych przez jej rodziców, które zapewniły dostatek rodzinie.

Pewnego dnia Amy znika. Nie tak po prostu; Nick zastaje kota na ganku, a poprzewracane meble w salonie świadczą o szamotaninie. Czy ktoś porwał Amy? Co na to policja? Czy uda się ją odnaleźć...?

Wiele pytań ciśnie się na usta.

A teraz uwaga: ci, którzy nie czytali, niech szybko zamkną tę stronę i znajdą książkę, a po lekturze niech wrócą podzielić się wrażeniami. Bo teraz dzielić się będę ja, a naprawdę ciężko to zrobić bez zagłębiania się w fabułę.
Żeby nie było, że nie ostrzegałam...


Książka mi się podobała. Przy słuchaniu pierwszej części przez głowę przechodziły mi różne scenariusze: najpierw, że to nie Nick, później (gdy okazało się, że ma kochankę), że to może jednak on. Później znów zwątpiłam w jego winę, i nawet pomyślałam, że Amy porwała się sama, żeby dać mu nauczkę. Ani jednak razu nie zwątpiłam w prawdziwość Amy z pamiętnika; gdy okazało się, że to tylko gra, szczęka mi opadła (dość dosłownie, muszę przyznać z niechęcią). Prawdziwa Amy wzbudzała we mnie najróżniejsze uczucia; chwilami ją lubiłam, czasem nawet trochę rozumiałam, momentami sama miałam ochotę ją udusić. 
A zakończenie... Nie wywołało u mnie aż tak silnych emocji; zaskoczyło, ale nie wbiło w fotel. Bardziej rozemocjonowały mnie pytania, które zostały: jak będzie wyglądało to małżeństwo? Kto wyrośnie z dziecka mającego takich rodziców? Czy może jednak ktoś kogoś zabije...?

Śmiać chciało mi się tylko, gdy czytałam o całowaniu w oparach cukru pudru. Owszem, w wyobraźni może to być całkiem romantyczne; w rzeczywistości jednak człowiek się po prostu dusi, i o całowaniu nie może być mowy. Wiem, co piszę (niestety).

Po książkę - mimo wszystko - zdecydowanie warto sięgnąć. Świetny kryminał, a do tego studium wyjątkowo nietypowego małżeństwa. Bo kto to słyszał, żeby żona fingowała swoją śmierć, a winę za nią zrzucała na męża...?

Teraz już tylko pozostaje mi obejrzenie filmu i sprawdzenie, co z książką zrobił David Fincher...

Zaginiona dziewczyna
Gillian Flynn
Burda Publishing Polska
2013
Czyta: Zbigniew Dziduch

czwartek, 12 maja 2016

Czekoladą malowane. I chlebek na proszku

Ostatnio w pracy jesteśmy bardzo zajęci. Ciągle coś: a to Dzień Matki, a to przecena na Othello, a to ktoś zachorował, i cały misternie utkany plan zakładający, że wszyscy pójdą do domu na czas, bierze w łeb. Potem człowiek pracuje po dziesięć, jedenaście godzin i czasami zdarza mu się zapomnieć, jak się nazywa... Ale kto by się przejmował takimi drobiazgami, gdy czynnie zostaje okazane uznanie za człowieka pracę...?

Wszystko zaczęło się od niesamowicie zakręconego dnia, gdy wszyscy biegali jak szaleni i nikt na nic nie miał czasu. Mój szef, do którego należą wszystkie czekoladowe malowidła, przyniósł mi kartkę z logo firmy murarskiej i zapytał, czy potrafiłabym takie namalować na cieście. Hmm... Nigdy nie próbowałam, więc pewnie nie - pomyślałam. Ale zamiast tego głośno rzekłam: Pewnie! I namalowałam, wywołując zdziwienie i akceptację. Od tamtego dnia moje życie ucznia zmieniło się nie do poznania. Owszem, nadal robię te nudne rzeczy, jak maczanie kilkuset ciastek w czekoladzie, ale też dostaję większość tych fajnych, ciekawych zleceń. Ostatnio namalowałam Olafa, mistrza Yodę z Gwiezdnych wojen, a dzisiaj nawet głowę konia. Po drodze trafił się też pies; zamówienie było niesprecyzowane, więc wybrałam poczciwego Reksia. Następnego dnia Henryk woła do mnie przez pół piekarni, że pies był nie taki, jak trzeba. Ze zwieszoną głową wędruję wysłuchać reprymendy, a ten bezczelnie wypycha mnie do sklepu. No pewnie, niech się na mnie niezadowolony klient wyżyje. A tam stoi sobie starszy, uśmiechnięty od ucha do ucha pan i mówi, że jego wnuczka była zachwycona, i on mi bardzo dziękuje. 
Szefowi dałam kuksańca w bok za niewybredne żarty, po czym rozpromieniłam się niczym majowe słońce. To się nazywa udany dzień!

