środa, 30 września 2015

Liebster Blog Award (liczę na Waszą wyrozumiałość)

Okazuje się, że mnie lubicie. Albo mojego bloga, ale to prawie to samo. Może wysuwam zbyt daleko idące wnioski, ale... Są takie przyjemne! Bo każdy chyba lubi być lubiany, prawda...?
Dostałam kolejne nominacje do Liebster Blog Award, i jest mi z tego powodu szalenie przyjemnie. Trzy świetne blogerki uznały, że chciałaby się dowiedzieć czegoś więcej akurat o mnie. Dlatego, bez przydługich wstępów tym razem, od razu przejdę do rzeczy.


Na początek pytania od Marty:

1. Ulubione danie?
To trudne pytanie, szczególnie dla blogerki kulinarnej. Jest tyle różnych różności... Ale niech będzie sernik i wszelkie jego wariacje.

2. Dla kogo kochasz gotować?
Dla wszystkich, którzy chcą jeść to, co przygotowałam. Najbardziej oczywiście dla bliskich i znajomych, ale też dla zupełnie obcych ludzi - ich, mam wrażenie, trudniej zachwycić.

3. Życiowy autorytet?
Hmm... Nigdy się nad tym specjalnie nie zastanawiałam. Staram się brać od innych to, co mają najlepszego.

4. Skąd pomysł na bloga?
Z zazdrości. Przez długie miesiące podziwiałam inne blogi, zachwycały mnie i po prostu zazdrościłam innym, że mają, a ja nie... Więc też założyłam. 

5. Wolisz kalafior czy brokuły?
Nie umiem wybrać, bardzo lubię jedno i drugie.

6. Wolisz żelki czy ciągutki?
Ciągutki, zdecydowanie.

7. Kogo wzięłabyś na bezludną wyspę?
Mojego C. On jeden chyba tylko by ze mną wytrzymał...

8. Jedno słowo mówiące o Tobie wszystko?
Ja.

9. Wolisz psy czy koty?
Jestem zdecydowanie psią mamą. Moi Rodzice mają psa, ja też mam moją Ptysię, i nie wyobrażam sobie mojego domu bez niej.

10. Dzień zaczynasz od...?
Umycia zębów.

11. Na śniadanie jem...?
Mnóstwo różnych rzeczy (o ile jem śniadanie). Naleśniki, gofry, kanapki, owsianki, musli, tosty... A czasem nawet ciastka.

Pytania od Iwonki:

1. Co skłoniło Cię do prowadzenia bloga?
Chęć posiadania swojego miejsca w sieci.

2.Jak długo przymierzałaś się do blogowania?
Kilka miesięcy. Były dwie nieudane próby; dzisiaj mam w końcu mojego bloga, o jakim marzyłam.

3. Jaki składnik jest zawsze obecny w Twojej kuchni?
Mleko. Świat może się walić, ale mleka zabraknąć nie może.

4. Bez czego nie wyobrażasz sobie uroczystej kolacji?
Eleganckiego nakrycia stołu, świeżych kwiatów, świec i podniosłego nastroju zebranych.

5. Czy kiedykolwiek zrobiłaś własnoręcznie ciasto francuskie?
Owszem. Dawno temu w domu, a później w szkole robiłam je kilkanaście razy - jest to dużo zabawniejsze ze specjalną maszyną do wałkowania.

6. Czy cierpisz na manię kupowania naczyń, zastawy, talerzyków i innych przedmiotów, które można wykorzystać do fotografowania potraw?
Nie nazwałabym tego manią... Nie, póki co, daleka jestem od tego. Ogranicza mnie głównie brak miejsca w naszym małym mieszkanku... Może kiedyś rozwinę się w tym kierunku.

7. Co najbardziej orientalnego/egzotycznego jadłaś w swoim życiu?
Hmm... Trudne pytanie. Ale chyba mięso z kangura.

8. Co przygotowujesz, gdy zjawiają się niespodziewani goście w dość licznej grupie?
Zostało mi to jeszcze z czasów, gdy nie potrafiłam gotować: herbatę.

9. Ile czasu tygodniowo poświęcasz na blogowanie?
Różnie... Wszystko zależy od tego, ile mam czasu. Ale kilkanaście godzin z pewnością.

10. Czy statystyka na blogu ma jakieś znaczenie?
Nie. Choć cieszy mnie każdy nowy komentarz i obserwator.

11. Czy masz odwagę powiedzieć: "Jestem blogerką i jestem z siebie bardzo dumna"?
Czy ja wiem, czy bardzo...? Trochę jestem, ale bardziej z tego, co blog pozwolił mi osiągnąć, niż z niego samego.

I na koniec pytania od Pinky:

1. Co jest najlepszą rzeczą, jaką dało Ci blogowanie?
Odkrycie, że moją pasją jest pieczenie, i że chcę się w tym kierunku rozwijać zawodowo.

2. Co najbardziej lubisz jeść na śniadanie?
Najbardziej lubię słodkie śniadania: naleśniki, gofry i inne placuszki.

3. Czym najchętniej faszerujesz naleśniki?
Twarogiem i lodami.

4. Które miejsce na Ziemi najbardziej Cię pociąga i widziałabyś tam siebie w przyszłości?
Do Danii trafiłam przypadkiem, zanim jeszcze Skandynawia stała się taka modna. Co zaskakujące, zadomowiłam się tutaj; przyzwyczaiłam się do gulgoczącego języka, a nawet odnalazłam w nim melodię; nauczyłam się doceniać gorące, letni i dni i te prawdziwie mroźne w środku zimy, jednocześnie radząc sobie z jesienną szarugą, która panuje tutaj przez większość roku. Polubiłam duńskie jedzenie, i samych Duńczyków. Tutaj zostanę.

5. Co oznacza dla Ciebie "być szczęśliwym"?
Budzić się rano i z uśmiechem spoglądać w nadchodzący dzień.

6. Która książka wpłynęła na Twój światopogląd i dlaczego?
Wiele jest takich... Myślę, że wszystkie lektury, które przeczytałam, miały wpływ na moją osobowość. Sprawiły, że mam bogatą wyobraźnię i nie boję się jej wykorzystywać.

7. Kto jest dla Ciebie inspirującą osobą?
I znów - wiele jest takich. Ale moim idolem jest Jonathan Carroll - pokochałam go za jego książki, wyobraźnię, magię, jaką mnie raczy. Chciałabym tak umieć wpływać na ludzi poprzez moją pracę.

8. Gdzie widzisz siebie za 10 lat?
W mojej małej kawiarence, z której ludzie będą wychodzić szczęśliwsi o kawałek ciasta.

9. Jakie jest Twoje największe dziwactwo albo fanaberia?
Nie mam dziwactw... Albo inaczej: mam ich tyle, że lepiej nie zaczynać...

10. Jaki jest Twój ulubiony serial?
I znów: jest ich sporo, bo jesteśmy z C. serialowymi maniakami. Do Kości i Kochanych kłopotów mam ogromny sentyment, bo to pierwsze serial, jakie zaczęłam tak naprawdę oglądać. Ostatnio Pushing daisies zachwyciło mnie niesamowicie i prawie płakałam jak odkryłam, że skończyli na drugim sezonie...

11. Co jest Twoją największą pasją?
Czytanie książek i pieczenie.

Tak, wiem, ile czasu zajęło mi napisanie tego posta... Ale wakacje, a później powakacyjne rozleniwienie i pewne rzeczy, które mnie bardzo zajmują, odciągnęły mnie od pisania. A nie chciałam tego zrobić po łebkach, tylko poświęcić temu wpisowi odpowiednio dużo uwagi. Bardzo Wam dziękuję za nominacje, mam nadzieję, że odpowiedzi choć trochę Was usatysfakcjonowały.

wtorek, 29 września 2015

Ciasto ze słonecznymi śliwkami

Wstałam rano (tym razem się udało), ubrałam marynarkę i wysokie buty, i poszłam z Ptysią do parku. Pięknie było. Poranne słońce rozświetlało krople rosy na ciągle jeszcze wiosenno-zielonej trawie, wśród których moja psa buszowała zapamiętale. Gdy podniosła łepek i spojrzała na mnie z zabawnie przekrzywioną główką, na nosie zalśniły jej kropelki wody. Otrząsnęła się szybko i pobiegła dalej, a ja żałowałam, że nie mam ze sobą aparatu. Śliczne by było to zdjęcie...
Ona z mokrymi łapami i brzuszkiem, ja z mokrymi butami, wróciłyśmy niespiesznie do domu, wdychając zapach jesieni. Bo choć słońce świeci radośnie i jest nawet całkiem przyjemnie ciepło, nie można się już dłużej oszukiwać. Jesień rozgościła się już na polach i w sadach, na bezkresnych łąkach i nawet w zakamarkach dużych miast. Choćby tylko opadłym liściem i lśniącym kasztanem, naznaczyła swoją obecność. 
A ja wcale nie mam jej za złe! Lubię jesień, która otula nas szeleszczącym płaszczem spokoju. Trochę zagubiona, poddaję się jej nastrojom. Kroczymy ramię w ramię, ku nieznanemu.

