piątek, 29 września 2017

Herbatniki kakaowe, czyli o leku na jesienną melancholię

Razem z przedostatnim dniem września ogarnęła mnie melancholia. Rankami, już od powrotu z wakacji, we znaki daje mi się zimny, przeszywający do szpiku kości, wiatr. Dni, choć niespecjalnie deszczowe, są ciągle pochmurne. Słońce chyba, niczym niedźwiedź, zapadło w długi sen. Szkoda tylko, że tak szybko...
Po powrocie z pracy wyszłam z psami do ogrodu. Trawnik pokrył dywan suchych, szeleszczących liści. Uwielbiam ten dźwięk - ciche, uspokajające szur, szur, szur. Poddaję mu się całkowicie; przymykam oczy i znów mam sześć lat. Szuram stopami w kolorowych butach, a trzymający mnie za rękę Dziadek uśmiecha się z zadowoleniem. On nigdy nie narzekał na szuranie...

Na jesienną melancholię najlepsze są ciastka. Proste, szybkie i wypełniający dom błogim aromatem. Czy potrzeba czegoś więcej...?
Ja przerobiłam przepis Doroty; zamiast zwykłych, jasnych herbatników upiekłam takie mocno kakaowe, wsparte delikatnym dodatkiem kawy. Nie czuć jej, ale zdecydowanie podkręca czekoladowy smak. Moje herbatniki są malutkie; takie na dwa kęsy. Wyszło mi ich więc naprawdę dużo... A zniknęły niepostrzeżenie; pielgrzymki do puszki uprawiałam nie tylko ja, ale cała Rodzina z Siostrą na wiecznej diecie na czele.

Ciasteczka są cieniutkie, kruchutkie i niesamowicie wciągające. Niezbyt słodkie, idealne do kubka gorącej herbaty z cytryną i miodem. Jeszcze tylko dobra książka i chwila czasu, żeby móc się, choć na moment, oderwać od jesiennej rzeczywistości...

Herbatniki kakaowe


Składniki:
(na około 150 malutkich ciasteczek)
  • 220 g mąki pszennej
  • 30 g kakao
  • 1 łyżeczka kawy rozpuszczalnej (proszek)
  • 100 g cukru pudru
  • 1/4 łyżeczki soli
  • 100 g miękkiego masła
  • 100 ml śmietany kremówki (38%)
Mąkę, kakao i cukier puder przesiać, wymieszać z solą. Dodać masło i śmietanę, zmiksować tylko do połączenia składników. Z ciasta uformować kulę, zawinąć w folię spożywczą i schłodzić w lodówce przez 1 godzinę.

Schłodzone ciasto rozwałkować na grubość 2 mm, delikatnie podsypując mąką. Wycinać ciastka, układać na blasze wyłożonej papierem do pieczenia w niewielkich odstępach.

Piec w 180 st. C. przez 8-10 minut, w zależności od wielkości ciastek.
Ostudzić na kratce.

Smacznego!


Ja tymczasem nadal nie mogę wrócić do normalności. Chodzę ciągle półprzytomna i niewyspana; muszę na nowo nauczyć się wstawać w środku nocy i nie wariować...

