wtorek, 30 września 2014

Tarta ze śliwkami - możliwe, że najlepsza

Nie jestem wielką fanką śliwek. Owszem lubię, ale jakoś tak... Specjalnie mnie do nich nie ciągnie. Jesienne jabłka, gruszki, kasztany czy dynia - o, to jest to, co mnie kręci! One przychodzą mi do głowy, gdy wymyślam kolejne słodkości. To przepisów z ich udziałem szukam w internecie i książkach. Śliwki zeszły na dalszy plan, i muszę przyznać, że jakoś bardzo mi ich nie brakuje. Niemniej, będąc ostatnio w sklepie i szukając pomysłu na jakiś szybki obiad, najlepiej na dwa dni, w oko wpadły mi śliwki właśnie. Dorodne, intensywnie fioletowe kulki. Wyglądały tak smakowicie, że nawet nie próbowałam się im oprzeć, i przyniosłam kilogram do domu. Już po drodze ułożyłam w głowie ogólny plan, pozostało tylko dopracowanie szczegółów.

Musiała to być tarta - bo dostałam nową, prostokątną formę i koniecznie musiałam ją w końcu wypróbować. Z lekkim, serowym nadzieniem, bo kiedyś jadłam sernik ze śliwkami i smakował bosko. Na kruchym cieście, koniecznie kakaowym, bo będzie pięknie wyglądać. I te śliwki... Co zrobić, żeby podkreślić ich smak...? Postanowiłam je upiec, ale nie na cieście, tylko osobno. Dzięki temu wyraźne widoczne są wszystkie warstwy, które idealnie się uzupełniają. Do śliwek i spodu dałam cynamon, bo pomyślałam, że będzie pasował. Do śliwek i kremu dałam miód zamiast cukru, bo jego posmak wydawał mi się znakomitym uzupełnieniem. Wyszło, szczerze mówiąc, lepiej, niż się spodziewałam.
Bardzo kruchy spód, delikatna masa serowa i miękkie, rozpływające się w ustach śliwki, lekko kwaskowate, trochę słodkie - całość komponuje się rewelacyjnie! Smaki są doskonale wyważone, i mówię Wam - od tej tarty nie można się oderwać.

I tak - byłoby łatwiej upiec po prostu wszystko razem. Ale to już nie byłoby to samo...

Tarta sernikowo-miodowa ze śliwkami

Składniki:
(na prostokątną formę do tarty 34x10 cm)

ciasto kruche:
  • 230 g mąki pszennej
  • 20 g kakao
  • 1 łyżeczka cukru
  • 1/2 łyżeczki soli
  • 1 łyżeczka cynamonu
  • 125 g zimnego masła
  • 1 jajko

masa serowa:
  • 200 g serka kremowego
  • 100 ml śmietany kremówki (38%)
  • 2 jajka
  • 1 łyżeczka ekstraktu z wanilii
  • 55 g miodu

pieczone śliwki:
  • 700 g śliwek
  • 100 g miodu
  • 1 łyżeczka cynamonu

Mąkę przesiać z kakao, wymieszać z cukrem, solą i cynamonem. Dodać zimne masło, posiekać, a następnie rozetrzeć palcami. Wbić jajko, szybko zagnieść gładkie ciasto.
Ciasto podzielić na pół, z każdej części uformować kulę, zawinąć w folię spożywczą i schłodzić w lodówce przez 1 godzinę.

Śliwki przekroić na pół, wyjąć pestki. Ułożyć na blasze skórką do dołu.
Miód wymieszać z cynamonem, polać nim śliwki.

Piec w 180 st. C. przez 45 minut.
Wyjąć z piekarnika, ostudzić.

Jedną kulkę ciasta kruchego (drugą zachować do innego wypieku) rozwałkować, wyłożyć nią formę do tarty.
Gęsto nakłuć widelcem, a następnie przykryć kawałkiem papieru do pieczenia i wysypać ceramicznymi kulkami (lub grochem czy fasolą).

Piec w 180 st. C. przez 15 minut.

Usunąć z ciasta kulki i papier.

Piec kolejne 10 minut w 180 st. C.
Przestudzić.

Serek, kremówkę, jajka, ekstrakt i miód krótko zmiksować, tylko do połączenia składników. Wylać na przestudzony spód.

Piec w 160 st. C. przez 30 minut, aż masa się zetnie.
Wystudzić w uchylonym piekarniku, a następnie schłodzić w lodówce przez 3-4 godziny.

Przed podaniem wyłożyć na tartę śliwki; zupełnie ostudzone lub jeszcze lekko ciepło. Polać powstałym przy pieczeniu syropem.

Smacznego!

Śliwek radzę upiec więcej. Są doskonałym dodatkiem do wszelkich puddingów czy kremów śniadaniowych, a także gofrów czy tostów na słodko. Znikają błyskawicznie, bo cynamonowo-słodki zapach kusi ogromnie. Mówię Wam - temu nie można się oprzeć...

Ciasta kruchego wychodzi na dwie takie tarty. Ale nie wiem, jak przygotować połowę, bo w składnikach jest tylko jedno jajko... Niemniej - nic się nie zmarnuje, i już niedługo pokażę Wam, jak można takie ciasto wykorzystać.

sobota, 27 września 2014

Mój tort urodzinowy. I tortowa refleksja

Jak sobota, to i tort...
Jakoś tak torty kojarzą mi się (jak pewnie również większości z Was) z ważnymi uroczystościami. Urodziny, imieniny, przyjęcia, okrągłe rocznice, wesela, chrzciny i mnóstwo innych. Tort to ciasto wyjątkowe, luksusowe, niecodzienne. Z dzieciństwa pamiętam przytłaczające słodyczą torty, z ciężkim kremem maślanym, gdzie po zjedzeniu niewielkiego kawałka człowiek nie miał siły nawet na dopicie kawy (dzieci, w tym ja - łasuch nad łasuchami - zawsze zadowalały się małym kawałkiem, który nie mógł zaburzyć mnóstwa energii, której poziom gwałtownie wzrastał wraz z pojawieniem się na stole najlepszej zastawy).
Gdy byłam trochę starsza, Mama zaczęła zamawiać dla nas torty u Sowy - jest to bez dwóch zdań najlepsza bydgoska cukiernia. A może była...? Nie wiem, bo tortu od Sowy nie jadłam już chyba z sześć lat...
W każdym razie - te torty, choć nadal piekielnie słodkie, były pyszne. Szwarcwaldzki, czy mój ukochany królewski, pojawiały się na naszym stole najczęściej. Wszyscy za nimi szaleliśmy, i choć wypełniały szybko, nie potrafiłam sobie odmówić. A może nie chciałam...?

Dużo, dużo później zabrałam się za upieczenie pierwszego tortu. Było to nie lada wyzwanie, duszę miałam na ramieniu, a serce w gardle. W sumie niepotrzebnie - ciasto wyszło jak malowanie. I - jakież było moje zaskoczenie - nie było przesadnie słodkie, za to mocno cytrynowe, i zaskakująco lekkie. Delikatny biszkopt, przełożony kremem cytrynowym na bazie mascarpone - i gotowe. Bez żadnych cudów. Nie wyglądał jak z cukierni, za to smakował wszystkim gościom, a mnie duma rozpierała.
Od tego czasu zrobiłam sporo różnych tortów, brzydszych i ładniejszych, mniej czy bardziej tradycyjnych - ale wszystkie były pyszne. Słodkie, kremowe, rozpływające się w ustach... Zdecydowanie na wyjątkowe okazje - bo mnóstwo w nich kalorii, bo zajmują nieco więcej czasu.
I choć staram się walczyć z sobą samą, i czasem przygotowuję torty bez okazji, to jednak najczęściej są zarezerwowane na wyjątkowe uroczystości. Obiecuję sobie, że będę piekła je częściej, żeby próbować nowych kombinacji, żeby opanować sztukę dekoracji - i nic z tego nie wychodzi... Cóż, już widocznie taka tortów natura.

Ten upiekłam na urodziny, musiał przejechać ze mną sto pięćdziesiąt kilometrów. Dlatego nie ma obłożonych boków - bałam się, że w takiej formie nie przetrwa podróży. I choć zdecydowanie nie jest to najpiękniejszy przykład, to wyszedł tak pyszny, że muszę się z Wami podzielić przepisem.

Biszkopt jest na mące orkiszowej, z małym dodatkiem orzechów - nie chciałam, żeby ich smak był przytłaczający, chciałam osiągnąć efekt delikatnej nuty smakowej, co mi się zdecydowanie udało. Do tego gruszki gotowane w białym winie, które nadało im bardzo wykwintnego smaku. Krem na bazie domowego karmelu, na który przepis znalazłam u Zuzi. U mnie był raczej ciemny, bo chciałam osiągnąć tę subtelną, dymną nutę - taki karmel tuż na granicy... Wyszło idealnie! Całość słodka, ale nie przesłodzona, z cudownie soczystymi gruszkami i delikatnym, lekkim kremem...
Wyszło pysznie, tort zebrał sporo komplementów, i tak ja napisałam wyżej - choć nie był piękny, zdecydowanie nadrabiał smakiem.

Tort orzechowo-karmelowy z gruszkami

Składniki:
(na tortownicę o średnicy 26 cm)

biszkopt:
  • 8 jajek
  • 300 g cukru
  • 55 g mąki ziemniaczanej
  • 100 g mąki orkiszowej
  • 100 g zmielonych orzechów laskowych

gruszki w syropie:
  • 13 gruszek
  • 200 g cukru
  • 600 ml białego wina
  • 90 g miodu

nasączenie:
  • 100 ml syropu z gotowania gruszek
  • sok z 1 cytryny

krem karmelowy:
  • 950 ml śmietany kremówki (38%)
  • 155 g cukru
  • 1 łyżka wody
  • 1 łyżka masła
  • 400 g serka kremowego
  • 3 listki żelatyny

na wierzch:
  • 150 ml śmietany kremówki
  • 15 g płatków z orzechów laskowych

Najpierw przygotować biszkopt:
Białka oddzielić od żółtek. Mąki przesiać, wymieszać z orzechami.
Białka ubić na sztywno, pod koniec partiami dodając cukier. Po jednym dodawać żółtka, dokładnie miksując po każdym dodaniu. Partiami wsypywać mąkę z orzechami, delikatnie mieszając.