I dzisiaj mam dla Was prawdziwie jesienne ciasto. Razem z Panną Malwinną, Mopsikiem, Lejdi i Anią postanowiłyśmy wykorzystać w naszych kuchniach śliwki. Ich intensywny fiolet przyprawia niemal o zawroty głowy, gdy słodki sok ścieka po brodzie. Tym razem jednak nie poszłam utartą ścieżką, i sięgnęłam po zupełnie inny rodzaj śliwek. Słonecznie żółte, dziko rosnące niemal wszędzie: mirabelki. Ach, jaka śliczna to nazwa! Nie wiem dlaczego, kojarzy mi się z Paryżem i francuską elegancją. Dlatego moje słonecznie kuleczki, jeszcze z Polski przywiezione, połączyłam z migdałami. Tarte w cieście i płatki na wierzchu, które razem z cukrem tworzą cudownie chrupiącą skorupkę. Moje śliwki były bardzo soczyste; na zdjęciu widać, że sok się skarmelizował na brzegach. Całość wyszła obłędnie pyszna - słodko-kwaśna, miękko-chrupiąca, cudownie soczysta. Spróbujcie, póki jeszcze można znaleźć mirabelki!

Przepis znalazłam na blogu Bazylia czy wanilia, nieco tylko zmieniając.

Migdałowe ciasto z mirabelkami


Składniki:
(na formę o średnicy 26 cm)
  • 3 jajka
  • 125 g cukru
  • 1 łyżeczka cukru waniliowego
  • 100 g mielonych migdałów
  • 250 g mąki pszennej
  • 2 łyżeczki proszku do pieczenia
  • 150 ml jogurtu naturalnego
  • 200 g masła
dodatkowo:
  • 500 g mirabelek
  • 30 g płatków migdałowych
  • 2 łyżki cukru
Mirabelki umyć, przekroić na połowy i usunąć pestki.
Masło rozpuścić i przestudzić.
Mąkę przesiać, wymieszać z mielonymi migdałami i proszkiem do pieczenia.

Jajka utrzeć z cukrem i cukrem waniliowym na puszystą, jasną masę. Na zmianę dodawać mąkę, jogurt i masło, miksując na najniższych obrotach miksera. Masę przełożyć do formy wyłożonej papierem do pieczenia. Na wierzchu ułożyć mirabelki, rozcięciami do góry, posypać płatkami migdałów i pozostałym cukrem.

Piec w 180 st. C. przez 45-50 minut.
Ostudzić.

Smacznego!

Po spokojnym i zadumanym poranku, nadszedł obfitujący we wrażenia dzień; tu spotkanie, tam spotkanie... 
Zmęczyłam się.

poniedziałek, 28 września 2015

Bananowa tarta z bezą

Troszkę dzisiaj zaspałam. Miałam wstać razem z C., przed siódmą; miałam mieć trochę czasu dla siebie. Chciałam niespiesznie zjeść śniadanie, wypić kubek (albo dwa) gorącej herbaty. Poczytać książkę, bo koniec roku zbliża się nieubłaganie, o czym świadczą pierwsze świąteczne dekoracje na sklepowych wystawach. 
Tymczasem ciepła pościel okazała się być tak kuszącą i miękką, że nie mogłam wydobyć się z jej objęć. Wręcz przeciwnie - wiercąc się i moszcząc, zanurzałam się w niej coraz głębiej... Gdy w końcu wstałam, słońce było już całkiem wysoko. Zamiast więc porannych rytuałów i rozleniwienia, towarzyszył mi stary przyjaciel: pośpiech. Szybko się umyłam, uczesałam, ubrałam. W biegu wypiłam kilka łyków wczorajszej herbaty, chwyciłam czekoladowe ciastko zamiast śniadania. Pobiegłam łapać życie za ogon; znów się nie udało. A może...? 
Odpowiedzi, póki co, brak.

Dzisiaj mam dla Was bardzo ciekawe, nieoczywiste ciasto. Znalazłam je w książce Saved by cake Marian Keyes, gdzie od razu wpadło mi w oko. Głównie dlatego, że banany kojarzą mi się z tradycyjnymi chlebkami, ewentualnie muffinami. Czasem jeszcze wrzucam je do koktajlów, albo dodaję do owocowych sorbetów, żeby były bardziej kremowe. Jest jeszcze znane wszystkim banoffee pie, któremu, choć niemożebnie wręcz słodki, nikt się oprzeć nie umie...

A tutaj Marian proponuje tartę, w dodatku z bezą. Hmm... Szczerze mówiąc, bałam się, że wyjdzie śmiertelnie słodka i mdła, i trochę się wahałam, zanim zabrałam się do dzieła. Dusza eksperymentatora jednak doszła do głosu, i w końcu postanowiłam przerobić banany na taką właśnie tartę.
W przepisie zaszło kilka zmian. Po pierwsze: kruchy spód z dodatkiem jajka, żeby się tak nie kruszył. Do kremu dodałam rozgniecione banany zamiast esencji, o której sama Marian pisze, że możliwe, że że względu na skład chemiczny, jest nielegalna w niektórych krajach. Przez to zabrakło mi bananów na spód, ale całość i tak wyszła intensywnie bananowa. Nawet beza przeszła smakiem tych owoców!

Ciasto zaskakuje konsystencją: kruchy spód, rozpływający się w ustach, bardzo delikatny krem i znów na górze: chrupiąca beza. Całość jest słodka, ale nie przesłodzona - nie martwcie się o to. Do kremu można dodać nieco soku z cytryny - zbalansuje słodycz, a przy okazji zapobiegnie ciemnieniu ciasta, co jest jego jedyną wadą. Cóż, banany mają to do siebie, że w kontakcie z powietrzem tracą swoją słoneczną barwę... 
Mimo tej drobnej niedogodności - polecam Wam ogromnie! To taka przyjemna odskocznia od klasyki.

Tarta bananowa z bezą


Składniki:
(na formę do tarty o średnicy 20 cm)

spód:
  • 170 g mąki pszennej
  • 1/4 łyżeczki soli
  • 80 g zimnego masła
  • 1 jajko

krem bananowy:
  • 500 ml mleka
  • 100 g cukru
  • 100 g mąki pszennej
  • 1/4 łyżeczki soli
  • 4 żółtka
  • 55 g zimnego masła
  • 1 banan

beza:
  • 4 białka
  • 170 g cukru

dodatkowo:
  • 2 banany

Mąkę przesiać, wymieszać z solą. Dodać masło, posiekać, a następnie rozterzeć palcami. Na końcu wbić jajko, szybko zagnieść ciasto.
Ciasto rozwałkować na koło o średnicy nieco większej niż średnica formy. Wyłożyć ciastem foremkę. Schłodzić w lodówce przez 1 godzinę.

W tym czasie przygotować krem bananowy.
Mleko zagotować. Cukier, mąkę i sól wymieszać. Wlewać powoli gorące mleko, cały czas mieszając trzepaczką, żeby nie zrobiły się grudki. Przelać z powrotem do garnka, podgrzewać, cały czas mieszając, aż masa zacznie nieco gęstnieć.
W tym czasie ubić żółtka na puszystą, jasną masę. Powoli wlewać do nich gorącą masę mleczną, cały czas miksując. Przelać całość z powrotem do garnka, podgrzewać, cały czas mieszając, aż masa osiągnie konsystencję gęstego budyniu. Zdjąć z palnika, dodać rozgniecionego widelcem banana, dokładnie wymieszać. Na końcu dodać masło pokrojone w kostkę, wymieszać, aż całkowicie się rozpuści.
Odstawić krem do wystudzenia.

Po tym czasie ciasto nakłuć widelcem, przykryć papierem do pieczenia i wysypać kulkami do pieczenia.

Piec w 180 st. C. przez 15 minut.
Po tym czasie zdjąć obciążenie i papier.

Piec w 180 st. C. przez 10 minut.
Ostudzić.

Na ostudzonym spodzie ułożyć pokrojone w grube plasterki banany. Na wierzch wyłożyć krem, wyrównać powierzchnię. Wstawić na 2-3 godziny do lodówki.

Po tym czasie ubić białka na sztywną masę, pod koniec partiami dodając cukier. Wyłożyć bezę na krem.

Piec w 180 st. C. przez 20 minut, aż beza się zezłoci.
Ostudzić.