czwartek, 28 września 2017

Ach, co to był za ślub! I figi w miodowym karmelu z miodowym semifreddo

W dniu ślubu wstałam o `szóstej rano. Mimo krótkiego snu - zaskakująco wypoczęta. Chyba emocje wzięły górę; czułam się bowiem dość dziwnie. Wiedziałam, że ten wielki, miesiącami wyczekiwany dzień właśnie nadszedł. A mimo, że - jakby nie patrzeć - byłam centralnym punktem całego dnia, miałam wrażenie, że wszystko dzieje się jakby obok mnie. Nie byłam nerwowa czy zestresowana; tak naprawdę ten dziwny spokój niemal mnie przerażał. 
Umyłam zęby, ubrałam się w getry i wygodną koszulkę, narzuciłam sweter i poszłam sobie zrobić herbaty. Bo czy można by ten dzień rozpocząć w jakiś inny sposób...? Trochę pogawędziłam z Tatą, żeby o siódmej rano oddać się w ręce siostry C. Układanie fryzury, z zegarkiem w ręku, zajęło dwie godziny. Nigdy w życiu nie spędziłam tyle czasu na fryzjerskim fotelu! Niemniej, efekt był zniewalający. Serio; byłam absolutnie zachwycona. I chociaż wiedziałam, czego się spodziewać, bo czesała mnie na próbę i dokładnie wiedziała, czego chcę, byłam w szoku, że z moich włosów można zrobić coś tak pięknego. A gdy do wszystkiego doszedł makijaż - niemal nie poznawałam się w lustrze.
Później wszystko nabrało tempa. Wkładanie sukni to, moi drodzy, droga przez mękę. Pamiętacie tę słynną scenę z Przeminęło z wiatrem, gdy Scarlett trzyma się łóżka, a służąca zaciąga jej gorset? Dokładnie tak wyglądałam tego ranka, tyle, że zamiast ciemnoskórej, porządnie zbudowanej damy zabrała się za mnie moja, przypominająca z figury gałązkę, Siostra. Była jednak tak samo brutalna i bezwzględna; skończyło się to przysłowiową talią osy i niemal zupełnym brakiem możliwości oddychania. Ale, jak mawia Babcia: żeby być piękną, trzeba cierpieć. Włożyłam więc buty na obcasie i uważając, żeby o nic nie zahaczyć, ruszyłam w najważniejszą z dróg.

Oczywiście, dojazd do kościoła, w normalnych warunkach zajmujący niecałe pięć minut, przedłużył się do ponad dwudziestu. Zanim zostałam zapakowana, a później wypakowana z auta, zanim dobyliśmy bukietu odkrywając, że bukiecik dla C., zamiast w butonierce, ciągle jest razem z moim w papierze, zanim tren został odpięty i odpowiednio ułożony, a ja ujęłam podane mi ramię Taty, C. zdążył się już poważnie zaniepokoić moją przedłużającą się nieobecnością. Nie mam bowiem w zwyczaju się spóźniać... Ale przecież pannie młodej wolno, prawda...?

Cała w uśmiechach, wsparta na ramieniu Taty kroczyłam przez kościół. Patrzyłam na moich uśmiechniętych, eleganckich gości, na już ocierającego łezkę niemal Teścia, ale przede wszystkim na C., który dumnie wyprostowany czekał pod ołtarzem, mnąc w palcach rąbek marynarki. W tajemnicy Wam powiem, że był chyba bardziej zdenerwowany ode mnie, co na co dzień się nie zdarza. A minę miał jak, nie przymierzając, najszczęśliwszy mężczyzna na świecie. 

Ceremonia przebiegła pomyślnie, niemal bez wpadek. W kluczowym momencie bowiem, po sakramentalnym tak, gdy nadszedł moment wymiany obrączek, C. w stanie pełnego podekscytowania moją po prostu wcisnął mi do ręki, zamknął mi dłoń i... Czekał. Gdy zorientował się, że dał mi obrączkę przeznaczoną dla mnie, szybko odebrał ją i już powoli i z należytą uwagą włożył mi ją na palec. 
A ja, jak to ja; nie mogłam powstrzymać śmiechu. I choć jego przyczyny nikt prawie nie zauważył, to już sam wybuch nie przeszedł bez echa i musiałam się później gęsto tłumaczyć.

Z kościoła wyszliśmy powoli, zerkając to na gości, to na siebie i z zachwytem obserwując czekającą na nas... Karetę. Po królu (nie pamiętam już jakim). Ryż sypał się gęsto, nie brakowało też dowcipnisi celujących w dekolt. Gdy już udało mi się wdrapać na miejsce i zasiąść w miarę godnie, gdy wręczono mi kieliszek szampana, konie ruszyły a goście klaskali, nadal miałam wrażenie, że śnię. 
I nie mogłam przestać się uśmiechać.

