środa, 31 lipca 2013

Jak łasuch zwyciężył leniwca, czyli historia pewnego dżemu

A było to tak... 
Potrzebowałam owoców do mojej Pavlovej z poprzedniego posta. Bo wiecie - bezy uwielbiam też z orzechami czy sosami, ale latem niemal niewybaczalne jest ich jedzenie bez dodatku pysznych owoców. Poszłam więc do sklepu, i pierwsze co, to w oczy wpadły mi truskawki. Po pięć koron! Co Wam może wydawać się ceną całkowicie normalną. Zazwyczaj jednak kosztują między dwadzieścia a trzydzieści, więc taki widok, tutaj, jest raczej niecodzienny. Kiedy jednak podeszłam bliżej okazało się, że mają kolor, jakby przeleżały kilka miesięcy na strychu - takie jakieś brudne, zakurzone, zupełnie niewyjściowe... Przy tym jednak obłędnie słodkie i pachnące wprost niewiarygodnie. Dżem! Oczywiście, że idealne na dżem.
Problem jest taki, że przetworów nie robię - nie chce mi się... Ciągle mam powidła śliwkowe sprzed dwóch lat. No i tak jakoś... Późno już, a to przecież tak długo gotować trzeba... Eee, może jednak innym razem.

Poszłam dalej, wzięłam melona, dwie paczki malin, włożyłam do koszyka kremówkę i snuję się po tym sklepie, myśląc sama nie wiem o czym. Aż w końcu zrobiłam koło, i wróciłam do truskawek. Hmm... No pięć koron tylko! Nie wiadomo, kiedy się taka okazja powtórzy. No i chociaż gotować trzeba długo, to przecież nie będę musiała nad garnkiem stać. I jakie to dobre jest...
W końcu więc wzięłam dwa opakowania, i zdecydowanym krokiem ruszyłam do kasy (żeby się przypadkiem nie rozmyślić).

W domu zaczęłam szukać inspiracji - bo przecież taki zwykły dżem truskawkowy to nudny trochę... W pełnej pomysłów Dejlig marmelade, syltetøj og gele znalazłam pomysł na dodanie wanilii, cynamonu i goździków. Mmm... Brzmi smakowicie. Czym prędzej więc zabrałam się do pracy. Po dziesięciu minutach miałam gotujące się owoce z przyprawami. Powoli truskawki zaczęły się rozpadać, tworząc niezwykle aromatyczną, intensywnie czerwoną masę. Pachniało w całym domu! Po dwóch dniach gotowania uzyskałam naprawdę wspaniały dżem - o cudownym kolorze, który mnie bardzo zaskoczył, bo domowe dżemy truskawkowe były zawsze takie różowawe i bez wyrazu. Ten ma cudownie głęboki kolor, który aż zachęca do zanurzenia łyżeczki. Pachnie po prostu bosko, a smakuje jeszcze lepiej - truskawki podbite przyprawami, dzięki dodatku soku z cytryny całość ma wyważony, przyjemnie słodki smak. Koniecznie musicie spróbować, póki jeszcze można kupić truskawki!

Dżem truskawkowy z wanilią, cynamonem i goździkami

Składniki:
(na 350 ml dżemu)
  • 900 g truskawek
  • 300 g cukru
  • sok z 1/2 cytryny
  • ziarenka z 1 laski wanilii
  • 1/4 łyżeczki mielonego cynamonu
  • 1/4 łyżeczki mielonych goździków

Truskawki umyć, odciąć szypułki i pokroić na ćwiartki. Włożyć do garnka, dodać pozostałe składniki.

Zagotować, po czym gotować na niedużym ogniu przez godzinę. Ostudzić.
Następnego dnia znów gotować przez godzinę, ostudzić.
Trzeciego dnia zagotować i trzymać na niewielkim ogniu przez 30-60 minut często mieszając, aż do osiągnięcia pożądanej konsystencji.
Gorący dżem przełożyć do słoiczków, zakręcić, ewentualnie zapasteryzować.

Smacznego!

Oczywiście można użyć cukru żelującego - wtedy znacznie skróci się proces gotowania. Jednak według mnie, taka tradycyjna metoda tylko intensyfikuje smak.
Przy ostatnim gotowaniu trzeba masę mieszać, żeby nie przywarła do dna garnka. Gotujemy, aż do uzyskania pożądanej konsystencji - ja lubię dżemy gęste, bo nadają się też, na przykład, do przekładania ciasteczek. Ale jeśli wolicie rzadszy, po prostu gotujcie krócej.
Mmm... Pyszny jest.

poniedziałek, 29 lipca 2013

Najprostsza Pavlova

Któregoś pięknego, słonecznego dnia, wróciłam do domu kompletnie wykończona. Jak już padłam na kanapę, to z pozycji siedzącej, niemal bezwładnie, w kilka minut, osunęłam się do leżącej, i tak już zostałam. Oczy zamknęły mi się same, i przetarłam je niepewnie prawie dwie godziny później, kiedy C. mnie obudził mówiąc, że ma dla mnie obiad. W sumie, to taki obiad - nie obiad, bo zimną zupę na maślance zazwyczaj konsumujemy w ramach deseru. Tym razem jednak było tak gorąco, że w grę nie wchodziło w zasadzie nic innego.

I tak sobie siedzimy i jemy, a kiedy skończyliśmy, C. zerknął na mnie spod oka. Bo wiesz - mówi spokojnie - białka zostały, to je ubiłem, i dodałem trochę cukru. Ale nie wiem, co teraz dalej robić, żeby wyszła z tego beza, bo takie jakieś są dziwne... Inne niż twoje... Patrzę na niego, nie do końca rozumiejąc. Czyli kiedy ja sobie spokojnie wcinałam moją zupkę, białka, ubite, stały w kuchni i podchodziły wodą...? Pędem ruszyłam w ich kierunku - no tak, wszystko pływa. Zebrałam więc pianę z wierzchu, wmiksowałam więcej cukru. Reszta jakimś cudem ubiła się ładnie na sztywno, też cukru dorzuciłam, wszystko razem wymieszałam, i wyłożyłam na blachę. Kciuki zacisnęłam, i czekałam, co będzie.

Efekt? Beza idealna. Troszkę się skubana przyrumieniła, ale wyszła idealnie chrupiąca z wierzchu, i cudownie piankowa w środku. Obłożona bitą śmietaną z dodatkiem cukru waniliowego i górą malin, dosłownie rozpływała się w ustach. Coś cudownego! Mówię Wam - idealny letni deser...
I tak, wiem, niedawno była Pavlova na blogu. Ta jednak jest dowodem na to, że nie jest to sprawa arcytrudna. Kilka białek, trochę cukru i cierpliwości - i po prostu musi się udać. Polecam, szczególnie na upały - lekka jak chmurka, delikatna beza sprawdza się idealnie.

Pavlova z malinami

Składniki:
(na bezę o średnicy 25 cm)

beza:
  • 7 białek
  • 400 g cukru

dodatkowo:
  • 300 ml śmietany kremówki (38%)
  • 2 łyżeczki cukru waniliowego
  • 250 g malin
  • listki mięty

Białka ubić na sztywną pianę, pod koniec ubijania partiami dodając cukier. Na blasze położyć arkusz papieru do pieczenia, narysować koło o średnicy 23-25 cm. Masę bezową wyłożyć na papier, formując kopiec.