Dno tortownicy wyłożyć papierem do pieczenia. Przelać masę, wyrównać wierzch.

Piec w 170 st. C. przez 60-70 minut, do suchego patyczka.
Wystudzić w zamkniętym piekarniku.

Gruszki obrać, przekroić na pół, wyciąć gniazda nasienne.
Wino zagotować z cukrem i miodem, aż wszystko się rozpuści i połączy. Zmniejszyć płomień, dodać gruszki. Dusić pod przykryciem na niewielkim ogniu przez 25-30 minut, aż gruszki będą miękkie, ale nie będą się rozpadać.
Wyjąć gruszki z syropu, ostudzić.

Przygotować krem karmelowy:
250 ml kremówki i 110 g cukru umieścić w szerokim rondlu, dobrze wymieszać. Gotować na średniej mocy palnika przez około 20 minut, aż masa będzie nabierze intensywnie żółtego koloru.
W drugim garnuszku umieścić resztę cukru, zalać wodą. Zagotować i podgrzewać na dość mocnym ogniu, aż karmel nabierze głębokiego złoto-brązowego koloru. Dolać do niego masę śmietanową, dobrze wymieszać. Dodać masło, wymieszać, gotować jeszcze 1-2 minuty, aż wszystko się dobrze połączy.
Przelać do miski, ostudzić.

Żelatynę namoczyć w zimnej wodzie, następnie rozpuścić na parze i ostudzić.
Serek lekko ubić, zmiksować z kremem karmelowym. Dodać ostudzoną żelatynę, połączyć. Wstawić na 15 minut do lodówki.
Pozostałą kremówkę ubić na sztywno, partiami dodawać do tężejącej masy karmelowej, delikatnie mieszając.
Wstawić do lodówki do czasu użycia.

Na nasączenie wymieszać syrop z sokiem z cytryny.

Biszkopt przekroić na trzy części w poziomie.
Na paterze ułożyć pierwszy blat ciasta, otoczyć obręczą tortownicy, nasączyć. Rozsmarować cienką warstwę kremu karmelowego, na tym ułożyć połówki gruszek. Przykryć kremem, następnie ułożyć drugi blat biszkoptu, nasączyć, wyłożyć nieco kremu, gruszki (jedną zachować do dekoracji), przykryć pozostałym kremem. Na wierzchu ułożyć ostatni blat ciasta, skropić pozostałym ponczem. Wstawić do lodówki do stężenia.

Ciasto wyjąć z lodówki, zdjąć obręcz tortownicy.
Ubić pozostałą kremówkę, rozsmarować na wierzchu i ewentualnie bokach. Udekorować ostatnią gruszką i płatkami orzechowymi.

Smacznego!

Przepis jest dość długi, całość dość czasochłonna, ale nie trudna. Efekt zdecydowanie wart jest każdej poświęconej mu minuty...

Ja robiłam go bez laktozy - i wszystko udało się bez problemu, nawet karmel, choć bardzo się tym denerwowałam. A jak już wszystko miałam zaplanowane, biszkopt upieczony, krem w lodówce, a gruszki ugotowane, okazało się, że siostra C. nie może jeść też gruszek... Uwierzcie (lub nie), ale miałam niemal łzy w oczach... Cóż, człowiek uczy się całe życie...

piątek, 26 września 2014

Jesienne spacery. I zwykłe bułeczki

Wczoraj wyszłyśmy z Ptysią na spacer. Całe radosne, z ogonem uniesionym wysoko, moje maleństwo dzielnie maszerowało naprzód. Zawiodło nas do parku, gdzie jak nie lunie... Ona ogon pod siebie, ja też się starałam w sobie skulić i tak przemykałyśmy od drzewa do drzewa, niestety nie unikając chłodnych kropel spadających za kołnierz, tudzież bezlitośnie moczących futro... Prychając, wróciłyśmy jak najszybciej do domu. Ptysia zwinęła się w kulkę na swojej różowej podusi (która, nie wiedzieć czemu, wywrócona jest na drugą stronę), ja zaparzyłam sobie herbaty, włożyłam ciepłe, puchate skarpety i usiadłam przed laptopem. Zerknęłam za okno - a tam słonko. Ręce mi opadły, mina zrzedła jeszcze bardziej i stwierdziłam, że dzisiaj to już nic dobrego się chyba nie przydarzy...
W ramach rozruszania urządziłyśmy sobie też małe sprzątanko. Takie wiecie, bez gości za progiem i presji, że czegoś nie domyję. Odkurzyłyśmy, wyczyściłyśmy łazienkę, ogarnęłyśmy kuchnię... No dobrze, ja odkurzałam, czyściłam i ogarniałam; Ptysia zajęta była baniem się odkurzacza.

A potem usiadłyśmy na kanapie, łapka w łapkę, i podziwiałyśmy znów bębniące o szyby krople... 

Ach, ta jesień... Człowiek sam nie wie, co ze sobą robić, i jak tu się ogarnąć... Na szczęście są sposoby na poprawienie humoru i atmosfery, a jednym z nich jest pieczenie bułeczek.
Ostatnio mam ochotę na proste pieczywo, idealne do kanapek i z szynką, i z dżemem. Tym razem wymieszałam zwykłą mąkę pszenną z razową, dzięki czemu stały się bardziej konkretne i sycące. W niczym nie ustępują tym puchatym, tylko na zwykłej mące. Nam bardzo smakowały. Spróbujecie...?

Bułki z mąką razową

Składniki:
(na 10 bułek)
  • 350 g mąki pszennej
  • 150 g mąki pszennej razowej
  • 1 łyżeczka soli
  • 25 g świeżych drożdży
  • 1 łyżeczka cukru
  • 125 ml letniego mleka
  • 125 ml letniej wody
  • 1 jajko

dodatkowo:
  • 3 łyżki wody

Mąki przesiać, wymieszać z solą. Po środku zrobić wgłębienie, wkruszyć drożdże, wsypać cukier, wlać mleko. Odstawić na 15 minut.
Po tym czasie dodać wodę i jajko, zagnieść gładkie ciasto.
Odstawić na 45-60 minut do wyrośnięcia.

Wyrośnięte ciasto podzielić na 10 równych części, z każdej uformować okrągła bułeczkę. Ułożyć je na blasze wyłożonej papierem do pieczenia, odstawić na 30 minut.

Wyrośnięte bułeczki spryskać wodą.

Piec w 200 st. C. przez 15 minut.
Ostudzić na kratce.

Smacznego!

A ja tymczasem zbieram się szybko w sobie, i jadę do koleżanki na kawę. Mam ciastka, więc jest szansa, że ucieszy się z wizyty-niespodzianki.

czwartek, 25 września 2014

Jesienne ciasto z całymi gruszkami

Miałam w domu gruszki. Mam też jabłka, ale one mogą spokojnie jeszcze trochę poleżeć i poczekać na swoją kolej. Nic im nie będzie. 
Gruszki za to robiły się coraz bardziej miękkie, a ja nabierałam na nie coraz większej ochoty. Po torcie (o którym powinnam opowiedzieć Wam wcześniej, ale jednak napiszę później) nie miałam chęci na zbyt skomplikowane, pełne kremów i słodyczy ciasta. Chciałam czegoś prostego, miękkiego, pachnącego.

Tej jesieni, mam wrażenie, panuje moda na ciasta z całymi gruszkami. Już rok temu zauważyłam je na kilku blogach, i bardzo mi się spodobały - musicie przyznać, wyglądają naprawdę niebanalnie. Ciągle jednak brakowało mi odwagi - przecież coś, co tak wygląda, nie może być proste, prawda...? Figa. A gruszka właściwie. Takie ciasto jest banalnie proste w przygotowaniu, wychodzi idealne bez najmniejszych problemów. Mówię Wam to ja, która potrafi zaliczyć totalną katastrofę z najprostszym ciastem ucieranym.
W każdym razie - skoro już mnie te ciasta z całymi gruszkami atakowały ze wszystkich stron, postanowiłam się właśnie za nie zabrać. Przepisów w sieci jest mnóstwo, ciężko mi było coś wybrać. W końcu zamknęłam oczy i zastanowiłam się, czego ja od tego ciasta oczekuję. Chciałam, żeby było delikatne i miękkie, mocno waniliowe, z intensywnie pachnącymi przyprawami korzennymi gruszkami. W końcu zdecydowałam się na przepis Aleksandry. Ciasto upiekłam w tortownicy, a nie jak ona - w kokilkach. Dałam mnóstwo wanilii, przez co jej smak i aromat jest cudownie intensywny. Gruszki ugotowałam w mocno korzennym syropie, z cynamonem, imbirem, kardamonem i innymi przyprawami. Nie gotowałam ich długo, żeby później się nie rozpadły. Wyszły idealnie miękkie, intensywne, nadały ciastu cudownej wilgotności, ale bez śladu zakalca. Ciasto nas zachwyciło, bo jest proste w przygotowaniu, wygląda niezwykle efektownie, i smakuje dokładnie tak, jak sobie wyobrażałam... Idealnie jesienne. Polecam.