Smacznego!

Oglądaliście zaćmienie księżyca...? Ja, szczerze mówiąc, poddałam się o wpół do czwartej, bo nic się nie działo...

piątek, 25 września 2015

"Coraz bliżej Święta..." I nieświąteczny keks wytrawny

Gdy C. wychodził rano do pracy, otworzyłam tylko jedno oko i życzyłam mu miłego dnia. Zerknęłam za okno, i uśmiechnęłam się do siebie. Moim oczom ukazała się intensywnie kolorowa tęcza. To chyba jakiś znak. To musi być znak udanego dnia.

Godzinę później wygrzebałam się spod kołdry, umyłam się, ubrałam, zjadłam śniadanie i poszłam z Ptysią na spacer. Słonko świeciło, a w parku otulił mnie zapach świeżo skoszonej trawy. Ptysia śmiesznie podskakiwała, a wszechobecny optymizm kazał mi się uśmiechać do innych spacerowiczów i ich czworonożnych towarzyszy.
Jakieś pół godziny po powrocie do domu zachmurzyło się i rozpadało. I tak sobie ten deszcz kapie wytrwale już czas jakiś, ale mi i tak jest przyjemnie. Bo to takie dwa w jednym: najpierw cudna pogoda, długi spacer i głębokie oddechy, a później można zakopać się znów pod kocem i czytać bez wyrzutów sumienia... Idealny początek jesieni.

Właśnie... Początek jesieni, napiszę raz jeszcze, żeby się wszystkim dobrze utrwaliło. Dla zabieganych i nieogarniętych dodam, że jest to jednoznaczne z końcem września. Dziewiątego miesiąca roku, który rzeczonych ma dwanaście.
Wszystko sprowadza się do tego, że znów będę truła. Co roku pojawia się tutaj post o podobnej tematyce, o zgrozo - co roku wcześniej! Otóż wczoraj wieczorem, spacerując z Ptysią (a jakże), stanęłam jak wryta przed wystawą jednego ze sklepów. Można tam znaleźć wszystko chyba - niejedna blogerka kulinarna zniknęłaby tam na długie godziny. Puszki i pojemniki, serwetki, naczynka wszelakie; przeróżne drobiazgi, które mogą umilić nam życie i pięknie wyglądać na zdjęciach. Lubię sobie tam czasem pospacerować, miedzy gęsto ustawionymi regałami i stolikami, na których nie udałoby się ułożyć nawet szpilki. 
Wczoraj jednak wpatrywałam się w wystawę z szeroko otwartą buzią, i to wcale nie dlatego, że pluszowe reniferki są naprawdę niesamowicie urocze. Drzwi ozdobiono świerkowymi girlandami i złotymi bombkami, okna wystawowe zapełniono wyżej wymienionymi reniferkami, Mikołajkami i innymi świątecznymi ozdobami. 

Czy ci ludzie zupełnie powariowali...? Ja rozumiem wszystko, marketing i tak dalej, ale żeby już...? Aż się boję, że włączając radio, usłyszę Last Christmas
Uwielbiam świąteczne zamieszanie, ale we wrześniu mówię mu stanowcze nie! Dla mnie to gruba przesada; miejsce Bożego Narodzenia jest w grudniu. Koniec, kropka. 

A Wy, co sądzicie...?

Z przekory, mam dla Was coś zupełnie nieświątecznego. Przepis znalazłam u Bei. Mamy ostatnio w domu wędzonego łososia w ilościach nieskończonych, i kombinuję, co bym z nim zrobić. Była sałatka, był sos do makaronu, tarta, bajgle z pastą jajeczno-łososiową... W końcu przyszedł czas na wytrawny keks, który kusił mnie od dawna. Zamiast sera koziego użyłam oscypka, który przyjechał z nami z Polski, a w którym C. się zakochał od pierwszego gryza. 
Chlebek wyszedł pyszny, mięciutki i wilgotny, idealny zamiast kanapek na drugie śniadanie. C. rozsmakował się w orzeszkach piniowych na wierzchu - można je pominąć, ale po co...?

Polecam Wam ogromnie - przy konsumpcji z pewnością nie będziecie myśleć o Bożym Narodzeniu (mam nadzieję!).

Wytrawny keks z łososiem i oscypkiem


Składniki:
(na keksówkę o wymiarach 26x8 cm)
  • 4 dymki
  • 1 łyżka masła
  • 1 pęczek koperku
  • 200 g wędzonego łososia
  • 200 g mąki pszennej
  • 1,75 łyżeczki proszku do pieczenia
  • 1/4 łyżeczki kurkumy
  • otarta skórka z 1 cytryny
  • 2 jajka
  • 1/2 łyżeczki soli
  • 1/2 łyżeczki pieprzu
  • 75 g creme fraiche (18%)
  • 50 ml oleju
  • 50 ml mleka
  • 100 g oscypka

dodatkowo:
  • 20 g orzeszków piniowych

Dymki posiekać. Białą część zeszklić na maśle, przestudzić.
Koperek posiekać. Łososia pokroić na mniejsze kawałki. Oscypka pokroić w kosteczkę.
Mąkę przesiać, wymieszać z proszkiem, kurkumą, solą i pieprzem. dodać posiekany koperek, szczypior i podsmażoną dymkę, wymieszać.
Jajka roztrzepać. Dodać olej, creme fraiche, mleko i skórkę z cytryny.

Mokre składniki, wlać do suchych, wymieszać tylko do połączenia składników. Dodać łososia, połączyć.

Masę przełożyć do formy wyłożonej papierem do pieczenia, wierzch posypać orzeszkami piniowymi.

Piec w 180 st. C. przez 45-55 minut.
Ostudzić.

Smacznego!

O, właśnie znów wyszło słoneczko!
Spacer...?

środa, 23 września 2015

Jarzębina nie tylko na korale

Muszę się Wam do czegoś przyznać: dzisiejszy dzień mocno mnie zaskoczył. Jeśli przypadkiem nie zerknęliście do kalendarza, podpowiem: dziś właśnie mamy pierwszy dzień jesieni. Spodziewałam się więc wiatru, deszczu i obezwładniającej człowieka szarości. W zamian dostałam przyjemnie ciepły, troszkę nawet słoneczny dzień, zachęcający do dłuższego spaceru z Ptysią.
Wygląda na to, że jesień jest dla nas zdecydowanie łaskawsza niż lato...

Nieodłączne atrybuty jesieni to rozbijające o chodniki swe kolczaste skorupki kasztany, żołędziowe ludziki i jarzębinowe korale. Te ostatnie zna chyba każda dziewczynka. Pamiętam wyprawy do parku, kiedy Dziadek sięgał po te najokrąglejsze jarzębinowe kuleczki, hen wysoko! Niemal do nieba. Albo brał mnie na barana, żebym sama mogła do nich dosięgnąć; przez chwilę poczuć się jak olbrzym.
Znosiliśmy je do domu w plastikowych woreczkach, z których rozsypywały się po stole i pod stołem. Babcia wyręczała igłę - grubą cerówkę - przestrzegając, abym nie ukłuła się w palec. Do tego nitka, i zabawa na długie godziny gotowa. Mozolnie nawlekałam jarzębinowe korale, tworząc niekończące się sznury. Pierwszy dla mnie (ach, ta dziecięca samolubność!), następny dla Babci, i jeszcze jeden dla Mamy. A później kolejny dla małej Siostrzyczki; gdy próbowała je zjadać, wywoływała we mnie najszczerszą rozpacz.

Ostatnio znów wybrałam się zbierać jarzębinowe korale. Tym razem jednak nie skończyły nanizane na nitkę, ale... W garnku. 
Bo, nie wiem, czy wiecie (ja jeszcze niedawno nie wiedziałam), że jarzębina jest jadalna...?

Od jakiegoś już czasu intrygował mnie pomysł przerobienia jarzębiny na dżem; to taka niecodzienna propozycja, prawda...? A jak wiecie, takie właśnie uwielbiam.
Uzbierałam cały worek, który następnie radośnie przekazałam C. w celu pozbycia się wszelkich intruzów. Gdy już przestał się ruszać (worek, nie C.), cierpliwie oberwałam korale z gałązek, a następnie zamroziłam na trzy doby, co podobno ma zniwelować smak goryczy. Część przerobiłam na dżem, a część... Ach, powiem Wam innym razem!

Dżem wyszedł bardzo oryginalny. Mimo sporej ilości cukru i dodatku jabłka - nadal gorzkawy. Nie nadaje się na kanapki dla dzieci, ale będzie stanowił intrygujący dodatek do deski serów. Myślę, że nawet na dystyngowanych gościach zrobiłby wrażenie. Sama jeden słoiczek już wykorzystałam, kolejne dwa czekają na moją inwencję i... Czas. Bo ostatnio mam go zaskakująco mało.