Figi. Zgrabne, o intensywnie fioletowej skórce i różowo-czerwonym wnętrzu, pełne drobnych, pękających pod zębami pesteczek. Uwielbiam! Za ich kształt, kolor i smak. I za to, że sezon na nie jest tak krótki, że nigdy nie zdążę się nimi nasycić ani znudzić.
Pierwsze w tym roku figi podałam z miodowym semifreddo, skąpane w miodowym karmelu. Wyszło coś tak pysznego, że gdyby nie odrobina zdrowego rozsądku, która gdzieś się tam jeszcze w zakamarkach mojego umysłu ostała, zjadłabym wszystko. Sama
Podobne semifreddo możecie znaleźć u Nigelli; moje ma nieco inne proporcje. Zamiast orzechów z oryginalnego przepisu podałam je ze świeżymi figami. Bo czyż istnieje coś doskonalszego, niż gorące, karmelizowane figi z lodami...?

Miodowe semifreddo z figami w miodowym karmelu


Składniki:
(na 1,2 l lodów)
  • 300 ml śmietany kremówki (38%)
  • 2 białka
  • 4 żółtka
  • 100 g miodu
  • 1 łyżka miodówki

figi w karmelu:
(na 2 porcje)
  • 2 figi
  • 40 g cukru
  • 1 łyżka miodu
  • 150 ml śmietany kremówki (38%)

Najpierw przygotować lody:
Żółtka z miodem ubić na parze na puszystą, jasną masę. Zdjąć miskę z garnka z wodą, ubijać, aż masa całkowicie ostygnie. Dodać miodówkę, połączyć.
Osobno ubić kremówkę i białka. Dodać śmietanę do masy żółtkowej, delikatnie wymieszać łyżką. Na końcu dodać białka, połączyć.
Przełożyć lody do pojemnika, zamrozić.

Figi pokroić na ćwiartki, odłożyć.
Na patelni skarmelizować cukier. Dodać miód, wymieszać. Wlać kremówkę (może pryskać), wymieszać. Podgrzewać, aż wszystko się ładnie połączy. Dodać figi, podgrzewać, aż nieco zmiękną, ale nie będą się rozpadać.

Nałożyć lody do miseczek, na wierzch wyłożyć figi. Polać pozostałym syropem.

Smacznego!

Lodów wychodzi oczywiście więcej niż na dwie porcje; figi jednak trzeba przygotowywać za każdym razem od początku; świeżo skarmelizowane są bowiem najlepsze.

wtorek, 26 września 2017

Ślub po duńsku, czyli uwaga! Kobieta! I jesienne ciasto ze śliwkami

O ślubie z C. dyskutowaliśmy długo i szeroko. Jak się pochodzi z różnych krajów i wyznaje różne religie, pytanie gdzie? nabiera dwojakiego sensu. 
Muszę przyznać, że nie było łatwo. W końcu jednak podjęliśmy decyzję praktyczną: ślub odbędzie się w Danii, bo C. ma zdecydowanie większą rodzinę niż ja. Teraz pozostawała tylko kwestia rodzaju ceremonii: świecka czy kościelna? C. nie miał wątpliwości; ślub musiał odbyć się w kościele. Koniec, kropka. Hmm... Ale jak to rozwiązać? Ma być dwóch duchownych? Słyszałam też o ślubach, gdzie tylko jedno z małżonków przysięgało, a drugie stało sobie jak parasol i miało tylko ładnie wyglądać. Coś takiego w grę nie wchodziło!
Udaliśmy się więc do najbliższego kościółka, i co się okazało? Że nasze religie są tak do siebie zbliżone, że bez problemu ślubu nam udzielą! Bez żadnych ceregieli; każde ma powiedzieć dwa razy tak, i pozamiatane. 
Musze przyznać, że odetchnęłam z wielką ulgą.

