wtorek, 30 października 2012

Dyniowy sernik i krótka przerwa

Tak, jak obiecałam - dzisiaj słodki sposób na dynię, a właściwie na wykorzystanie pracowicie przygotowanego puree. 

Na sernik dyniowy miałam chętkę od dłuższego już czasu. W zeszłym sezonie się czaiłam, ale nic mi z tego nie wyszło - sama nie wiem, dlaczego. Bo, moi drodzy, popełniłam błąd ogromny. Sernik dyniowy jest bowiem tak pyszny, że słów mi brak! Śmiało może konkurować z moim ukochanym rabarbarowym, a to już nie byle co.

Jako przepisu bazowego użyłam znalezionego na Everyday flavours - wydał mi się naprawdę zachwycający. Nie byłabym jednak sobą, gdybym czegoś od siebie nie dała. W tym wypadku była to skórka pomarańczowa, która moim zdaniem pasuje tutaj idealnie. W innych przepisach, które widziałam, użyto znacznie więcej przypraw - sernik z pewnością byłby wtedy bardzo aromatyczny i korzenny. Tutaj przypraw nie ma tak dużo, w związku z tym dodatkowy cytrusowy aromat nadaje ciekawego posmaku i jest jak najbardziej wyczuwalny.
Smaku dyni nie czuć - a przynajmniej ja go nie czuję. W zależności od gatunku, jakiego użyjecie, ciasto może przybrać bardzo intensywną, pomarańczową barwę. Moje jest stonowanie kremowe, ale w niczym to nie przeszkadza.
Czekoladowy, ciężki spód wspaniale tutaj pasuje, przełamując niesamowitą kremowość i delikatność masy serowej. Orzeszki nadają interesującej nuty. A polewa tylko uwydatnia wszystkie inne smaki. Mówię Wam - sernik idealny. Musicie tego spróbować!

Sernik dyniowy z pomarańczową nutą na czekoladowym spodzie


Składniki:
(na formę o średnicy 26 cm)

spód:
  • 75 g ciemnej czekolady (81%)
  • 75 g masła
  • 50 g cukru
  • 2 jajka
  • 60 g mąki pszennej
  • 1/2 łyżeczki proszku do pieczenia
  • 40 g mielonych orzechów laskowych
masa serowa:
  • 800 g serka kremowego
  • 450 g puree z dyni
  • 350 g słodzonego mleka skondensowanego
  • 250 ml śmietany kremówki (38%)
  • 3 łyżki budyniu waniliowego (proszek)
  • 1/2 łyżeczki cynamonu
  • 2 łyżeczki ekstraktu z wanilii
  • skórka otarta z 1 pomarańczy
  • 5 jajek
polewa:
  • 90 g ciemnej czekolady (65%)
  • 100 ml śmietany kremówki (38%)
Czekoladę z masłem rozpuścić na parze, ostudzić. Wsypać cukier, zmiksować. Po jednym wbijać jajka, dokładnie miksując po każdym dodaniu.
Mąkę przesiać z proszkiem, wymieszać z orzechami. Partiami dodawać do ciasta, miskując na najniższych obrotach miksera.
Ciasto równomiernie wyłożyć do formy wyłożonej papierem do pieczenia.

Piec w 175 st. C. przez 15 minut.
Przestudzić.

Serek zmiksować na gładką masę z dyniowym puree, mlekiem, śmietaną, budyniem, cynamonem, ekstraktem i skórką pomarańczową. Na końcu po jednym wbijać jajka, dokładnie miksując po każdym dodaniu.
Masę serową wyłożyć na upieczony spód.

Piec w 175 st. C. przez 15 minut, następnie zmniejszyć temperaturę do 120 st. C. i piec przez 1,5-2,5 godziny.
Wystudzić w uchylonym piekarniku.

Czekoladę rozpuścić w kąpieli wodnej z kremówką. Przestudzoną masą polać sernik.

Przed podaniem ciasto schłodzić w lodówce przez 4-5 godzin, a najlepiej całą noc.

Smacznego!


Na blogu będzie krótka - mniej więcej tygodniowa - przerwa. Przyjeżdża do mnie koleżanka z Polski, więc ona będzie w centrum zainteresowania zamiast piekarnika. Może uda mi się w tym czasie pokazać ciasto, które upiekłam na jej przyjazd. Jeśli nie, pojawi się nieco spóźnione - ale będzie na pewno, bo po pierwsze jest pyszne, a po drugie zdjęcia już są przygotowane. 
Miłego tygodnia i do napisania!

poniedziałek, 29 października 2012

Jak się do dyni zabrać?

Tak ja obiecałam wczoraj - dzisiaj bardzo prosty i szybki sposób na zrobienie z dynią porządku. Sama na początku nie bardzo wiedziałam, co z tym fantem zrobić. Duże to to, skóra twarda jak nie wiem co, bez początku i końca; od której strony by się do tej dyni zabrać najlepiej...? 
Okazuje się, że sprawa nie jest aż tak skomplikowana. Pierwszy raz próbowałam dynię obierać - masakra jakaś. Całe palce sobie pocięłam. Poczytałam więc na znajomych blogach, i doszłam do wniosku, że jedynym słusznym sposobem na traktowanie dyni jest jej pieczenie. Człowiek się zbytnio nie zmęczy, bo wystarczy pociąć ją na kawałki. Po wyjęciu z pieca jest mięciutka i nie sprawia już żadnych problemów.

Najwięcej informacji o dyniach można znaleźć (moim zdaniem) na blogu Bea w kuchni. Bea co roku prowadzi Festiwal dyni i wie o nich chyba wszystko - polecam serdecznie lekturę jej bloga, z pewnością dowiecie się wielu ciekawych rzeczy, a informacje tam zawarte pomogą zaprzyjaźnić się z dyniami.

