sobota, 28 lutego 2015

Creme brulee w nowej odsłonie

Dzisiaj odetchnęłam pełną piersią. Spałam niemal do południa - w końcu wynagrodziłam sobie tydzień wstawania przed świtem. Ktoś powie - strata czasu, wrodzone lenistwo; ja mówię - zasłużyłam. Skoro w tygodniu mam jeden jedyny wolny dzień, mam prawo z nim zrobić, co mi się tylko podoba. Nawet przespać cały. Choć to akurat byłaby prawdziwa strata - pogoda bowiem zaskoczyła nas pozytywnie szalonym niemal słońcem. Siłą wdarło mi się pod powieki, zmuszając do wychynięcia spod kołdry, w którą tak pracowicie się zawinęłam. Z uśmiechem od ucha do ucha zjadłam musli, żeby szybko się ubrać i wyjść z Ptysią na spacer. W parku natknęłam się na pierwsze przebiśniegi, na których widok miałam ochotę niemal krzyczeć z radości. Bo skoro nawet one postanowiły pokazać światu swoje białe główki, to musi znaczyć, że wiosna jest tuż, tuż. Nawet wiatr, choć silny i chłodny, pachnie już jakoś inaczej. Jeszcze trochę i na długie miesiące schowam głęboko do szafy mój czerwony, zimowy płaszcz. 
I jak tu nie być szczęśliwym...?

W środę mieliśmy z C. rocznicę (jeszcze jesteśmy na tym etapie, że obchodzimy każdą). W tym jakże radosnym dniu było nam dane spędzić razem półtorej godziny, zgodnie więc stwierdziliśmy, że świętowanie należy przełożyć. Na piątek na przykład, kiedy ja skończę praktyki, a on będzie miał wolne. Tym sposobem wybraliśmy się do Vejle na spacer, a przy okazji małe zakupy (dorobiłam się termicznego, pękatego dzbanka w kolorze zielonego jabłuszka - piękny jest!); wieczorem wróciliśmy do domu, zjedliśmy pyszny obiad i oglądając niemal już ostatnie odcinki naszego ostatnio ulubionego serialu, zajadaliśmy się absolutnie bajecznym creme brulee.

Uwielbiam ten deser. Za jego jedwabistą konsystencję i tę cudowną, chrupiącą skorupkę. Takie proste, a jednak wykwintne, a wręcz oszałamiające połączenie. Zawsze zrobi wrażenie, idealnie więc nadaje się na romantyczną kolację (miałam plan przygotować go na Walentynki, ale wiadomo - było, jak było). Tym razem postanowiłam go nieco urozmaicić - padło na mus żurawinowy. Gdy tylko zobaczyłam to połączenie na blogu Zucchini blues wiedziałam, że muszę je wypróbować. Wszystkie składniki, za którymi przepadam, połączone w jeden wyśmienity deser. Żurawina z imbirem komponuje się wybornie - całość jednak przetarłam przez sitko, żeby skórki żurawiny i imbirowe włókienka nie przeszkadzały w delektowaniu się tymi aksamitnymi pysznościami. Zmniejszyłam też ilość cukru - słodki krem rewelacyjnie kontrastuje z kwaskowatym musem. Skorupka z rozpuszczonej białej czekolady jest pyszna, jednak wolę wersję standardową, czyli z przypalonym cukrem. Ale tę decyzję pozostawiam Wam - bo że się skusicie na ten deser, nie mam najmniejszych wątpliwości.

Creme brulee z białą czekoladą i żurawiną

Składniki:
(na 8 porcji)

mus żurawinowy:
  • 300 g świeżej lub mrożonej żurawiny
  • 100 g cukru
  • 3cm kawałek imbiru

creme brulee:
  • 400 ml śmietany kremówki (38%)
  • 250 g serka mascarpone
  • 4 żółtka
  • 120 g białej czekolady
  • 50 g cukru
  • 1 łyżeczka ekstraktu z wanilii

dodatkowo:
  • 100 g białej czekolady

Żurawinę włożyć do garnka, dodać cukier i imbir. Zagotować, zmniejszyć ogień i dusić pod przykryciem, aż żurawina popęka. Lekko odparować, przetrzeć przez sitko, przestudzić.

Czekoladę drobno posiekać. Kremówkę zagotować, zdjąć z palnika i dodać czekoladę. Wymieszać aż do jej rozpuszczenia.
Żółtka ubić z cukrem na puszystą, jasną masę. Wąskim strumieniem wlać ciepłą kremówkę, cały czas miksując. Dodać mascarpone i ekstrakt, połączyć.

Na dno kokilek równomiernie wyłożyć mus żurawinowy, zalać kremem.
Kokilki ustawić w większej blaszce, najlepiej na ściereczce (nie będą się ruszać przy przenoszeniu). Zalać wrzącą wodą do mniej więcej połowy wysokości kokilek. 

Piec w 140 st. C. przez 40-50 minut, aż krem się zetnie.
Wystudzić w uchylonym piekarniku, a następnie schłodzić w lodówce, najlepiej przez noc.

Pozostałą czekoladę posiekać, rozpuścić. Polać nią wierzch deserów, delikatnie przypalić palnikiem do creme brulee.
Podawać natychmiast.

Smacznego!

A już jutro pierwszy marca - pora zacząć myśleć nad nieco bardziej wiosennymi, może nawet już wielkanocnymi, daniami...

czwartek, 26 lutego 2015

Cudownie kremowa zupa z batatów i Duńczyk, któremu chilli niestraszne

W każdy czwarty czwartek lutego obchodzony jest Międzynarodowy Dzień Chilli. Wiedzieliście o tym? Ja nie, aż do dzisiaj, kiedy prezenter miłym głosem zaczął o nim opowiadać w radiu. Mowa była o słynnym Klausie, który różnorodne papryczki zjada bez zająknięcia, a w dodatku zmusza (nie wierzę, żeby jakakolwiek inna metoda perswazji była możliwa) do tego znanych ludzi. Ostatnio między innymi jakimś magicznym sposobem sprawił, że cała orkiestra zagrała Tango Jalousie po spożyciu chilli... Tutaj możecie zobaczyć, jak im poszło.