Waniliowe ciasto z całymi gruszkami

Składniki:
(na tortownicę o średnicy 20 cm)
  • 180 g miękkiego masła
  • 120 g cukru
  • 3 jajka
  • 1 łyżeczka kestraktu z wanilii
  • 200 g mąki pszennej
  • 1 łyżeczka proszku do pieczenia
  • nasiona z 1 laski wanilii
  • 40 ml mleka

gruszki w syropie:
  • 5 gruszek
  • 200 g cukru
  • 750 ml wody
  • 1 cytryna
  • 6 ziaren kardamonu
  • 8 goździków
  • 1 laska cynamonu (6 cm długości)
  • 1/2 łyżeczki mielonej gałki muszkatołowej
  • 1 łyżeczka mielonego imbiru

Najpierw przygotować gruszki:
Owoce obrać, zostawiając ogonki, wydrążyć od spodu gniazda nasienne.
Cytrynę sparzyć, zetrzeć z niej skórkę, razem z sokiem, wodą i cukrem umieścić w garnku. Kardamon rozgnieść, laskę cynamonu połamać, dodać do garnka razem z pozostałymi przyprawami. Całość zagotować. Gdy cukier się rozpuści, zmniejszyć ogień, włożyć gruszki. Dusić pod przykryciem na mały ogniu przez 10 minut.
Gruszki wyjąć z syropu, ostudzić.

Masło utrzeć z cukrem na puszystą, jasną masę. Po jednym wbijać jajka, dokłądnie miksując po każdym dodaniu. Dodać ekstrakt z wanilii, wymieszać.
Mąkę przesiać, wymieszać z proszkiem i ziarenkami wanilii. Partiami dodawać do ciasta, delikatnie mieszając. Na końcu wlać mleko, połączyć.

Ciasto przełożyć do wysmarowanej masłem i wysypanej mąką tortownicy. Wcisnąć w masę gruszki, do samego dna tortownicy.

Piec w 180 st. C. przez 50-60 minut, do suchego patyczka.
Ostudzić, a następnie wyjąć z formy.

Smacznego!

A co z syropem...? Szkoda by było przecież po prostu go wylać... Dlatego dodatkowo go jeszcze odparowałam, żeby smak był intensywniejszy, i dodaję zamiast cukru do czarnej herbaty. Dzięki temu pachnie bosko, smakuje jak herbata z cytryną z delikatną nutą przypraw... C. stwierdził, że to idealny napój na Święta, i ja się z nim w zupełności zgadzam

środa, 24 września 2014

Chlebek bananowy na jesienne smutki

Od wczoraj, oficjalnie już, mamy jesień. I w sumie muszę powiedzieć, że ta kalendarzowa w tym roku idealnie zgrała się z rzeczywistą. Do poniedziałku, choć czasem popadywało, było coraz chłodniej, a w parku złoto-czerwono, to jednak promienie słońca delikatnie przygrzewały i przyjemnie się spacerowało, podziwiając wirujące na wietrze, powoli opadające liście. 
Wczoraj za to nie pozwoliła nam spać potężna burza (a ja myślałam, że burze to raczej wiosną i latem niż jesienią), za oknem ściana wody, i tylko wypatrywałyśmy w niej dziur, żeby wyjść z Ptysią na szybki spacer. A i tak nie udało nam się uniknąć zmoknięcia, czym żadna z nas nie była zachwycona.
Tak więc jesień postanowiła rozgościć się na dobre, zepchnąć na dalszy plan wszystkie letnie wspomnienia i pokazać, że teraz jej kolej. Ja jednak, mimo niesprzyjającej aury, nie mam zamiaru poddać się jesiennej melancholii (może tylko odrobinę, wieczorami, kiedy nikt nie będzie patrzył). W kuchni rozgościły się jabłka i gruszki, dynia znów stała się królową. Pomarańczowa, pękata, sprawia, że uśmiecham się za każdym razem, gdy na nią spojrzę. Tyle w niej potencjału - na słodko, na ostro, do obiadu i deseru - wszędzie sprawdza się idealnie. Na blogu już otworzyłam sezon na smakołyki z jej udziałem, i gwarantuję, że każdy znajdzie tu coś dla siebie. Bo przepisów na dynię będzie mnóstwo!

Dzisiaj jednak nie o dyni, ale o pospolitych bananach, w których nie ma już nic wyjątkowego, bo są łatwo dostępne cały rok. Niektórzy uwielbiają te żółte, słodkie, troszkę mdłe owoce, inni małpiego kitu nie tykają nawet przez skórkę. Ja banany lubię, od czasu do czasu; świetnie sprawdzają się jako drugie śniadanie do szkoły. Najbardziej jednak lubię je w wypiekach - można ograniczyć ilość cukru, bo same w sobie są słodkie; nadają ciastom tej specyficznej, bananowej konsystencji. I takie właśnie jest moje dzisiejsze ciasto bananowe, lub, jak kto woli, chlebek. Wzorowałam się na słynnym cieście Sophie Dahl, jednak dodałam kawę, cukier dałam ciemny, a do tego cynamon i gałkę muszkatołową. Wyszło bosko! Chlebek wygląda trochę, jakby miał zakalec, ale już taka jego uroda. Ma śmieszną, lekko gumowatą, puddingową konsystencję, która bardzo nam przypadła do gustu. Pachnie i smakuje kawą i bananami, i choć nie wygląda zbyt reprezentacyjnie, to nie można mu się oprzeć. To takie ciasto tylko dla rodziny albo bliskich przyjaciół, które je się, popijając gorącą herbatą z dużego kubka, z puchatymi, różowymi skarpetami na stopach. Tak zdecydowanie smakuje najlepiej.

Kawowy chlebek bananowy

Składniki:
(na keksówkę 11x25 cm)
  • 75 g miękkiego masła
  • 4 banany
  • 100 g ciemnego brązowego cukru
  • 1 jajko
  • 1 łyżeczka ekstraktu z wanilii
  • 1 łyżeczka proszku do pieczenia
  • 200 g mąki pszennej
  • 1 łyżka kawy rozpuszczalnej (proszek)
  • 1 łyżeczka cynamonu
  • 1/2 łyżeczki gałki muszkatołowej

Banany obrać, zmiksować blenderem na gładką masę. Dodać cukier, masło i ekstrakt - zmiksować. Dodać ubite jajko, wymieszać łyżką. 
Mąkę przesiać, wymieszać z proszkiem do pieczenia, kawą, cynamonem i gałką. Partiami dodawać do ciasta, mieszając łyżką.

Ciasto przelać do formy wysmarowanej masłem i wysypanej mąką.

Piec w 180 st. C. przez 40-45 minut, do suchego patyczka.
Ostudzić, wyjąć z formy.

Smacznego!

Ciemno, szaro i ponuro... I tylko żałuję, że mój chlebek już dawno się skończył...

wtorek, 23 września 2014

Dyniowa gorąca czekolada. I ślub

Ach, co to był za ślub!

Od soboty zbieram się do napisania tego postu, i ciągle mi nie idzie. Pewnie dlatego, że jak tylko wspominam pannę młodą, stają mi łzy w oczach - ze szczęścia, oczywiście.
Connie i Kasper są razem już dziesięć lat, i wszyscy, którzy ich znają widzą, że są dla siebie stworzeni. Idealnie do siebie pasują, uzupełniają się doskonale. Wystarczy na nich spojrzeć, żeby wiedzieć, że to właśnie jest Miłość, taka przez wielkie M. Na zawsze (czego z całego serca im życzę).

Najpierw była ceremonia w kościele - piękna i bardzo wzruszająca. Później obrzucanie ryżem młodej pary, po czym udaliśmy się na piknik. Tak, tak - nie wszyscy byli zaproszeni na wesele, więc najpierw pojechaliśmy w cudowne, zielone miejsce, gdzie była muzyka, kawa, herbata i ciasto. Dopiero późnym popołudniem udaliśmy się do hotelu, gdzie odbywało się przyjęcie. Były niesamowicie wzruszające przemowy (przy panu młodym wszyscy chyba ocierali ukradkiem oczy chusteczkami, a jedna z kuzynek dosłownie zalała się łzami; panna młoda również wycisnęła łzy z niejednych oczu), było też mnóstwo zabawy i śmiechu. Piosenki układane dla młodej pary przez rodzeństwo i rodziców (urocza duńska tradycja), pyszne jedzenie, a później tańce. I nawet my ruszyliśmy na parkiet, co nie zdarza się często (a właściwie zdarzyło się po raz pierwszy).

Najbardziej zaskakującym wydarzeniem było uczestnictwo w weselu pułku z zaprzyjaźnionego unijnego kraju. Panowie i panie mieli ćwiczenia niedaleko, i w zamian za ciasto, pozowali do zdjęć z młodą parą. Może zechcecie obejrzeć: Make love, not war?
Ogólnie całe wydarzenie bardzo mnie wzruszyło, bo z Connie zdążyłam się mocno zaprzyjaźnić, i bardzo się cieszę z jej szczęścia, i życzę im wszystkiego, co najlepsze.

Uff... Starczy już, bo zaraz znowu się rozpłaczę...

W niedzielę, po weselu, byliśmy nie do życia. Wróciliśmy do domu o wpół do szóstej rano, totalnie wykończeni. Spaliśmy do południa, a i tak cały dzień chodziliśmy jak takie śnięte ryby - snuliśmy się z kąta w kąt, a brak energii do czegokolwiek objawił się w zamówieniu pizzy na obiad.
Niemniej, z przyjemnością oglądaliśmy całe mnóstwo zdjęć z wesela. Do całkowitego relaksu brakowało tylko czegoś słodkiego, i tutaj też poszłam na łatwiznę. Dyniowa biała czekolada, którą zobaczyłam na blogu Podniebienne pieszczoty, kusiła mnie od dawna. Sama w sobie biała czekolada na gorąco nie zdobyła mojego serca - smakowała jak bardzo słodkie, ciepłe mleko. Nic specjalnego, doprawdy. Ta za to... Mmm, zupełnie nowe doznania. Smak białej czekolady jest bardzo wyraźny, do tego aromatyczne przyprawy i delikatna nuta dyni, która nadaje również ślicznego koloru. Góra bitej śmietany - i tak, moi drodzy, temu nie można się oprzeć! Szczególnie w chłodny, jesienny wieczór, gdy wiatr szaleje za oknami, a krople deszczu równomiernie stukają w szyby... Polecam Wam ogromnie, nie tylko po weselu.