Problem pojawił się na kilka dni przed ceremonią; okazało się, że godzinę przed naszym jest inny ślub i pastor, który miał się nami zająć, nie da rady. Będzie więc inny. A raczej inna; bo tutaj pastorzy są obojga płci. Szczerze mówiąc, mnie samą średnio to obeszło, ale obawiałam się reakcji mojej Babci... Na szczęście okazała się kobietą na tyle nowoczesną, że zaakceptowała sprawę bez mrugnięcia okiem. 
Uff... Skandalu nie będzie.

A Wy? Byliście kiedyś na ślubie, którego udzielała kobieta...?

Tymczasem mam dla Was banalnie proste ciasto z wczesnojesiennymi owocami: śliwkami i jeżynami. Pierwsze od sąsiada zza płotu, drugich nazbierała Młoda z Tomaszem. Nic nie może się zmarnować, wrzuciłam więc wszystko do prostego ciasta jogurtowego podkręconego kardamonem. Wyszło, muszę przyznać, wyjątkowo pysznie. Soczyste owoce, chrupiąca, cukrowo-migdałowa skorupka i delikatna nuta kardamonu w tle - naprawdę smakowita kompozycja. Spróbujcie, póki jeszcze można w lesie nazbierać jeżyn!

A jeśli macie ochotę na jakieś inne desery ze śliwkami, koniecznie sprawdźcie, co upichciły Mirabelka i Malwina!

Ciasto jogurtowe ze śliwkami i jeżynami


Składniki:
(na tortownicę o średnicy 26 cm)
  • 295 g mąki pszennej
  • 1,5 łyżeczki proszku do pieczenia
  • 1/2 łyżeczki sody oczyszczonej
  • 100 g cukru
  • 1 łyżeczka mielonego kardamonu
  • 2 jajka
  • 50 g złotego syropu
  • 250 ml jogurtu naturalnego
  • 150 ml oleju
dodatkowo:
  • 200 g śliwek (waga bez pestek)
  • 100 g jeżyn
  • 50 g płatków migdałowych
  • 2 łyżki cukru perłowego
Mąkę z proszkiem i sodą przesiać, dodać cukier i kardamon, połączyć.
Jajka roztrzepać, dodać syrop, jogurt i olej, połączyć.
Dodać mokre składniki do suchych, wymieszać tylko do połączenia.
Przelać ciasto do formy wyłożonej papierem do pieczenia. Na wierzchu ułożyć owoce, posypać płatkami migdałowymi i cukrem.

Piec w 175 st. C. przez 50 minut, aż do suchego patyczka.
Ostudzić na kratce.

Smacznego!

Wczoraj, zerkając do kalendarza, z zaskoczeniem odkryłam, że dzisiaj mija równo miesiąc od wesela. Z tej okazji kupiłam koszyczek dorodnych i drogich jak nieszczęście kurek - będzie tarta. Z białym winem. W końcu taka okazja nie zdarza się co dzień...

niedziela, 24 września 2017

Jej puchatość drożdżówka. I o moim nastawieniu do jesieni

Jesień... 
W tym roku, muszę przyznać, niemiło zaskoczyła mnie jeszcze pod koniec lata. Wracając z cudownych wakacji, prosto z ciągle jeszcze przyjemnie ciepłej Barcelony i słonecznego Turynu, trafiłam wprost pod duńskie ulewy. Wrzesień był mokry, wietrzny i nieprzyjemny, a pochłaniające świat ciemności już w okolicach dwudziestej przygnębiają mnie ogromnie. Jeszcze chwila, a znów wejdę w wampirzy tryb - wychodzę do pracy po ciemku, wracam po ciemku... Ciężko wtedy znaleźć motywację do czegokolwiek; siedzenie na kanapie pod kocem (albo dwoma), z kubkiem gorącej herbaty w zasięgu ręki i talerzykiem pachnącego ciasta na kolanach, wydaje się być szczytem możliwości. 