Była też mowa o liczbach, odmianach i innych ciekawostkach, niestety zawijanie ciasteczek w ilościach hurtowych skutecznie rozpraszało moją uwagę. Niemniej, w pamięci sobie zanotowałam, że coś z chilli trzeba zjeść - w końcu oboje z C. jesteśmy wielkimi fanami tych niepozornych papryczek, które największego giganta potrafią - dosłownie - zwalić z nóg. Ponieważ nie za bardzo miałam czas i energię na pieczenie (gdybym zaplanowała to sobie wcześniej, jak nic upiekłabym ciastka czekoladowe z chilli, którymi zdobyłam serce C., a których jakimś dziwnym sposobem ciągle na blogu brakuje), a trzeba było zrobić obiad, stwierdziłam, że właśnie w tym daniu przemycę diabelską papryczkę. Miałam bataty, które kupiłam w bardzo przystępnej cenie, marchewki i masło orzechowe, które do zamierzonej zupy specjalnie sama ukręciłam (bo w sklepie niespodziewanie wyszło... Jeden jedyny raz chciałam je kupić, więc, oczywiście, akurat tego dnia musiało zabraknąć). Dodałam do tego rzeczone chilli, i wyszła zupa idealna - słodko-ostra, z lekką orzechową nutą i cudownie kremową konsystencją. Nada się na każdy chłodniejszy dzień, gdy potrzebne Wam będzie coś rozgrzewającego, prostego i szybkiego. Idealna do jedzenia pod kocem, najlepiej w miłym towarzystwie (ale i bez niego smakuje doskonale). Polecam!

Krem z batatów z masłem orzechowym i chilli

Składniki:
(na 2-3 porcje)
  • 450 g batatów
  • 250 g marchewki
  • 1 cebula
  • 1/2 papryczki chilli
  • 65 g masła orzechowego
  • 1 l bulionu
  • 2 łyżki masła
  • sól
  • pieprz

dodatkowo:
  • solone orzeszki ziemne
  • grzanki

Bataty i marchewki obrać, pokroić w kostkę.
Cebulę obrać, pokroić w kosteczkę.
Chilli posiekać.

Na maśle zeszklić cebulę. Dodać chilli, bataty i marchewki, podsmażyć, aż warzywa wchłoną cały tłuszcz. Zalać bulionem i gotować, aż warzywa zmiękną, 30-40 minut.

Zupę zmiksować blenderem na gładki krem, dodać masło orzechowe, sól i pieprz do smaku. Podawać gorącą z grzankami i orzeszkami.

Smacznego!

Jutro ostatni już dzień praktyk. Z jednej strony się cieszę, bo w końcu porządnie się wyśpię i odpocznę, może nawet trafi się jakiś masaż moich obolałych pleców; z drugiej wiem, że będzie mi tego brakowało. Można się bardzo dużo nauczyć, a przy okazji naprawdę dobrze bawić. Przyjemne z pożytecznym - no czego tutaj nie lubić...?

wtorek, 24 lutego 2015

Dlaczego jestem zmęczona i moje pierwsze spotkanie z kaszą jaglaną na deser

Nie mam siły. W ogóle. Ale może zacznę od początku...

Wczoraj zaczęłam praktyki. Bałam się strasznie, że będzie... No cóż, strasznie. Na szczęście okazało się, że trafiłam w naprawdę fajne miejsce. Cała ekipa to raptem trójka piekarzy, a robią wszystkiego takie ilości, że co chwilę szczęka mi z wrażenia opada. Dzisiaj na przykład upiekłyśmy biszkoptów z dwudziestu pięciu kilogramów składników. Wiecie, ile to jest...? Duuużo. Naprawdę. A potem trzeba to odmierzać po sto pięćdziesiąt gram... Zabawa na godziny. Dosłownie.
Niemniej, już w te dwa dni nauczyłam się paru nowych rzeczy, uzupełniam fachowe słownictwo, a przy okazji całkiem nieźle się bawię, przygotowując na przykład ciasteczka Kaja (swoją drogą, muszę kiedyś zrobić je w domu, bo są naprawdę wyjątkowo rozkoszne). O wszystkim Wam napiszę... Jak tylko trochę odpocznę. Chodzę do pracy na piątą trzydzieści, wracam do domu, i obijam się o ściany mieszkania, nie mogąc się na niczym skupić. Przez osiem godzin daję z siebie wszystko, i już później nic nie zostaje... Najgorsze jest to, że zanim zdążę się przyzwyczaić, praktyki się skończą i wrócę do szkoły.
Za to jakim luksusem będzie wstawanie o szóstej piętnaście!

Wszystkich, którzy czekają na bardziej szczegółowe informacje, bardzo przepraszam, i obiecuję nadrobić w przyszłym tygodniu. Bo wiecie - naprawdę jest o czym opowiadać.

Dzisiaj więc mam dla Wam coś szybkiego, a jednocześnie niesamowicie pysznego. Danie idealne na sycące śniadanie lub pyszny podwieczorek. I jeszcze muszę zaznaczyć, że to właśnie był mój pierwszy raz z kaszą jaglaną.
Gdy zobaczyłam ten budyń na blogu Oat mornings, zainteresowałam się od razu. Kasza jaglana, na którą miałam chrapkę od dawna, ale jednocześnie nieco się jej obawiałam, dynia, którą uwielbiam, do tego pyszne owoce i ukryte na spodzie chrupiące migdały, a wszystko razem zapieczone w piekarniku. Mogłam się powstrzymać? No nie mogłam! Nie próbowałam nawet, tylko czym prędzej zabrałam się za przygotowania.

Całość robi się chwilę, a smakuje... Moi drodzy, niebo w buzi. W dodatku dyniowe!
Jeśli jeszcze macie zapasy dyni w zamrażarce, a pogoda, tak jak u mnie, nie rozpieszcza, zafundujcie sobie taki deser. Od razu poprawi Wam się humor - gwarantuję.

Pieczony budyń dyniowy z kaszą jaglaną

Składniki:
(na 3 porcje)
  • 150 g puree z dyni
  • 100 ml mleka
  • 1 jajko
  • 40 g kaszy jaglanej
  • 1 łyżka mąki ziemniaczanej
  • 40 g cukru
  • 1/2 łyżeczki mielonego cynamonu
  • 1/2 łyżeczki mielonego kardamonu
dodatkowo:
  • 55 g jagód (świeżych lub mrożonych)
  • 30 g słupków migdałowych
Kaszę jaglaną podrpażyć na suchej patelni, ostudzić i zmielić w młynku do kawy.
Słupki migdałowe również uprażyć, ostudzić.
Puree z dyni zmiksować z jajkiem i mlekiem na gładką masę. Dodać zmieloną kaszę, mąkę, cukier i przyprawy, połączyć.