Dzisiaj deseru nie będzie. Zresztą, komu się w takie upały chce jeść słodkie... Zamiast tego lepiej sobie wieczorem upiec chlebek; będzie idealny na śniadanie. Zwłaszcza drugie, bo dzięki smakowitym dodatkom, nie trzeba nawet robić kanapek.
Pomysł podpatrzyłam u Angie, ale zmieniłam dodatki i przygotowałam swoją wersję. Wyszedł żółciutki i mięciutki, a ciągnące się kawałki mozzarelli sprawiły, że zakochałam się w nim bez pamięci. Do tego botwinka, którą udało mi się kupić jeden jedyny raz. A w dodatku chlebek jest na proszku, więc jego przygotowanie to po prostu igraszka. 
A jaka pyszna!

Chlebek z botwinką i mozzarellą


Składniki:
(na keksówkę o wymiarach 22x8 cm)
  • 100 g mąki kukurydzianej
  • 150 g mąki pszennej
  • 2 jajka
  • 150 ml mleka
  • 100 ml oleju
  • 1 łyżeczka proszku do pieczenia
  • 1 łyżeczka sody oczyszczonej
  • 1 łyżeczka suszonego majeranku
  • 1 łyżeczka suszonego oregano
  • 1/2 łyżeczki soli
  • 1/2 łyżeczki pieprzu
  • 30 g ziaren dyni
  • 125 g mozzarelli
  • 50 g liści botwinki
Mozzarellę pokroić w koskę, botwinkę posiekać.
Mąki przesiać, wymieszać z proszkiem, sodą, ziołami, solą i pieprzem. 
Jajka roztrzepać, wymieszać z mlekiem i olejem. Mokre składniki wlać do suchych, wymieszać tylko do połączenia. Dodać ser, botwinkę i pestki dyni, połączyć.
Masę przelać do keksówki wyłożonej papierem do pieczenia.

Piec w 180 st. C. przez 35-45 minut, do suchego patyczka.

Podawać na ciepło lub zimno.

Smacznego!


Aktualnie sezon na szparagi w pełni, więc myślę sobie, że trzeba by pokusić się również o wykonanie oryginalnej wersji...

środa, 11 maja 2016

Wielkie zakupy i tort na urodziny. Kokosowo-truskawkowy

W ostatni dzień kwietnia C. ma urodziny. W tym roku szczęście dopisało, i oboje mieliśmy wolne. Imprezy jednak, nawet najmniejszej, nie zaplanowaliśmy; w mieszkaniu po brzegi wypełnionym kartonami na różnym etapie pakowania nie ma miejsca na choćby kilku gości, o ogromnej rodzinie C. nie wspominając. Postanowiliśmy świętowanie odłożyć na pełnię lata, gdy już po przeprowadzce będziemy w miarę urządzeni i zadomowieni. Póki co, to właśnie urządzaniem się zajęliśmy.