Gdy w końcu znalazłam chwilę na przejrzenie znajomych blogów, niemal wszędzie wyczytałam mniej lub bardziej zawoalowane przytyki pod adresem jesieni. Że brzydka, deszczowa i zimna, i że w ogóle nikt jej nie chce. A wiecie, co ja Wam powiem...? Ja już wolę jesień od lata, którego w tym roku jakby nie było. Bo pierwszy jesienny dzień (ten kalendarzowy) przywitał mnie słońcem i ciepłem. Z kubkiem herbaty usiadłam w ogrodzie i wystawiłam twarz na słoneczne promienie; z zadowoleniem przymknęłam oczy i spod przymrużonych powiek obserwowałam lepkie nitki babiego lata leniwie osiadające na żywopłocie. Po niebie snuły się białe obłoczki, a ja nie mogłam przestać się uśmiechać. Mam nadzieję, że taka właśnie jesień zostanie z nami jak najdłużej i wynagrodzi deszczowe, zimne lato...

Jeszcze przed wyjazdem upiekłam nam drożdżówkę. Prostą, szybką, a jednocześnie efektowną z uwagi na jej ślimaczy kształt. Młoda nazbierała jeżyn, w szafce znalazłam słoiczek kremu z białej czekolady z pistacjami, i tak powstała mięciutka, słodka i pyszna drożdżówka. Wyrosła niesamowicie; wyszła zaskakująco puchata i delikatna. Lekko kwaśne jeżyny świetnie skomponowały się ze słodkim kremem; skubaliśmy ją w drodze do Amsterdamu i muszę przyznać, że zniknęła szybciej, niż się spodziewałam. W końcu byliśmy już tylko we dwoje...

Drożdżówka z kremem czekoladowo-pistacjowym i jeżynami


Składniki:
(na formę o średnicy 28 cm)
  • 650 g mąki pszennej
  • 25 g świeżych drożdży
  • 80 g cukru
  • 300 ml letniego mleka
  • 1 jajko
  • 80 g masła
  • 1 łyżeczka soli

nadzienie:
  • 150 g kremu czekoladowo-pistacjowego
  • 100 g jeżyn

dodatkowo:
  • 1 jajko
  • 1 łyżka mleka
  • 2 łyżki cukru pudru

Masło rozpuścić, przestudzić.
Mąkę przesiać do dużej miski. Po środku zrobić wgłębienie, wkruszyć drożdże, wsypać 1 łyżeczkę cukru i wlać 100 ml mleka. Odstawić na 10-15 minut, aż na powierzchni pojawią się bąbelki. Dodać pozostałe mleko i cukier, wbić jajko. Zagnieść. Powoli wlać masło, na końcu dodać sól. Wyrobić gładkie, nieco lepkie ciasto.

Odstawić do wyrośnięcia na 45-60 minut.

Wyrośnięte ciasto rozwałkować na prostokąt o wymiarach 30x50 cm. Przeciąć wzdłuż na trzy paski, każdy z nich posmarować kremem czekoladowym, a następnie zwinąć w rulon. 
Formę wyłożyć papierem do pieczenia, a w niej ułożyć ruloniki z ciasta w formie ślimaka. Pomiędzy nie wcisnąć jeżyny, jedna przy drugiej.
Odstawić do wyrośnięcia na 20 minut.

Posmarować jajkiem roztrzepanym z mlekiem.

Piec w 180 st. C. przez 30-35 minut.
Ostudzić.

Oprószyć cukrem pudrem.

Smacznego!


I tak, wiem; miałam pisać o ślubie i podróżach. Ale powrót do pracy nie był łatwy, i zanim wejdę znów w codzienny rytm i na nowo przyzwyczaję się do wstawania o nieludzkich porach, będę pisać, co z palców na klawiaturę spłynie...