Ode mnie taki przepis - nie przepis, baza do wielu modyfikacji. Takiego musu możecie użyć do wszystkiego - zupy, słodkich i wytrawnych wypieków, dań przeróżnych, na które mnóstwo jest przepisów w internecie. Dynia wcale nie jest tak problematyczna - wystarczy wiedzieć, jak się do niej zabrać.

Kolor musu zależy od użytej dyni - ja miałam zwyczajną, taką, z której wycinamy lampiony na Halloween. Hokkaido na przykład daje mus o cudownie intensywnym, pomarańczowym kolorze, a wypieki z jej dodatkiem będą zdecydowanie bardziej pomarańczowe niż moje.

Mus z pieczonej dyni


Składniki:
  • dynia w ilości dowolnej
Dynię rozkroić ostrym nożem. Dużą przekroić na 8-12 kawałków, mniejszą wystarczy na 4-6. Łyżką wydrążyć środek z pestkami. Ułożyć kawałki dyni na blasze skórą do dołu. 

Piec w 180 st. C. 1-1,5 godziny, aż do miękkości.

Upieczoną dynię przestudzić, miąższ wydrążyć łyżką, zmiksować na gładką masę blenderem.
Mus można włożyć do słoiczków i zapasteryzować lub podzielić na mniejsze porcje i zamrozić.

Smacznego!

A już jutro pokażę, do czego ja taki mus wykorzystałam. Będzie słodko!

niedziela, 28 października 2012

Dyniowo. I spokój

Długo się do tej dyni zabierałam. Nie wiem sama, dlaczego. Ciągle jakoś było mi nie po drodze, żeby przytaszczyć do domu to cudo. A bo za dużo zakupów, albo za daleko, albo już późno... Jednak wczoraj poszłam do sklepu właśnie po nią. Oczywiście kupiłam jeszcze dwa kilo mąki, jajka, mleko, masło i parę innych rzeczy, więc ledwo dokulałam się do domu. Nie ma tego złego - dynia raz dwa została rozkrojona i umieszczona w piekarniku, a ja zaczęłam się zastanawiać, co by tu z niej przygotować. Miałam już pewne zamysły, ale nie byłam pewna, co pójdzie na pierwszy ogień. W końcu jednak zdecydowałam się na krem - po pierwsze dlatego, że go uwielbiam, po drugie potrzebowałam czegoś na obiad, a możliwości były dość ograniczone. 
Absolutnie nie żałuję - zupa wyszła boska! Gęsta, rozgrzewająca, a przy tym zaskakująco delikatna. Leciutko tylko pikantna, z wyraźnym akcentem pomarańczy i imbiru. Wszystko razem komponuje się po prostu rewelacyjnie. Polecam Wam serdecznie. Ja z pewnością wypróbuję jeszcze inne wersje - tyle ich przecież jest.

Dziękuję za słowa otuchy - wczorajszy wieczór był zimny i dziwny, ale dziś świeci słońce, lekki przymrozek sprawia, że chowam ręce głęboko w kieszeniach i zastanawiam się, gdzie podziałam rękawiczki. Z uśmiechem piję gorącą herbatę z cytryną. Dziś już nie potrzeba mi pocieszaczy.

Krem z pieczonej dyni z pomarańczą i imbirem


Składniki:
(na 4 porcje)
  • 900 g dyni (waga ze skórą, bez pestek)
  • 1 łyżka oliwy aromatyzowanej chilli
  • 1 łyżeczka soli
  • 1 łyżeczka pieprzu
  • 1,5 łyżeczki suszonego tymianku

dodatkowo:
  • 1 cebula
  • 2 nieduże ziemniaki
  • 3 łyżki masła
  • 1 łyżeczka mielonego imbiru
  • 1/2 łyżeczki mielonej kolendry
  • 1 l bulionu warzywnego
  • 2 suszone liście limonki kaffir
  • sok z 1 pomarańczy
  • sól
  • pieprz

do podania:
  • grzanki

Dynię pokroić, nie obierać ze skóry. Posmarować oliwą, posypać solą, pieprzem i tymiankiem. Ułożyć na blasze skórą do dołu.

Piec w 180 st. C. przez 1 godzinę, aż dynia będzie miękka.
Przestudzić, łyżką wydrążyć miąższ, pokroić na mniejsze kawałki.

Cebulę pokroić w kostkę, zezłocić na maśle. Dodać ziemniaki, imbir i kolendrę, przesmażyć. Zalać bulionem, dodać listki limonki, gotować, aż ziemniaki zmiękną. 
Wlać sok z pomarańczy, dodać dynię, gotować jeszcze kilka minut.

Zdjąć z ognia, zmiksować na krem. Doprawić solą i pieprzem do smaku.
Podawać na ciepło z grzankami.

Smacznego!

Jutro będzie wpis dla dyniowych laików - ja sama miałam problem pierwszy raz, kiedy się miałam do dyni zabrać. Duża, okrągła, z twardą skórą... Nie taka oczywista w obróbce. I choć wiem, że większość z Was ma dyniowych doświadczeń więcej niż ja, to komuś może jednak się to przyda.

sobota, 27 października 2012

Kakao na rozgrzanie zwichrowanych myśli

Sobota. Coraz bliżej północy. Większość ludzi o tej porze albo bawi się w najlepsze, albo śpi. Mi nie po drodze ani tu, ani tam. Zamiast tego siedzę zwinięta w kulkę na kanapie, z laptopem na kolanach i kubkiem gorącego napoju w dłoniach. Piję kawę zastanawiając się, czy pomoże mi wysiedzieć do czwartej, czy zasnę i tak.