W sobotę więc wstaliśmy względnie wcześnie, zjedliśmy śniadanie i ruszyliśmy na umówione spotkanie w sklepie meblowym umiejscowionym w starym kinie. Ilość stopni i dziwnie rozłożonych kondygnacji jest niesamowita; na początku ciężko mi się było skupić na właściwym celu naszej wyprawy, czyli meblach. W końcu jednak, przywołana do porządku zniecierpliwionymi mruknięciami C., zebrałam w sobie całą uwagę i... Zaczęłam wybrzydzać. A to za ciemne, a to za jasne, a to to w ogóle za czarne jest. Ten stół za wąski, ten za szeroki, a tamten za mało drewniany. Krzesła to prawdziwa droga przez mękę; biedny M. (znajomy znajomego męża siostry C.) ściągał egzemplarze z najwyższych półek, żebym mogła sobie na nich usiąść i powiedzieć: A to obok...? Jednak wygląda na wygodniejsze...
W końcu jednak i tego wyboru dokonaliśmy w miarę jednogłośnie (są czarne, ale niech już będzie... Przynajmniej sofa jest kremowa), i muszę przyznać, że jestem zachwycona. Nie mogę się doczekać, gdy wstawimy nowe meble do salonu i będę mogła sobie na nie patrzeć... Absolutnie zakochana jestem w nowym stole, z ukośnymi nogami i najpiękniejszym, rustykalnym, drewnianym blatem. Kocham jego krzywizny i już sobie wyobrażam, jakie piękne tło będzie stanowił dla tych wszystkich serników, które upiekę w mojej nowej kuchni...

Po zakupach, rozochoceni mimo rachunku, który przyprawił mnie o lekką palpitację, pojechaliśmy do rodziców C. podzielić się wrażeniami i nieco odsapnąć. Oczywiście, nie byłabym sobą, gdybym w zanadrzu nie miała ciasta. Tym razem nie jakiegoś zwykłego placka, ale pełnoprawnego, choć niewielkiego tortu.

Długo się zastanawiałam, co by tu mu tym razem upiec. W końcu postawiłam na najprostsze rozwiązanie, czyli ulubione smaki C.: kokos i truskawki. Jest więc biszkopt z wiórkami, który niespodziewanie zyskał na wilgotności, najlepszy na świecie kokosowy krem, tak delikatny i lekki, że nie można mu się oprzeć, oraz kokosowa śmietanka zdobiąca dumnie wierzch tortu. Ja moją zebrałam z mleczka, bo nigdzie samej śmietanki znaleźć nie mogłam... Ubija się znakomicie, trzyma fason pierwszorzędnie, a przy tym jest bardzo lekka i niesamowicie intensywna w smaku. Z pewnością jeszcze z nią poeksperymentuję. 
Kokosową monotonię przełamałam dużą ilością świeżych truskawek i chrupiącymi ciasteczkami amaretti, które przypadkowo wpadły mi w ręce. Całość wyszła lekka, obłędnie kokosowa i idealnie letnia za sprawą truskawek. Idealny wakacyjny tort.

Smakował wszystkim. Nikt, ale to nikt nie kręcił nosem. Chyba nie ma lepszej rekomendacji.

Tort kokosowo-truskawkowy


Składniki:
(na tortownicę o średnicy 18 cm)

biszkopt:
  • 3 jajka
  • 120 g cukru
  • 60 g mąki pszennej
  • 30 g mąki ziemniaczanej
  • 25 g wiórków kokosowych

krem:
  • 130 ml mleka kokosowego
  • 100 g cukru
  • 4 żółtka
  • 2 listki żelatyny
  • 120 g miękkiego masła
  • 250 ml śmietany kremówki (38%)

dodatkowo:
  • 70 g ciasteczek amaretti
  • 300 g truskawek

wierzch:
  • 175 g śmietanki kokosowej
  • 1 łyżeczka cukru pudru
  • truskawki
  • chipsy kokosowe

Białka ubić na sztywno, pod koniec partiami dodając cukier i cukier waniliowy. Po jednym dodać żółtka, dokładnie miksując po każdym dodaniu. 
Mąki przesiać, partiami dodawać do ciasta, miksując na najniższych obrotach miksera. Na końcu dodać wiórki kokosowe, połączyć.

Dno formy wyłożyć papierem do pieczenia. Wylać do niej ciasto, wyrównać wierzch.

Piec w 160 st. C. przez 40-45 minut.
Ostudzić w uchylonym piekarniku.