Dno kokilek wysypać migdałami. Na to wyłożyć masę dyniową. Na wierzchu poukładać jagody (mrożonych nie rozmrażać), delikatnie wciskając je w masę.

Piec w 180 st. C. przez 15-20 minut.
Przestudzić w piekarniku z uchylonymi drzwiczkami.

Podawać ciepłe lub po schłodzeniu w lodówce.

Smacznego!

Ja tymczasem poważnie rozważam udanie się na spoczynek. Bo na drzemkę to już przecież za późno...

poniedziałek, 23 lutego 2015

O bakteriach, kichaniu i naprawdę pysznym cieście

To może nie jest najlepszy temat na bloga kulinarnego, szczególnie, jeśli w drugiej części posta chcę Wam przekonać do upieczenia naprawdę pysznego ciacha. Ale... Skoro mnie tak męczyli przez cały tydzień, to mam teraz nieodpartą chęć dzielenia się wiedzą. Jednak czytelnikom o słabych nerwach, tudzież bogatej wyobraźni, radzę od razu przejść do przepisu.

Mowa bowiem dzisiaj będzie o bakteriach. Tak, tak - szkoła cukiernicza to nie tylko obkładanie ciast kremami i pieczenie hurtowych ilości muffin i ciasteczek. To długie godziny teorii na temat składników, wartości odżywczych, kalorii, a także higieny i mikroorganizmów.
Z biologii zapewne pamiętacie (a jak nie, to zaraz Wam przypomnę), czym są mikroorganizmy. To takie maleńkie stworzonka, zazwyczaj niewidoczne gołym okiem, które są wszędzie. Żyją sobie na nas, na jedzeniu, na naszych czworonożnych pupilach, w kuchni i łazience. Część z nich jest nam potrzebna, większość jednak - niekoniecznie. To przez nie żywność się psuje, a my chorujemy. Część z nich wykorzystujemy - choćby do pieczenia chleba czy ciast drożdżowych, do wyrobu sera, wina, piwa, jogurtów i innych produktów mlecznych. Przed pozostałymi staramy się chronić, a najłatwiej to osiągnąć zachowując w kuchni higienę. Nieco inaczej sprawa ma się w kuchni domowej, gdzie przygotowujemy posiłki dla siebie i najbliższych; inaczej, gdy karmimy codziennie setki ludzi. Wtedy musimy zachować bardzo dużą ostrożność, inaczej możemy poważnie naszym klientom zaszkodzić. Większość z chorób wywołanych bakteriami w jedzeniu nie jest groźna dla życia, ale bywa bardzo nieprzyjemna. Trzeba więc dokładnie znać wszystkie procedury, i się do nich stosować. Jak to wygląda w praktyce? Dowiem się już w tym tygodniu, dzisiaj bowiem rozpoczynam praktyki. Po drugiej stronie ulicy jest mała piekarnia, i zgodzili się mnie na ten tydzień przyjąć. Jestem bardzo podekscytowana, a jednocześnie nieco nerwowa - bo to jednak zupełnie coś innego niż swobodne zabawy w szkolnej kuchni... Niemniej - mam nadzieję, że pójdzie gładko, i będę miała tylko dobre doświadczenia. O których zresztą będę musiała opowiedzieć całej klasie, co już w ogóle mnie przeraża (wystąpienia publiczne, szczególnie w języku duńskim, nie są moją mocną stroną). 

Teraz już zostawmy bakterie w spokoju, a przejdźmy do ciasta. Od dawna patrzyłam na nie pożądliwie, bo na zdjęciach w The hummingbird bakery, kagedage Tarka Maloufa wygląda niezwykle apetycznie. Niby zwykłe ciasto ucierane, a dodatki sprawiają, że smakuje naprawdę wyjątkowo. 
Gdy zobaczyłam borówki w promocji, od razu wiedziałam, co z nich przygotuję. Akurat miałam w domu orzechy pekan, które kupiłam już jakiś czas z temu, z myślą sama już nie wiem o czym (chyba coś z syropem klonowym - to takie klasyczne połączenie); ale jeśli ciężko je Wam kupić, możecie użyć włoskich. Ciasto wychodzi miękkie, delikatne i wilgotne, pięknie pachnie masłem i lekko cynamonem. Soczyste owoce, chrupiące orzechy i bajecznie pyszna kruszonka sprawiają, że nie można mu się oprzeć. Gwarantuję, nikt nie odejdzie od stołu bez dokładki.

Ciasto ucierane z jagodami, orzechami i kruszonką

Składniki:
(na keksówkę 8x22 cm)
  • 190 g miękkiego masła
  • 125 g cukru
  • 3 jajka
  • 190 g mąki pszennej
  • 1 łyżeczka proszku do pieczenia
  • 1/4 łyżeczki soli
  • 1/2 łyżeczki mielonego cynamonu
  • 1,5 łyżki mleka
  • 125 g jagód lub borówek amerykańskich
  • 50 g orzechów pekan

kruszonka:
  • 30 g mąki pszennej
  • 20 g zimnego masła
  • 15 g cukru trzcinowego
  • 20 g orzechów pekan
  • 1/4 łyżeczki mielonego cynamonu

Orzechy na kruszonkę drobno posiekać. Mąkę przesiać, wymieszać z orzechami, cukrem i cynamonem. Dodać masło, posiekać, a następnie rozetrzeć palcami. Odstawić.

Jagody dokładnie obtoczyć w 1 łyżce mąki.
Masło utrzeć z cukrem na puszystą, jasną masę. Po jednym wbijać jajka, dokładnie miksując po każdym dodaniu. 
Pozostałą mąkę przesiać, wymieszać z proszkiem, solą i cynamonem. Partiami dodawać do ciasta, dokłądnie miksując. Wlać mleko, wsypać orzechy, połączyć. Dodać jagody. delikatnie wymieszać łyżką, uważając, żeby nie rozgnieść owoców.

Ciasto przelać do formy wyłożonej papierem do pieczenia.

Piec w 180 st. C. przez 45-60 minut, do suchego patyczka.
Przestudzić w formie, następnie wyjąć na kratkę.

Smacznego!