Podpiec w 160 st. C. przez 10 minut.
Następnie zmniejszyć temperaturę do 130 st. C. i piec jeszcze przez 90-105 minut. 
Wystudzić.

Kremówkę ubić z cukrem waniliowym. Wyłożyć na całkowicie ostudzoną bezę, udekorować malinami i listkami mięty.
Przechowywać w lodówce.

Smacznego!

Tak, wiem, monotematyczna jestem, ale... Jeszcze tylko trzy tygodnie i wakacje!

sobota, 27 lipca 2013

Lody, lody, lody dla ochłody...

Dawno lodów nie było, prawda...? Jak tam pogoda - u Was sprzyja jedzeniu lodów...? Cóż, my nie możemy się powstrzymać nawet, kiedy jest chłodno. Lody dobre są zawsze - na ochłodę, albo na poprawę humoru. Te są idealne na pierwszą i drugą okazję.

Ogólnie nie jestem wielką fanką lodów jogurtowych - brakuje mi w nich gładkości, tej cudownej konsystencji charakterystycznej dla lodów na kremówce. Tym razem jednak miałam w lodówce jogurt, z którym coś trzeba było zrobić, a że słonka mieliśmy pod dostatkiem, postawiłam na lekkie, orzeźwiające lody.

W mojej ulubionej książce o mrożonych deserach - Vidunderlige is variationer - znalazłam przepis na lody jogurtowe z kruszonką. Hmm... Zaintrygowały i mnie, i C., więc czym prędzej pobiegłam do kuchni.
Nie robi się ich długo (pomijając co półgodzinne miksowanie), więc efektami mogliśmy cieszyć się już wieczorem. W czasie przygotowań trochę się martwiłam - lody są bowiem mało słodkie, troszkę kwaśne (w ten charakterystyczny, jogurtowy sposób). Okazało się, że dodatek kruszonki jest kluczowy - nadaje ona słodyczy i tekstury, dzięki niej lody zjada się z prawdziwą przyjemnością. Połączenie masy o wyraźnym smaku jogurtu ze słodkimi okruchami chałki i orzechów w karmelu jest naprawdę wspaniałe - na upały, bo doskonale ochłodzi, i na poprawę humoru, bo nie sposób się nie uśmiechnąć do tych chrupiących kawałeczków. Polecam.

Chrupiące lody jogurtowe

Składniki:
(na 800 ml lodów)
  • 450 g jogurtu naturalnego
  • skórka otarta z 1 pomarańczy
  • 1/2 łyżeczki gałki muszkatołowej
  • 2 białka
  • 2 łyżki cukru pudru

kruszonka:
  • 150 g chałki lub biszkoptu
  • 25 g orzechów włoskich
  • 75 g cukru
  • 1 łyżki wody

Chałkę (lub biszkopt) pokruszyć, wysypać na blachę wyłożoną papierem do pieczenia.

Piec w 160 st. C. przez 30 minut, aż stanie się chrupiąca.
Ostudzić.

Orzechy posiekać, uprażyć na patelni bez tłuszczu.
Cukier z wodą umieścić w garnuszku. Podgrzewać na średniej mocy palnika, aż nabierze bursztynowej barwy. Wsypać chałkę i orzechy, wymieszać.
Masę wyłożyć na blachę wyłożoną papierem do pieczenia, ostudzić i pokruszyć.

Jogurt zmiksować ze skórką pomarańczową i gałką muszkatołową. Białka ubić na sztywną pianę, pod koniec wsypując cukier. Delikatnie wmieszać do jogurtu.
Masę przełożyć do pojemnika, zamrażać przez 5-6 godzin, co 30 minut mieszająć łyżką lub miksując blenderem. Po ostatnim miksowaniu, kiedy masa będzie już bardzo gęsta, wsypać 2/3 okruchów i dokładnie wymieszać łyżką.

Wyjąć z zamrażarki 15-20 minut przed podaniem.
Podawać posypane pozostała kruszonką.

Smacznego!

Pogoda - odpukać - dopisuje. Rano, w drodze do pracy, muszę przebijać się przez kilometry wypełnione gęstą mgłą, przez którą prześwieca słońce, nadając wszystkiemu magiczno-bajkowy blask. Po południu wita mnie już ostre słońce i woła, żeby wyjść z domu - na spacer, na plażę, na piknik. I tak sobie jeździmy i chodzimy, i odkrywamy bliższe i dalsze zakątki odkrycia warte. Lato, trwaj!

czwartek, 25 lipca 2013

Jak dobrze być dziewczyną i klasyczny deser z truskawkami z lekkim twistem

Mam pytanie do Pań: cieszycie się, że jesteście dziewczynami? Myślicie sobie czasami, że faceci mają jednak w życiu lepiej, albo może łatwiej? Chciałybyście czasem mieć trzy razy więcej siły, żeby dać radę donieść zakupy do domu bez zadyszki? Mieć wymówkę na siedzenie przed telewizorem z zimnym piwem w dłoni i bezkarnie obserwować dwudziestu dwóch przystojniaków ganiających za piłką? Chrapać, bekać i zbierać za to oklaski? Nie przejmować się fryzurą i makijażem, bo u mężczyzny liczy się poczucie humoru?
Muszę przyznać, że sama czasem narzekam na bycie kobietą. Z przyczyn najróżniejszych, czasem zupełnie absurdalnych. Jednak zazwyczaj cieszę się z tego, bo mogę nosić lekkie spódnice, głupio się chichrać i płakać na reklamach, mogę stanąć bezradnie na środku chodnika i wyczekująco spoglądać spod rzęs, aż ktoś inny zaniesie do domu siatki z zakupami. No i czasem się zdarzy, że dostanę truskawki za pół ceny...
Ostatnio w sklepie - takim małym, osiedlowym - chciałam zapłacić kartą. Okazało się, że MasterCard to za wiele, i już chciałam zrezygnować z zakupów, kiedy pan sprzedawca puścił do mnie oko i stwierdził, że mogę przynieść jutro. Akurat wychodzący ze sklepu chłopak skrzywił się z dezaprobatą i mruknął pod nosem, że on musiał biec do bankomatu...
A następnego dnia pan był tak zachwycony, że wróciłam, że zapłaciłam tylko połowę. I jak tu się nie cieszyć z bycia dziewczyną...?

Jako dziecko zajadałam się koglem moglem. Później Babcia, przerażona widmem salmonelli, przestała ucierać mi jajka. Jako osoba dorosła, odkryłam rozwiązanie idealne - kogel mogel zapiekany. Najlepiej z dużą ilością owoców - mniam. Na blogu Wolna kuchnia znalazłam niezwykle intrygujący dodatek do klasycznej receptury - czerwony pieprz. Ponieważ uwielbiam takie eksperymenty, czym prędzej ruszyłam do kuchni.
Okazuje się, że efekt jest niesamowity. U autorki bloga była tarta, ja pominęłam kruchy spód, i przygotowałam szybką wersję w kokilkach. Soczyste, słodkie truskawki, delikatna jajeczna pierzynka i pobudzająca nuta pieprzu, który sprawia, że deser nie jest mdły, a na języku zostaje przyjemnie ostry smak. Koniecznie musicie takie połączenie wypróbować!