Dżem jarzębinowo-jabłkowy


Składniki:
(na 3 słoiczki)
  • 500 g jarzębiny
  • 200 g jabłek
  • 300 g cukru trzcinowego
  • sok z 1/2 cytryny
  • 100 ml wody
Oberwane owoce jarzębiny zamrozić na przynajmniej 48 godzin.
Jabłka obrać, wyciąć gniazda nasienne, pokroić w kostkę. Umieścić w garnku razem z przemrożoną jarzębiną, cukrem, sokiem z cytryny i wodą. Zagotować.
Gotować na małej mocy palnika, aż owoce zmiękną, a dżem zgęstnieje (dłużej gotowany dżem będzie gęstszy).

Gorący dżem przełożyć do wyparzonych słoiczków, zakręcić. Słoiki ustawić do góry spodem do całkowitego wystygnięcia dżemu.

Smacznego!


Przepis to miks tego, co znalazłam w internecie. Naczytałam się na ten temat sporo; w końcu zrobiłam po swojemu. Chciałam, żeby smak jarzębiny był dominujący, ale nie przytłaczający, i chyba mi się udało. Jest to jednak jeden z tych nieopisywalnych smaków, które się kocha albo nienawidzi.
Spróbujcie koniecznie, jarzębiny wszędzie bowiem w bród!

wtorek, 22 września 2015

Najprościej: muffinki z nektarynkami

Pogoda jaka jest, każdy widzi, parafrazując pierwszą polską encyklopedię. Słyszałam, że w pewnych rejonach jest jeszcze wręcz letnia, ale, szczerze mówiąc, ciężko mi w to uwierzyć. Wczoraj na przykład obudziło mnie radosne słoneczko, żeby już po godzinie zmienić mój przedwczesny zachwyt w typowo jesiennie przygnębienie. Najpierw zerwał się wiatr, pociągając za sobą chmury gęste i ciemne, z których przez resztę dnia równomiernie kapał deszcz. I jak tu nie popaść w depresję...? Nie ukrywam, nie jest lekko... 
Przez długie godziny zbierałam się za napisanie posta. snując się po domu bez celu. W końcu zastał mnie wieczór i ciemności, a ja nadal nie potrafiłam się w sobie zebrać. Upiekłam więc ciasto - gruszkowe, czekoladowe, rozgrzewające. Pycha! 
Ale o nim innym razem...

Dzisiaj mam dla Was wspomnienie wakacji i pikników. Najzwyklejsze, najbanalniejsze pod słońcem: muffinki z owocami. Patrząc na zdjęcia uśmiecham się do siebie; zabraliśmy je do Legolandu, gdzie ratowały nas przy dziecięcych napadach głodu, razem z łuskanym zielonym groszkiem zresztą. Choć takie zwykłe, to pyszne, odpowiednio słodkie i wilgotne od owoców.

To co, powspominacie ze mną...?

Muffinki z nektarynkami


Składniki:
(na 12 sztuk)
  • 250 g mąki pszennej
  • 100 g cukru
  • 1,5 łyżeczki proszku do pieczenia
  • 75 ml oleju
  • 1 jajko
  • 125 ml mleka
  • 1 łyżeczka ekstraktu z wanilii
  • 3 nektarynki
Nektarynki sparzyć, obrać ze skórki. Przekroić na pół, wyjąć pestki, pokroić miąższ w kostkę.

Mąkę przesiać, wymieszać z cukrem i proszkiem do pieczenia.
Jajko roztrzepać, wymieszać z olejem, mlekiem i ekstraktem. Mokre składniki wlać do suchych, wymieszać tylko do połączenia składników. Dodać nektarynki, wymieszać.

Masę przelać do formy na muffiny wyłożonej papilotkami.

Piec w 180 st. C. przez 25 minut, do suchego patyczka.

Wystudzić na kratce.

Smacznego!

Nie lubię bezczynnego czekania. Tych chwil, kiedy zrobiło się już wszystko, nie wypada zamęczać pytaniami, bo wezmą za wariata i o pozytywne zakończenie będzie jeszcze trudniej. 
Więc... Czekam. I cierpię męki prawdziwe. Ech...

sobota, 19 września 2015

Focaccia pachnąca rozmarynem

Zapowiada się intensywny weekend. Najpierw spotkanie, po którym nie do końca wiem, czego się spodziewać, ale może wyniknie z tego coś dobrego. Później wieczór w towarzystwie współpracowników C.; pociesza mnie myśl, że w planie jest pięciodaniowa kolacja, więc przynajmniej kulinarnie nie będę się nudzić. W niedzielę musimy wpaść do rodziców C. i jak zwykle, pewnie się przeciągnie. A w poniedziałek... W poniedziałek jeszcze sama nie wiem co, ale czekam na niego bardzo niecierpliwie.
Ach, jak ja lubię być taka tajemnicza!

Teraz więc szybciutko i na temat.
Dawno już na blogu nie było domowego pieczywka. Wszystko dlatego, że chodząc do szkoły nie miałam potrzeby go piec; co chwilę przynosiłam ze sobą bułki i chleby wszelkiej maści. A później... Chyba dopadło mnie tematyczne lenistwo. Kilka razy myślałam o upieczeniu czegoś dobrego na weekendowe śniadanko, ale... Lenistwo zwyciężało, i kończyło się na bułkach z pobliskiej piekarni lub owsiance. 

W końcu jednak się przemogłam. Muszę przyznać, że dużą rolę odegrało tu niezwykle apetyczne zdjęcie z Hjemmets bedste mad, nr 7-8/2015, którą kupuję ostatnio regularnie. Prosta focaccia z kolorowymi pomidorkami, odrobiną rozmarynu i czosnku. To nie mogło się nie udać!
Przygotowanie ich wcale nie trwa bardzo długo, jest też raczej proste. A efekt? Wyjątkowo aromatyczny. No i pieczone pomidorki, których słodki smak po prostu uwielbiam.
Jako dodatek do zupy, albo w ramach przekąski między posiłkami. Smakują naprawdę wyśmienicie - polecam!

Focaccia z pomidorkami i rozmarynem


Składniki:
(na 6 sztuk)
  • 25 g świeżych drożdży
  • 250 ml letniej wody
  • 45 ml oliwy
  • 150 g mąki durum
  • 250 g mąki pszennej
  • 1 łyżeczka soli
  • 1 łyżeczka cukru

dodatkowo:
  • 300 g pomidorków koktajlowych żółtych i czerwonych
  • 2 ząbki czosnku
  • 2 gałązki świeżego rozmarynu
  • 2 łyżki oliwy
  • 1 łyżeczka soli morskiej w płatkach
  • pieprz

Mąkę przesiać do dużej miski, po środku zrobić wgłębienie. Wkruszyć drożdże, wsypać cukier i wlać 100 ml wody. Odstawić na 15 minut.
Po tym czasie wlać resztę wody i dodać sól, zagnieść ciasto. Wlać oliwę, wyrobić gładkie, nielepiące ciasto.
Odstawić na 1 godzinę do wyrośnięcia.

Po tym czasie ciasto podzielić na 6 równych części. Z każdej uformować kulę, rozwałkować na placki grubości 4-5 mm. Ułożyć na blasze wyłożonej papierem do pieczenia.
Odstawić do wyrośnięcia na 30 minut.

Po tym czasie placuszki posmarować oliwą, ułożyć na nich przekrojone na pół pomidorki. Czosnek pokroić w cienkie plasterki, ułożyć na cieście razem z igiełkami rozmarynu. Posypać solą i pieprzem.

Piec w 200 st. C. przez 25-30 minut, aż się ładnie zezłocą.
Podawać na ciepło lub zimno.

Smacznego!


A ja tymczasem kończę się pakować, i pędzę na umówione spotkanie. Po drodze mam zgarnąć jeszcze dwie uczestniczki, czyli połowę wszystkich zgromadzonych. Lepiej więc, żebym się nie spóźniła!

czwartek, 17 września 2015

Bezy z figami

Sezon na figi w pełni. Słodko-fioletowe, kuszą ze sklepowych półek. Nie daję się im prosić; wkładam do koszyka najpierw cztery, później jeszcze dwie. Bo co, jeśli przyjdę kolejnym razem, a ich już nie będzie...?

Tym razem stanowiły one temat wspólnego gotowania, razem z miodem i orzechami. Klasyczne trio, wyśmienite zresztą. Czy mogłam się oprzeć...? 
To pytanie, oczywiście, czysto retoryczne.