Żelatynę namoczyć w zimnej wodzie.
Mleczko kokosowe zagotować z połową cukru. 
Żółtka utrzeć z pozostałym cukrem na puszystą, jasną masę. Powoli wlewać gorące mleko, cały czas miksując. Przelać masę do garnuszka, gotować, aż zgęstnieje do konsystencji budyniu. Zdjąć z palnika, dodać odciśniętą żelatynę, wymieszać. Przełożyć do miski, miksować przez około 10 minut, aż masa całkowicie wystygnie. Po kawałeczku dodawać miękkie masło, cały czas miksując. 
Kremówkę ubić na sztywno, dodać do kremu, delikatnie mieszając łyżką.

Biszkopt przekroić na 3 blaty.
Truskawki pozbawić szypułek, pokroić na ćwiartki.
Amaretti pokruszyć.

Na paterze ułożyć blat biszkoptu, wyłożyć połowę kremu, posypać połową truskawek i ciasteczek. Przykryć drugim blatem, wyłożyć resztę kremu, truskawek i amaretti. Przykryć ostatnim blatem. Schłodzić.

Śmietankę kokosową ubić z cukrem pudrem. Wyłożyć na wierzch ciasta. Udekorować truskawkami i chipsami kokosowymi.

Smacznego!

A jeśli wydaje się Wam, że nie lubicie kokosowego smaku, zapewniam, że po tym cieście zmienicie zdanie. Ja się nim zajadałam, a przecież za kokosem nie przepadam.
Choć może jednak...?

poniedziałek, 9 maja 2016

Praca, słońce i lody, czyli krótka historia ciszy na blogu

Witajcie!

Dawno tu nie zaglądałam... 
Staram się (jak mogę) prowadzić bloga w miarę regularnie, ale czasem na drodze stają mi sprawy, których nie jestem w stanie ani obejść, ani nawet przeskoczyć. Tym razem wydarzyły się dwie rzeczy (nie, nie wygrałam w Lotka i nie przeprowadziłam się na Tahiti). Po pierwsze: duński Dzień Matki, z okazji którego szef sypał nadgodzinami niczym magik królikami z kapelusza; po drugie - absolutnie cudowna pogoda. W ciągu trzech dni z zimy przeszliśmy do lata w pełnej krasie; z czerwonego, zimowego płaszcza wskoczyłam prosto w letnią sukienkę w paski. Bez niczego po drodze. Zima - lato. Tak po prostu.
W związku z powyższym, mimo zmęczenia, staramy się z C. wykorzystać każdą wolną chwilę na przebywanie na świeżym powietrzu, zanim lato jednak zmieni zdanie. I dlatego właśnie na blogu zapadła taka niezręczna cisza... 
Mam nadzieję, że mi to wybaczycie.

W związku z błękitno-słoneczną aurą mam dla Was dzisiaj lody; w końcu na upały po prostu nie ma nic lepszego. Zainspirował mnie smak z kubeczka lodów znalezionych w sklepie; cena jednak kazała mi się dwa razy zastanowić. Zamiast gotowego produktu kupiłam więc jogurt, kremówkę i truskawki, i przygotowałam swoją wersję. 
Kremowe, ale wyraźnie jogurtowe w smaku, z truskawkami, które nie zamarzają na kamień i chrupiącymi kawałkami ciasteczek. Kwintesencja lata; musicie tego spróbować!

Jogurtowe lody z karmelizowanymi truskawkami i ciasteczkami


Składniki:
(na 1,5 l lodów)
  • 500 g truskawek
  • 65 g cukru
  • 125 g kruchych ciastek
  • 500 g jogurtu greckiego
  • 250 ml śmietany kremówki (38%)
  • 125 g cukru pudru

Cukier skarmelizować. Dodać przekrojone na pół, pozbawione szypułek truskawki. Gotować przez 5-10 minut, aż truskawki zmiękną. Owoce odcedzić, pozostały sok gotować jeszcze 5 minut, aż mocno zgęstnieje. Ostudzić, a następnie schłodzić w lodówce.