Dyniowa gorąca czekolada

Składniki:
(na 2 porcje)
  • 200 ml mleka
  • 100 g białej czekolady
  • 2 łyżki puree z dyni
  • 1/2 łyżeczki cynamonu
  • 1/4 łyżeczki imbiru
  • 1/4 łyżeczki gałki muszkatołowej
  • 1/2 łyżeczki mielonego kardamonu
  • 1 łyżeczka ekstraktu z wanilii

dodatkowo:
  • 80 ml śmietany kremówki (38%)
  • 1 łyżeczka kakao

Mleko podgrzać, czekoladę posiekać. Dodać do ciepłego mleka, podgrzewać, aż całkowicie się rozpuści. Dodać dyniowe puree, przyprawy i ekstrakt, podgrzewać jeszcze chwilę, żeby całość przeszła aromatami.
Napój przecedzić, rozlać do szklanek. 

Kremówkę ubić, ułożyć na wierzchu. Posypać przesianym kakao, podawać natychmiast.

Smacznego!

A dzisiaj, ponieważ już zasadniczo wróciłam do siebie, upiekę ciasto z gruszkami. Bardzo jestem ciekawa, jak mi wyjdzie...

sobota, 20 września 2014

Nowy porządek. I krem z cukinii

W środę C. zaczął nową pracę. Popołudniowo-wieczorną, czyli taką, której nie lubię najbardziej. Kiedy przez pewien czas pracował jak normalny człowiek, czyli między siódmą a szesnastą, byłam w siódmym niebie. Razem z domu wychodziliśmy, wracaliśmy o podobnych porach. Jadaliśmy razem obiady, wieczorami oglądaliśmy filmy, chodziliśmy spać niezbyt późno, żeby następnego dnia wstawać bez ociągania.
Gdy pracowaliśmy oboje, ja rano, on popołudniami, niemal się nie widywaliśmy (na co narzekałam często również na blogu). Teraz, gdy chodzę do szkoły, problem wraca. Ja wstaję wcześnie, wychodzę, wracam. W przyszłym tygodniu będę wracała już tylko do Ptysi, bo C. będzie w pracy. Do domu będzie wracał między jedenastą a pierwszą, co oznacza, że ja już będę spała, albo będę się akurat do łóżka wybierać. I trochę mnie to wszystko denerwuje... Z drugiej jednak strony wiem, że tak trzeba, żeby dojść do celu, który sobie postawiliśmy. Nikt nie obiecywał, że będzie lekko, i pocieszam się faktem, że nie potrwa to przerażająco długo. A później będzie już tylko lepiej.

Kiedy C. nie ma popołudniami, mam problem z obiadami. Zasadniczo nie gotuję, bo nie sprawia mi to takiej przyjemności, jak pieczenie. To C. uwielbia zabawy z mięsem - ja nie umiem nawet rozkroić całego kurczaka... Jednak ochota na ciepły posiłek często się pojawia, szczególnie po męczącym dniu. I w takich przypadkach z pomocą przychodzą mi zupy - proste, szybkie, niewiarygodnie pyszne. Często tanie, z niewielu składników. Minimum wysiłku, maksimum smaku - to właśnie lubię przy gotowaniu.

Tym razem postawiłam na cukinię, która zaskakująco rzadko pojawia się w mojej kuchni. Ugotowałam z niej krem, bo właśnie takie gęste, kremowe zupy lubię najbardziej. Szukałam przepisu w internecie, trochę poczytałam, aż w końcu poszłam do kuchni improwizować.
Nie chciałam za bardzo zakłócać subtelnego smaku cukinii, nie dawałam więc wielu dodatków. Ziemniaki, żeby krem wyszedł gęstszy i bardziej sycący, szpinak dla koloru i smaku, który bardzo lubię. Trochę ziół, a jako dodatek chrupiące grzanki - wyszło idealnie. Zupa syci, ma cudowny zielony kolor, taki wręcz wiosenny - nie można się do niej nie uśmiechnąć. Smakuje wybornie, jest delikatna, łagodna, ale na taką właśnie miałam ochotę.
Nawet C. ją docenił i stwierdził, że powinnam częściej gotować nam takie zupy, choć normalnie za kremami nie przepada.

Zupa krem z cukinii i szpinaku

Składniki:
(na 4 porcje)
  • 2 cukinie
  • 3 ziemniaki
  • 1 cebula
  • 150 g szpinaku
  • 2 łyżki oleju
  • 800 ml bulionu
  • 1/2 łyżeczki suszonego tymianku
  • 1 łyżka posiekanej świeżej bazylii
  • sól 
  • pieprz

dodatkowo:
  • grzanki

Ziemniaki i cebulę obrać, cukinie i szpinak umyć.
Cebulę drobno pokroić, ziemniaki pokroić w niewielką kostkę, cukinie przekroić na pół, wyciąć środek z nasionami, pokroić w kostkę dwa razy większą niż ziemniaki.

Cebulę zeszklić na oleju, dodać ziemniaki, chwilę smażyć. Zalać bulionem, gotować 5 minut. Dodać cukinie, szpinak, tymianek i bazylię, gotować 20 minut, aż wszystkie warzywa zmiękną. Zdjąć z palnika, zmiksować blenderem na gładki krem. Doprawić do smaku solą i pieprzem.
Podawać z grzankami.

Smacznego!

W czwartek przygotowałam nam curry z przepisu Agnieszki. O mamuniu, ależ było dobre! Dość pikantne, wyraziste w smaku, z moją ukochaną dynią... Kupiłam Hokkaido, więc danie wyszło cudownie słoneczne! Nie można się było oprzeć, i C. jadł obiad o pierwszej w nocy... Ale mówię Wam - dla tego dania warto zgrzeszyć.

piątek, 19 września 2014

Moje urodzinowe prezenty. I orkiszowe bułeczki na weekendowe śniadanie

Uff, zabiegana ostatnio jestem strasznie. Sama nie wiem, jak to się dzieje, ale nie mam czasu na nic, i nawet na pisanie brakuje mi energii. 
We wtorek po szkole C. mnie odebrał, i poszliśmy na urodzinową kawę i ciastko do koleżanki (a właściwie jej szanownego małżonka - najlepsze życzenia!). Po powrocie do domu szaleliśmy w kuchni - dwa rodzaje lasagne, tort i góra mini muffinek. Następnego dnia wszystko spakowaliśmy do auta i pojechaliśmy do rodziców C. Najpierw było wielkie cięcie - siostra C., ta, która wychodzi za mąż w sobotę, jest fryzjerką, więc zarządziła, że środa to ostatni dzień przed weselem, kiedy będzie nas obcinać. Kolejka ustawiła się dłuuuga - wiadomo, wszyscy chcemy wyglądać jak najlepiej. W poprzedni weekend nałożyłam farbę, i muszę przyznać, że z nową fryzurą sama się sobie podobam - jest króciutko, nowocześnie, bezproblemowo i bardzo twarzowo - czyli tak, jak lubię. Dziękuję ogromnie!

Kiedy już wszyscy mogli się cieszyć nowym wizerunkiem, zabraliśmy się do jedzenia. Wszystko bardzo smakowało, z czego cieszę się ogromnie. Jedyne, czego żałuję, to że C. nie mógł być z nami - akurat w środę wypadł mu pierwszy dzień w nowej pracy...
Ponieważ całe jedzenie zostało przygotowane z myślą o moich niedawnych urodzinach, dostałam całą górę prezentów. I to jakich! Od rodziców C. mieszadło z silikonowym brzegiem do Wallego oraz fartuch z pasującymi łapkami. Od jego rodzeństwa cudowną książkę Chokolade Clausa Meyera (to chyba mój ulubiony prezent; chociaż wszystkie są po prostu idealne!), prostokątną formę do tary z wyjmowanym dnem, cztery urocze maleńkie miseczki i bardzo elegancką paterę do ciasta. Ochom i achom nie było końca - bardzo, bardzo dziękuję! Jestem w siódmym niebie. A na blogu niedługo z pewnością pojawi się tarta. Prostokątna. Z czekoladą.

Tymczasem dzisiaj mam dla Was zwykłe, proste bułeczki. Ich sekret tkwi w mące orkiszowej, która nadaje im lekko orzechowego posmaku. Są bez jajek, bez nabiału, idealne dla alergików. Po prostu pyszne.

Bułeczki orkiszowe

Składniki:
(na 12 sztuk)
  • 400 g mąki orkiszowej
  • 100 g mąki orkiszowej pełnoziarnistej
  • 300 ml letniej wody
  • 25 g świeżych drożdży
  • 1 łyżeczka cukru
  • 1 łyżeczka soli

dodatkowo:
  • 2 łyżki mąki orkiszowej

Mąki przesiać, wymieszać z solą. Po środku zrobić wgłębienie, wkruszyć drożdże, wsypać cukier i wlać 100 ml wody.
Odstawić na 15 minut.

Po tym czasie dodać resztę wody, zagnieść gładkie ciasto. Odstawić na 1 godzinę do wyrośnięcia.

Wyrośnięte ciasto podzielić na 12 części, z każdej uformować bułeczkę, delikatnie obtoczyć w mące. Ułożyć je na blasze wyłożonej papierem do pieczenia, odstawić na 30 minut do napuszenia.