Długo się zastanawiałam, jak połączyć ze sobą te trzy składniki, żeby otrzymać nie tylko pyszny, ale też niebanalny deser. W końcu postawiłam na bezę, bo czy jest coś piękniejszego...? Idealnie biała, krucha na zewnątrz i delikatna, mięciutka w środku; nieco nawet ciągnąca. Do tego chrupiące orzechy, chmura lekkiej, bitej śmietany i zniewalająca słodycz fig w miodzie. Mówię Wam, poezja!
Deser jest słodki, ale jednocześnie tak pyszny, że nie można się od niego oderwać.

Sezon na figi jest tak krótki, można więc troszkę zaszaleć...

Figi, miód i orzechy zagospodarowała również Mirabelka; koniecznie sprawdźcie, jak!

Orzechowe bezy z figami


Składniki:
(na 4 porcje)

bezy:
  • 3 białka
  • 165 g cukru
  • 50 g orzechów laskowych
dodatkowo:
  • 4 figi
  • 2 łyżki miodu
  • 300 ml śmietany kremówki (38%)
Białka ubić na sztywną pianę, pod koniec partiami dodając cukier. Na koniec dodać posiekane orzechy, delikatnie wymieszać łyżką.

Z masy uformować 4 okrągłe bezy na blasze wyłożonej papierem do pieczenia.

Piec w 180 st. C. przez 10 minut.
Następnie zmniejszyć temperaturę do 120 st. C. i piec jeszcze 1 godzinę.
Ostudzić.

Przed podaniem figi pokroić w ósemki. Miód rozpuścić na patelni, wyłożyć figi. Smażyć krótko, zdjąć patelnię z palnika.
Kremówkę ubić, wyłożyć na bezy. Udekorować figami i powstałym miodowym sosem.

Smacznego!


U nas, niestety, coraz chłodniej... Przy laptopie siadam w ciepłym swetrze, z parującym kubkiem tuż obok. Zastanawiam się już nawet, czy to nie czas, aby przygotować przyprawę do piernika...?

wtorek, 15 września 2015

Ciasto intensywnie bananowe

Lubicie banany?
W moim rodzinnym domu nazywaliśmy je małpi kit, i zdania na ich temat były podzielone. Tato, i owszem, mógł zjadać na kilogramy, Mama skubnęła od czasu do czasu, ale bez większych ekscytacji. Babcia nie jadała, a my z Młodą, wiadomo - dzieci. Zjedzą wszystko, co słodkie. 

Dzisiaj banany jem z przyjemnością, pod warunkiem, że nie są zbyt dojrzałe. Takie już miękkie, z czarnymi kropeczkami i bardzo słodkie zdecydowanie mnie nie pociągają, choć podobno takie właśnie smakują najlepiej. Cóż... O gustach się nie dyskutuje. 

Prawda jest taka, że jak już kupuję banany, to kupuję ich, z premedytacją, za dużo. Wiem, że nie zdążę ich zjeść w stanie nie do końca dojrzałym, i że później na blacie w kuchni będą leżały takie biedne, lekko czarne... I o to właśnie chodzi! Bo, choć dla mnie do jedzenia solo już się nie nadają, to do ciasta będą w sam raz. A ciasta bananowe, każdy to chyba już wie, są wyborne. 

Najpopularniejsze to chlebki, czyli, bardziej po polsku, keksy. Pieczone w keksówkach, wilgotne i słodkie, świetnie nadają się do zabrania ze sobą kawałka na wycieczkę lub na podwieczorek do kubka gorącego kakao. Uwielbiam takie piec, znikają niemal szybciej, niż zdążyły się pojawić. Tym razem miałam jednak apetyt na coś innego; idealną propozycję znalazłam na blogu Kuchenne fantazje. Ciasto z dodatkiem likieru kawowego wyszło wyśmienite; wszyscy wiedzą, że banany i kawa to wyjątkowo zgrany duet. Delikatnie pachnące cynamonem, wilgotne i mięciutkie - zasmakuje każdemu.
I na podwieczorek też się nada...

Ciasto jogurtowo-bananowe z bananami w likierze kawowym


Składniki:
(na tortownicę o średnicy 26 cm)
  • 500 g mąki pszennej
  • 300 ml jogurtu naturalnego
  • 75 g cukru
  • 50 g jasnego cukru muscovado
  • 3 jajka
  • 175 ml oleju
  • 2,5 łyżeczki proszku do pieczenia
  • 1 łyżeczka sody oczyszczonej
  • 1 łyżeczka cynamonu
  • 2 banany
dodatkowo:
  • 3 banany
  • 150 ml likieru kawowego
3 banany obrać ze skórki, pokroić w grube plastry. Zalać likierem kawowym, odstawić na 30-60 minut.

Mąkę przesiać, wymieszać z proszkiem, sodą i cynamonem.
Jajka utrzeć z cukrem na puszystą, jasną masę. Powoli wlać olej, a następnie na zmianę dodawać jogurt z mąką, miksując na najniższych obrotach miksera. Na końcu dodać dwa rozgniecione widelcem banany i 50 ml likieru kawowego od moczenia plasterków bananów.

Ciasto przełożyć do formy wyłożónej papierem do pieczenia. Na wierzchu ułożyć plasterki bananów.

Piec w 180 st. C. przez 60-70 minut, do suchego patyczka.

Ostudzić.

Smacznego!

Według mnie ciasta bananowe są takie właśnie jesienne; kiedy innych owoców zaczyna brakować, można sięgnąć po te słonecznie żółte półksiężyce, które są niesamowicie uniwersalne.

poniedziałek, 14 września 2015

Jesienne tiramisu: z figami

Jestem dzieckiem późnego lata. I choć każda pora roku ma w sobie coś magicznego, co oczarowuje mnie co roku od nowa, to jednak wrzesień chyba na zawsze pozostanie moim ulubionym miesiącem (i to nie tylko dlatego, że właśnie wtedy mam urodziny!).

Uwielbiam nosić letnie, zwiewne sukienki i sandały; raptem kilka paseczków i podeszwa. Ale to swetry są ulubioną częścią mojej garderoby. Ciągle kupuję nowe, i ciągle mi mało. Lekkie, zapinane kardigany, które można niezobowiązująco narzucić nawet w chłodniejszy dzień lipca, ale przede wszystkim te grube i miękkie, otulające swoim ciepłem. To właśnie we wrześniu znów nadchodzi ich czas, za którym tęskniłam przez kilka miesięcy. Mogę się nimi opatulać do woli, aż do kolejnej wiosny.
Lubię gorące dni lata, gdy można wylegiwać się na trawie i obserwować leniwie płynące po niebie obłoki, nie myśląc o niczym; a także mroźne, zimowe popołudnia, gdy skulona pod kocem na kanapie poświęcam sto procent uwagi bohaterom nowej powieści. We wrześniu obie możliwości są na wyciągnięcie ręki: jednego dnia złota jesień zaprasza do parku, na spacery wśród opadłych liści i pękających z cichym trzaskiem kasztanów; kolejnego słota zatrzymuje mnie w domu i sprawia, że jedyne, na co mam ochotę, to kubek po brzegi wypełniony gorącą herbatą. 
Lubię wiosenną beztroskę, gdy wszystko niefrasobliwie budzi się do życia. Soczysta zieleń zalewa nas ze wszystkich stron, słodkie truskawki kuszą swoją intensywną czerwienią; jednym słowem - aż chce się żyć. Ale to jesienna nostalgia jest mi bliższa. Świadomość upływającego czasu, powrót do codzienności po wakacyjnych szaleństwach. Melancholijne chwile zadumy przy oknie, po którym spływa deszcz...

We wrześniu też zaczyna się sezon na świeże figi.
Cóż, nie była to miłość od pierwszego wejrzenia, nie nawet od pierwszego kęsa. Kiedyś wydawały mi się mdłe i nijakie; teraz wyczekuję ich niecierpliwie. Piękny kształt i głęboki fioletowy kolor kuszą ogromnie. Różowo-czerwone wnętrze, wypełnione drobnymi pesteczkami sprawia, że dla figi można stracić głowę. Ja straciłam, i całkiem mi z tym dobrze.
Tylko już teraz jest mi trochę smutno, że sezon jest tak krótki...

Póki co jednak, znoszę pudełeczka fig do domu z zastraszającą częstotliwością. Najczęściej delikatnie karmelizuję je na patelni i podaję z gałką lodów waniliowych - deser najprostszy z możliwych, ale to w prostocie tkwi jego siła. Powala swoim smakiem, nie pozwala się oderwać od miseczki, dopóki coś jeszcze pozostało na jej dnie.
Tym razem jednak poszłam o krok dalej. Figi z delikatnym kremem na bazie mascarpone i jajek, a do tego biszkopty zanurzone w kawie z amaretto. Brzmi znajomo? Tak, to kolejna wariacja na temat tiramisu. Obłędnie pyszna, wręcz uzależniająca. Nie będziecie mieli dość, jestem pewna.