Egzamin z bakterii zaliczyłam pomyślnie - trochę się denerwowałam, ale nie było tak źle. Co prawda nastąpiło drobne nieporozumienie, ale nie zaszkodziło ono mojej ocenie. Otóż na pytanie, kiedy należy myć ręce w pracy, odpowiedziałam, między innymi, że po kichnięciu w rękę. Po duńsku kichnięcie to nys, ja jednak napisałam ten wyraz z błędem: nus, co wygląda niemal jak mus. W związku z tym, przy omawianiu pracy, nauczycielka spytała mnie, co miałam na myśli pisząc, że należy myć ręce po myszy w dłoni... 
Sytuację skonkludowałyśmy tym, że ręce myć należy i po kichnięciu, i po myszy. Jakkolwiek dziwnie by to nie brzmiało...

sobota, 21 lutego 2015

Moje pierwsze scones - z żurawiną i orzechami

Scones. Każdy chyba o nich słyszał, wielu je jadło, a ci, którym smakowało, próbowali przygotować je w domu. Najprawdopodobniej z dobrym skutkiem, bo są one wyjątkowo proste do upieczenia. Choć w pewnych kręgach uważane są za bułeczki, nie ma w ich składzie drożdży, które dla niektórych bywają problematyczne. 

Jakoś tak się złożyło, że nie miałam okazji ich próbować. Owszem, przez kilka miesięcy mieszkałam nawet w Anglii, ale nikt nie zapraszał mnie na słynne herbatki o piątej po południu. A to właśnie wtedy Anglicy zasiadają do stołów i raczą się tymi pysznymi łakociami. Wiele razy myślałam o ich upieczeniu, ale zawsze wygrywały tradycyjne bułki na drożdżach. Trochę się bałam, że scones nie spełnią moich oczekiwań, będą, jakby to powiedzieć... Wybrakowane. Gdy jednak na blogu Everyday flavours zobaczyłam scones z dodatkiem świeżej żurawiny wiedziałam, że też muszę takie mieć. Uwielbiam żurawinę, mam jej pełny zamrażalnik - swego czasu była w Netto w bardzo kuszącej cenie, nie mogłam się więc oprzeć przygotowaniu małych zapasów. Teraz intensywnie myślę nad jej wykorzystaniem, bo jeszcze tylko kilka miesięcy i moim sercem i kuchnią znów zawładnie rabarbar...

Wracając do tematu - postanowiłam upiec scones według przepisu Ani. Wyjazd do Polski okazał się idealnym pretekstem - wieczór wcześniej szykowałam sernik i finansjerki, nie było więc już czasu na drożdżowe. Rano więc wstałam nieco wcześniej, i zabrałam się za bułeczki. Przygotowuje się je szybko i prosto, podobnie do ciasta kruchego. Wszystkie składniki wyciągamy z lodówki i od razu zagniatamy, a później tylko pieczemy. Całość zajmie nie więcej niż godzinę, a efekt, moi drodzy... No przecież to wyszło pyszne! Chrupiące z zewnątrz, miękkie w środku, lekko słodkie, ale też kwaśne od żurawiny. Smak orzechów pasuje tutaj idealnie - można użyć całych i tylko je posiekać (ja miałam w domu tylko płatki). Można też użyć migdałów - będzie równie pysznie. A zamiast świeżej, żurawiny suszonej, ale... Ja po prostu wolę świeżą. Z odrobiną miodu lub jakiegoś dobrego, domowego dżemu smakują bajecznie - musicie się na nie skusić! Jutrzejsza niedziela idealnie się nada na wypróbowanie tego przepisu... Mówię Wam.

Scones z żurawiną i orzechami laskowymi

Składniki:
(na 8 bułeczek)
  • 300 g mąki pszennej
  • 1 łyżeczka proszku do pieczenia
  • 1/2 łyżeczki soli
  • 25 g ciemnego brązowego cukru
  • 90 g zimnego masła
  • 1 jajko
  • 180 ml śmietany kremówki (38%)
  • 1 łyżeczka ekstraktu z wanilii
  • 50 g płatków z orzechów laskowych
  • 100 g świeżej lub mrożonej żurawiny (mrożoną rozmrozić)
Mąkę przesiać do miski, wymieszać z proszkiem, solą, cukrem i orzechami. Dodać zimne masło, posiekać, a następnie rozetrzeć w palcach.
Jajko roztrzepać, wymieszać z kremówką i ekstraktem. Dodać do mąki z masłem, zagnieść ciasto. Na końcu dodać żurawinę i dokładnie rozprowadzić ją w cieście.

Blachę wyłożyć papierem do pieczenia. Ciasto rozwałkować lub rozciągnąć dłoni na koło o grubości 1-1,5 cm. Pokroić nożem na 8 kawałków jak tort. Rozłożyć kawałki na blasze tak, żeby się nie dotykały.

Piec w 200 st. C. przez 20-25 minut, aż się zrumienią.
Lekko przestudzić, podawać ciepłe.

Smacznego!

Jutro moja mała Siostrzyczka ma urodziny. Już dzisiaj chciałabym jej złożyć najlepsze życzenia - dużo zdrówka i radości, więcej uśmiechu, a mniej kwaśnych min. Żeby praca inżynierska była przyjemnością, a studia zawiodły ją tam, gdzie sobie wymarzyła.

czwartek, 19 lutego 2015

O dziwnych losach Jane Eyre

Czasem zabieram się za książki, które wszyscy już chyba znają. Wpada mi taka znienacka w oczy, i od razu czuję wyrzuty sumienia, że jeszcze się z nią nie zapoznałam. Tak było i tym razem, gdy przeglądałam półki przed wyjazdem na wakacje w poszukiwaniu czegoś ciekawego. Wiedziałam, że w Polsce czekają na mnie nowe lektury - musiało być więc to coś, czego nie porzucę na widok nowych książek. Niepozorna, w różowej, cukrowej okładce, skryła się na mej półce Jane Eyre. Sięgnęłam po nią bez wahania - lubię ten typ powieści, a o tej słyszałam wiele pozytywnych opinii.


Każdy chyba zna, jeśli nie z powieści, to z jednej z wielu ekranizacji, historię ubogiej, ale dumnej nauczycielki. Jako dziecko została sierotą i trafiła pod opiekę swojej ciotki, która nie była z tego obrotu spaw zadowolona. Mała Jane doznała wielu upokorzeń, zanim trafiła na pensję rządzoną twardą ręką przez pana Brocklehursta. Jednak mimo ciężkich warunków, w końcu była choć trochę szczęśliwsza. Znalazła przyjaciółkę w wychowawczyni - pannie Temple; dzięki temu po skończeniu nauki została na pensji jako nauczycielka. Po dwóch latach Jane, znużona swoim przewidywanym życiem, postanowiła coś zmienić. Dała ogłoszenie do gazety, i została przyjęta jako guwernantka Adeli. Szybko zżyła się z dziewczynką i innymi domownikami. Po pewnym czasie do pałacu powrócił pan domu - Edward Rochester. Z Jane połączyło go na początku niechciane, ale głębokie uczucie. Na drodze ich miłości stanęła jednak nie tylko pozycja społeczna obojga, ale również tajemnicza mieszkanka domostwa, która śmiejąc się histerycznie, przerażała niczego nieświadomą Jane. 