czwartek, 21 września 2017

Psie historie. I zdrowe śniadanie figowo-orzechowe

Psa pierwsza ma bzika na punkcie swoich łapek. Nikt nie może ich dotykać, nawet C. A musicie wiedzieć, że C. to dla niej bóstwo nad bóstwami, najlepszy, najcudowniejszy i jedyny pan. I choć jest moja, i moja była, zanim w ogóle go jeszcze poznałam, zdradziła mnie bez mrugnięcia okiem, wesoło merdając ogonkiem. Wzięła mnie z zaskoczenia; normalnie bowiem dłuższą chwilę zajmuje jej zaznajomienie się z nowymi ludźmi. Nie ma tak, że od razu buźki i daj łapkę, nie nie... Najpierw powarkiwanie, później obszczekiwanie, następnie niepewne obchodzenie wielkim łukiem, a na końcu ewentualnie zgoda na miźnięcie. Jedno. Może dwa, jeśli osobnik wyjątkowo przypadnie jej do gustu.
C. tylko zobaczyła, obwąchała, po czym bez jakiegokolwiek przymusu wskoczyła mu na kolana. Jest w niego wpatrzona jak w obrazek, a mnie niechybnie za pięć groszy by sprzedała.

Ale łapek nawet jemu nie pozwala dotykać.
Kiedy więc znów podjęliśmy się karkołomnego wyzwania, jakim jest strzyżenie Ptysi, zaczęliśmy od grzbietu. Poszło zadziwiająco łatwo. Później główka i pyszczek - kilka podejść, ale obeszło się bez dantejskich scen. Przycięcia ogona nawet nie zauważyła, zostały już tylko łapki... I tak, tu własnie zaczęły się schody. Do tylnych kilka podejść, na raty, myląc tropy - ale w końcu się udało. Przednie - jak puchate były, tak puchate są.
Wyobraźcie więc sobie Ptysię w aktualnym stanie: przycięta trochę krzywo, ale z gracją, króciutko, żeby nie trzeba było za chwilę całej procedury powtarzać, mała główka, małe ciałko, i dwie wielkie, włochate łapki...
Myślę, że żaden pudel by się nie powstydził.

Tematem kolejnego wspólnego gotowania było śniadanie z dodatkiem fig. Tym razem troszkę się spóźniłam ze względu na wakacje, ale odmówić sobie przecież nie mogłam. Figi, moje ukochane... To je pierwsze włożyłam do koszyka przy okazji pierwszej wizyty po powrocie. nie umiem oprzeć się ich kuszącej, fioletowej barwie... Działają na mnie jak narkotyk; po prostu muszę je mieć!
Zaczęłam od skarmelizowania ich w miodzie i podania z domowymi lodami; ale o tym innym razem. Gdy za oknem cztery stopnie, takie śniadania w grę nie wchodzą.

U Pomidorowej Ani znalazłam jednak przepis na pudding chia. Z dodatkiem kakao. I fig. Czy można się oprzeć takiemu połączeniu...? Szczególnie zaintrygował mnie syrop daktylowo-orzechowy; nie jestem wielką fanką klasycznego masła orzechowego z fistaszków, ale od czasu do czasu miewam na nie chrapkę. Tak ja teraz.
Okazuje się, że rzeczony syrop bardziej przypomina dość gęsty krem. Smakuje... No cóż, daktylami i masłem orzechowym (w końcu tak naprawdę to tylko te dwa składniki). Najpierw zdecydowanie czuć smak orzeszków, później dochodzi słodycz daktyli. Po pierwszej łyżeczce stwierdziłam, że to chyba jednak nie mój smak. Po drugiej, że chyba jednak coś w nim jest. Po trzeciej, że właściwie to nawet mi smakuje. Po czwartej, że połączenie daktyli i masła orzechowego to naprawdę dobry pomysł. Po piątej... Że muszę przestać jeść, bo do puddingu nie starczy!
Myślę, że fani masła orzechowego będą zachwyceni. Ja myślę tymczasem o nieco delikatniejszym połączeniu daktyli z masłem migdałowym... Ale póki co - tylko myślę.
Pudding zrobiłam po swojemu, na maślance, przez co nie jest specjalnie słodki. Ale nie martwcie się - syrop nadrabia. Całość smakuje wyśmienicie ze świeżymi figami, ale inne sezonowe owoce też się sprawdzą (gruszki, mmm...).