Inspirację znalazłam na blogu Paleta smaku, ale zrobiłam po swojemu. Do kremu użyłam całych jajek, nie tylko żółtek, żeby był bardziej puszysty. Część fig skarmelizowałam, świeżymi udekorowałam całość. Wyszło bajecznie - musicie tego spróbować!
A jeśli nie używacie surowych jajek, nic nie stoi na przeszkodzie, żeby sięgnąć po pasteryzowane. Bo tiramisu bez jajek to, moim zdaniem, już nie to samo...

Figowe tiramisu


Składniki:
(na 4 porcje)
  • 75 g cukru pudru
  • 2 jajka
  • 250 g serka mascarpone
  • 100 g podłużnych biszkoptów
  • 150 ml mocnej, ostudzonej kawy
  • 50 ml amaretto
  • 8 fig
  • 50 g cukru
  • 50 ml wody
4 figi pokroić w ósemki. Cukier skarmelizować na patelni, ułożyć na nim figi, chwilkę smażyć. Zalać wodą, obrócić owoce, smażyć jeszcze chwilę. Zdjąć z patelni, ostudzić.

Żółtka utrzeć z cukrem pudrem na puszystą, jasną masę. Dodać mascarpone, zmiksować tylko do połączenia składników. Białka ubić na sztywno, delikatnie wmieszać do masy.

Kawę wymieszać z amaretto. Moczyć w niej krótko biszkopty, ewentualnie przełamać na pół. 
Na dnie szklanek ułożyć warstwę namoczonych biszkoptów, na nich kremu, a na kremie karmelizwane figi. Przykryć biszkoptami i pozostałym kremem. 
Schłodzić w lodówce.

Przed podaniem udekorować świeżymi figami pokrojonymi w ósemki.

Smacznego!


Taki deser zafundowałam nam z okazji moich urodzin. C. przyrządził kaczkę z najlepszym grzybowym sosem; obiad mieliśmy jak w najlepszej restauracji. 
Dziękuję!

piątek, 11 września 2015

Na pożegnanie lata: sernik na zimno z galaretką

Jesień. Czuć ją w zachodnim wietrze, który szarpie moim szalem i Ptysi uszami. Patrzy ten mój pies na mnie tymi swoimi wielkimi, okrągłymi oczami, z niemym pytaniem: Ale dlaczego? Przecież wiesz, że nie lubię wiatru...
Niestety, Ptysiu moja kochana, jest to proces nieunikniony. Po lecie przychodzi jesień - zawsze, co roku tak samo. Raczej nie dożyjemy zmiany w tej kwestii. Trzeba więc zacisnąć zęby i udawać, że przecież to lubimy...

Według mądrych prognoz, dzisiaj mamy ostatni dzień ładnej, w miarę jeszcze letniej, pogody. Mimo wiatru słonko świeci, nie jest przeraźliwie zimno i w sumie całkiem przyjemnie. Później ma już być tylko gorzej, aż do wiosny... Choć, jako niepoprawna optymistka, postanowiłam prognozom nie wierzyć. Może jeszcze trafi się miły, ciepły dzień, idealny na spacer...? Niemniej, właśnie dziś chciałabym Wam pokazać ostatnie, wybitnie letnie ciasto. Sernik na zimno, oczywiście.

Kiedy pojechaliśmy do Polski, Mamunia uraczyła nas sernikiem na zimno. Wiecie, takim tradycyjnym: na biszkoptach, waniliowym, z borówkami i galaretką. Pycha! Lekki i delikatny, podbił podniebienie C. Jak zwykle, nie mógł przestać o nim mówić. Postanowiłam więc zrobić mu przyjemność, i przygotować coś podobnego.
Akurat mieliśmy w domu płatki kukurydziane, użyłam więc ich do przygotowania spodu. Pyszny jest, ale ma dwie wady: ciężko się kroi i po dwóch dniach w lodówce łapie wilgoć i przestaje być chrupiący. Masa serowa jest bardzo kremowa i gęsta, jeśli wiecie, co mam na myśli. To nie jest puszyste ptasie mleczko, tylko konkretny sernik. Wierzch to owoce zalane galaretką. U mnie borówki, bo akurat tanio kupiłam, ale można użyć malin, wiśni, porzeczek, a w lipcu z powodzeniem truskawek. To taka klasyka, która nigdy się nudzi, a smakuje każdemu. 
Idealne ciasto na pożegnanie lata...

Sernik z borówkami na spodzie z płatków kukurydzianych


Składniki:
(na tortownicę o średnicy 22 cm)

spód:
  • 125 g płatków kukurydzianych
  • 60 g masła
  • 50 g miodu
masa serowa:
  • 600 g serka kremowego
  • 6 listków żelatyny
  • ziarenka z 1 laski wanilii
  • 300 ml śmietany kremówki (38%)
  • 2 łyżeczki cukru waniliowego
  • 50 g cukru pudru
dodatkowo:
  • 400 g borówek amerykańskich
  • 1 opakowanie galaretki porzeczkowej
  • 500 ml wrzątku
Masło z miodem rozpuścić. Dodać do płatków, wymieszać.
Masę przełożyć do tortownicy, ugnieść na spodzie uważając, żeby nie połamać zbytnio płatków.
Wstawić do lodówki na 30 minut.

Żelatynę namoczyć w zimnej wodzie.
Serek, wanilię, cukier waniliowy i cukier puder zmiksować na gładką masę. Żelatynę odcisnąć, rozpuścić, dodać do masy uważając, żeby nie zrobiły się grudki.
Kremówkę ubić na sztywno, dodać do masy serowej, delikatnie mieszając.

Masę serową wyłożyć na spód, schłodzić w lodówce przez 1 godzinę.

Na serniku ułożyć borówki, część z nich delikatnie wciskając w masę. 
Galaretkę zalać wrzątkiem, wymieszać aż do jej rozpuszczenia. Ostudzić.
Tężejącą galaretkę wylać na owoce. Schłodzić w lodówce aż do jej całkowitego stężenia.

Smacznego!


Chciałabym jeszcze nadmienić, że to 800 wpis na blogu. Tak, tak, już tyle za nami! Całkiem imponująca to liczba, muszę przyznać. 
Może powinnam upiec z tej okazji tort...?

środa, 9 września 2015

Ciasteczka na każdą pogodę

Jak tam u Was z pogodą? Wczoraj rozmawiałam z Rodzicami i ze zdziwieniem patrzyłam na Mamę opatuloną w ciepły sweter. Podobno jest zimno i nieprzyjemnie, a po tropikalnych upałach nie ma nawet śladu. I choć w większości narzekaliśmy na te nieludzkie temperatury, to co niektórzy już zaczynają za nimi tęsknić...
Nie ja jednak. U nas bowiem pogoda jest wprost zachwycająca - słonecznie i ciepło, w okolicach dwudziestu stopni. Idealna pora na spacery, z czego wczoraj skwapliwie skorzystaliśmy. C. wrócił z pracy wyjątkowo wcześnie, szybko więc przebrał się w szorty i pojechaliśmy nad jezioro. Szum liści, ten charakterystyczny, trudny do opisania dźwięk fal uderzających o brzeg, i ostatnie jagody sprawiły, że spędziliśmy tam kilka fantastycznych godzin. W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się na ostatnie już chyba lody w plenerze; usiedliśmy na bulwarze i podziwialiśmy słońce chowające się za budynkami... Pięknie było.
Taką jesień to ja lubię.

Na tego typu wycieczki dobrze jest zabrać ze sobą jakąś drobną przekąskę. Ciasteczka na przykład. Owsiane sprawdzą się idealnie, dodadzą energii do dalszych spacerów.
Słynne, australijskie ciasteczka anzac będą wprost wymarzone. O ich powstaniu czytaliście już za pewnie nie raz, więc daruję Wam opowieści o cierpliwych matkach, żonach i córkach, piekących, pakujących i wysyłających ciasteczka na front do swoich dzielnych mężczyzn. Zamiast tego powiem Wam, że te ciasteczka są proste i szybkie w przygotowaniu, sycące i smakują naprawdę wyśmienicie. Dokładnie tak, jak ciasteczka owsiane smakować powinny.

A jeśli u Was pogoda już do spacerów nie nastraja - nie martwcie się, nic straconego. Można ciasteczka upiec i zapakować do puszki (doskonale się przechowują) i obdzielać nimi członków rodziny wracających z pracy, ze szkoły czy innych niezwykle ważnych i męczących wojaży. Nikt takiego ciasteczka nie odmówi. Gwarantuję.