Truskawki zapiekane w koglu moglu z czerwonym pieprzem

Składniki:
(na 2 porcje)
  • 150 g truskawek
  • 2 żółtka
  • 2 łyżki cukru
  • ziarenka z 1/2 laski wanilii
  • 1/2 łyżeczki zmielonego czerwonego pieprzu

Truskawki pokroić na połówki lub ćwiartki, ułożyć w kokilkach.
Żółtka ubić z cukrem na puszystą, jasną masę. Dodać pieprz i wanilię, wymieszać. Masą jajeczną zalać truskawki.

Piec w 180 st. C. przez 15 minut.
Podawać letnie.

Smacznego!

Choć to połączenie jest naprawdę znakomite, i z całego serca je Wam polecam, możecie przygotować deser całkowicie pomijając pieprz, z dodatkiem innych owoców i przypraw. Szukajcie swojej ulubionej kompozycji.

wtorek, 23 lipca 2013

Sernik z niespodzianką

Dzisiaj obiecane ciasto. Muszę przyznać, że jestem z niego dumna niesłychanie - dawno już nie zebrałam tylu pochwał i zachwyconych mlaśnięć. Możliwe, że pomógł fakt, że mieliśmy gości i nie tylko C. miał okazję go spróbować...

W każdym razie - odkąd zobaczyłam je u Kasi wiedziałam, że też muszę takie cudo przygotować. Wygląda bowiem zniewalająco i arcyskomplikowanie, a tak naprawdę przygotowuje się je bezproblemowo. Trzeba tylko pamiętać o kilku rzeczach: po pierwsze galaretkę koniecznie trzeba przygotować dzień wcześniej, żeby dobrze stężała i nie zrobiła żadnej przykrej niespodzianki. Ja biszkopt też upiekłam wieczór przed składaniem całości, ale to nie jest konieczne - robi się go raz dwa, piecze chwilę, a stygnie naprawdę błyskawicznie. Przy masie serowej trzeba uważać - dość szybko tężeje, więc do lodówki spodnią warstwę wystarczy włożyć dosłownie na 5-10 minut. Inaczej reszta w misce, nawet w temperaturze pokojowej, może zacząć się ścinać. Przestrzeń między brzegiem formy a galaretką najłatwiej wypełnić za pomocą szprycy albo rękawa z dużą, okrągła końcówką - przy zabawie łyżeczką mogą zostać puste miejsca, które zaowocują dziurami w bokach sernika. Ja użyłam truskawek, więc etap przecierania przez sitko jest zbędny - na szczęście, bo nie znoszę tego robić.

Hmm... I to chyba wszystkie rady. Reszta to już pestka - wymieszać i ułożyć warstwami. Goście będą patrzeć z zachwytem, szczególnie jeśli całość zostanie efektownie udekorowana. U mnie świeże truskawki - jakżeby inaczej - i małe, urocze beziki z poprzedniego posta. Trzeba tylko pamiętać, żeby bezy układać na cieście w dniu podania, inaczej zaczną się rozpuszczać i nie będą już tak ładnie wyglądać.
W momencie krojenia - gwarantuję - wszyscy wstrzymają oddech. Galaretka bowiem jest tak sprytnie ułożona, że w pierwszej chwili będą się zastanawiać, jakim cudem udało się ją Wam tam wcisnąć.

U mnie ciasto zniknęło na raz, nawet jedna z wybrednych koleżanek C. zjadła całą porcję. Efekt jest taki, że nie mam zdjęcia środka - w czasie obiadu głupio mi było wyskakiwać z aparatem, a później nie było już czemu robić zdjęć...

Sernik z truskawkową niespodzianką (na zimno)

Składniki:
(na formę o średnicy 24 cm)

biszkopt:
  • 2 jajka
  • 80 g cukru
  • 45 g mąki pszennej
  • 20 g mąki ziemniaczanej

masa serowa:
  • 250 g mascarpone
  • 600 g serka kremowego
  • 250 g jogurtu naturalnego
  • 150 g cukru pudru
  • 8 listków żelatyny

galaretka truskawkowa:
  • 650 g truskawek
  • 2 łyżki cukru pudru
  • 200 ml gorącej wody
  • 2 galaretki truskawkowe

dodatkowo:
  • kolorowe beziki
  • 300 g truskawek

Biszkopt:
Białka ubić na sztywną pianę. Partiami dodawać cukier, cały czas miksując. Po jednym wbić żółtka, dokładnie miksując po każdym dodaniu. Na końcu po łyżce dodawać przesiane mąki, miksując na najniższych obrotach.
Masę przełożyć do formy, której dno wyłożone jest papierem do pieczenia, wyrównać wierzch.

Piec w 180 st. C. przez 20-25 minut.
Ostudzić.

Galaretka (przygotować dzień wcześniej):
Truskawki zmiksować na gładką masę blenderem. Galaretki rozpuścić w gorącej wodzie, ostudzić. Wszystko razem wymieszać, dosłodzić.

Formę o średnicy 20 cm wyłożyć folią spożywczą tak, żeby końce wystawały ponad brzegi formy. Galaretkę przelać do formy, ostrożnie wstawić do lodówki, schłodzić przez noc.

Masa serowa:
Mascarpone, serek i jogurt zmiksować na gładką masę. Żelatynę namoczyć w zimnej wodzie, odcisnąć i rozpuścić na parze. Przestudzić.
Do ostudzonej żelatyny dodać kilka łyżek kremu, wymieszać. Przelać całość do masy, dokładnie zmiksować.

Biszkopt ułożyć na paterze, zamknąć na nim obręcz tortownicy. Wylać 1/3 masy serowej, wstawić na 5-10 minut do lodówki. Po tym czasie delikatnie ułożyć na środku galaretkę wyjętą z formy. Wyłożyć na wierzch resztę masy serowej - można użyć szprycy do wypełnienia boków - wyrównać wierzch. Wstawić na kilka godzin, a najlepiej na całą noc do lodówki.

Przed podaniem zdjąć obręcz z tortu, boki i wierzch udekorować truskawkami i bezami.

Smacznego!

Do przepisu Kasi dodałam trochę od siebie - inny spód, inne owoce, inne proporcje masy serowej. Całość wyszła znakomita, i z pewnością jeszcze to ciasto powtórzę - i tym razem z pewnością zrobię zdjęcia środka.

poniedziałek, 22 lipca 2013

Bezowe maleństwa

Jakoś brakuje mi weny dzisiaj... Patrzę w monitor, świdruję wręcz wzrokiem klawiaturę, i nie widzę, żeby którekolwiek klawisze zapraszały mnie do zabawy. Cóż... Może jutro będzie lepiej.