Jak skończy się historia tej niepożądanej miłości? Czy Jane i pan Rochester potrafili zwalczyć wszystkie przeciwności losu, czy może jednak poddali się konwenansom? Jeśli jeszcze nie wiecie, koniecznie sięgnijcie po powieść Charlotte Bronte.

Niektórym Dziwne losy Jane Eyre mogą się wydać nudne, język, którym napisana jest powieść - przestarzały, sposób, w jaki rozmawiają bohaterowie - sztuczny. Należy jednak pamiętać, że książka została wydana w roku 1847, kiedy właśnie w ten sposób pisano. Mi się to podoba ogromnie - wielki pałac pełen najróżniejszych zakamarków, tajemnicze postaci i wydarzenia, duma i konwenanse, które utrudniają, lub wręcz uniemożliwiają drogę ku szczęściu. Wszystko to razem sprawia, że losy Jane mnie wciągnęły i nie pozwoliły się od książki oderwać. Polecam ogromnie, choć chyba tym razem raczej paniom.

Dziwne losy Jane Eyre
Charlotte Bronte
Hachette Livre Polska
Warszawa, 2006

wtorek, 17 lutego 2015

Zapiekane naleśniki na Tłusty Wtorek

Dzisiaj, jakby ktoś nie wiedział (nie uważam, że taka niewiedza to coś, czego należy się wstydzić - sama do niedawna nie miałam o tym pojęcia), jest Dzień Naleśnika. W sumie, to się nie dziwię, że taki dzień istnieje - w końcu naleśniki wszelkiej maści to prawdziwy przysmak. Można je przygotować na tyle różnych sposób, że trafią w gusta chyba każdego. Są więc cieniutkie, francuskie crepes, pulchniutkie, angielskie pancakes, a także nasze polskie, duże, ale nieco grubsze od francuskich. Mogą być słodkie lub wytrawne, klasyczne, kakaowe czy szpinakowe. Możliwości jest bez liku - tak naprawdę można by jeść naleśniki przez okrągły rok, i się nimi nie znudzić. Nie szalejmy jednak - wystarczy, że sięgniecie po nie dzisiaj. 

Naleśnikowa tradycja pochodzi z Irlandii, jeszcze z XV wieku, gdy przed postem należało zużyć resztę niepostnych składników, czyli jajek i mleka. A gdzie wykorzystuje się te rzeczy w ilościach hurtowych? Oczywiście, w naleśnikach. Ostatni wtorek karnawału pachniał więc w Irlandii przepięknie. Dzisiaj mniejszą wagę przywiązuje się do postu, tradycja smażenia naleśników jednak pozostała. W tym roku razem z Justinką, Panną Malwinną, Martynusią, Mirabelką i Sianko postanowiłyśmy dzielnie w tym wydarzeniu uczestniczyć, przygotowując nasze ulubione naleśniki.

Tutaj musiałam się chwilę zastanowić. Bo które lubię najbardziej...? Sama nie wiem. Postanowiłam więc spróbować czegoś nowego, czyli naleśników zapiekanych na słodko. Inspirację znalazłam u Gosi, i według jej wskazówek usmażyłam naleśniki. Wyszły! Ach, jak mnie to ucieszyło... Dla niewtajemniczonych - naleśnikowym mistrzem jest w naszym domu C. Zawsze on przygotowuje te cuda, a ja się tylko delektuję, ewentualnie zmywam później talerze. Tym razem jednak postanowiłam przygotować mu niespodziankę, i z duszą na ramieniu zabrałam się do pracy. Na szczęście poszło gładko, i tylko jeden się porwał przy przewracaniu. Misja wykonana, może jeszcze kiedyś spróbuję, bo całkiem mi się to smażenie spodobało.

Wracając do sedna, czyli naleśników. Nadzienie przygotowałam z twarogu, który przywiozłam sobie z Polski, z dodatkiem rodzynek namoczonych w herbacie. Mmm... Jakie to dobre... Całość polałam sosem waniliowym - kremowym, delikatnym i słodkim. Wyszło obłędnie pysznie, choć słodko (można zredukować nieco ilość cukru). Niemniej z wielkim zapałem zjedliśmy całkiem spore ilości, jeszcze zanim C. poszedł do pracy. Polecam Wam ogromnie taką naleśnikową kombinację - może na weekend...? Bo do kolejnego Tłustego Wtorku naprawdę czekać nie warto...

Zapiekane naleśniki z twarogiem i rodzynkami

Składniki:
(na 13-15 naleśników)
  • 500 ml mleka
  • 2 jajka
  • 1/4 łyżeczki soli
  • 2 łyżeczki cukru waniliowego
  • 200 g mąki pszennej
  • 50 ml oleju

nadzienie:
  • 300 g twarogu, raz zmielonego
  • 100 ml śmietany kremówki
  • 20 g cukru
  • 1 łyżeczka cukru waniliowego

dodatkowo:
  • 100 g rodzynek
  • 200 ml mocnej, gorącej herbaty

sos:
  • 3 żółtka
  • 400 ml śmietany kremówki (38%)
  • 45 g cukru
  • 1 łyżeczka ekstraktu z wanilii

Naleśniki:
Jajka roztrzepać, dodać mleko i olej. Mąkę przesiać, wymieszać z cukrem waniliowym i solą. Dodać do jajek, dokładnie połączyć, żeby nie było grudek.
Odstawić ciasto na 30 minut.

Po tym czasie na dobrze rozgrzanej patelni smażyć cienkie naleśniki. Ostudzić.

Sos:
Kremówkę zagotować. Żółtka ubić z cukrem na puszystą, jasną masę. Powoli wlewać śmietanę, cały czas miksując. Przelać masę z powrotem do garnuszka, podgrzewać (nie gotować!), aż nieco zgęstnieje. Zdjąć z palnika, przetrzeć przez sitko, dodać ekstrakt, wymieszać. Ostudzić.

Rodzynki zalać gorącą herbatą, odstawić na 30 minut.

Nadzienie:
Twaróg utrzeć z kremówką, cukrem i cukrem waniliowym na gładką masę. 
Rodzynki dobrze odcisnąć, połowę dodać do nadzienia, wymieszać.