Ciasteczka owsiane anzac

Składniki:
(na 25-30 ciasteczek)
  • 170 g płatków owsianych
  • 150 g mąki
  • 100 g cukru
  • 80 g wiórków kokosowych
  • 125 g masła
  • 2 łyżki złotego syropu
  • 1/2 łyżeczki sody oczyszczonej
  • 1 łyżka wrzącej wody

Masło rozpuścić w garnuszku, dodać złoty syrop, dobrze wymieszać (nie gotować).
Sodę rozpuścić we wrzącej wodzie, dolać do masła, wymieszać.Mąkę przesiać, dodać płatki, cukier i wiórki kokosowe, wymieszać.Do mąki wlać masło, wymieszać na jednolitą masę. Będzie dość gęsta.

Układać porcje ciasta na blaszce wyłożonej papierem do pieczenia, spłaszczać - ciasteczka nie będą rozlewać się na boki prawie wcale podczas pieczenia.

Piec 10-15 minut w 180 st. C. na złoty kolor.

Ostudzić na blaszce - będą bardzo miękkie, stwardnieją w czasie stygnięcia.

Smacznego!

Nie wiem tylko, skąd mam przepis... Zapisany był na jakimś skrawku papieru, bez dodatkowych informacji. Receptura jednak jest bardzo popularna i wielokrotnie była zmieniana, ciężko więc będzie dokopać się do źródła...

poniedziałek, 7 września 2015

Lato smakuje poziomkami

Wakacje w tym roku spędziłam w Polsce. Upalne dwa tygodnie sierpnia, gdzie jedynie wyprawa na zakupy przynosiła niejaką ulgę, a wszyscy mieszczanie jednogłośnie błogosławili galerie handlowe z klimatyzacją. Później okazało się również, że wycieczka nad morze jest niczego sobie w takie upały. Przy nadmorskim wietrze i zimnej (nie bójmy się tego słowa), słonej wodzie, słońce straciło swoją niepojętą moc. Zamiast prażyć, przyjemnie grzało, a ja z radością wystawiałam na jego działanie raz jeden, raz drugi boczek.

Pisałam Wam też już, że na podróż zabrałam ze sobą ciasta. Drożdżówkę, która była przeznaczona do konsumpcji po drodze (a że nic z tego nie wyszło, to już nie moja wina), oraz sernik, który miał uradować moją Rodzinkę. Tak naprawdę powstał z lodówkowych resztek, które koniecznie musiałam zużyć przed wyjazdem. W sobotę rano udałam się w moje tajemne, poziomkowe miejsce, i nazbierałam całkiem pokaźną ilość. Część wylądowała we wspomnianych wyżej drożdżówkach, reszta - w absolutnie bajecznym serniku. Nikt nie uwierzy, że to wypadkowa lodówkowych resztek! Spód to gęste, ciężkie, obłędnie czekoladowe brownie. Na nim delikatna i wyjątkowo wręcz kremowa masa serowa z waniliową nutą. Całość udekorowana hojną ilością aromatycznych, duńskich, a więc lekko kwaśnych, poziomek. Najwybredniejsi wzdychali z rozkoszy nad talerzami. Niektórzy nie chcieli uwierzyć, że sernik jest pieczony, bo ze swoją delikatną i aksamitną konsystencją, mógłby łatwo uchodzić za taki na zimno. Jednym słowem - sernikowe mistrzostwo.

Jeśli nie macie już poziomek (a nie macie z pewnością, bo i skąd), polecam użyć dorodnych, soczystych śliwek, na które teraz jest sezon. Można też pokusić się o maliny, te jeszcze bowiem dzielnie trzymają się na krzaczkach. W ostateczności można śmiało wspomóc się owocami mrożonymi, truskawkami na przykład, które do poziomek zbliżone są chyba najbardziej.
I jeszcze jedno - sernik jest malutki; tak jak wspomniałam, zużyć chciałam ostatnie zapasy. Polecam więc od razu podwoić ilość składników i upiec w większej formie - jest tak pyszny, że taki malutki tylko rozbudzi apetyty amatorów słodkości. O zaspokojeniu mowy być nie może!

Sernikobrownie z poziomkami

Składniki:
(na tortownicę o średnicy 18 cm)

brownie:
  • 90 g mąki pszennej
  • 1/2 łyżeczki proszku do pieczenia
  • 55 g cukru
  • 50 g masła
  • 60 g ciemnej czekolady (70%)
  • 1 jajko
  • 25 ml śmietany kremówki (38%)

masa serowa:
  • 300 g serka kremowego
  • 50 ml śmietany kremówki (38%)
  • 60 g cukru
  • 1 jajko
  • 1 łyżeczka ekstraktu z wanilii
  • 1 łyżka mąki ziemniaczanej

dodatkowo:
  • 100 g poziomek

Masło, kremówkę i drobno posiekaną czekoladę umieścić w garnuszku. Podgrzewać, stale mieszając, aż czekolada się rozpuści. Zdjąć z palnika, przestudzić.
Jajko ubić z cukrem na puszystą, jasną masę. Powoli wlewać letnią czekoladę, miksując na najniższych obrotach. Na końcu partiami wsypać mąkę przesianą z proszkiem do pieczenia. 

Masę przelać do formy wyłożonej papierem do pieczenia.

Piec w 160 st. C. przez 15 minut.

W tym czasie zmiksować serek, kremówkę, cukier, jajko, ekstrakt i mąkę na gładką masę, tylko do połączenia składników.
Masę serową wylać na podpieczony spód, na wierzchu ułożyć poziomki.

Piec w 140 st. C. przez 45-60 minut, aż masa się zetnie.
Wystudzić w uchylonym piekarniku, a następnie schłodzić w lodówce przez noc.

Smacznego!

Obiecuję jednak, że to jeszcze nie ostatnie tchnienie lata na blogu. Z uporem maniaka bowiem trzymam się letnich receptur; nie dopuszczam do siebie myśli, że teraz będzie już tylko chłodniej i ciemniej...

piątek, 4 września 2015

Jesienne ciasto z gruszkami

Bardzo, bardzo, ale to bardzo chciałam przywieźć sobie z Polski jagód. Podróż została gruntownie zaplanowana, pogoda była wręcz wymarzona - nic im się stać nie powinno. W domu miałam z nich przygotować, barwiące na fioletowo języki, lody. Plan był doskonały! Niestety, czy to pogoda, czy sprzedawcy postanowili zrobić mi na złość, i gdy przed wyjazdem wybraliśmy się C. na targ, jagód nie było. Nigdzie. Choćby słoiczka. Cóż za rozpacz! Bo w domu rodzinnym nie zdążyłam lodom przecież zdjęć zrobić, tak szybko zniknęły (w części jeszcze nawet nie zmrożone, z lekko zawiedzionym komentarzem mojej Siostry, że chyba się rozpuściły...). 

Jako, że jestem urodzoną optymistką, w rozpacz nie popadłam i stwierdziłam, że w przyszłym roku nadrobię. Coś jednak musiałam sobie przywieźć, inaczej sobą bym chyba nie była. Myszkowałam więc między straganami w poszukiwaniu smakołyków. I tak daleką podróż przebyło ze mną kilka śliwek, które zjedliśmy ze smakiem na surowo, reklamówka dorodnych mirabelek, która tuż po powrocie przerobiona została na naprawdę wyśmienite ciasto, dynia czarna jak noc (nie martwcie się - tylko z wierzchu!) i gruszki, sztuk sześć. Bardzo mi się spodobała ich ciemna skórka, pani zachwala, więc wzięłam. Okazało się, że są niemiłosiernie twarde, ale słodkie i smaczne. Dwie wylądowały w tym oto cieście.

Gruszka i karmel to znakomita para; na mojej prywatnej liście dorównuje duetowi gruszkowo-czekoladowemu. Postanowiłam więc przygotować proste, ucierane ciasto z gruszkami właśnie i karmelową nutą. Użyłam więc karmelowego budyniu zamiast mąki ziemniaczanej, a cukru trzcinowego zamiast zwykłego, który karmelową nutę dodatkowo podbił. Od niedawna jestem też szczęśliwą posiadaczką syropu klonowego, polałam więc nim spód/wierzch (zależy, z której strony spojrzeć) ciasta. Dodatkowo całość upiekłam do góry nogami, żeby nie było nudno, i dodałam orzechów włoskich dla całkowitej rozpusty. 
Efekt mnie nie rozczarował - ciasto jest mięciutkie i puszyste, z delikatną karmelową nutą, orzechy chrupią, a gruszki są cudownie słodkie od syropu. To zdecydowanie od teraz jedno z moich ulubionych jesiennych ciast. Polecam Wam je ogromnie, bo nowa pora roku postanowiła się rozgościć, bez pytania, odrobinę za wcześnie jak na mój gust...