Wczoraj odpadło nam koło od samochodu. Hmm... Brzmi to dość dziwnie, więc pozwolę sobie rozwinąć myśl. Ja miałam do pracy na szóstą, C. na siódmą, więc biedak musiał mnie zawieźć i znaleźć sobie zajęcie na godzinę. Okazało się, że zajęcie znalazło jego...
Gdy byliśmy już niemal na miejscu, na ostatnim zakręcie, nagle coś huknęło, autem lekko zarzuciło, a potem słyszałam już tylko dźwięk metalu ocierającego się o asfalt. Wszystko skończyło się po paru sekundach, ale mi na tą chwilę tchu niemal zabrakło. Wystraszyłam się - normalna reakcja na niespodziewane, głośne wydarzenie przed szóstą rano, kiedy człowiek siedzi wtulony w fotel pasażera, nie oczekując niczego. 
C. musiał wykonać parę telefonów, ja poszłam się przebrać. I w szatni, kiedy zawiązywałam sznurówki moich czerwonych trampek, nagle dotarło do mnie, co mogło się stać. Czy gdybyśmy akurat jechali sto dwadzieścia na godzinę po pustej, ciemnej drodze, to czy skończyłoby się na braku oddechu przez kilka sekund? Czy przyszłabym dzisiaj do pracy? Czy przyszłabym jeszcze kiedykolwiek...? 
I tak siedziałam i starałam się przegnać raczej krwawe i niezbyt optymistyczne obrazy, które przewijały się w mojej głowie. Zastanawiałam się, co stałoby się z Ptysią, co ja zrobiłabym, gdyby C. nie wyszedł z tego cało. Chciało mi się krzyczeć i płakać, bo nagle ogarnął mnie przerażający lęk. Strach nie o to, co się dzieje, ale co mogłoby się stać, gdybyśmy mieli trochę mniej szczęścia. Znacie to uczucie? Kiedy nagle zdajecie sobie sprawę, jak wiele zależy od przypadku, i jakimi farciarzami byliście tym razem? Mam nadzieję, że długo nie dane mi będzie tego znów doświadczyć.

Być może dlatego dzisiejszy wieczór jest tak dziwny. Bo C. ma zmianę do czwartej rano, a ja wcale nie chcę być sama. Wczoraj po pracy poszliśmy do znajomych; śmialiśmy się, że przynajmniej oboje możemy się napić, bo nikt nie musi prowadzić. Kiedy szliśmy na autobus, kiedy jechaliśmy do domu i później, kiedy leżeliśmy w łóżku i patrzyliśmy na zasypane śniegiem i pomalowane w fantazyjne wzory okno, mocno trzymałam go za rękę i nie chciałam puścić. Nie chce mnie opuścić to dziwne mrowienie w dole brzucha które sprawia, że jestem lekko nerwowa, nie mogę znaleźć sobie miejsca i bardzo nie chcę położyć się do pustego łóżka. Boję się, że kiedyś możemy nie mieć tyle szczęścia. Choć nic tak naprawdę się nie stało, potrzebuję dłuższej chwili, żeby dojść do siebie.

W ramach odstresowania, żeby zająć czymś myśli, upiekłam dziś pierwszy w życiu sernik dyniowy, ugotowałam też dyniową zupę. A później zrobiłam sobie kakao z kawą, żeby rozgrzać się od środka, gdyż mimo rozgrzanego piekarnika i zapalonych świeczek, dłonie mam lodowate.
Taka wersja kakao jest naprawdę przepyszna. Można dać więcej kawy, inne ulubione przyprawy - kardamon, gałkę muszkatołową - co tylko Wam przyjdzie do głowy. Pachnie obłędnie, a roztopione lody sprawiają, że jest niesamowicie kremowe i po prostu pyszne. Spróbujcie, nawet jeśli macie ciepłe dłonie.

Cynamonowo-kawowe kakao


Składniki:
(na 1 porcję)
  • 300 ml mleka (1,5%)
  • 2 łyżki kakao
  • 2 łyżeczki kawy rozpuszczalnej
  • 1/2 łyżeczki cynamonu
  • 2 łyżki cukru

dodatkowo:
  • lody śmietankowe lub waniliowe

Kakao, kawę i cukier wsypać do garnka, zalać mlekiem, zagotować. Przelać do szklanki, włożyć łyżkę lub dwie lodów.
Podawać gorące.

Smacznego!

Poza niesfornym kołem wczoraj odkryłam, że w ostatnim tygodniu pracowałam czterdzieści cztery godziny. Hmm... Trochę dużo. Ale przynajmniej wiem, dlaczego byłam tak strasznie zmęczona. Dlatego dzisiaj darowałam sobie sprzątanie i inne tego typu zabawy - mam nadzieję, że jutro wróci mi choć odrobina energii...

czwartek, 25 października 2012

Pieczone jabłko, po prostu

We wtorek miałam chandrę. Piekłam drożdżówki, z piekarnika pachniało tak cudnie, a ja czułam, że potrzebuję jakiegoś pocieszacza. Mój wzrok padł na miskę pełną jabłek i już wiedziałam, że to jest to. Bo co bardziej może kojarzyć się z jesiennym wieczorem niż aromatyczne, pieczone jabłko? No przecież, że nic.

Upiec jabłko umie każdy, też mi filozofia. Dlatego dzisiaj taki przepis - nie przepis, a raczej przypomnienie o czymś pysznym, co z pewnością poprawi humor nawet po najgorszym dniu. Mój sposób na jabłuszko to rodzynki, dużo rodzynek, do tego cynamon i trochę cukru, i nuta alkoholu w postaci Cointreau. Z Amaretto też smakuje świetnie, choć to już zupełnie co innego. Alkohol można pominąć, ale nadaje ciekawej nuty smakowej. 
Podane koniecznie z lodami - kontrast gorąca i zimnego sam w sobie pobudza kubki smakowe.