Piec w 200 st. C. przez 15 minut.
Ostudzić na kratce.

Smacznego!

W najbliższej przyszłości możecie się też spodziewać eksperymentów z mąką orkiszową - kupiłam ostatnio dwa kilo  w promocji, i mam kilka ciekawych pomysłów.

A jutro - wesele. Oj, nie mogę się już doczekać!

wtorek, 16 września 2014

Wieczór panieński w duńskim wydaniu. I orzechowe, kruche ciasteczka

Ponad tydzień temu byłam na wieczorze panieńskim siostry C. Już pisałam, że byłam wszystkim totalnie zaskoczona, i generalnie miałam chyba tyle samo niespodzianek (choć w zupełnie innym sensie), co przyszła panna młoda.

Z domu wyszłam o siódmej rano, żeby na czas zjawić się u rodziców C. Jego mama akurat brała prysznic, tato wylegiwał się w łóżku; na szczęście stukanie w okna sypialni przyniosło pożądane rezultaty, i zostałam wpuszczona do środka. 
Razem z drugą siostrą C. pojechałyśmy po Connie. Niczego się nie spodziewała, więc kiedy do salonu, w którym pracuje, nagle wpadło dziewięć szalonych kobiet w mikołajkowych czapkach, zupełnie straciła głowę. Co prawda na początku mocno protestowała przeciwko przebraniu się za Śnieżynkę, jednak musiała ulec pod naporem żelaznych argumentów. Tak przeparadowałyśmy główną ulicą miasta (miny mijających nas dzieci - bezcenne!), po czym udałyśmy się na śniadanie do rodziców C. Jego mama zastawiła stół jak do bożonarodzeniowej kolacji - wyglądał prześlicznie! Później kawa i ciastka (o których niżej), po czym zapakowałyśmy się w auta i ruszyłyśmy na spotkanie przygody. 
Najpierw grałyśmy w ludzkie piłkarzyki, co - jakimś cudem - nie skończyło się żadnymi poważniejszymi urazami. Było za to mnóstwo śmiechu, kopania się nawzajem, a w rezultacie kilka porządnych siniaków. 
Następnie ujeżdżałyśmy byka, co wyglądało nader zabawnie z pozycji widza, a było śmiertelnie przerażające z pozycji ofiary, że się tak wyrażę. Te, którym starczyło sił, przywdziały stroje zawodników sumo i dzielnie stanęły na macie. Skończyło się fikaniem nogami i prośbami o pomoc w przybraniu na powrót pozycji pionowej.
Po wszelkich uciechach przyszła pora na lunch i odprężającą grę w mini golfa, przy której nie trzeba biegać i się pocić. Chyba wszystkie doceniłyśmy tę małą przerwę...

Następnie udałyśmy się na lekcję salsy. Jeśli ktoś spróbuje mi wmówić, że przy tym nie można się zmęczyć, to go pacnę. Godzina, podczas której nie stałam dłużej niż kilka minut, gdy instruktorka pokazywała kroki, wycisnęła ze mnie siódme poty. Najzabawniej było, gdy ustawiła nas w kręgu i kazała obrotami zmieniać pozycję - najpierw zderzenia i śmiechy, ale później szło nam coraz lepiej, i w końcu doszłyśmy do okupionej potem wprawy.
Stamtąd pojechałyśmy zabrać prowiant od rodziców C., i udałyśmy się do cioci naszej głównej bohaterki, która z tej okazji cały dom wystroiła jak na Boże Narodzenie. Wierzcie mi - gdy tam weszłam, zaparło mi dech. Na środku ogromna (sztuczna, ale o tej porze roku naprawdę ciężko znaleźć żywą) choinka, wszędzie krasnale i ozdoby. Stół wyglądał cudownie, a atmosfery nadawały migocące płomyki świec. Przy dźwiękach świątecznych melodii zjadłyśmy obiad, żeby później Connie mogła zabrać się za otwieranie prezentów. Było ich dwanaście, a w paczkach stroje dostosowane do każdego miesiąca. Była bawarska sukienka na Oktoberfest, różowa sukieneczka i walizka na lipiec, mumia na Halloween, strój pokojówki na majowe porządki. Największe wrażenie zrobił słomiany kapelusz, który szedł w parze z jarzębiną, jabłkami i kolorowymi liśćmi. Ułożona na kocu, obłożona jesiennymi darami natury, Connie z radością pozowała do zdjęcia. Wszystkie razem zostaną złożone w kalendarz i wyręczone w prezencie przyszłemu mężowi. Zabawy było co niemiara, gdy Connie się przebierała i wkraczała do pokoju w coraz to wymyślniejszych kostiumach, a do tego będzie wspaniała pamiątka.

Później już było standardowo - alkohol, śpiewy i wygłupy, aż nas sen nie zmorzył. Do domu wróciłam o wpół do trzeciej rano, zmęczona i szczęśliwa. Wszystkim się podobało, Connie najbardziej, więc zamierzony efekt został osiągnięty.

W Polsce nigdy nie byłam na wieczorze panieńskim, ale z tego co wiem, ogranicza się on zazwyczaj do spotkania w gronie przyjaciółek, wyjścia do klubu i pochłaniania niemożliwych ilości alkoholu. Tutaj to dużo bardziej obszerna tradycja, w której mogą uczestniczyć całe pokolenia. Zabawa była przednia, i muszę powiedzieć, że ta idea podoba mi się zdecydowanie bardziej.

Po przydługim wstępie (musiałam Wam o tym napisać, no musiałam!), zapraszam Was na pyszne ciasteczka orzechowe.
Connie jest uczulona na pszenny i żytni gluten oraz laktozę. Jej mama poprosiła, żebym na śniadanie upiekła dla niej bułeczki. A ponieważ zostało mi nieco mąki orkiszowej, pomyślałam, że mogłabym przygotować coś jeszcze... Miało być prosto, raczej szybko, a jednocześnie efektownie. I wtedy przypomniałam sobie o stempelkach, które kupiłam, bo były w ogromnej przecenie. Postanowiłam upiec kruche ciasteczka, a w nich wycisnąć coś odpowiedniego na tą okazję. Dałam orzechy, bo wydaje mi się, że dobrze współgrają z posmakiem mąk orkiszowej i gryczanej. Wyszły pyszne - kruchutkie, ale nie kruszące się, delikatnie orzechowe. Idealne do kubka świeżo zaparzonej, aromatycznej kawy...
Panie się nimi zachwyciły, zebrałam za nie mnóstwo pochwał i komplementów. A Connie tylko żaliła się C., że nie może ich zatrzymać na pamiątkę, a bardzo, bardzo by chciała...

Kruche ciasteczka orzechowe

Składniki:
(na 25-30 sztuk)
  • 150 g mąki orkiszowej
  • 50 g mąki gryczanej
  • 25 g mielonych orzechów laskowych
  • 60 g cukru
  • 125 g zimnego masła
  • 1 jajko
Mąki przesiać, wymieszać z orzechami i cukrem. Dodać masło, posiekać, a następnie rozetrzeć między palcami. Wbić jajko, szybko zagnieść gładkie ciasto. Z ciasta uformować kulę, zawinąć w folię spożywczą i schłodzić w lodówce przez 1-2 godziny.

Po tym czasie ciasto rozwałkować, delikatnie podsypując mąką, na grubość 2-4 mm. Wycinać z ciasta dowolne kształty, ewentualnie wyciskać napisy stempelkami.
Ciasteczka ułożyć na blasze wyłożonej papierem do pieczenia w niewielkich odstępach.

Piec w 180 st. C. przez 10 minut, aż się lekko przyrumienią.
Ostudzić na kratce.

Smacznego!

Jeśli nie macie stempelków, zróbcie zwykłe kruche ciasteczka. Gwarantuję, że znikną błyskawicznie.

poniedziałek, 15 września 2014

O tym, jak weszłam w dwudziesty pierwszy wiek. I makaroniki

Tak się złożyło, że dokładnie tydzień temu miałam urodziny. Tym razem zupełnie nie zgrały się  ze wszystkimi innymi planami, jakie mamy: w jeden weekend ja uczestniczyłam w wieczorze panieńskim, w miniony to C. się bawił na kawalerskim. W sobotę jedziemy na wesele (już się nie mogę doczekać!), w związku z czym stwierdziłam, że nikt nie będzie miał czasu ani energii na zawracanie sobie głowy jakimiś tam urodzinami... Jak bardzo się myliłam! Siostry C. od tygodnia wypytują mnie o listę prezentów, a to generuje u mnie silną potrzebę ugoszczenia ich tortem. Ponieważ dzieli nas sporo kilometrów, C. ustalił ze swoimi rodzicami, że dużo wygodniej będzie zaprosić wszystkich do nich, my tylko przyniesiemy poczęstunek. I kiedy już wszystko zostało dokładnie zaplanowane, łącznie z tortem, okazało się, że w środę wypada pierwszy dzień w nowej pracy C... Trochę głupio byłoby wszystko odwoływać, w związku z tym zostanę, po raz pierwszy, sam na sam z całą jego rodziną. Jednak wieczór panieński spędziłam z piękniejszą połową, i był niezwykle udany, więc liczę na to, że i tym razem będzie miło. I że nagle, jakimś tajemniczym sposobem, nie zapomnę całego duńskiego, którego się do tej pory nauczyłam...