Naleśniki smarować nadzieniem, zwijać w ruloniki, układać ciasno w naczyniu do zapiekania wysmarowanym masłem. Wierzch posypać pozostałymi rodzynkami, polać całość sosem.

Piec w 200 st. C. przez 20 minut, aż wierzch się przyrumieni.

Podawać gorące.

Smacznego!

Koniecznie zajrzyjcie do dziewczyn - ja już się nie mogę doczekać, żeby zobaczyć, co przygotowały.

poniedziałek, 16 lutego 2015

Czekolada z cytryną. Finansjerki

Nie było przepisów na Walentynki. Miałam w planie przygotować coś jeszcze przed wyjazdem, ale cóż - nie zdążyłam. A akurat czternastego wypadał nasz powrót do domu, spędziliśmy więc tę wyjątkową sobotę szalenie romantycznie - dwunastogodzinna podróż autem z małą przerwą na pikantne skrzydełka w KFC. Ja wiem, że w dzisiejszych czasach nie wypada wręcz się przyznawać do jedzenia fast foodów, ale to jest taka nasza słabość. W Danii najbliższy znajduje się w Kopenhadze, więc zupełnie nie po drodze, w związku z czym w Polsce wybieramy się na te rarytasy z prawdziwą przyjemnością. I cokolwiek do nich dodają - pysznie jest.

Wracając do tematu - urlop udał się nam znakomicie. Tydzień zleciał błyskawicznie, nie zdążyłam zrobić wszystkiego, co zaplanowałam, niemniej czas spędziłam bardzo przyjemnie. Długie godziny gry w karty, dwa wypady do kina, pączki na Tłusty Czwartek, małe zakupy z Mamunią i Siostrą (w końcu dorobiłam się marynarki - chyba dorastam), kilkanaście nowych książek (niestety, nie kulinarnych - C. stanowczo zażądał zakupu literatury fachowej w języku również dla niego zrozumiałym). Wszystkiemu towarzyszyła zaskakująco przyjemna pogoda (tym dotkliwsze wydało się duńskie zimno po powrocie do domu); podsumowując, jestem z tego wyjazdu szalenie zadowolona. Chciałabym zacząć już planować kolejny, ale niestety - tym razem będzie to dużo bardziej skomplikowane, tyle przed nami niewiadomych... Ale - nie ma co się smucić. Póki co muszę się skupić na szkole i nauce - w piątek mój pierwszy prawdziwy, duński test. Już mnie w żołądku ściska!

Jeszcze w klimacie lekko walentynkowym, mam dla Was dzisiaj wyjątkowo pyszny deser. Maleńkie, zgrabne finansjerki. Idealne, gdy zostaną Wam białka (na przykład po pączkach), a bezy akurat nie są najbardziej pożądane. Babeczki pieczone w formie do mini muffinek wyglądają ślicznie, a smakują po prostu obłędnie! Intensywnie czekoladowe, lekkie i delikatne, z chrupiącą, cytrynowo-migdałową kruszonką. Tak jak czekoladę z pomarańczą uwielbiam, tak z cytryną jadam raczej rzadko. Nie pytajcie dlaczego, bo nie wiem. To przecież świetne połączenie! Czekolada, ciężka i intensywna, wzbogacona orzeźwiającą, cytrynową nutą, smakuje wybornie. Ciężko się oprzeć takiemu połączeniu, szczególnie, gdy zostało zamknięte w formie maleńkich ciasteczek, w sam raz na raz
Przepis Erica Lanlarda z jego Czekolady.

Czekoladowe finansjerki z cytrynowo-migdałową kruszonką

Składniki:
(na 24 sztuki)
  • 40 g ciemnej czekolady (70%)
  • 75 g masła
  • 50 g mielonych migdałów
  • 80 g cukru
  • 40 g mąki orkiszowej
  • 4 białka
  • 1/2 łyżeczki proszku do pieczenia

kruszonka:
  • 15 g zimnego masła
  • skórka otarta z 1/2 cytryny
  • 15 g mąki orkiszowej
  • 15 g cukru
  • 30 g mielonych migdałów

Najpierw przygotować kruszonkę. Mąkę przesiać, wymieszać z cukrem, migdałami i skórką z cytryny. Dodać masło, posiekać, zagnieść.
Wstawić do lodówki na czas przygotowania ciasta.

Masło rozpuścić, dodać posiekaną czekoladą, wymieszać aż do jej rozpuszczenia. Przestudzić.
Do czekolady dodać migdały, cukier, przesianą mąkę i proszek do pieczenia. Wymieszać.
W misce ubić białka na sztywną pianę, partiami dodawać do masy czekoladowej, delikatnie mieszając.

Ciasto przełożyć do formy na mini muffiny wyłożonej papilotkami, wierzch posypać kruszonką.

Piec w 180 st. C. przez 10-15 minut. 
Przestudzić w formie, następnie wyłożyć na kratkę i pozostawić do całkowitego ostudzenia.

Smacznego!

A ja tymczasem idę się uczyć o prawidłowym myciu rąk...

wtorek, 10 lutego 2015

Pączki dyniowe z kajmakiem

Na wstępie chciałabym Wam bardzo podziękować za wszystkie miłe słowa. Bardzo się cieszę, że czytacie Pożeraczkę - krócej lub dłużej, rzadziej bądź częściej - ale wracacie. A to jest dla mnie najważniejsze. Ogromnie mi miło, że zaglądacie tu nie tylko po przepisy, ale też po opisy książek czy żeby po prostu poczytać moją paplaninę. Bardzo lubię pisać, jest to ten z aspektów blogowania, który sprawia mi chyba najwięcej przyjemności, więc cieszę się ogromnie, że macie ochotę to czytać.

Na blogu są aktualnie małe przestoje - wszystko dlatego, że nijak nie potrafię doby rozciągnąć. A wierzcie mi - staram się jak mogę. Na szczęście w tym tygodniu mamy ferie zimowe, które spędzam w Polsce u Rodziców. Mam zamiar odpocząć, nabrać energii i mam nadzieję, że po powrocie blog będzie funkcjonował trochę sprawniej. Najbardziej cieszę się z tego, że dni są coraz dłuższe, i jest szansa, że po powrocie ze szkoły będę mogła robić zdjęcia. Bo sztuczne światło to dla mnie koszmar, nijak sobie z nim poradzić nie umiem...