Jak już wcześniej pisałam - weny mi brak. Jakoś nie chce wrócić, choć już mi lepiej. W weekend (nareszcie wolne!) chyba nawet zaszaleję w kuchni. Po głowie mi chodzi kilka rzeczy, jeszcze nie wiem, na co się zdecyduję... Ale z pewnością zrobi się radośniej i nie tak przytłaczająco.
Czekoladowo...

Pieczone jabłko


Składniki:
(na 1 porcję)
  • 1 jabłko
  • 2 łyżki rodzynek
  • 1 łyżeczka cukru
  • 1/2 łyżeczki cynamonu
  • 1 łyżeczka Cointreau

dodatkowo:
  • lody waniliowe lub śmietankowe

Jabłko umyć, odkroić wierzch, żeby utworzył czapeczkę. Wydrążyć środek. Obsypać wnętrze cukrem i cynamonem, wypełnić rodzynkami, wlać Cointreau.
Przykryć czapeczką.

Piec w 200 st. C. przez 20-25 minut (zależnie od wielkości jabłka).
Podawać gorące z lodami.

Smacznego!

A dziś muszę iść wcześniej spać, bo jeszcze tylko jutro (na szczęście) pobudka przed piątą... W sobotę będę spała, aż się obudzę, żadnych budzików. Kiedyś trzeba sobie odbić, prawda...?

środa, 24 października 2012

Jabłuszka w ślimaczkach

Nie mam ostatnio weny. Ani na pieczenie, ani tym bardziej na pisanie. Myślicie, że dopadła mnie jesienna depresja? Nie, to nie to. Choć nie ukrywam, być może pogoda też ma swój wpływ na mój dość podły momentami nastrój. Głównie jednak drażni mnie praca i idioci, którzy mnie otaczają. Tak, tak, moi drodzy, nie będę owijać w bawełnę - obok cudownych osób, z którymi mogę pracować, egzystują imbecyle którzy sprawiają, że momentami mam ochotę to wszystko rzucić, albo gorzej jeszcze - zrobić komuś krzywdę. Ale taka chyba kolej rzeczy - nie zawsze może być różowo, i musi być gorzej, żeby mogło być lepiej. Mam nadzieję, że jakoś do tego lepiej dotrwam... Bo póki co ciśnienie mi skacze ostro przynajmniej ze trzy razy dziennie. 

Ale dobrze. Nie będę tu jadu wypuszczać, i daruję sobie dalsze uzewnętrznianie. Przejdę do czegoś pysznego, co przygotowałam z myślą o Gosinych dzieciach. 
Za niedługo idę na kawkę (C. idzie na degustację wina, będę go musiała później odebrać, a nie zdążę wrócić do domu, więc dobra koleżanka zgodziła się mnie przygarnąć), i pomyślałam, że tak głupio iść z pustymi rękami. A że w domu jabłek mamy pod dostatkiem, postanowiłam je wykorzystać. Wczoraj wieczorem upiekłam drożdżówki z nadzieniem jabłkowym bazując na tym przepisie. Z wytrawnych przekształciłam bułeczki w słodkie i muszę powiedzieć, że idea była jak najbardziej słuszna. Mięciutkie jabłuszka wspaniale wkomponowały się w drożdżowe ciasto, przyprawy nadały niesamowitego aromatu, a cudnie skarmelizowany cukier lekko się ciągnie, kiedy bułeczki są jeszcze ciepłe. Szklanka mleka, i jesteśmy w raju. A przynajmniej ja byłam. 
Można użyć też gruszek, a przyprawy komponować dowolnie, według smaku. Taka mieszanka jest jednak niesamowita, i mi smakuje bardzo.

Uczciwie muszę się przyznać - w domu jajek nie było (i nadal nie ma), w szafce reszta mąki... Nie chciało mi się iść do sklepu (dla odmiany padało), więc zużyłam, co miałam, zmieniając nieco proporcje. I wiecie co? Wyszło zaskakująco dobrze.

Polecam serdecznie, bo wyszły chyba jeszcze lepsze, niż te wytrawne.

Jesienne ślimaczki z jabłkami


Składniki:
(na 12 sztuk)
  • 400 g mąki pszennej
  • 11 g suszonych drożdży
  • 1/4 łyżeczki soli
  • 225 ml mleka (1,5%)
  • 25 g masła

nadzienie:
  • 3 jabłka
  • 50 g cukru
  • 1/2 łyżeczki cynamonu
  • 1/2 łyżeczki kardamonu
  • 1/2 łyżeczki mielonego imbiru
  • 1/2 łyżeczki mielonej gałki muszkatołowej
  • 2 łyżki mleka (1,5%)

dodatkowo:
  • 3 łyżki mleka (1,5%)
  • 2 łyżki cukru perłowego


Mąkę przesiać do miski, wymieszać z solą i drożdżami. Wlać mleko, zagnieść ciasto. 
Masło rozpuścić i przestudzić, dodać do ciasta; wyrobić. Ciasto powinno być gładkie, nielepiące.
Odstawić w ciepłe miejsce do wyrośnięcia na 1 godzinę.

Jabłka obrać, wykroić gniazda nasienne, pokroić w niedużą kostkę. 
W miseczce wymieszać cukier z przyprawami.

Wyrośnięte ciasto szybko zagnieść, a następnie rozwałkować na prostokąt wielkości 30x50 cm. Całą powierzchnię równomiernie posypać cukrem z przyprawami, na wierzchu rozłożyć jabłka. Ciasto ciasno zwinąć wzdłuż dłuższego boku. Pokroić na 12 równych części.