W związku z tym - dzisiaj krótko i na temat.
Na weekend przygotowałam ciasto - i to nie byle jakie. Muszę przyznać, że to najbardziej efektowny sernik na zimno, jaki zdarzyło mi się zrobić. Teraz jednak chciałabym pokazać Wam jeden z elementów dekoracyjnych - bezy. Nie są skomplikowane w przygotowaniu, a prezentują się wyjątkowo. Mały Dominik był zachwycony faktem, że to cukierki i można je jeść - na początku nie bardzo mi wierzył i lekko zdziwiony pytał: A jak to się je...? A później wcinał z szerokim uśmiechem.
I tak, wiem - to tylko cukier z odrobiną białka i małym dodatkiem chemii w postaci barwnika - ale czasem można sobie pozwolić, prawda...?

Różowo-białe beziki

Składniki:
(na 40-50 sztuk)
  • 2 białka
  • 125 g cukru
  • 1 łyżeczka białego octu winnego
  • kilka kropli czerwonego barwnika spożywczego

Białka ubić na sztywną pianę, pod koniec partiami dodając cukier. Wlać ocet, zmiksować. Masę podzielić na pół, do jednej części dodać barwnik, wymieszać.

Do rękawa cukierniczego z końcówką w kształcie gwiadzki nałożyć białą masę przy jednej ściance, a różową z drugiej. Wyciskać małe beziki na blachę wyłożoną papierem do pieczenia. 

Piec w 120 st. C. przez 1,5-2 godziny, aż beziki całkowicie się wysuszą.
Wystudzić.

Smacznego!

Za dokładnie cztery tygodnie o tej porze będę już w Niemczech, w drodze do Włoch. Ach, nie mogę się już doczekać! Jestem tak ogromnie podekscytowana, że już mogłabym zacząć się pakować!

sobota, 20 lipca 2013

Szybki letni deser

Ten deser przygotowałam już jakiś czas temu. Tak naprawdę szukałam pomysłu na zagospodarowanie nektarynek i marakui, które kupiłam zupełnie bez celu - tylko dlatego, że wyglądały smakowicie. 
Też tak macie...? Nie możecie się oprzeć soczystym owocom czy jędrnym warzywom, a potem patrzycie, jak leżą w lodówce i tracą wartości wizualne i odżywcze, a Wy nadal nie wiecie, jak by je wykorzystać...? Staram się panować nada takimi impulsami, jednak czasem to po prostu silniejsze ode mnie. Hmpf... Nic się jednak nie marnuje - w końcu zawsze coś się wymyśli. Czasem po prosu pochłonie się je ot tak, jako przekąskę w czasie oglądania filmu na przykład. Częściej jednak nachodzi mnie pomysł, i owoce lądują w ciastach i deserach. Mniam.

Tym razem inspirację znalazłam w Cheesecakes baked and chilled wydawnictwa The Australian women's weekly. Uwielbiam te gazety - są pełne smakowitych przepisów opatrzonych wyjątkowo apetycznymi zdjęciami. Pyszności!
Trifle w oryginale jest zupełnie inne - ma custrad i jagody, i upieczony biszkopt. Ja poszłam troszkę na łatwiznę, chcąc wykorzystać to, co miałam w lodówce. I muszę przyznać, że wyszło naprawdę smacznie - słodkie, gąbczaste biszkopty o lekko alkoholowym aromacie, delikatnie aksamitny krem z mascarpone, soczyste nektarynki, kwaśna marakuja i chrupiące płatki migdałowe - czyż to nie brzmi wspaniale...? Taki leniwy w sumie deser z tego, co akurat jest pod ręką. W dodatku bez pieczenia, co jest ogromną zaletą przy aktualnych upałach.
C. pochłaniał z zadowoloną miną, absolutnie nie narzekając na wielkość porcji. A te są całkiem spore - na poobiedni deser z tych proporcji spokojnie przygotujecie 6.

Trifle z nektarynkami i marakują

Składniki:
(na 4 porcje)
  • 3 nektarynki
  • 4 owoce marakui
  • 180 ml śmietany kremówki (38%)
  • 250 g mascarpone
  • 1 łyżka cukru pudru
  • ziarenka z 1/2 laski wanilii
  • 70 g podłużnych biszkoptów
  • 2 łyżki Cointreau
  • 30 g płatków migdałowych

Nektarynki zalać wrzątkiem, wyjąć z wody po 2-3 minutach, obrać ze skórki.

Mascarpone zmiksować. Kremówkę ubić z cukrem i wanilią, wymieszać z mascarpone na gładką masę.

Płatki migdałowe zrumienić na suchej patelni.

Biszkopty pokruszyć na mniejsze kawałki, wymieszać z Cointreau. Rozłożyć do 4 szklanek lub kieliszków. Na to równomiernie wyłożyć 3/4 kremu. Na kremie ułożyć pokrojone w kostkę nektarynki, na każdą porcję wyskrobać miąższ z połowy marakuji. Na owoce wyłożyć resztę kremu, następnie znów miąższ z marakuji.

Schłodzić w lodówce przez 1-2 godziny. 
Przed podaniem posypać płatkami migdałowymi.

Smacznego!

Pogoda szaleje - mieliśmy drugie duńskie lato, ja miałam różowe ramionka i zeszła mi skóra z nosa, Ptysia na spacerach biegała cała dzika, a C. obtarł sobie stopy w sandałach... Później kilka dni szaro-ponurych, i choć nie było zimno, to brak słonka zdecydowanie nam doskwierał... Teraz znów cieszymy się ciepłymi promykami, i planujemy dzień na plaży. Żeby tylko słonko nie zrobiło psikusa...

piątek, 19 lipca 2013

Chlebek na ostro

Ten chlebek przygotowałam już jakiś czas temu, ale jakoś nie miałam okazji o nim napisać. Przed chwilą w oczy wpadł mi odpowiedni plik i stwierdziłam, że szkoda by było się tak dobrym przepisem nie podzielić. Chlebek bowiem wyszedł wyjątkowo smakowity, a nie robi się go wcale wyjątkowo długo. Choć lista składników jest dość długa, a opis przygotowania nieco skomplikowany, całość nie wymaga żadnych specjalnych umiejętności, poza odrobiną skupienia. Całość trzeba bowiem pokroić na odpowiedniej wielkości kawałki, poskładać w taki a nie inny sposób, dzięki czemu chlebek będzie miał ten fantastyczny, ciekawy kształt. Idealnie nada się na piknik, gdyż kromki można bezproblemowo odrywać i nie potrzeba tu noża. Poza tym wyraźny smak cheddara i musztardy nadają mu takiego charakteru, że wystarczy odrobina masła. Piwo nie jest wyczuwalne w smaku, i w sumie wydaje mi się, że można by je zastąpić wodą. Ale wtedy nazwa nie brzmiałaby tak intrygująco, nieprawdaż...?

Przepis znalazłam na blogu Kuchenne fascynacje, gdzie znajdziecie zdjęcia, jak przygotować chlebek krok po kroku.