Karmelowe ciasto z gruszkami do góry nogami


Składniki:
(na formę do tarty o średnicy 20 cm)
  • 100 g mąki pszennej
  • 30 g budyniu karmelowego (proszek)
  • 1 łyżeczka proszku do pieczenia
  • 2 jajka
  • 65 g cukru trzcinowego
  • 85 ml jogurtu naturalnego
  • 85 ml oleju
dodatkowo:
  • 2 gruszki
  • 50 g orzechów włoskich
  • 3 łyżki syropu klonowego
Gruszki obrać, pokroić w ćwiartki, wyciąć gniazda nasienne. Owoce pokroić w cienkie plasterki, ułożyć na dnie formy w okręgu tak, żeby na siebie nachodziły. Posypać posiekanymi grubo orzechami i polać syropem klonowym. Odstawić.

Mąkę przesiać, wymieszać z budyniem i proszkiem. Jajka utrzeć z cukrem na puszystą, jasną masę. Powoli wlewać olej, cały czas miksując. Na końcu na zmianę dodawać mąkę z jogurtem, miksując na najniższych obrotach miksera.
Ciasto wylać na gruszki, wyrównać.

Piec w 180 st. C. przez 30 minut.
Wyjąć z piekarnika, odstawić na 15 minut. Po tym czasie wyłożyć na talerz, odwracając ciasto spodem do góry. Pozostawić do całkowitego ostygnięcia.

Smacznego!


Dziękuję za trzymanie kciuków. Misja, niestety, zakończyła się niepowodzeniem, ale za to pojawiły się nowe drogi i możliwości. No i połechtano moją próżność, a to przecież zawsze jest w cenie. 

środa, 2 września 2015

Zdrowy deser? To możliwe!

Dziś kolejny dzień wyzwania u Ani. O zdrowym deserze miało być. Muszę przyznać, że poczułam się zmotywowana. Kto tu zagląda, ten wie, że kalorii nie liczę, i to zdecydowanie smak gra pierwsze skrzypce w mojej kuchni. Prawda jest taka, że na obiad mogę zjeść brokuła popijając wodą, ale na deser muszę mieć coś dobrego i słodkiego. Dzień bez deseru dniem straconym, jak mawiają słynni cukiernicy (nie wiem, którzy konkretnie, nie pytajcie mnie zatem).

Od czasu do czasu sięgam jednak po coś zdrowszego - na deser miska owoców (w sezonie) albo domowy kisiel na jakimś porządnym soku lub przecierze. Pycha! Jakiś czas temu kupiłam również słynne już nasionka chia - w blogosferze jedzą je wszyscy. Mnie przerażała cena, ale w końcu znalazłam małą paczuszkę w przecenie i postanowiłam zaryzykować. Kupiłam, schowałam do szuflady, i na jakiś czas zupełnie o nich zapomniałam. Aż tu Ania ze zdrowym deserem wyskoczyła, a chwilę później na blogu u Angie zobaczyłam taką propozycję. Wygląda jak marzenie, jest mocno owocowa, w jej składzie chia, a nie ma cukru, kremówki i innych tego typu dobroci. Wygląda ładnie i zdrowo - trzeba więc było spróbować.

Robi się to cudo bardzo prosto i szybko, nie licząc oczywiście całonocnego oczekiwania. Ale wtedy się śpi, a nie czeka na deser, więc tak jakby się nie liczy. Potem wystarczy już wyżyć się na bananie, i deser gotowy. Albo śniadanie, podwieczorek, a nawet kolacja. Jak się komu podoba, bo pudding ten niezwykle jest uniwersalny. Ja go zjadłam jako przekąskę w ciągu dnia, na drugie śniadanie można by rzec. I muszę przyznać, że bardzo mi zasmakowało. Chia zrobiły się miękkie, z lekko kwaśnymi malinami i słodkim musem bananowym smakowały wyśmienicie. W dodatku miałam świadomość, że nie wrzucam w siebie pustych kalorii, co nawet mnie niejako ucieszyło. Najważniejsze jednak, że wyszło pysznie!
Spróbujecie...?

Malinowo-bananowy pudding chia

Składniki:
(na 1 solidną porcję)

  • 3 łyżki nasion chia
  • 2 łyżeczki miodu
  • 1 łyżka wiórków kokosowych
  • 250 ml mleka
  • 125 g malin
dodatkowo:

  • 1 banan
  • 2 łyżki mleka
Maliny rozgnieść widelcem (2-3 odłożyć do dekoracji), wymieszać z miodem, mlekiem, wiórkami i nasionami. Przykryć folią spożywczą, odstawić na noc do lodówki.
Przed podaniem obrać banana, odkroić 2-3 plastry do dekoracji, resztę rozgnieść widelcem, wymieszać z mlekiem.
Pudding przełożyć do szklanki lub słoika, na wierzch wyłożyć mus z banana. Wierzch udekorować odłożonymi owocami. 

Smacznego!

A jeśli ktoś ma czas, chęć i możliwości, to będę wielce zobowiązana za trzymanie kciuków jutro w okolicach ósmej rano. Ach, żeby tylko się udało!

wtorek, 1 września 2015

Czy można nauczyć psa czytać...?

Chciałam Wam o tej książce napisać już w zeszłym tygodniu (a właściwie jeszcze wcześniej, zaraz po przeczytaniu), ale nie zdążyłam... Weekend okazał się być długi i bardzo aktywny - C. miał wolny piątek, więc dwa dni spędziliśmy hasając między szalonymi ludźmi na Średniowiecznym Festiwalu. Jest to zdecydowanie mój ulubiony czas w sierpniu - można obejrzeć tradycyjny ślub i pogrzeb, posłuchać muzyki, przekąsić co nieco, obejrzeć pokazy ogniowe (w tym roku, niestety, nieco rozczarowujące), pośmiać się na przedstawieniu kukiełkowym lub oglądając komediantów (grupa ze Szwecji o niewymawialnej nazwie przedstawieniem Królewny Śnieżki w najrozmaitszych rytmach zrobiła w tym roku furorę).
Ale nie o tym chciałam! I książce ma być przecież.

Zawsze gdy jedziemy do Polski, zamawiam paczkę (przynajmniej jedną) z książkami. Tym razem znalazły się w niej długo wyczekiwane pozycje, a między nimi świeżutka, bo w kwietniu tego roku wydania, najnowsza powieść Carrolla Ucząc psa czytać. Już sam tytuł robi wrażenie, prawda? Intryguje, nęci... Dokładnie tak, jak Carroll ma w zwyczaju. Jestem jego ogromną fanką, przebolałam nawet Zakochanego ducha, który był dowodem na ewidentny spadek formy pisarza, i z ogromną niecierpliwością czekałam na kolejną powieść. Najpierw nieco rozczarowałam się jej rozmiarami - niecałe sto stron. To przecież raczej dłuższe opowiadanie! Ale niech już będzie... Po kilkunastu pierwszych stronach przepadłam w jego magicznym świecie, i gdy wynurzyłam się z niego po niecałych dwóch godzinach żałowałam ogromnie, że to już koniec.

Ucząc psa czytać to historia Tony'ego Areala, typowego przeciętniaka pracującego w korporacji. W biurze koledzy mu dokuczają, a najpiękniejsza z kobiet nie raczy nawet na niego spojrzeć. Zniechęcony takim stanem rzeczy, Tony poświęca swój wolny czas na marzenia o lepszym życiu. Gdy pewnego dnia otwiera paczkę z wyśnionym zegarkiem, nie może uwierzyć w swoje szczęście. Z dumą nosi go na nadgarstku, nie zastanawiając się zbytnio nad motywami darczyńcy. Gdy po tygodniu na parkingu przed firmą znajduje nowiutkie, niemal idealne porsche, a w nim kobietę, którą już kiedyś chyba widział, zaczyna zastanawiać się, o co w tym wszystkim chodzi... Okazuje się, że to postać z jego snów, której znudziło się być tylko sennym marzeniem, i która daje Tony'emu zaskakującą propozycję...

Jak to u Carrolla, świat snów miesza się z rzeczywistością, a we wszystkim dodatkowo macza palce Alice... Fabuła kilkakrotnie zmienia kierunek, zaskakując czytelnika. Nasi bohaterowie okazują się być kimś zupełnie innym, niż na początku sądziliśmy. A wszystko kończy się dobrze... Ale czy dla wszystkich? 
O tym musicie przekonać się sami.

Powrót Carrolla w typowym dla niego stylu. Mnie zachwycił i pozostawił ogromny niedosyt. Polecam Wam z całego serca, jeśli też skrycie wierzycie, że za cienką zasłoną kryje się coś magicznego...

Ucząc psa czytać
Jonathan Carroll
Wydawnictwo Rebis
Poznań, 2015