Bułeczki układać płasko na blasze wyłożonej papierem do pieczenia.
Odstawić do napuszenia na 20-30 minut.

Wyrośnięte bułeczki posmarować mlekiem, posypać cukrem perłowym.

Piec w 200 st. C. 15-20 minut.
Ostudzić na kratce.

Smacznego!

Ostatnio w Danii zrobiło się listopadowo. Jest ciągle zimno, tak szybko ciemno... Zamiast słońca grube warstwy chmur, i jedynym rozsądnym zajęciem wydaje się być siedzenie na kanapie w grubych, różowych skarpetach, pod ciepłym, czerwonym kocem, z kubkiem kakao w dłoni. 
Kiedy spadnie śnieg...?

niedziela, 21 października 2012

Zapraszam Was do Barcelony

Ponieważ siedzę sama w domu (C. znów ma popołudniówkę), a od wczoraj zostało nam trochę wina i właśnie je spożywam, co by się nie zmarnowało (dobre wino, to szkoda...) stwierdziłam, że czas najwyższy zabrać się za wpis, bo niedługo mogę nie mieć siły.

Dziś kilka słów o książce, ale nie byle jakiej, tylko naprawdę wyjątkowej. Zauroczyła mnie tak, że już za niecałe dwa tygodnie przyjedzie do mnie więcej tego autora (mam nadzieję, bo płacenie przez internet w polskich sklepach jest wyjątkowo skomplikowane). Przeczytałam ją wyjątkowo szybko jak na moje ostatnimi czasy zabieganie, tylko później nie miałam czasu o niej napisać. I choć lubię opisywać książki na bieżąco, żeby wrażenia i emocje były świeże, to w tym wypadku wystarczyło, żebym wzięła powieść do ręki, a wszystko wróciło. To chyba wystarczająca rekomendacja, prawda?


Cień wiatru Carlosa Ruiza Zafona to powieść z klimatem, której akcja toczy się w Barcelonie ubiegłego wieku. Głównego bohatera - Daniela - poznajemy, gdy ojciec zabiera go na Cmentarz Zapomnianych Książek, gdzie zaledwie dziesięcioletni chłopiec ma podjąć wyzwanie na całe życie - wybrać książkę, którą się zaopiekuje i ocali ją od zapomnienia. Daniel wybiera Cień wiatru niejakiego Juliana Caraxa, o którym ciężko się czegokolwiek dowiedzieć. Wiadomości, które zdobywa, są niepokojące - ponury osobnik odkupuje, kradnie lub zdobywa w inny sposób wszystkie książki tego niepopularnego autora i pali je.

Kiedy kilka lat później Daniel stara się rozwikłać zagadkę, pakuje się w poważne kłopoty. Powoli odkrywa mroczną historię pisarza, która doprowadziła do tragedii. Przy czym życie naszego bohatera również znajduje się w poważnym niebezpieczeństwie. 

Zafon zaprasza nas na wycieczkę po wąskich, ciemnych uliczkach Barcelony, w których kryją się niezliczone tajemnice. Czy Danielowi uda się rozwikłać chociaż część z nich? Czy odnajdzie miłość w tym trudnym dla siebie czasie? Czy sprosta wyzwaniom, które się przed nim pojawią? Po odpowiedzi zapraszam do lektury.

Polecam z całego serca, naprawdę warto sięgnąć po Cień wiatru. Nic nie jest tu oczywiste, i choć pewnych rozwiązań można się domyślić, absolutnie nie psuje to klimatu tajemnicy. Trzyma w napięciu do ostatniej strony. 
Mam nadzieję, że kolejne części zachwycą mnie tak samo.

Cień wiatru
Carlos Ruiz Zafon
Warszawskie Wydawnictwo Literackie MUZA SA
Warszawa, 2011

sobota, 20 października 2012

Skeleton Jack, czyli cięcie dyni

Dzisiaj krótko i niekulinarnie.

Wycinaliście kiedyś lampiony z dyni? Ja wcześniej nie miałam okazji. Ale w zeszłym tygodniu C. kupił imponującą dynię i oświadczył, że będziemy ciąć. Utytłaliśmy przy tym stół i podłogę w jego okolicy, ale bawiliśmy się przednio. Inspiracją był Skeleton Jack (znajdź pięć podobieństw), i tak sobie myślę, że do Halloween jeszcze dojdziemy do wprawy... Wycięłam jedno oko (kto zgadnie, które?) i byłam z siebie dumna niesamowicie. Jack umila nam wieczory cudnym, ciepłym, pomarańczowym światłem i go po prostu uwielbiam. 

Wam też się podoba?


Następny wpis... Cóż, też będzie niekulinarny. A później opowiem Wam, czym się najlepiej rozgrzewać w długie, jesienne wieczory, kiedy zostaje tylko samotne siedzenie na kanapie...

piątek, 19 października 2012

Jedliście kiedyś kasztany?

Mi się zdarzyło. Takie pieczone w specjalnym, małym piecyku. Parzyły palce, kiedy gorące obierałam je ze skórki. Smak mnie zaskoczył - niby nic wielkiego, ale jednak mają coś w sobie. Coś, co sprawia, że sięga się po następny i następny, aż w miseczce zostaną już tylko łupinki. 
To było ładnych parę lat temu. Od tamtego czasu nie miałam okazji znów ich spróbować. Aż we wtorek, spacerując z C. i Ptysią, zaczęliśmy zbierać kasztany. Tych oczywiście się nie je (tylko specjalna odmiana nadaje się do spożycia), jednak C. zaczął mówić o pysznej zupie z kasztanów, którą przygotowują u nas w hotelu. Hmm... Następnego dnia czekając, aż mój Mężczyzna skończy pracę, udałam się na poszukiwanie. Tak naprawdę dobrze wiedziałam, gdzie idę - tutaj znam tylko jedne miejsce, gdzie można kupić kasztany. Mały, niepozorny sklepik, gdzie mają wszystko zawsze cudownie świeże, warzywa pachną oszałamiająco, a tym razem zobaczyłam też wyjątkowo dorodne dynie (zbyt dorodne, żebym miała je dźwigać taki kawał). Nie zawiodłam się - kasztany też były. Kupiłam kilka garści, okazało się, że akurat na zupę.