Piwny chlebek do odrywania z cheddarem i musztardą

Składniki:
(na keksówkę 12x20 cm)

ciasto:
  • 140 ml ciemnego piwa
  • 55 g masła
  • 315 g mąki pszennej
  • 40 g mąki żytniej
  • 7 g suchych drożdży
  • 1 łyżka cukru
  • 1 łyżeczka soli
  • 2 jajka

nadzienie:
  • 40 g masła
  • 15 g ostrej musztardy
  • 170 g ostergo cheddara
  • 1 łyżeczka soli
  • 1 łyżeczka kolorowego pieprzy
  • 1 łyżeczka ostrej papryki w proszku
  • 1 łyżeczka chilli w płatkach

Masło i 60 ml piwa umieścić w garnuszku, podgrzewać, aż masło się rozpuści. Wlać resztę piwa, wymieszać i przestudzić (płyn powinien być letni).
300 g mąki pszennej wymieszać z drożdżami, solą i cukrem. Wlać masło z piwem, zmiksować na gładką masę mikserem z hakami. Po jednym wbijać jajka, cały czas miksując. Dodać resztę mąki pszenne i mąkę żytnią, zagnieść gładkie ciasto - będzie gotowa, kiedy masa zacznie odchodzić od ścianek miski.
Odstawić na 45-60 minut do wyrośnięcia.

Ser zetrzeć na tarce o dużych oczkach, wymieszać z solą, pieprzem, papryką i chilli.
Masło rozpuścić, wymieszać z musztardą.

Wyrośnięte ciasto rozwałkować na prostokąt 30x50 cm. Posmarować masłem z musztardą, pokroić na 5 pasów szerokośći 10 cm i długości 30. Pierwszy pasek posypać 1/5 sera, nałożyć drugi pasek masłem na wierzch, znów posypać 1/5 sera. Układać pasy na zmianę z serem aż do wyczerpania składników. Ostatnią warstwę powinien stanowić ser.
Całość pokroić na 6-7 kawałków w poprzek. Keksówkę ustawić pionowo, układać kawałki jeden na drugim. Keksówkę ustawić w poziomie, odstawić do wyrośnięcia na 30 minut.

Piec w 180 st. C. przez 30-40 minut.
Podawać na ciepło lub po wystudzeniu.

Smacznego!

Jeśli u Was akurat pogoda dopisuje, może przygotujecie sobie taki chlebek na jutrzejszy piknik...?

czwartek, 18 lipca 2013

Do trzech razy sztuka, czyli ucieraniec dla wytrwałych

Kiedy Maggie mówi, że znalazła smakowite ciasto, pierwsza podnoszę rękę do wspólnego pieczenia. Kiedy Maggie mówi, że zrobiła pyszne ciasto, wierzę jej bez zastrzeżeń. Mamy bowiem zbliżony gust w kwestii kulinariów, i w 99% to, czym ona się zachwyca, smakuje i mi. Nie inaczej było tym razem, choć muszę przyznać, że był moment zwątpienia...

Kiedy podrzuciła mi przepis z Channel 4, z miejsca się zainteresowałam. Pomarańcza i rozmaryn to intrygujące połączenie, a polenta to wyzwanie, bowiem do tej pory nie miałam z nią w kuchni styczności. Niewiele wcześniej kupiłam opakowanie z myślą o jej wypróbowaniu, a to ciacho wydawało się do tego idealne. Niestety, z powodu pewnych wydarzeń w życiu osobisto-zawodowym nie miałam czasu przygotować ciasta razem z Maggie. Usłyszałam za to zapewnienia, że jak tylko znajdę czas, to powinnam je zrobić, bo jest pyszne. Kiedy więc wszystko zaczęło powoli wracać do normy (albo może raczej kiedy zaczęliśmy nowe normy ustalać) i miałam ochotę wrócić do kuchni, na pierwszy ogień poszło ciasto z polentą. 
Moje bezgraniczne rozczarowanie objawiło się łzami w oczach, gdy po przekrojeniu ciasta ujrzałam perfekcyjny zakalec. Największa lebiega by się takiego nie powstydziła. Ech... Co zrobiłam źle...? Ponieważ ciasta ucierane nie są moją mocną stroną, stwierdziłam, że to z pewnością moja wina. Mając w głowie rekomendacje Maggie, przystąpiłam do drugiej tury, nieco zmieniając przepis. Efekt? Kolejny zakalec, choć już nie taki spektakularny. Tylko pół ciasta się zapadło... Stwierdziłam więc, że do trzech razy sztuka - pozmieniałam jeszcze więcej, wstawiłam formę do piekarnika i usiadłam na kanapie z mocnym postanowieniem, że jak tym razem nie wyjdzie, to się poddaję. Wystudziłam, rozkroiłam - i odetchnęłam z ulgą. Ciasto wyszło dokładnie takie, jak powinno - dość ciężkie, ale bez śladu zakalca, wilgotne, intensywnie pachnące pomarańczą, o uroczym kolorze, z pstrykającymi między zębami kropeczkami maku. Syrop intensyfikuje doznania - ciasto jest słodsze i bardziej pomarańczowe, a delikatna nuta rozmarynu nadaje mu intrygujące charakteru. Całość naprawdę bardzo smaczna i warta zachodu.

Jeśli nie boicie się ucierańców - spróbujcie. Ciacho bowiem naprawdę smakuje wyjątkowo. Czy skorzystacie z mojego przepisu z pewnymi zmianami, czy z oryginalnego - wybór pozostawiam Wam. Koniecznie jednak dajcie znać, jak wyszło - mam nadzieję, że nikt nie będzie miał z nim takich problemów, jak ja.

Pomarańczowe ciasto z polentą i syropem pomarańczowo-rozmarynowym

Składniki:
(na tortownicę o średnicy 20 cm)
  • 100 g polenty
  • 150 g mąki pszennej
  • 1,5 łyżeczki proszku do pieczenia
  • 2 łyżeczki maku
  • 150 g jasnego brązowego cukru
  • 3 jajka
  • 125 ml oleju
  • 250 g jogurtu naturalnego
  • skórka otarta z 1 pomarańczy

syrop:
  • 125 g cukru
  • 180 ml soku z pomarańczy
  • 3 gałązki świeżego rozmarynu

dodatkowo:
  • gałązki świeżego rozmarynu

Polentę, mąkę i proszek przesiać do miski, wymieszać z makiem i skórką pomarańczową. 
Jajka z i cukrem ubić na puszystą masę. Powoli wlewać olej, cały czas miksując. Następnie na zmianę, partiami, dodawać jogurt i mąkę tak, żeby ostatnią partię stanowiła mąka.
Masę przełożyć do formy wysmarowanej masłem.

Piec w 180 st. C. przez 45-55 minut, do suchego patyczka.
Przestudzić 10 minut, wyjąć z formy i ostudzić na kratce.

Sok, rozmaryn i cukier umieścić w rondelku. Zagotować i trzymać na średnim ogniu przez 5-10 minut, aż syrop zgęstnieje.

Ostudzone ciasto podawać z ciepłym syropem, udekorowane gałązkami rozmarynu.

Smacznego!

Jak Maggie o zrobiła, że wyszło jej od pierwszego podejścia...? Nie mam pojęcia. Ale to pewnie dlatego, że ja do ucierańców nie mam szczęścia...