Dzisiaj mam dla Was pączki - a jakże by inaczej...? Te akurat zobaczyłam już jakiś czas temu u Doroty i od razu wiedziałam, że też takie usmażę. Uwielbiam pączusie (pisałam o tym w poprzednim pączkowym wpisie, nie będę się więc powtarzać), a i dynię darzę uczuciem szczerym. Połączenie tych dwóch musiało się sprawdzić. 
Pączki mają śliczny żółty kolor (jeśli użyjecie odmiany dyni o intensywnie pomarańczowym miąższu, takie też będą Wasze pączusie), są mięciutkie, puszyste i delikatne. Niebo w buzi po prostu. Nadziane karmelem są cudownie słodkie, i nie można się od nich oderwać. C. na jedno posiedzenie zjadł siedem, i to po sutym obiedzie. A najmniejsze to one nie są... 
Jeśli macie jeszcze jakieś dyniowe zapasy - polecam Wam je ogromnie.

Pączki dyniowe z kajmakiem

Składniki:
(na 20-25 sztuk)
  • 550 g mąki pszennej
  • 20 g świeżych drożdży
  • 190 ml letniego mleka
  • 280 g puree z dyni
  • 1 jajko
  • 1 żółtko
  • 70 g cukru
  • 1 łyżka ekstraktu z wnailii
  • 40 g masła

nadzienie:
  • 200 g kajmaku

dodatkowo:
  • 150 g kajmaku

Mąkę przeisać do dużej miski. Po środku zrobić wgłębienie, wktuszyć drożdże, wsypać łyżeczkę cukru i wlać 100 ml mleka. Odstawić na 15 minut.
Po tym czasie dodać resztę mleka i cukru, puree, jajko, żółtko oraz ekstrakt. Zagnieść na gładką masę.
Masło rozpuścić, przestudzić, dodać do ciasta. Dobrze wyrobić - ciasto może pozostać lekko klejące.
Odstawić na 1,5 godziny do wyrośnięcia.

Wyrośnięte ciasto wyłożyć na obsypany mąką blat. Wałkować na grubość 1,5 cm, wycinać szkolanką koła. Odłożyć do napuszenia na 30-45 minut (pączki powinny wyraźnie urosnąć).

Wyrośnięte pączki smażyć na oleju lub smalcu rozgrzanym do temperatury 175 st. C.
Odkładać na ręcznik kuchenny do obcieknięcia z tłuszczu.

Jeszcze ciepłe pączki nadziewać kajmakiem, wierzch udekorować za pomocą woreczka cukierniczego z tylką z małym, okrągłym otworem paseczkami kajmaku.

Smacznego!

To ja się już teraz oddaję błogiemu lenistwu. Oznacza ono pewne zadania w Maminej kuchni, ale to akurat sama przyjemność. 

piątek, 6 lutego 2015

O tajemniczej księdze imion

O książkach (o jedzeniu zresztą też) lubię pisać na świeżo. Tak dwa - trzy dni po skończeniu lektury, kiedy ciągle pamiętam szczegóły, a jednocześnie udało mi się co nieco w głowie ułożyć. Po powieści, które mi się spodobały, po jakimś czasie sięgam znowu, żeby je sobie odświeżyć i spojrzeć na treść być może z nieco innego punktu widzenia. Do tych, które mnie nie zachwyciły, nie wracam. Po co, skoro tyle jest nowych, ciągle czekających, aż wreszcie się za nie zabiorę...?
Z przykrością muszę stwierdzić, że książka, o której dziś Wam opowiem, zalicza się do tej drugiej kategorii.

Po Księgę imion sięgnęłam z kilku powodów. Spodobała mi się okładka, a tekst na obwolucie tylko dodatkowo zachęcił. Zachwycona i podekscytowana,  końcu zabrałam się do lektury. Niestety, treść mnie rozczarowała.

Księga imion Jill Gregory i Karen Tintori to historia widziana oczami Davida - wykładowcy akademickiego, inteligentnego młodego człowieka. Jako dziecko przeżył poważny wypadek - razem z koleżanką i znajomym spadli z dachu. Niestety, drugi chłopiec zapadł w śpiączkę, z której się nigdy (podobno) nie obudził. 
Dwa lata później w głowie naszego bohatera zaczynają pojawiać się nazwiska. Nie widzi w tym sensu, nie rozumie, o co chodzi, ale skrzętnie zapisuje je w notatniku w czerwonej oprawie. Po latach z przerażeniem zauważa, że jedno z nazwisk należy do jego pasierbicy, którą, mimo rozwodu z jej matką, nadal traktuje jak córkę. Nie wiedząc, co robić, udaje się po pomoc do najbliższego przyjaciela - katolickiego księdza. Ten wysyła go do starego rabina, który odsłania przed Davidem tajemnice kabały. Okazuje się, że nazwiska należą do lamed wowników - sprawiedliwych, dzięki którym świat się nie rozpada. Niestety, tajna organizacja gnozytów pragnie ich wszystkich zamordować i doprowadzić tym sposobem do końca świata.
Czy im się uda? Czy David zrozumie, jaka odpowiedzialność na nim spoczywa? Cy uda mu się uratować pasierbicę i cały świat? Na te pytania odpowiedzi znajdziecie w książce.

A teraz odrobina prywatnej refleksji. Temat spodobał mi się bardzo - kabała to zawiła sprawa, a w książce zostajemy sprawnie wprowadzeni w szczegóły. Podoba mi się taki motyw intrygi, tajne stowarzyszenie, które od wieków dąży do upadku ludzkości. Niestety, choć historia jest ciekawa, główni bohaterowie, zamiast sprawiać, że krew nam szybciej w żyłach popłynie, sprawiają, że powieść dużo traci. Są bowiem płascy, stereotypowi, do bólu przewidywalni. Mamy Davida, inteligentnego, przystojnego, wysportowanego. Kobieta, która wprowadza go w świat kabały okazuje się idealną pięknością, w której po prostu nie można się nie zakochać. Jego pasierbica jest miłą i zupełnie bez wyrazu dziewczynką, a jej matka urodzoną histeryczką. Zwroty akcji, owszem, są, ale niestety - nie zaskakują. 
Podsumowując - autorki miały pomysł, jednak za bardzo skupiły się na kabale i jej tajemnicach, pozostawiając resztę samej sobie. A wiadomo, że z tego nic dobrego wyjść nie może.

Książka - żebyście nie odnieśli mylnego wrażenia - nie jest zupełnie beznadziejna, ale nie jest też porywająca. Ot, takie czytadło do autobusu - nawet jeśli się je zgubi, wielkiej straty nie będzie.