Gotował C., ja tylko podpatrywałam i pomagałam obierać kasztany. Zupa wyszła pyszna - bardzo kremowa, a smaku kasztanów nie zakłócają zbędne dodatki. Kurczak i pieczarki sprawiają, że jest jeszcze bardziej treściwa.
Tak naprawdę gotując ją, musicie sami sprawdzić, jaka gęstość, proporcje bulionu i kremówki będą dla Was najodpowiedniejsze. Dla mnie te są idealne - krem jest gęsty, ale nie zapychająco-mdlący. A smak? Powala. Przynajmniej mnie.
Już planujemy kolejne podejście - tym razem może mniej kasztanowe w swej kasztanowości, za to z jakimś oryginalnym twistem.

Zupa krem z kasztanów


Składniki:
(na 4 porcje)
  • 700 g kasztanów jadalnych
  • 1,5 litra bulionu warzywnego
  • 500 ml śmietany kremówki (38%)
  • sól
  • pieprz
dodatkowo:
  • 400 g piersi z kurczaka
  • 400 g pieczarek
  • sól
  • pieprz
Kasztany nakroić na krzyż, wrzucić do wrzącej wody i gotować 30 minut. Odcedzić i gorące obrać. Zalać bulionem, gotować, aż zmiękną. Zmiksować na gładką masę. Wlać kremówkę, gotować, aż do osiągnięcia pożądanej konsystencji. Doprawić solą i pieprzem do smaku.

Kurczaka pokroić w nieduże kawałki, usmażyć przyprawionego solą i pieprzem.
Pieczarki pokroić w dość grube plastry, usmażyć z solą i pieprzem.

Zupę podawać ciepłą z dodatkiem kurczaka i pieczarek.

Smacznego!

Dzisiaj zjadłam na obiad resztę, która się uchowała w lodówce. Mmm... Pyszności. Szczególnie w taką pogodę - jest szaro, pochmurno, co kilkanaście minut rozlega się głośny stukot kropel o szyby. Mimo to nie jest zimno, i gdyby nie ta obezwładniająca szarość i lęk przed zmoknięciem, wybrałabym się z Ptysią na dłuższy spacer.
A ponieważ od czasu serniczków (ach, jakie to dobre było!) nie mieliśmy nic słodkiego, zastanawiam się, czym uprzyjemnić nam weekend.

czwartek, 18 października 2012

Domowe bułeczki - najlepsze przecież

We wrześniu pisałam, że na blogu cicho, ale w porównaniu z październikiem to ruch był jak na sobotnim targu. Wybaczcie, ale wszystko dlatego, że naprawdę jestem zajęta. Odkąd odkryłam, że stopa mnie nie boli, jak się trochę poruszam, staram się regularnie uczęszczać na zajęcia, co zabiera mi dużo czasu. C. ma teraz więcej porannych zmian, więc popołudnia przeznaczamy na wszelkiego rodzaju wspólne aktywności, bo nie wiadomo, kiedy dobre się skończy. Poza tym teraz prawie codziennie zaczynam pracę od szóstej - do czego jakoś nie mogę się przyzwyczaić - więc popołudniami odsypiam. A nawet jak nie śpię, jestem jakaś taka przymulona jak śnięta ryba, i nawet jak coś upiekę, to nie mam siły o tym napisać. A wiecie, że pisać lubię, więc dwa zdania bez składu i ładu w grę nie wchodzą. 

Tak właśnie było z tymi ślimaczkami - miałam tak ogromną ochotę na domowe bułeczki, że mimo, że oczy mi się niemal zamykały, zmusiłam się do ich upieczenia. Efekt? Naprawdę genialny. Bułeczki są lekko chrupiące z wierzchu i mięciutkie w środku, w dodatku bardzo aromatyczne. Koperek uwielbiam, więc kiedy tylko zobaczyłam ich zdjęcie w Bag brød wiedziałam, że to jest właśnie to. W oryginale była oliwa cytrynowa - nie mam takiej, dałam więc skórkę z cytryny. Nie radzę pomijać tego dodatku, bo nadaje bardzo ciekawej nuty smakowej i świetnie się z koperkiem komponuje. Kiełbasę można pominąć lub zastąpić inną - ja akurat taką dostałam w sklepie, a chciałam, żeby bułeczki nadawały się do jedzenia samodzielnie. Wierzch posypałam ziarnami dyni, bo ten dodatek po prostu uwielbiamy - do wszystkiego niemal.
Najlepsze oczywiście w dniu pieczenia, jednak następnego jedliśmy je stostowane z żółtym serem - też bardzo smaczne.

I choć są już tylko pysznym wspomnieniem, wcześniej jakoś nie miałam kiedy o nich napisać. A - uwierzcie mi na słowo - są tego warte.

Ślimaczki z koperkiem i pepperoni


Składniki:
(na 12 sztuk)
  • 450 g mąki pszennej
  • 11 g suszonych drożdży
  • 1 łyżeczka soli
  • 250 ml wody
  • 25 g masła

nadzienie:
  • 1 mały pęczek koperku
  • 100 g kiełbasy pepperoni
  • 50 g masła
  • 1 łyżeczka oliwy
  • skórka otarta z 1/2 cytryny

dodatkowo:
  • 1 jajko
  • 15 g ziaren dyni

Mąkę przesiać do miski, wymieszać z solą i drożdżami. Wlać wodę, zagnieść ciasto. 
Masło rozpuścić i przestudzić, dodać do ciasta; wyrobić. Ciasto powinno być gładkie, może się delikatnie lepić.
Odstawić w ciepłe miejsce do wyrośnięcia na 1 godzinę.