środa, 17 lipca 2013

Płaski dramat bez wyrazu, czyli "Ostatnia rozmowa na Titanicu"

Są książki, po których spodziewamy się wiele. Dlatego, że je nam ktoś polecił, albo opis na okładce jest intrygujący. Bywa, że sam tytuł zachęci nas do kupna, a później żałujemy, że jednak nie zerknęliśmy do środka. Niestety, ale takie właśnie uczucia wywołała u mnie Ostatnia rozmowa na Titanicu Philippa de Baleine'a. 

Już sam tytuł brzmi intrygująco - wszyscy znają historię tego gigantycznego statku, który niespodziewanie skończył na dnie oceanu, zabierając ze sobą mnóstwo ludzkich istnień. Skoro w książce zostały opisane ostatnie rozmowy, które toczyły się tej nocy na Titanicu, wyobraźnia podpowiada najróżniejsze scenariusze, chwile dramatyczne i pełne emocji, ludzkie zachowania, których byśmy się po danych osobach zupełnie nie spodziewali, widmo śmierci które sprawia, że nagle zupełnie inaczej spojrzymy na życie.


Niestety, okazało się, że wyobraźnia autora zawiodła. Postacie bowiem są płaskie i sztampowe, niczym nie zaskakują. Jest baron Warburg, który będąc człowiekiem niezwykle potężnym nie potrafi przyjąć do wiadomości widma śmierci i traktuje ją raczej jako kolejną drobną przeszkodę stojącą na drodze do celu, niż kres wszystkiego. Baronowa, choć miała zapewnione miejsce w łodzi ratunkowej, zrezygnowała z niego, aby trwać przy mężu. Jest też hrabia Moconi - hulaka, który woli raczej tańczyć i pić niż tracić czas na ratowanie życia. Miss Thomson, śliczna młoda dziewczyna nie chce przeżyć, gdyż wiązałoby się to z poślubieniem tchórza, który przerażony przebrał się w jej suknię, aby ratować skórę. Oczywiście jest też barman, James, który chcąc złagodzić emocje oczekiwania na katastrofę, serwuje znakomite drinki. Pojawia się też kleryk, i wszyscy razem prowadzą niekończącą się dyskusję o Bogu, śmierci, Niebie i wieczności. 

I choć brzmi to nie najgorzej, rozmowy pełne są stereotypów, nie wnoszą nic nowego, nie pokazują prawdziwych uczuć i emocji, które targałaby ludźmi stojącymi u progu katastrofy. Choć zdają sobie sprawę, że to ich ostatnie chwile, nie ma tu dramatyzmu i tego czegoś, co porałoby czytelnika. Książka jest przewidywalna, i, niestety, raczej nudna. Oczywiście, jest to tylko moja subiektywna opinia. Jednak tej pozycji polecić nie mogę - myślę, że jest mnóstwo innych książek, które potrafią porwać czytelnika i sprawić, żeby sam niemal poczuł się jak na Titanicu.

Ostatnia rozmowa na Titanicu
Philippe de Baleine
Wydawnictwo Księży Marianów
Warszawa, 2003

poniedziałek, 15 lipca 2013

Na pożegnanie sezonu rabarbarowego - Pavlova

Uwielbiam bezy. Mega słodkie - praktycznie sam cukier, z niewielkim dodatkiem białek. Mają jednak w sobie coś uzależniającego - chrupiące z wierzchu i delikatnie ciągnące w środku, najlepiej z górą bitej śmietany i świeżymi, orzeźwiającymi całość owocami. Klasyczna Pavlova podbiła moje serce, kiedy pierwszy raz jej spróbowałam. Od tamtej pory upiekłam ich całkiem sporo, w różnych wariacjach smakowych i kolorystycznych. Moja ukochana to jednak ciągle ta klasyczna z truskawkami - nic nie przebije smaku świeżych truskawek w połączeniu z bezą. Taki bardziej elegancki Eton mess - który, swoją drogą, muszę w końcu kiedyś przygotować.

Tym razem chodziłam po domu szukając czegoś słodkiego i zastanawiając się, jak zużyć ostatni już chyba rabarbar. Znalazłam cudny sernik, i niemal już zabrałam się za przygotowania, kiedy w oczy wpadły mi białka, które skryły się w kącie lodówki. Ha! No oczywiście, że będzie beza... Przed oczami bowiem stanął mi wypiek Ansi, która połączyła Pavlovą z rabarbarem. Wiedziałam, że to małżeństwo idealne, więc nie wahałam się ani chwili. Przepis na bezę wzięłam z Cheesecakes, pavlovas and trifles wydawnictwa The Australian women's weekly - marshmallow Pavlova to bowiem moja ulubiona wersja - niemal puchata w środku, bardzo delikatna i efektowna. Następnie ubiłam śmietanę, a wierzch przygotowałam fantazjując na temat zawartości lodówki - skarmelizowałam rabarbar i dodałam truskawek, które świetnie się z nim uzupełniają. Całość wyszła obłędna. Wiem, że nie brzmi to skromnie, ale musicie mi uwierzyć - to smakuje fantastycznie! C. był zachwycony i pochłonął takie ilości, że wprawił mnie w szczere zdumienie. Ile ja zjadłam, nawet nie napiszę... Koniecznie musicie spróbować - deser idealny na pożegnanie rabarbaru i truskawek.

Marshmallow Pavlova z rabarbarem i truskawkami

Składniki:
(na bezę 20-22 cm)

beza:
  • 4 białka
  • 220 g cukru
  • 1 łyżka mąki ziemniaczanej
  • 1 łyżeczka białego octu winnego

owoce:
  • 350 g rabarbaru
  • 100 g cukru
  • 2 łyżki wody
  • 150 g truskawek

dodatkowo:
  • 300 ml śmietany kremówki (38%)
  • 1 łyżka cukru pudru
  • 1 łyżeczka ekstraktu z wanilii
  • listki melisy cytrynowej

Białka ubić na sztywną pianę, pod koniec partiami dodając cukier. Dodać ocet i mąkę, połączyć.

Blachę wyłożyć papierem do pieczenia, na którym narysować okrąg o średnicy 18 cm. Wyłożyć pianę z białek, formując kopiec.

Piec w 120 st. C. przez 75-90 minut, aż beza bęzie z wierzchu chrupiąca.
Ostudzić w uchylonym piekarniku, a następnie ostrożnie przełożyć na talerz.

Cukier wsypać do garnka, dodać wodę i wymieszać. Podgrzewać na średnim ogniu, aż cukier zacznie się karmelizować. Rabarbar pokroić na kawałki o długośći 5 cm, dodać do karmelu. Gotować, aż rabarbar zmięknie. Zdjąć z ognia, odcedzić. 
Truskawki odszypułkować, przekroić na pół, dodać do gorącego syropu, wymieszać, odstawić.

Kremówkę ubić na sztwyną masę z cukrem pudrem i wanilią. Wyłożyć na bezę, udekorować rabarbarem i truskawkami oraz melisą.

Smacznego!