Księga imion
Jill Gregory, Karen Tintori
Świat Książki
Warszawa 2007

poniedziałek, 2 lutego 2015

Czekoladowe pączki na Tłusty Czwartek

Kocham pączki. Serio - wiem, jakie są kaloryczne i w ogóle niezdrowe, a i tak je kocham wielce. Bo dobry pączek jest taaaaki pyszny. 
Jako dziecko zdarzało mi się jeść pączki na śniadanie. Dziadek mi kupował. Babcia kręciła nosem, a ja, wyjątkowo, wstawałam z łóżka bez marudzenia. No bo wiadomo - pączek... Typowy sklepowy - z niewielką ilością marmolady różanej, za to ze zdecydowanym nadmiarem lukru. Obłędnie słodki, bajecznie pyszny. Mmm...

Odkąd jednak spróbowałam pączków domowych, te sklepowe straciły urok. Owszem, nadal, jedząc takiego, wracają do mnie miłe wspomnienia, ale to bardziej kwestia nostalgii niż rzeczywistego zachwytu samym smakiem. Domowym bowiem nie dorastają one do pięt. (Nie będę sobie nawet próbowała wyobrażać pączków z piętami; Wam też odradzam.)

Mamunia robi pączki według przepisu Babci - na samych żółtkach, a ciasto uciera klasycznie w makutrze. Ha! Na takie poświęcenie zdobyć się nie potrafię... Nawet dla pączka. Mamę też próbowałam odwieść od tych sposobów (w końcu na pranie w automacie przerzuciła się bez narzekania), jednak w tym wypadku nie ma szans. Pączki trzeba, cytuję: Walnąć pałą tysiąc razy, inaczej będą niedobre. No i jak tu z tym dyskutować...? No nie da się.

Na Tłusty Czwartek, który w tym roku wypada wyjątkowo wcześnie, przygotuję z Mamunią tradycyjne pączki (mamy plan). Zanim jednak to nastąpi, postanowiłam poeksperymentować nieco we własnej kuchni. Tym sposobem mam dla Was dwa naprawdę wyjątkowe przepisy. A zaczniemy od pączków czekoladowych...

Z tymi pączkami było tak: siedziałam sobie i myślałam, jakby tu moje pączusie urozmaicić. Oczywiście mam zapisaną całą długą listę najróżniejszych przepisów, które koniecznie muszę wypróbować, ale wiadomo - najlepiej jest wymyślić coś samemu. Satysfakcja większa, czy coś... W każdym razie: siedziałam i myślałam. Aż tu nagle spadło na mnie olśnienie - gdybym była postacią z kreskówki, nad głową zapaliłaby mi się żarówka - czekolada! Bo czyż połączenie czekolady z pączkiem może się nie udać...? Postanowiłam sprawdzić.
Zajrzałam w czeluście internetu, i cóż się okazało? Że nie ja pierwsza wpadłam na ten genialny pomysł. Pączków czekoladowych w sieci możemy znaleźć całe mnóstwo. Poczułam się nieco rozczarowana, ale mimo to postanowiłam spróbować. Zresztą, skoro inni robili to przede mną, szanse powodzenia zdecydowanie wzrosły.
Czekoladę postanowiłam połączyć z pomarańczą - zgrany duet, klasyk. Przygotowałam więc pyszny curd, nieco słodszy niż zazwyczaj (w końcu to właśnie nadzienie ma nam pączka osłodzić), i zabrałam się do pracy. Poszło całkiem sprawnie, pączusie pięknie wyrosły i usmażyły się bez najmniejszych problemów. Wyszły niebiańskie - nieco cięższe od zwykłych, za to pysznie czekoladowe. Zajadaliśmy się nimi z C. z największą przyjemnością.

Jeśli więc i Wy lubicie i pączki, i eksperymenty, serdecznie polecam Wam te smażone cudeńka.

Pączki czekoladowe z pomarańczą

Składniki:
(na 15-20 pączków)
  • 500 g mąki pszennej
  • 20 g kakao
  • 25 g świeżych drożdży
  • 40 g cukru
  • 250 ml letniego mleka
  • 3 jajka
  • 50 g masła
  • 1 łyżka wódki

curd pomarańczowy:
  • sok z 2 pomarańczy
  • sok z 1/2 cytryny
  • 2 jajka
  • 2 żółtka
  • 150 g cukru
  • 1 łyżka mąki ziemniaczanej
  • 1 łyżeczka oleju

dodatkowo:
  • 150 g ciemnej czekolady (70%)
  • 40 g kandyzowanej skórki pomarańczowej

Jajka, żółtka, sok z pomarańczy i cytryny, cukier oraz mąkę umieścić w garnuszku. Podgrzewać, cały czas mieszając, aż masa wyraźnie zgęstnieje. Wlać olej, podgrzewać jeszcze 1-2 minuty. 
Przetrzeć przez sitko, ostudzić.

Mąkę i kakao przesiać do dużej miski, wymieszać. Po środku zrobić wgłębienie, wkruszyć drożdże. Wsypać 1 łyżeczkę cukru, wlać połowę mleka i odstawić na 15-20 minut.
Po tym czasie dodać resztę mleka i cukru, wbić jajka. Zagnieść ciasto.
Masło rozpuścić, przestudzić, dodać do ciasta razem z wódką. Wyrabiać, aż ciasto będzie gładkie i elastyczne, choć nadal mocno lepkie.
Odstawić na 1 godzinę do wyrośnięcia.

Wyrośnięte ciasto rozwałkować na grubość 1,5 cm, podsypując mąką. Szklanką wycinać pączki, ułożyć na oprószonym mąką blacie i zostawić do wyrośnięcia na 30-45 minut.

Wyrośnięte pączki smażyć w oleju rozgrzanym do 175 st. C.
Układać na ręczniku papierowym, aby obciekł tłuszcz.
Jeszcze ciepłe pączki nadziewać curdem, odłożyć do całkowitego wystudzenia.

Czekoladę rozpuścić w kąpieli wodnej. Polewać pączki, posypać skórką pomarańczową. Odstawić do zastygnięcia.

Smacznego!

W przyszłym tygodniu mamy ferie zimowe, i już się nie mogę doczekać. Mamy w planie wyjazd do Polski, a tam smażenie pączków, wypad do kina (przynajmniej jeden - a w repertuarze widziałam kilka filmów, które mnie zaciekawiły), może na kręgle, wizyta u Babci i u koleżanki, której nie widziałam całe wieki... Zapowiada się ciekawie.

Przepis zgłaszam do konkursu na blogu Torta della figlia.