I choć przyjęcie urodzinowe przede mną, to C. już mnie obdarował. Stwierdził, że to najwyższa już pora, abym weszła w dwudziesty pierwszy wiek, i kupił mi telefon nowej generacji, czyli z dotykowym wyświetlaczem.
Tu muszę nadmienić, że technicznie jestem ogromnie zacofana. Do tej pory byłam szczęśliwą posiadaczką Nokii X3 (pamięta ją ktoś jeszcze...?), nie mam ipada, mp3 (czy czegokolwiek się aktualnie używa do słuchania muzyki), czytnika ebooków, ani w ogóle nic z tych rzeczy. Jestem zadowolona z mojego pięcioletniego laptopa, na którym nie chodzą żadne bardziej zaawansowane gry niż Gold miner, a PS3 przyprawia mnie często o bóle głowy. 
Unikałam tematu nowego telefonu jak mogłam, ale w końcu zostałam postawiona przed faktem dokonanym. I wiecie co? Podoba mi się. Sama nie wierzę, że to piszę... Ale to prawda. Mogę robić zdjęcia wszystkiego dookoła, mam świetny słownik, który bardzo mi się przydaje, mogę wysyłać i odbierać mmsy, a nawet mam zainstalowanego skypa. Dodatkowo C. zamówił mi do niego śliczną skarpetę nowej generacji, czyli urocze opakowanie z klapką z motywem kwitnącej wiśni. I teraz już nikt nie będzie na mnie dziwnie patrzył, gdy będę odbierać telefony przy ludziach. Co prawda na razie wywołuję salwy śmiechu brakiem umiejętności w obsłudze, ale się nauczę - bo chcę.
Ten dwudziesty pierwszy wiek i wszystkie technologie to jednak nie taka straszna sprawa... Kto wie, może z czasem przekonam się do czytnika...? (W to akurat zupełnie nie wierzę, ale kiedyś nikt nie wierzył, że człowiek stanie na Księżycu, prawda...?)

Dzisiaj więc, troszkę z okazji urodzin, mam dla Was coś nieco bardziej eleganckiego. Z wykorzystaniem jeżynowego curdu, oczywiście.

Makaroniki miały wyjść bardziej fioletowe, ale mieszanie barwników nie do końca mi wyszło. Niemniej, wyglądają i smakują pierwszorzędnie - mają falbankę, gładką powierzchnię, są okropnie słodkie i mocno migdałowe; czyli takie, jak makaroniki być powinny. Do tego lekko kwaskowate przełożenie z jeżynowego curdu, które nie tylko świetnie uzupełnia i równoważy słodycz ciasteczek, ale też wygląda wręcz bajecznie.
Jeśli macie trochę czasu i cierpliwości - spróbujcie. To wcale nie jest takie trudne, na jakie wygląda.

Makaroniki z jeżynowym curdem

Składniki:
(na 25 złożonych makaroników)
  • 140 g białek
  • 175 g mielonych migdałów
  • 175 g cukru pudru
  • 65 ml wody
  • 175 g cukru
  • fioletowy barwnik spożywczy

dodatkowo:

Migdały z cukrem pudrem zmielić w młynku do kawy, a następnie przesiać przez drobne sitko. 70 g białek ubić na sztywną pianę. W czasie ubijania z cukru i wody zagotować syrop. Gdy osiągnie temperaturę 115 st. C., zdjąć z ognia i wąskim strumieniem, powoli wlać do białek, cały czas ubijając. Miksować jeszcze przez 10 minut, aż beza całkowicie wystygnie.

Do migdałów z cukrem dodać pozostałe 70 g białek, wymieszać na gładką pastę. Dodać 1/3 bezy, wymieszać. Dodać resztę, delikatnie, ale dokładnie połączyć. Dodać bawrnik, wymieszać. Masa nie powinna być zbyt lejąca, ale też nie całkiem sztywna. Masę przełożyć do rękawa cukierniczego z okrągłą końcówką 8 mm, wyciskać na blachę wyłożoną papierem do pieczenia koła tej samej wielkości. 
Odstawić na 1 godzinę, aby utworzyła się skorupka. 

Piec w 150 st. C. przez 15-20 minut.
Wystudzić, delikatnie zdjąć z blachy.

Wystudzone makaroniki przekładać curdem, podawać od razu.

Smacznego!

Curd można wymieszać z jedną czy dwoma łyżkami likieru z czarnych porzeczek, jeśli deser nie jest przeznaczony dla dzieci. Z pewnością uszlachetni to smak i sprawi, że makaroniki będą jeszcze bardziej wyjątkowe. Ja chciałam tak zrobić, ale najzwyczajniej w świecie... Zapomniałam.

sobota, 13 września 2014

Drożdżówki z owocowym curdem - niebo w buzi

I dzisiaj znów jestem sama w domu. C. pojechał na wieczór kawalerski - o wpół do szóstej rano! Nie wiem, jak oni wszyscy mają zamiar wytrwać do wieczora, jeśli musieli się zerwać o takiej porze... No ale. Może, jak się trochę zmęczą (a nie podlega to wątpliwości, bo w planie mają spływ kajakowy, i to podobno w wymagającym siły, bezprądowym miejscu), to nie będą rozrabiać.
Ja tymczasem cieszę się sobą, i mam zamiar zrobić kilka rzeczy. Mam plany kuchenne i upiększające (jedne z drugimi niezwiązane) - zobaczymy, ile mi się uda z tego zrealizować.

W każdym razie dzisiaj mam dla Was najpyszniejsze chyba drożdżówki, jakie kiedykolwiek upiekłam.

Ostatnio mam melodię na tego typu wypieki - doskonale sprawdzają się w roli piknikowych przekąsek czy drugiego śniadania do szkoły czy pracy. Mogą też być wspaniałym podwieczorkiem, szczególnie, jeśli można wyjść do ogrodu i podczas konsumpcji cieszyć się cudownym spokojem i pięknymi okolicznościami przyrody. Jeśli jednak bylibyście zmuszeni do jedzenia ich w domu, na kanapie czy ulubionym fotelu, ze szklanką zimnego mleka lub gorącej herbaty - nie martwcie się. I tak będą smakowały wybornie!
Tak właściwie powstały przypadkiem. Miałam resztę curdu z jeżyn, i zupełnie nie wiedziałam, co z nim zrobić. Wiedziałam jednak, że muszę go zużyć, zanim po prostu wyjem wszystko ze słoiczka - jest naprawdę pyszny. I kiedy zaglądałam do lodówki, na półce wyżej zauważyłam drożdże. Od razu w mojej głowie pojawił się pełen obraz tego, co przygotuję.

Zawsze mam problem, czy wybrać drożdżówkę z budyniem czy z twarogiem. To zdecydowanie moje ulubione. Jeśli lubicie też takie z owocami, te są dla Was wymarzonym rozwiązaniem. Mięciutkie, puchate, pachnące drożdżowe ciasto, nadziane najlepszym owocowym budyniem i posypane chrupiącą, mleczną kruszonką, w której od czasu chałki zakochałam się bez pamięci. Całość stanowi idealne trio; te bułeczki znikają szybciej, niż się je robi, i gwarantuję, że nikt im się nie oprze.
Można użyć dowolnego owocowego curdu, lub ostatecznie zwykłego budyniu - ale to już nie będzie to samo...

Drożdżówki z jeżynowym curdem i mleczną kruszonką

Składniki:
(na 12 sztuk)
  • 600 g mąki pszennej
  • 125 g cukru
  • 25 g świeżych drożdży
  • 250 ml letniego mleka
  • 55 g masła
  • 1 jajko
kruszonka:
  • 40 g mąki pszennej
  • 40 g mleka w proszku
  • 30 g cukru
  • 70 g zimnego masła
dodatkowo:
Mąkę przesiać do dużej miski, po środku zrobić wgłębienie. Wkruszyć drożdże, wsypać 1 łyżeczkę cukru i zalać 100 ml mleka.
Odstawić na 15 minut.

Resztę mleka podgrzać z masłem tak, aby się rozpuściło. Przestudzić.

Do wyrośniętego zaczynu dodać resztę cukru, masło z mlekiem i jajko. Wyrobić gładkie ciasto, odstawić na 1-1,5 godziny do wyrośnięcia.

Wyrośnięte ciasto podzielić na 12 równych części, z każdej uformować okrągła bułeczkę. Ułożyć je na blasze wyłożonej papierem do pieczenia w sporych odstępach. Odstawić na 30 minut.

W tym czasie przygotować kruszonkę: mąkę wymieszać z mlekiem w proszku i cukrem, następnie rozgnieść palcami z masłem.

Po tym czasie spodem szklanki zrobić w bułeczkach wgłębienia niemal do samej blachy. Wyłożyć nie w curd, brzegi posmarować mlekiem, posypać kruszonką.

Piec w 180 st. C. przez 20-25 minut.
Ostudzić na kratce.

Smacznego!

A teraz idę się zabrać za realizację mojej dzisiejszej listy...

czwartek, 11 września 2014

Curd. Z jeżyn

Z przerażeniem muszę stwierdzić - chyba skończyły się jeżyny! Codziennie chodzę i sprawdzam - i nic. Krzewy zieją przerażającą, kolczastą pustką. Mam jeszcze inne miejsca do sprawdzenia, ale obawiam się, że i tam doznam rozczarowania - pogoda już nie ta, słonka jak na lekarstwo, i nawet jeśli coś tam jeszcze gdzieś się chowa, to nie ma szans, żeby dojrzało. A jeżyny muszą być niemal czarne, duże i słodkie - inaczej nie bardzo nadają się do konsumpcji...
Na szczęście zostałam obdarowana przez brata C. całą górą jabłek - nie mam pojęcia, co to za odmiana, ale są kwaśne i twarde, idealne do wypieków (do jedzenia trochę mniej). Muszę więc je wykorzystywać, i zaprzątając moje myśli sprawiają, że nie skupiam się tak bardzo na opłakiwaniu jeżynowych braków...

Niemniej, w zapasie mam jeszcze kilka ciekawych przepisów, więc jeśli Wasze jeżyny jeszcze nie zastrajkowały, to gorąco je polecam.