Wydaje mi się, że u mnie to już też pożegnanie z rabarbarem... Na truskawki jeszcze po cichu liczę, ale rabarbaru już ostatnio nie widziałam... Może jeszcze jakimś cudem uda mi się kupić kilka łodyg, ale zamiast szukać, wolę skupić się na innych owocach - jagody, maliny, morele, brzoskwinie, czereśnie - ach, jakiż ogromny wybór!

sobota, 13 lipca 2013

Rabarbar razy dwa

Rabarbar... Uwielbiam. Nie mogę się pogodzić z faktem, że sezon już niemal się skończył, i będę musiała czekać cały rok na te cudowne, kwaśne łodygi. Na szczęście w sklepach można jeszcze dostać całkiem ładne, apetyczne sztuki. Korzystam, póki mogę, i cieszymy się tym wyjątkowym smakiem.

Tym razem postanowiłam przygotować rabarbarowe... Lody. W sklepach takich nie ma - a przynajmniej ja nie widziałam - a pomyślałam, że będą smakować wyjątkowo. I, moi drodzy, nie zawiodłam się. Lody wyszły obłędne - słodko-kwaśne, intensywnie rabarbarowe. Jako dodatek proponuję karmelizowany rabarbar - w takim wydaniu deser ten stanowi kwintesencję rabarbarowatości. Zimne lody i ciepły, skarmelizowany sos - niezwykłe doznanie dla podniebienia. 
Pełen zachwyt gwarantowany.

Lody rabarbarowe z karmelizowanym rabarbarem

Składniki:
(na 0,7 l lodów)

lody:
  • 4 żółtka
  • 300 ml śmietany kremówki (38%)
  • 200 ml mleka
  • 170 g cukru
  • ziarenka z 1 laski wanilii
  • 350 g rabarbaru
  • sok z 1 pomarańczy

karmelizowany rabarbar:
  • 200 g rabarbaru
  • 60 g cukru
  • 2 łyżki wody

Rabarbar pokroić na 1cm kawałki, włożyć do garnka. Wlać sok, dodać 100 g cukru i gotować na średnim ogniu, aż rabarbar się rozpadnie.
Ostudzić.

Żółtka ubić z pozostałym cukrem na puszystą, jasną masę. Śmietanę, mleko i wanilię zagotować. Zdjąć z ognia, powoli wlewać do żółtek, cały czas miksując. Masę przelać do garnka, podgrzewać, aż nieco zgęstnieje. Nie gotować.
Zdjąć z ognia, ostudzić.

Masę jajeczną dokładnie wymieszać z rabarbarem. Mrozić przez 4-5 godzin, co 30 minut mieszając widelcem lub miksować blenderem, aż do całkowitego zamrożenia. 

Karmelizowany rabarbar:
Cukier wsypać do garnka, dodać wodę i wymieszać. Podgrzewać na średnim ogniu, aż cukier zacznie się karmelizować. Rabarbar pokroić na kawałki o długości 5 cm, dodać do karmelu. Gotować, aż rabarbar zmięknie. Przestudzić.

Lody podawać z ciepłym lub całkowicie wystudzonym karmelizowanym rabarbarem.

Smacznego!

Rabarbarowy sos można zachować, przechowywać w lodówce i podawać na zimno. Też smakuje bosko.

piątek, 12 lipca 2013

Pierwsza miłość Casanovy

Uwielbiam czytać romanse. To taka moja słabostka - uchodzą one bowiem za lekturę mało ambitną, babską, w tym niedobrym znaczeniu. Nie czytam wszystkich jak leci - nudzą mnie te przewidywalne, gdzie bohaterowie są piękni i wszystko co złe, przydarza im się z winy płaskich, czarnych charakterów, a w końcu dochodzimy do szczęśliwego, łzawego finału. Z przyjemnością jednak sięgam po te z intrygą w tle, gdzie główna postać ma swoje słabe strony, gdzie prawdziwa miłość potrzebuje czegoś więcej niż woli autora, aby zwyciężyć. 

Po Casanovę Arthura Japina sięgnęłam z ciekawością i dużymi nadziejami. Na okładce przeczytałam, że jest to historia pierwszej miłości najsłynniejszego kochanka świata widziana oczami kobiety, która sprawiła, że stał się właśnie takim mężczyzną. Zabrzmiało na tyle interesująco, że książkę kupiłam.


Na dworze pod Wenecją czternastoletnia Lucia poznaje dwa lata starszego Giacoma. Nie wiedząc kiedy, zakochuje się w nim bez pamięci. I choć ona jest córką kucharki, a on gościem weselnym na dworze, chłopak równie szybko traci głowę. Spędzają ze sobą mnóstwo czasu, a przed wyjazdem Casanova obiecuje wrócić i poprosić ją o rękę. Lucia czeka niecierpliwie, kiedy jednak Giacomo znów pojawia się w Pasiano okazuje się, że dziewczyna zniknęła. Zawiedziony i rozczarowany, ze zranioną dumą, poświęca się karierze, która marzyła mu się od dawna. W międzyczasie zdobywa kobiece serca, nie potrafiąc ulokować na stałe swoich uczuć.

Wiele lat później, w amsterdamskim teatrze w pewien październikowy wieczór, spotykają się monsieur le chevalier de Seingalt oraz Galatea de Pompignac. On pracuje dla francuskiego dworu, ona jest znaną i niezwykle pożądaną kurtyzaną. I choć nie widzą podobieństwa sprzed lat, nawiązują romans. 

Jak to się stało, że młoda, prosta dziewczyna stała się zawoalowaną damą, dla której mężczyźni tracą głowę nie wiedząc nawet, kim jest? Jak trudna droga skłoniła ją do podjęcia dramatycznych decyzji, które zaważyły na całym jej życiu? Czy Seingalt rozpozna w Galatei swoją ukochaną Lucię, która złamała mu serce? 

Książka jest naprawdę bardzo dobra. Jest tu miłość, zdrada, mnóstwo niejasności i niewytłumaczonych spraw, które doprowadzają do tragicznych wydarzeń. Są chwile uniesień i czarnej rozpaczy, ale wszystko bez przesady, która sprawa, że nawet najstraszniejsze rzeczy mogą wydawać się nierealne, a wręcz komiczne. Jeśli lubicie romanse z historią w tle, Casanova Arthura Japina jest dla Was.

Casanova
Arthur Japin
Prószyński i S-ka
Warszwa

czwartek, 11 lipca 2013

Sommerspil i Varde, czyli duński musical w rodzinnej oprawie

Dzisiaj będzie zupełnie niekulinarnie, ale nie mogę się powstrzymać, żeby Wam o tym nie opowiedzieć. Wydarzeniem byłam tam zachwycona, że z wrażenia nie zrozumiałam, kiedy Mama C. pytała, czy mam ochotę na truskawki. A, uwierzcie mi, słowo jordbær jest mi bardzo dobrze znane. 

Parę tygodni temu Connie, Siostra C., zadzwoniła z pytaniem, czy wybierzemy się z nimi na przedstawienie. Popatrzyłam na C. z pytaniem w oczach - o co chodzi...? Mój duński bowiem kuleje niesamowicie, i kiedy przychodzi do skupienia się przez dłuższy czas, gdzie ludzie mówiąc nie zwracają uwagi na moje braki, miewam problemy. C. jednak stwierdził, że koniecznie muszę to zobaczyć, i na pewno zrozumiem wystarczająco dużo. Uwierzyłam mu na słowo, i wyruszyliśmy do Varde.