Kremówkę wymieszać z jogurtem i cukrem pudrem, przelać do maszyny do lodów. Gdy maszyna skończy pracę, przełożyć lody do plastikowego pojemnika. Dodać pokruszone ciasteczka, wymieszać. Dodać truskawki wraz z sosem, delikatnie wymieszać, tworząc efekt marmurka.
Zamrozić.

Smacznego!


Do lodów dodałam kruchych ciastek z mąki ryżowej; chrupią wprost fantastycznie! Oczywiście, możecie dodać swoich ulubionych, nawet kupnych (co przy upałach może być całkiem niegłupim pomysłem).

środa, 4 maja 2016

Sukienki tylko dla par i pijany dżem truskawkowy

W niedzielę byliśmy na konfirmacji. To taka duńska wersja Pierwszej Komunii Świętej, gdzie największą różnicą jest fakt, że podchodzą do niej dzieci starsze, czternasto-, piętnastoletnie. Moim zdaniem to ma sens; przynajmniej wiedzą, o co chodzi, a nie myślą tylko o białych sukienkach i fantastycznych prezentach, na które bliższa rodzina zbiera miesiącami. 
Ale ja nie o tym chciałam.

Na konfirmację trzeba się było odpowiednio ubrać. Były więc zakupy i mierzenie sukienek wyciągniętych z szafy. Moja ulubiona, czarna, się nie nadaje, bo noszę ją na wszelkie mniejsze uroczystości (a czasem nawet bez okazji). Wiśniową miałam na osiemdziesiątych urodzinach Babci C., a tą z dekoltem w fale na weselu jego siostry. W końcu zdecydowałam się na niemal klasyczną małą czarną, która nie jest czarna, tylko popielata, i zdobią ją wyjątkowo gustowne koronki. Przy mierzeniu pomagał mi C.; nie mam pojęcia, dlaczego odpinanie zamka na moich plecach sprawia mu taką frajdę.

Gdy ja szykowałam się do wyjścia, C. wielkodusznie zaproponował, że wyjdzie z psem. Nie było go i nie było; a ja próbowałam się ubrać. Wykonywałam przeróżne kombinacje, gimnastykę godną Chodakowskiej - i nic nie osiągnęłam, poza bólem w wykręconym nadgarstku. C. na szczęście pojawił się, zanim zaczęłam płakać, i uratował mój strój i humor, po prostu zapinając zamek.

A co ma zrobić kobieta, która mieszka sama...? C. stwierdził, że powinna poprosić o pomoc sąsiada; całkiem niezły sposób na rozpoczęcie znajomości. Tylko co, jeśli żaden się do tego typu spraw nie nadaje...? Nie wiem, naprawdę nie wiem. 
Wiem za to, że to kolejna rzecz, z którą bym sobie bez C. nie poradziła.

Tak sobie pomyślałam, że pokażę Wam dzisiaj dżem. Przygotowałam go w upalny lipcowy dzień (co było nie lada poświęceniem) z najlepszych, polskich truskawek. Truskawkowy klasyk wzbogaciłam o dodatek różowego wina; oczywiście alkohol wyparuje, ale pozostawi naprawdę pyszny, nieoczywisty smaczek. Dżem ten szybko zyskał rangę ulubionego w rankingu mojej wybrednej Siostry, spróbujcie więc koniecznie!

Dżem truskawkowo-jabłkowy z różowym winem


Składniki:
(na 4,5 słoiczka)
  • 2 kg truskawek
  • 2 jabłka
  • sok z 1 cytryny
  • 700 g cukru
  • 400 ml słodkiego różowego wina

Truskawki odszypułkować, jabłka obrać i pokroić w drobną kostkę. Owoce włożyć do garnka, dodać cukier, sok z cytryny i wino.
Gotować na małym ogniu kilka godzin, aż do uzyskania odpowiedniej konsystencji.
Gorący dżem przełożyć do słoiczków, zamknąć, ustawić do góry dnem aż ostygnie.
Ewentualnie zapasteryzować.

Smacznego!

Ostatnio wpis o sukienkach tylko dla par czytałam również u Limonki. To dowód na to, że to nie mój wyimaginowany kłopot, ale prawdziwy problem przynajmniej dwóch kobiet.