Jeśli jednak macie apetyt na figi właśnie, koniecznie sprawdźcie śniadaniowe propozycje Mirabelki i Ani.

Kakaowo-maślankowy pudding chia z syropem daktylowo-orzechowym i figami


Składniki:
(na 2 porcje)
  • 300 ml maślanki
  • 100 ml mleka
  • 3 łyżki nasion chia
  • 3 łyżki kakao
  • 1/4 łyżeczki soli
  • 2-3 łyżki syropu z agawy
dodatkowo:
  • 2 figi
syrop:
(na ok 500 g)
  • 200 g suszonych daktyli (bez pestek)
  • 200 ml wrzątku
  • 75 g masła orzechowego
Przygotować syrop:
Daktyle zalać wrzątkiem, przykryć, odstawić na 30 minut. Po tym czasie dodać masło orzechowe, zmiksować blenderem na gładki krem. W razie potrzeby dolać nieco wody.
Schłodzić.

Maślankę, mleko i chia dobrze wymieszać (najlepiej trzepaczką), odstawić na 15 minut. Po tym czasie dodać kakao, sól i syrop, dobrze połączyć. Odstawić na noc do lodówki.

Rano pudding przełożyć do szklanek, polać syropem. Podawać z ćwiartakami fig.

Smacznego!


Syropu wychodzi więcej, niż potrzeba. Ale nie martwcie się; następnym razem powiem Wam, co zrobić z resztą (o ile po prostu nie wyjecie jej łyżeczką...).

wtorek, 19 września 2017

Ostatnie tchnienie lata: tarta z malinami i morelami

Dłuższą chwilę mnie tutaj nie było, prawda...? Ale tym razem mam naprawdę dobre usprawiedliwienie - w podróży poślubnej po prostu nie wypada spędzać czasu przed ekranem komputera, choćby nie wiem jak bardzo miało się ochotę podzielić z Wami wrażeniami. A uwierzcie - tych jestem pełna; pomysłów na posty nie zabraknie mi przynajmniej do końca roku. Mam tylko jeden problem - od czego zacząć...?
Hmm... Myślę, że żeby nie popadać w rutynę - spróbuję od końca.

Do domu wróciliśmy już tydzień temu, ale okazuje się, że człowiek w ostatnich dniach urlopu nie ma czasu na leniuchowanie. Trzeba było wyprać wszystkie ubrania z podróży (a przez dwa tygodnie trochę się tego nazbierało), a także pościele, ręczniki i wszystko to, czego przed wyjazdem wyprać nie zdążyłam. Jak w zegarku więc co dwie godziny i piętnaście minut schodziłam na dół żeby wymienić zawartość pralki. I tak przez trzy dni...
Poza tym siostra C. wraz z małżonkiem postanowili wyprawić wspólne urodziny, a że przez ponad trzy tygodnie nic nie piekłam zawzięłam się, i przygotowałam tort. Taki porządny, z marcepanowymi dekoracjami i kremem maślanym. Pokażę Wam go przy innej okazji. 

A wczoraj wróciłam do pracy.
Oj, ciężko było wstać o wpół do czwartej nad ranem... Szczególnie, że teraz słońce wschodzi dopiero po szóstej, więc nie tylko wstaję, ale całą drogę odbywam w całkowitych ciemnościach. Razem z niemal nieustannym deszczem działa to na mnie, muszę przyznać, dość depresyjnie. Szczególnie po dniach spędzonych w słonecznej i ciepłej Barcelonie. Na szczęście koledzy nie zawiedli i w sposób jednoznaczny wyrazili ukontentowanie z mojego powrotu; były i całusy, i uściski i wyrazy nadziei, że moje małżeństwo będzie trwałe, a co za tym idzie, potrzeba tak długiego urlopu po raz kolejny nie zaistnieje.

