Im więcej się uczę, tym mnie wiem - a przynajmniej takie mam wrażenie. Ogrom wiedzy, której nigdy nie opanuję, mnie przeraża.
Ale może zacznę od początku...
Swoją przygodę z pieczeniem, a później z blogowaniem, zaczęłam z przypadku. W nowym miejscu, sama jak palec, nie bardzo wiedziałam, co ze sobą robić. Bo ile można czytać czy oglądać seriale...? Najpierw nieśmiało oglądałam inne blogi, piekłam jakieś plaskate cuda i byłam z nich nieziemsko dumna (mówię to ja - osoba, które w wieku lat dwudziestu potrafiła zrobić sobie herbatę i kanapkę. Szczytem inwencji było przyrządzenie zupy z proszku). Później, z jednym okiem zamkniętym z wrażenia, założyłam bloga i skakałam z radości przy każdym komentarzu. Ach, cóż to były za czasy...
Później (dużo później, jeśli mam być szczera), gdy zobaczyłam postępy, a pieczenie sprawiało mi coraz większą frajdę, zaczęłam szkołę cukierniczą. I wiecie co...? Te dwa lata otworzyły mi oczy i pokazały, jak niewiele wiem. Zauważyłam też, że są rzeczy, których człowiek, choćby nie wiem, jak się starał, w domu się nie nauczy. Dopiero praca w cukierni pokazała mi, co to naprawdę znaczy być cukiernikiem, a nie tylko się w cukiernika bawić. To ciężka praca - fizycznie, bo dwudziestopięciokilogramowe worki z cukrem same się nosić nie chcą, ale też umysłowo, bo, powiedzmy to sobie szczerze, klienci są różni, i nie zawsze jest to łatwa współpraca. Człowiek nieźle się musi nagłowić, żeby co niektórych zadowolić. Ale gdy później przychodzą z uśmiechem i podziękowaniami - bezcenne. Dla takich chwil warto się starać.
Już za cztery miesiące będę zdawać końcowe egzaminy. Strasznie się denerwuję, ale jednocześnie nie mogę się doczekać - bo znów zacznie się coś nowego. Jeszcze nie wiem co i jak, ale już się cieszę, bo z pewnością nudno nie będzie.
Tymczasem blog dryfuje sobie gdzieś obok mnie; nie mam dla niego tyle czasu, co kiedyś. Posty bywają zdecydowanie krótsze i piszę je rzadziej, ale staram się, jak mogę. Tym bardziej, że dziś Pożeraczka kończy siedem lat - warto więc chyba nad nią pracować, skoro mi ciągle chce się pisać, a Wam czytać.
Dziękuję, że nadal tu ze mną jesteście; bez Was już dawno bym się poddała. A jednak, mimo krótszych i dłuższych przerw, ciągle wracam. Bez motywacji, którą dla mnie jesteście, z pewnością by mi się nie udało.
Na te huczne urodziny mam... Tartę. Nie tort; niestety, ale nie miałam czasu na bardziej skomplikowane wypieki. Tarta jednak jest urocza i pyszna, więc w tym roku musi wystarczyć. Jeśli dotrwamy do urodzin dziesiątych, obiecuję tort prawdziwie wystrzałowy; no, ale do tego zostało jeszcze parę chwil.
Kruchy spód bez jajek jest niesamowicie kruchy i nie nasiąka wilgocią, co jest jego dużym plusem. Kisiel malinowo-hibiskusowy jest kwaskowy i wyrazisty, świetnie równoważy go delikatny i słodki krem z białej czekolady. Całość smakuje wybornie, połączenie smaków jest wyjątkowo harmonijne. Dekoracja to urocze mini makaroniki i świeże maliny - prosta, a jednocześnie efektowna.
Na C. zrobiła wrażenie; mam nadzieję, że i Wam się spodoba.
Tarta malinowo-hibiskusowa z kremem z białej czekolady
Składniki:
(na tortownicę o średnicy 20 cm)
kruche ciasto:
- 250 g mąki pszennej
- 65 g cukru
- 150 g zimnego masła
- 2-3 łyżki zimnej wody
kisiel malinowo-hibiskusowy:
- 185 g malin
- 1 łyżka suszonych kwiatów hibiskusa
- 35 g cukru
- 75 ml wody
- 2 łyżeczki mąki ziemniaczanej
krem z białej czekolady:
- 250 ml śmietany kremówki (38%)
- 120 g białej czekolady
- 2 listki żelatyny
dodatkowo:
- kilka malin
- makaroniki malinowo-hibiskusowe
- 2-3 beziki
- suszone kwiaty hibiskusa
Mąkę przesiać, wymieszać z cukrem. Dodać masło, posiekać, a następnie rozetrzeć palcami. Partiami dodawać wodę - ciasto powinno się ładnie połączyć, ale nie może się kleić.
Z ciasta uformować kulę, zawinąć w folię spożywczą i schłodzić w lodówce przez 30 minut.
Schłodzone ciasto rozwałkować na grubość 3-4 mm, wyłożyć nim formę, formując brzeg o wysokości około 3 cm.
Nakłuć ciasto widelcem, przykryć papierem do pieczenia i wysypać suchą fasolą lub kamykami do pieczenia.
Piec w 190 st. C. przez 12 minut.
Po tym czasie zdjąć obciążenie i papier.
Piec kolejne 12-15 minut w 190 st. C.
Ostudzić.
Maliny, hibiskus, cukier i 40 ml wody przełożyć do rondelka, zagotować. Gdy maliny się rozpadną, a cukier rozpuści, przetrzeć przez sitko. Przelać z powrotem do rondelka, dodać mąkę rozpuszczoną w pozostałej wodzie, zagotować.
Gorący kisiel przelać na spód tarty, ostudzić.
Żelatynę namoczyć w zimnej wodzie, czekoladę drobno posiekać. 100 ml kremówki zagotować, dodać odciśniętą żelatynę, wymieszać. Dodać czekoladę, wymieszać do jej rozpuszczenia. Przestudzić.
Pozostałą kremówkę ubić, dodać do czekolady w 3 turach, delikatnie mieszając łyżką.
Wylać krem na kisiel, schłodzić w lodówce.
Przed podaniem udekorować malinami, makaronikami, bezikami i suszonymi kwiatami hibiskusa.
Smacznego!
A co byście powiedzieli na taką tartę z okazji Walentynek...? W końcu czternasty lutego już za chwilkę!