Zacznijmy od jeżynowego curdu, czyli czegoś tak pysznego, że grzechem byłoby nie spróbować.
Curd to rodzaj owocowego budyniu, tradycyjnie przygotowywany jest z cytryn. Na początek szalałam z innymi cytrusami - pomarańczami czy limonkami; później zaczęłam eksperymentować z innymi soczystymi owocami. Był curd z rabarbaru i żurawiny, a teraz na warsztat wzięłam jeżyny. 
Z pewnością ten curd ma najpiękniejszy kolor - niesamowicie intensywny, kusi ogromnie, żeby wyjadać pyszności prosto ze słoiczka. I, moi drodzy, to wcale nie jest zła opcja - smakuje naprawdę wybornie.
Jeśli jednak skusicie się na jego przygotowanie, polecam cierpliwość i wykorzystanie go do przygotowania bardziej skomplikowanych słodkości - w dwóch następnych postach pokażę Wam moje pomysły.

Jeżynowy curd

Składniki:
(na 450 g)
  • 380 g jeżyn
  • 2 jajka
  • 2 żółtka
  • 125 g cukru
  • 1 łyżka mąki ziemniaczanej
  • 1 łyżeczka oleju

Jeżyny umyć, osuszyć, zmiksować blenderem, a następnie przetrzeć przez sitko.
Mus razem z jajkami, żółtkami, cukrem i mąką umieścić w rondelku. Dokładnie wszystko wymieszać; podgrzewać, cały czas mieszając, na średnim ogniu, aż masa się zagotuje i zacznie gęstnieć. Dodać olej, wymieszać, gotować jeszcze 2 minuty.
Zdjąć z palnika, przetrzeć curd przez sitko, ostudzić.

Przechowywać do tygodnia w lodówce w zamkniętym słoiczku.

Smacznego!

Zamiast jeżyn można też użyć malin - późne, słodkie odmiany nadadzą się idealnie.

środa, 10 września 2014

O wszystkim i o niczym. I szarlotka

Do napisania tego posta (a właściwie to jakiegokolwiek) zbierałam się już kilka dni, ale ciągle jakoś mi nie szło. W najlepszym razie dochodziłam do otwarcia strony i gapienia się w biały, pusty ekran... A często nawet tam nie udało mi się znaleźć.

Najpierw piątek, kiedy pół dnia piekłam bułeczki i ciasteczka na sobotę, na wieczór panieński siostry C. Bezlaktozowa i bezglutenowa dieta Connie zawsze jest dla mnie dużym wyzwaniem, tym razem jednak poszło gładko, a efekt przeszedł moje oczekiwania - dawno już nie usłyszałam tylu komplementów, i to w dodatku na temat czegoś tak prostego! Opowiem Wam o tym w innym poście, razem z przepisem na pyszne, kruche, orzechowe ciasteczka.
W sobotę więc balowałam na całego - wyszłam z domu o siódmej rano, wróciłam o wpół do trzeciej w nocy - a wierzcie mi, takie sytuacje nie zdarzają się często (właściwie to chyba nigdy...). Zabawy i śmiechu było co niemiara - pierwszy dzień spędzony sam na sam z rodziną C. uważam za niezwykle udany.
O wieczorze panieńskim też Wam opowiem, bo według duńskiej tradycji to cały dzień zabawy i wygłupów.

W niedzielę, co jasne, musiałam odespać i wypocząć.
W poniedziałek jakoś nie mogłam się w sobie zebrać do napisania choćby jednego sensownego zdania, a wczoraj byłam w szkole, i później jakoś tak... Czasu mi zbrakło.

W związku z tym dzisiaj, na osłodę, mam dla Was cudownie jesienne, naprawdę pyszne ciasto. Najpierw przygotowałam mój ulubiony kruchy spód z przepisu Michela Roux, później obrałam i pokroiłam jabłka, na końcu przygotowałam kisielową pianę. Złożyłam wszystko w całość i upiekłam. Wyszło wspaniale - szarlotka pachniała obłędnie, jabłka, których wcześniej nie poddusiłam, zachowały swoją jabłkową konsystencję, a jednocześnie zrobiły się przyjemnie miękkie. Kisielowa pianka doskonale osłodziła całość, poza tym jej różowy kolor dodał ciastu niewątpliwego uroku.
Jedyną wadą tej szarlotki jest fakt, że troszkę się rozpada przy krojeniu - niemniej smak zdecydowanie to wynagradza.

Jeśli lubicie niezbyt słodkie ciasta (tylko dwie łyżki i jedna łyżeczka cukru); takie, w które można się wgryźć (dosłownie), to to jest zdecydowanie coś dla Was.

Szarlotka z kisielową pianką

Składniki:
(na formę o średnicy 20 cm)

ciasto kruche:
  • 250 g mąki pszennej
  • 125 g miękkiego masła
  • 1 jajko
  • 1 łyżeczka cukru
  • 1/2 łyżeczki soli

kisielowa pianka:
  • 1/2 opakowania kisielu żurawinowego (proszek)
  • 2 białka
  • 1/4 łyżeczki soli
  • 2 łyżki cukru

dodatkowo:
  • 750 g jabłek

Mąkę przesiać, wymieszać z solą i cukrem. Dodać masło, posiekać, a następnie rozgnieść palcami na kruszonkę. Wbić jajko, szybko zagnieść gładkie ciasto.
Uformować z ciasta kulę, zawinąc w folię spożywczą i schłodzić w lodówce przez 30-60 minut.

Po tym czasie 2/3 ciasta cienko rozwałkować, wyłożyć nim spód tortownicy i brzegi na wysokość 4-5 cm.
Ciasto nakłuć widelcem, wyłożyć papierem do pieczenia i wysypać kulkami do pieczenia.

Piec w 200 st. C. przez 15 minut.
Wyjąć ciasto z piekarnika, wyjąć z formy z kulki i papier.

Piec w 200 st. C. przez 10 minut.
Przestudzić.

Jabłka obrać, wyciąć gniazda nasienne, pokroić w cienkie półksiężyce. Wyłożyć na przestudzone ciasto.
Białko z solą ubić na sztywną masę, pod koniec partiami dodając cukier i kisiel. Pianę wyłożyć na jabłka, na wierzch zetrzeć resztę ciasta.

Piec w 180 st. C. przez 40-50 minut, aż ciasto nabierze złotego koloru.
Ostudzić w formie.

Smacznego!

A teraz niecierpliwie czekam na przesyłkę, która tym razem nie ma zupełnie nic wspólnego z kuchnią. C. powiedział, że może to potrwać do czternastu dni - nie mam pojęcia, jak ja to wytrzymam!

piątek, 5 września 2014

Jeszcze trochę letnia focaccia z jeżynami

Ja wiem - nudna już jestem z tymi jeżynami. Nic jednak nie poradzę, że jest ich zatrzęsienie, i coś muszę z nimi robić. Odczuwam mocny wewnętrzny przymus, bo wiem, że niedługo się skończą, i wtedy będzie mi smutno, że nie wykorzystałam ich tak bardzo, jak mogłam. Poza tym ich cudowny, lekko kwaśny, jedyny w swoim rodzaju smak, jeszcze się nam nie znudził. 
Dla Was mam dobrą wiadomość - jeśli nie macie lub nie chcecie ich używać, w większości przepisów można je zastąpić malinami, jagodami, czy nawet porzeczkami. Wszystko zależy od Waszej wyobraźni.

W tym jednak przypadku nie jestem pewna, jak sprawdzą się inne owoce. Jeżyny bowiem smakują tak dobrze w tym lekko wytrawnym zestawieniu, że sama nie zamieniłabym ich na nic innego.
Gdy tylko zobaczyłam ten przepis na blogu Zielony stolik wiedziałam, że muszę go czym prędzej wypróbować. Tak naprawdę następnego dnia pobiegłam nazbierać jeżyn, i zabrałam się za pieczenie (pozostałe składniki zawsze mam w domu). Wyszło coś fantastycznego - focaccia, czyli włoski, płaski chlebek, wytrawny, delikatnie rozmarynowy, soczysty od jeżyn. Smakuje wyśmienicie zanurzony w oliwie, lub - mniej tradycyjnie - przekrojony na pół i posmarowany cienką warstwą ulubionego dżemu.
Ja się w tym pieczywie zakochałam. Spróbujecie i Wy...?

Focaccia z jeżynami i rozmarynem

Składniki:
(na 1 sporą sztukę)
  • 500 g mąki pszennej
  • 20 g świeżych drożdży
  • 300 ml letniej wody
  • 1 łyżeczka cukru
  • 1 łyżeczka soli
  • igiełki z 1 gałązki rozmarynu

dodatkowo:
  • 2 łyżki oliwy
  • 115 g jeżyn
  • igiełki z 1 gałązki rozmarynu

Mąkę przesiać do miski, wymieszać z solą. Po środku zrobić wgłębienie, wkruszyć drożdże. Zasypać cukrem, zalać 1/4 wody. Odstawić na 15 minut.
Rozmaryn do ciasta drobniutko posiekać. 
DO wyrośniętego zaczynu dodać resztę wody i posiekany rozmaryn. Zagnieść gładkie ciasto, odstawić na 1 godzinę.

Po tym czasie ciasto jeszcze raz szybko zagnieść, po czym rozwałkować na grubość 1-1,5 cm. Ułożyć ciasto na blasze wyłożonej papierem do pieczenia, odstawić na 30 minut do wyrośnięcia.

Wyrośnięte ciasto posmarować oliwą, następnie palcem zrobić dość głębokie wgłębienia. Powciskać w nie jeżyny. Ciasto obsypać pozostałymi igiełkami rozmarynu, delikatnie wcisnąć je w ciasto.

Piec w 200 st. C. przez 20-25 minut, aż focaccia nabierze złoto-brązowego koloru.
Ostudzić na kratce.

Smacznego!