Tymczasem powoli na nowo rozgaszczam się w mojej kuchni. Odnajduję lekko zaniedbane ścieżki i właściwie proporcje. Połączenia smaków, do których tak lubię wracać i te zupełnie nowe, które sprawdzą się albo i nie.
Zaskoczył mnie fakt, że w Danii jest już jesień. I to nie ta złota, stonowana, która pozwoli pomału się przestawić. Jest szaro, buro i deszczowo, a gdy rano na termometrze zobaczyłam siedem stopni powyżej zera, odruchowo szczelniej otuliłam się szalem. W sklepach królują śliwki, gruszki i dynie, a pierwszym, co z niemal pietyzmem włożyłam do koszyka, było opakowanie świeżych, soczyście fioletowych fig. I tak, to zdecydowanie są moje smaki, niecierpliwie przecież czekam na pierwsze kasztany, ale... Gdzie lato, gdzie truskawki, maliny, porzeczki...? Gdzie ciepłe wieczory w ogrodzie, ogniska i kiełbaski nad nimi pieczone? Nie zdążyłam się tego roku tym wszystkim nacieszyć; pogoda nie dopisała, owocom zabrakło słodyczy, a ja czuję tak wielki niedosyt, że ciężko mi się z obecnym stanem rzeczy pogodzić. Co robić...?
Upiec ciasto!

Mam dla Was jeszcze letnią tartę, z malinami, morelami i boskim kremem budyniowym, pod którym ukryłam cienką warstwę obłędnej masy orzechowej. A wszystko to zapiekłam na cudownie kruchym cieście. Prosta, pełna słońca tarta, która z pewnością uczyni niejedno deszczowe popołudnie odrobinę bardziej znośnym.

Tarta z kremem budyniowym i owocami


Składniki:
(na formę do tary o wymiarach 34x9 cm)

spód:
  • 160 g mąki pszennej
  • 30 g cukru
  • 60 g zimnego masła
  • 1 jajko

masa orzechowa:
  • 50 g złotego syropu
  • 40 g grubo zmielonych orzechów włoskich
  • 20 g masła
  • 1 jajko
  • 1/2 łyżeczka ekstraktu z wanilii

krem budyniowy:
  • 110 g serka mascarpone
  • 60 ml śmietany kremówki (38%)
  • 1 jajko
  • 30 g budyniu waniliowego (proszek)
  • 25 g cukru

dodatkowo:
  • 100 g malin
  • 3 morele

Mąkę przesiać, wymiezać z cukrem. Dodać masło, posiekać, a nastpęnie rozterzeć palcami na kruszonkę. Wbić jajko, szybko zagnieść gładkie ciasto.

Ciasto rozwałkować na prostokąt nieco większy od formy; wyłożyć ciastem formę, formując brzegi.
Schłodzić w lodówce prze 30-45 minut.

Ciasto gęsto nakłuć widelcem. Przykryć papierem od pieczenia, obciążyć kamykami do pieczenia.

Piec w 180 st. C. przez 12 minut.
Zdjąć z ciasta obciążenie i papier.

Podpiekać kolejne 10 minut w 180 st. C.

W tym czasie przygotować masę orzechową.
Orzechy, syrop, masło,jajko i ekstrakt umieścić w garnuszku. Zagotować, a następnie podgrzewać przez 5 minut, cały czas mieszając, aż masa zgęstnieje. Jeszcze ciepłą masę orzechową równomiernie rozprowadzić na kruchym spodzie.
Odstawić.

Mascarpone, kremówkę, jajko, budyń i cukier roztrzepać tylko do połączenia składników. Wylać na masę orzechową. Na wierzchu ułożyć połówki moreli i maliny.

Piec w 160 st. C. przez 20-25 minut, aż masa się zetnie.
Ostudzić, schłodzić przed podaniem.

Smacznego!

Przez następne tygodnie będę pisać o ślubie i tych wszystkich wspaniałych miejscach, które miałam okazję odwiedzić. 
I choć było wspaniale, to wiecie co...? W domu też jest dobrze...