Pepperoni pokroić w niedużą kostkę, podsmażyć na suchej patelni, odsączyć z tłuszczu, wystudzić.
Masło rozpuścić, wymieszać ze skórką cytrynową i oliwą. Ostudzić.
Koperek posiekać.

Wyrośnięte ciasto szybko zagnieść, a następnie rozwałkować na prostokąt wielkości 30x50 cm. Powierzchnię posmarować cytrynowym masłem, następnie równomiernie rozłożyć pepperoni i posypać koperkiem.
Ciasto ciasno zwinąć wzdłuż dłuższego boku. Pokroić na 12 równych części.
Bułeczki układać płasko na blasze wyłożonej papierem do pieczenia.
Odstawić do napuszenia na 20-30 minut.

Wyrośnięte bułeczki posmarować roztrzepanym jajkiem, posypać ziarnami dyni.

Piec w 200 st. C. 15-20 minut.
Ostudzić na kratce.

Smacznego!

Cisza potrwa do odwołania, jednak od czasu do czasu coś skrobnę - bo przecież tak bardzo lubię to robić.

poniedziałek, 8 października 2012

Sernik w wersji mini

Nie lubię poniedziałków...? Hmm... W zasadzie to nie mam nic przeciwko nim. Dzień, jak co dzień. Dziś jednak jestem na nogach od godziny piątej (rano, jeśli ktoś miałby wątpliwości, chociaż do tej po południu jeszcze chwilka brakuje), punktualnie kwadrans po dwunastej udało mi się wyjść z pracy (cud jakiś, bo ostatnio rzadko się to zdarza), a wróciwszy do domu dostałam szybkiego buziaka od C., zanim on wyszedł. A potem w spokoju usiadłam na kanapie starając się nie myśleć, jak strasznie dzisiaj zimno, i zajadałam się serniczkiem.
Kiedy zobaczyłam to cudo u Asi wiedziałam, że szybciej niż później coś podobnego pojawi się i u mnie. Jej zdjęcia kompletnie mnie oczarowały, a że sernika u nas dawno nie było... Trzeba się było zabrać za pieczenie.

Po kilku poważnych modyfikacjach powstało coś niemal zupełnie innego. Tworząc swoje mini serniczki (zauważyłam, że jakoś nam lepiej wchodzi wszystko w wersji s lub xs), krążyłam wokół rodzynek namoczonych w herbacie earl grey. Ogromnie mi się ten pomysł spodobał, a po deklaracji C., że rodzynki lubi, ale w serniku ich sobie nie wyobraża wiedziałam, że muszę mu pokazać, że to będzie działało. 
Dla tych, którzy nie lubią rodzynek w sernikach: ja też nie przepadam. Ale te smakują zupełnie inaczej. Są napęczniałe od herbaty, i pasują po prostu świetnie. 
Dałam białą czekoladę, ale żeby nieco zrównoważyć jej słodkość, dodałam też sok z cytryny. Konfiturę wiśniową, choć prezentuje się u Asi obłędnie, zastąpiłam słodką kremówką z dodatkiem herbaty. Z mazistym, lekkim, ale konkretnym (ciężko ten smak wytłumaczyć, naprawdę) ciastem komponuje się wspaniale. Całość zgrała się po prostu idealnie. Jeden z najlepszych serników na tym blogu - musicie spróbować! Gwarantuję, że nikt nie pozostanie obojętny.

A teraz, wypełniwszy swój blogerski obowiązek, zmykam poćwiczyć - serniczki takie pyszne, ale kalorie w powietrze nie idą (niestety...).

Mini serniczki z rodzynkami earl grey


Składniki:
(na 15 sztuk)

spód:
  • 100 g ciastek digestive
  • 50 g masła

masa serowa:
  • 400 g serka kremowego
  • 100 ml śmietany kremówki (38%) 
  • 60 g cukru
  • 1 łyżka mąki ziemniaczanej
  • 70 g białej czekolady
  • sok z 1 cytryny
  • 2 jajka

dodatkowo:
  • 100 g rodzynek
  • 150 ml mocnej herbaty earl grey

krem:
  • 300 ml śmietany kremówki (38%)
  • 15 g cukru pudru

Masło rozpuścić i ostudzić. Ciastka dokładnie pokruszyć, wymieszać z masłem.
Formę na muffiny wyłożyć papilotkami. W każdą włożyć 1-2 łyżeczki masy ciasteczkowej, ugnieść na dnie.

Podpiec w 190 st. C. przez 10 minut.
Ostudzić.

Rodzynki zalać gorącą herbatą, zostawić do ostygnięcia.
Odcisnąć, zachowując płyn.

Serek utrzeć z kremówką, cukrem i mąką na gładką masę. Dodać startą na drobnych oczkach czekoladę i sok z cytryny, zmiksować. Wbić po jednym jajka, dokładnie miksując po każdym dodaniu. Na końcu dodać 3/4 rodzynek, wymieszać łyżką.
Masę serową przełożyć do foremek.

Piec w 130 st. C. przez 30 minut.
Ostudzić w piekarniku z uchylonymi drzwiczkami.
Całkowicie ostudzone serniczki schłodzić w lodówce przez 3-4 godziny, a najlepiej całą noc.

Kremówkę ubić z cukrem pudrem i 150 ml herbaty od rodzynek. Udekorować serniczki. Na wierzchu ułożyć pozostałe rodzynki.
Przechowywać w lodówce, podawać schłodzone.