Od środy znów chodzę w sandałach. Szczerze mówiąc, nie myślałam, że tego lata będę mogła sobie jeszcze na to pozwolić. W tej chwili siedzę przed monitorem w letniej, białej spódnicy, bez skarpetek, i nie mogę przestać uśmiechać się do słonka zaglądającego mi przez ramię. 
Lato, trwaj!

czwartek, 4 września 2014

Babka kakaowo-kawowa z jeżynami

Ostatnio naszła mnie ochota na babkę. Nie takie zwykłe ciasto ucierane, ale właśnie babkę - w odpowiedniej, babkowej formie, koniecznie z lukrem. I kawą. Miałam tak ogromny apetyt na kawowe ciasto, że nie mogłam go niczym zwalczyć. Zresztą, wcale nie chciałam - kawowe słodycze bowiem cieszą się u nas dużym powodzeniem i znikają zawsze zadziwiająco szybko.
Szukałam odpowiedniego przepisu, ale jakoś nic mnie do siebie nie przekonywało. Poza tym z lodówki zerkały na mnie wymownie jeżyny, i coś mi podszepnęło, że połączenie jeżyn z kawą wyjdzie znakomicie. Musiałam spróbować!

Zebrałam więc się w sobie, poczytałam przepisy na babki, i opracowałam własny. Proporcje okazały się trafione w dziesiątkę - ciasto wyszło wilgotne, odrobinę sypkie (takie lubię najbardziej), ale nie suche ani zapychające. Delikatne, słodko-kwaśne. Wszystkie warstwy świetnie do siebie pasują - kakaowa, kawowa i waniliowa, a do tego kwaskowate jeżyny, które ożywiają całość. Wierzch polałam lukrem kawowym - o ślicznym, kremowym kolorze, który świetnie smak kawy uwydatnił. Całość wyszła pyszna i zniknęła bardzo szybko. Szczególnie dobrze smakuje w towarzystwie lodów kawowych...

Babka kakaowo-kawowa z jeżynami

Składniki:
(na 2,5 litrową formę do babki z kominkiem)
  • 175 g miękkiego masła
  • 150 g cukru
  • 4 jajka
  • 250 g mąki pszennej
  • 80 g mąki ziemniaczanej
  • 2 łyżeczki proszku do pieczenia
  • 1 łyżeczka ekstraktu z wanilii

warstwa kakaowa:
  • 2 łyżki kakao
  • 3 łyżki mleka

warstwa kawowa:
  • 50 ml mocnej kawy
  • 3 łyżki mąki pszennej

dodatkowo:
  • 150 g jeżyn

lukier:
  • 150 g cukru pudru
  • 3 łyżki mocnej kawy

Masło utrzeć z cukrem na puszystą, jasną masę. Po jednym wbijać jajka, dokładnie miksując po każdym dodaniu. Wlać ekstrakt, połączyć.
Mąki przesiać, wymieszać z proszkiem do pieczenia. Partiami dodawać do ciasta, miksując na najniższych obrotach miksera.

Ciasto podzielić na 3 równe części.
Do jednej dodać kakao i mleko, wymieszać tylko do połączenia składników.
Do drugiej dodać kawę i mąkę, wymieszać tylko do połączenia składników.

Formę wysmarować masłem i wyspać mąką. Wyłożyć warstwę kakaową, na nią połowę jeżyn, delikatnie wciskając w ciasto. Na to wyłożyć warstwę kawową i resztę jeżyn. Na wierzch warstwę waniliową tak, żeby przykryła owoce.

Piec w 180 st. C. przez 45 minut, do suchego patyczka.
Ostudzić w formie.

Ostudzoną babkę wyjąć z formy, ułożyć na talerzu.
Cukier puder utrzeć z kawą na gładki lukier. Polać babkę, odstawić do zastygnięcia lukru.

Smacznego!

Może i trzeba kilka misek pobrudzić, żeby przygotować wszystkie warstw, ale z czystym sumieniem piszę Wam - warto.

Babki Wielkanocne 2015

wtorek, 2 września 2014

Pudding z solonym karmelem - niebo w buzi

Wstyd się przyznać, ale zupełnie wyleciało mi z głowy znaczenie pierwszego dnia września. Trochę się ostatnio u mnie dzieje, planuję kilka różnych rzeczy, lub powierzając planowanie innym, zajmuję się tylko przyjemną stroną zagadnienia, czyli przygotowywaniem słodyczy. W ferworze pieczenia tych wszystkich przeszłych, przyszłych i obecnych ciast, zapomniałam, że wczoraj był pierwszy dzień szkoły. Na swoje usprawiedliwienie mam fakt, że szkołę jako taką, czyli liceum, ukończyłam szczęśliwie dziewięć lat temu, i wszystkie moje późniejsze uczelnie rozpoczynały zajęcia w innym terminie: w październiku, gdy studiowałam w Polsce, a już w sierpniu, odkąd rozpoczęłam edukację w Danii (tak, tak biedne duńskie dzieci mają tylko pięć tygodni letnich wakacji!). Od dawna więc wrzesień nie oznacza dla mnie powrotu do szkoły. Są to urodziny Babci i moje, rocznica ślubu Rodziców, a w tym roku również wesele siostry C. Wydarzenia zdecydowanie radośniejsze od powrotu w szkolne mury (choć ja, muszę przyznać, po dwóch miesiącach wakacji zazwyczaj już za tym tęskniłam. Po pierwszej kartkówce za to wyrzucałam sobie, jak mogłam być tak głupia).
A u Was jak tam ze stosunkiem do tego, bądź co bądź, wyjątkowego i jedynego w swoim rodzaju dnia? Czekacie, tęsknicie, czy wręcz przeciwnie - macie nadzieję, że nigdy nie nadejdzie? Czy tak jak ja, zapomnieliście, jak specjalna to data? A może macie już na tyle duże pociechy, że to one przypominają Wam o nadchodzącym pierwszym września...?

Dla mnie wrzesień to, generalnie, początek jesieni. Choć do tej kalendarzowej jeszcze niemal trzy tygodnie, to jedna ta za oknami przekonuje, że to już czas. Liście tracą soczysty, zielony kolor na rzecz intensywnego złota lub ciemnej czerwieni, z czasem przechodzących w ponure brązy. Wiatry i straszące deszczem chmury przekonują, że lato już za nami. I choć zdarzają się naprawdę ciepłe, słoneczne dni, to to ciepło jest jakieś inne - łagodniejsze, stonowane, lekko zamglone... Jesienne, jednym słowem.

Na osłodzenie tych szaro-burych dni mam dla Was coś szczególnego.
Deser ten przygotowałam już naprawdę dawno, a przepis podrzuciła mi Maggie. Zaproponowała wtedy wspólne przygotowanie puddingu; po przeczytaniu przepisu na Justa taste nie wahałam się ani chwili. Tak naprawdę nie wiem, czy Maggie kiedykolwiek go spróbowała - zamknęła bloga, zanim zdążyłyśmy wspólnie opublikować przepis. I tak zdjęcie czekało zapomniane w folderze, aż do dzisiaj. Bo uznałam, że to idealny deser na teraz - słodki, sycący, wyjątkowy za sprawą solonego karmelu, którego połączenie ze słodkim bananem i kremową, rozpływającą się w buzi masą, gwarantuje cudowne doznania. Temu deserowi nie można się oprzeć, i choć ma sporo kalorii, to smakuje tak dobrze, że można zapomnieć o wyrzutach sumienia.

Do solonego karmelu jeszcze wrócę - ten smak jest naprawdę absolutnie wyjątkowy. Trzeba tylko uważać, żeby posolić go w sam raz - wystarczająco, żeby było czuć delikatny smak soli, która wspaniale podbija słodycz; a jednocześnie nie za dużo, bo taki słony będzie wykrzywiał buzie zamiast wywoływać wyraz rozkoszy. Najlepiej więc dodawajcie sól po odrobinie i smakujcie, czy to już.

Waniliowy pudding z bananami i solonym karmelem

Składniki:
(na 4 porcje)

karmel:
  • 80 g cukru
  • 2 łyżki wody
  • 30 g masła
  • 40 ml śmietany kremówki (38%)
  • 1/2 łyżeczki soli

pudding:
  • 315 ml mleka
  • 75 g budyniu waniliowego (proszek)
  • 75 g serka kremowego
  • 140 ml słodzonego mleka skondensowanego
  • 70 ml śmietany kremówki (38%)

dodatkowo:
  • 1 banan

Karmel:
Cukier z wodą umieścić w garnku o grubym dnie. Podgrzewać na niewielkim ogniu (nie mieszać), aż nabierze głębokiej, złoto-brązowej barwy. Zdjąć garnek z ognia, dodać pokrojone w kostkę masło i wymieszać. Powoli wlewać śmietanę, cały czas mieszając (może pryskać). Na końcu dodać sól, wymieszać.
Przełożyć sos do szklanego naczynia, ostudzić.
Do chwili podania przechowywać w lodówce.

Mleko wymieszać z budyniem, zagotować, cały czas mieszając. Zdjąć z ognia i ostudzić.
Serek dokładnie wymieszać z mlekiem skondensowanym, żeby nie było grudek.
Kremówkę ubić na sztywno. Dodać do serka, połączyć. Partiami dodawać masę do ostudzonego budyniu, dokładnie wymieszać.
Masę przełożyć do szklanek, przechowywać w lodówce do chwili podania.

Przed podaniem na pudding wyłożyć pokrojonego w plastry banana i całość polać sosem karmelowym.

Smacznego!

A ja tymczasem, jak na porządnego ucznia przystało, idę się chłonąć wiedzę na temat jeży oraz zagrożeń spowodowanych coraz większym spożyciem alkoholu wśród duńskiej młodzieży. (Nie, nie zrobiłam błędu. Jeży.)