Smacznego!


Wiem, że wczoraj wspomniałam o wykorzystaniu białek, ale... Nie dam rady ich wykorzystać, gdyż nieszczęśliwie i zupełnie przypadkiem zakończyły swój krótki żywot. Jednak nic straconego - jak tylko nadarzy się okazja, odłożę kilka i przygotuję to, co przygotować chciałam. Co mnie jednocześnie fascynuje, i przeraża. Domyślacie się...?

niedziela, 7 października 2012

Jak podnieść na duchu zaospowane dzieci, czyli drożdżowe rogaliki

Zaczyna się. Nie wiem dlaczego, ale jesień jest u mnie czasem zmian - pozytywnych (przynajmniej w moim odczuciu). Zamiast oddawać się błogiemu lenistwu i wspominaniu wakacyjnych, ciepłych miesięcy, zaczynam szukać sobie dodatkowych zajęć. Wróciłam na fitness, który z dojazdami zajmuje mi naprawdę sporo czasu, jakoś bardziej chce mi się coś robić - wyjść z psem mimo niepogody, upiec coś, odwiedzić kogoś... Na przekór deszczom, wiatrom i szybko zapadającemu zmrokowi, czuję motywację do działania (nie cały czas, ale częściej, niż latem). I mimo, że wczoraj i dziś musiałam wstać przed piątą, i jutro zresztą też mnie ta przyjemność nie ominie, zamiast zapadać w błogą drzemkę po pracy - działam. Na dziś zaplanowałam wizytę u koleżanki (biedna, nie dość, że ma trójkę zaospiałych dzieci, to sama jest w kropki), i żeby choć troszkę poprawić jej i maluchom humor, postanowiłam coś im upiec. Coś słodkiego, łatwego do jedzenia przez małe łapki, nie doprowadzające do pasji mamy ukremowieniem wszystkiego na około. Kiedy więc zobaczyłam na blogu Śladami słodkiej babeczki przepis na drożdżowe rogaliki wiedziałam, że to jest dokładnie to, czego mi potrzeba. Niewiele myśląc wybrałam się na zakupy, żeby zaraz potem przystąpić do działania. 

Hmpf... Muszę przyznać, że ciasto strasznie mnie denerwowało. Przy wyrabianiu nie chciało przestać się lepić, jednak twardo pozostając przy wytycznych nie podsypywałam mąką - faktycznie, po wyrośnięciu miało konsystencję idealną do wałkowania (jeśli jednak nadal by się kleiło, można podsypać mąką). Tyle, że przy wałkowaniu strasznie się ściągało - wiecie, co mam na myśli? Placek nieustannie się kurczył, więc sapałam nad nim niemiłosiernie, grożąc mu wałkiem (z czego nic sobie nie robił). Jakoś jednak mi się udało. Reszta to już prościzna. Oczywiście moje rogaliki wyglądają, jakby formowała je totalna lebiega (którą chyba niestety jestem...), nie ujmuje to jednak ich smaku - są boskie! Do nadziania użyłam domowych powideł śliwkowych. Możecie nafaszerować je czymkolwiek, byle gęstym - inaczej nadzienie wypłynie podczas pieczenia. Na początku chciałam je jeszcze polukrować, ale bez tego smakują idealnie - a ja nie lubię, jak jest zbyt słodko. Polecam je Wam serdecznie - w pracy zrobiły furorę, dzieciakom mam nadzieję też zasmakują.

Drożdżowe rogaliki z powidłami śliwkowymi


Składniki:
(na 24 sztuki)

ciasto:
  • 500 g mąki pszennej
  • 11 g suszonych drożdży
  • 120 g cukru
  • 2 łyżeczki cukru waniliowego
  • skórka otarta z 1 cytryny
  • 1/2 łyżeczki soli
  • 200 ml letniego mleka
  • 4 żółtka
  • 50 g masła

nadzienie:
  • 170 g powideł śliwkowych

dodatkowo:
  • 1 jajko

Mąkę przesiać do miski, wymieszać z drożdżami, cukrem, cukrem waniliowym, skórką cytrynową i solą. Wlać mleko, wbić żółtka, zagnieść.
Masło rozpuścić i ostudzić, wlać do ciasta, wyrobić. Ciasto powinno być gładkie, może być nieco lepkie.
Odstawić do wyrośnięcia w ciepłe miejsce na 1,5 godziny.

Wyrośnięte ciasto jeszcze raz szybko zagnieść, podzielić na trzy równe części. 
Pierwszą rozwałkować na koło o średnicy około 25 cm. Przekroić na 8 trójkątów (jak pizzę). 

Przy podstawie każdego trójkąta nakładać łyżeczkę powideł, zawinąć ciasny rulonik, zagiąć końce formując rogalik. 
Tak samo postąpić z pozostałym ciastem.

Gotowe rogaliki układać na blasze wyłożonej papierem do pieczenia. Odstawić na 20-30 minut do napuszenia.
Przed pieczeniem wierzch każdego rogalika posmarować roztrzepanym jajkiem.

Piec w 190 st. C. 15-20 minut, aż do zrumienienia.
Ostudzić na kratce.

Smacznego!

Październik zaczął się ciszą na blogu, ale obiecuję, że to tylko takie kiepskie początki. Mam już przygotowaną recenzję (czy też raczej moją opinię na temat) naprawdę świetnej książki, upiekłam też serniczki, które podbiły nasze serca. Jutro (mam nadzieję, że dam radę) mam zamiar poeksperymentować, i jeśli mi się uda powiem Wam, co zrobić z białkami, które zostają od rogalików. 
Plany są ambitne, mam nadzieję, że realizacja pójdzie gładko.