Varde to niewielka miejscowość w okolicach Esbjerg, na zachodnim wybrzeżu Danii, w Jutlandii. Znana jest z mini miasteczka (którego jeszcze nie widziałam) - podobno fascynującej przestrzeni wypełnionej miniaturowymi budynkami. Coś jak w Legolandzie, tylko bez klocków. Nie mogę się doczekać, żeby w końcu się tam wybrać.
Tym razem jednak celem był amfiteatr, położony w pobliżu. Tłumy ludzi z kocami, koszami piknikowymi i poduszkami nieco zbiły mnie z tropu - to idziemy na przedstawienie, czy piknik...? Okazało się, że to takie dwa w jednym - w czasie przerwy w niemal trzygodzinnym pokazie zostałam zasypana kanapkami, cukierkami, kawą, soczkami i wszystkim, czego głodna i spragniona dusza zapragnie. Z wrażenia jednak niewiele mogłam w siebie wcisnąć - przedstawienie bowiem zaabsorbowało mnie całkowicie.

7-kanten to grupa amatorów, którzy z wielkim sukcesem od wielu lat wystawiają musicale oparte na znanych filmach. I choć dobrze wiedziałam, że nie oglądam profesjonalistów, szybko o tym zapomniałam. Patrząc na aktorów było widać, jak wielką sprawia im to frajdę, ile radości czerpią z przedstawienia. Myślę, że bawili się jeszcze lepiej ode mnie. 
Tym razem wybrali Den eneste ene, duński film z 1999 roku. Polski tytuł to Tylko ona, jednak można przetłumaczyć go jako jedna jedyna/jeden jedyny. Jest to historia dwóch małżeństw - oba pragną dziecka. Knud i Lizzie nie mogą mieć własnego, decydują się więc na adopcję. Z kolei Sus i Sonny nie bardzo mogą dojść do porozumienia - ona boi się utraty figury i zainteresowania męża, on, jako rodowity Włoch, pragnie prawdziwej rodziny. Jednak nie potrafi zapanować na ognistym temperamentem, i spotyka się z innymi kobietami. Rozżalona Sus nie potrafi sobie poradzić z tą sytuacją. W tym momencie spotyka Knuda, którego życie do góry nogami wywróciła niewyobrażalna tragedia.

Choć brzmi to poważnie i raczej dramatycznie, musical jest komedią. Postacie są niezwykle charakterystyczne i niesamowicie zabawne. Oczywiście są momenty, które sprawiają, że łza się w oku kręci, jednak całość wywołuje salwy śmiechu. Dziecko w pudle, adorująca Knuda siostra Lizzie, czy pracownica socjalna nieznająca angielskiego to tylko kilka z niezwykle barwnych charakterów. Zdaję sobie sprawę, że na przedstawienie nikt z Was się nie wybierze, ale może sięgniecie po film...? Ja już niedługo sprawdzę, czy jest tak samo dobry jak musical z Varde.

Rodzina C. jeździ tam co roku - taka tradycja. Ogromnie mi się to spodobało, i już nie mogę się doczekać, jak zinterpretują Najlepszy mały burdelik w Teksasie w przyszłym roku.

wtorek, 9 lipca 2013

Truskawki w płynie

Siedzę sobie przy stole, a słońce świeci mi prosto w oczy i tak naprawdę nie bardzo widzę, co robię. Cóż za wspaniałe uczucie! Mam niedosyt ładnej pogody i spragniona jestem promieni słonecznych niemal jak niedźwiedź po długim śnie zimowym. Każde zmrużenie oczu wywołane słońcem wywołuje uśmiech, i choć jest, jak jest, nie mogę przestać się uśmiechać. Bo przecież latem, przy takiej pogodzie, nie ma innego wyjścia, jak być szczęśliwym optymistą.

Dzisiaj coś szybkiego, idealnego na ciepły dzień, kiedy można w ogrodzie lub na balkonie przysiąść na chwilę i nie myśleć, wystawiając twarz do słońca. Przepis - nie przepis, doskonały na wykorzystanie ostatnich truskawek, które już nie zachwycają jędrnością i słodyczą. Dodatek melisy cytrynowej ożywia całość, nadaje delikatnego zapachu i ulotnego smaku który sprawia, że z niepokojem patrzymy na coraz lepiej widoczne dno szklanki.

Koktajl truskawkowy z melisą cytrynową

Składniki:
(na 1 porcję)
  • 170 g truskawek
  • 120 ml mleka
  • 1 gałązka melisy cytrynowej

Wszystkie składniki dokładnie ze sobą zmiksować, ewentualnie dosłodzić do smaku. 
Podawać schłodzone.

Smacznego!

Jeśli nie macie melisy cytrynowej, można dać zwykłą, albo na przykład miętę. Można też zielony dodatek całkowicie pominąć i cieszyć się smakiem truskawek w płynie.
Jeśli całość nie jest wystarczająco słodka, wystarczy dosypać łyżeczkę lub dwie cukru pudru. A jeśli koktajl jest zbyt gęsty - dolać nieco mleka. Najważniejsze, żeby Wam smakował.

poniedziałek, 8 lipca 2013

Duńskie ciasteczka. Ale czy na pewno...?

Jakiś czas temu w gazetce Pieczenie jest proste, nr 3/2007 znalazłam przepis na ciasteczka kopenhaskie. Spodobały mi się od razu - banalnie proste w przygotowaniu, z mrożonego ciasta francuskiego, które zazwyczaj mam w zapasie, w dodatku łączą w sobie rabarbar z marcepanem - a to połączenie zostało już przez nas przetestowane i zaaprobowane. Czy jest w nich coś kopenhaskiego, albo chociaż duńskiego...? Nie mam pojęcia. C. stwierdził, że jeszcze takich nie jadł, ale że są pyszne i z marcepanem, więc kto wie, może w stolicy podają takie w cukierniach. 

Muszę przyznać, że przepis nastręczył mi pewnych problemów. W składnikach pojawia się dżem porzeczkowy, który w opisie przygotowania nie występuje. Czytamy natomiast o żelatynie, o której wcześniej nikt nie pisnął słowa. Ponieważ dżemu nie miałam, stwierdziłam, że żelatyna będzie ok. Dzięki temu rabarbar ładnie się trzyma na ciastkach, nie spływa na boki nawet po nocy w lodówce. Hmm... Jak widać, i profesjonalistom zdarzają się wpadki.

Ciasteczka naprawdę są wspaniałe - chrupkie ciasto francuskie, do tego naprawdę słodki - choć bez cukru -  krem marcepanowy, całość zwieńczona delikatną bitą śmietaną i kwaskowym rabarbarem, świetnie równoważącym słodycz nadzienia. Delikatne, a jednocześnie zaskakująco sycące. Idealne na pożegnanie rabarbarowego sezonu - choć ja jeszcze w tej kwestii nie powiedziałam ostatniego słowa.

Ciasteczka kopenhaskie

Składniki:
(na 12 sztuk)
  • 450 g mrożonego ciasta francuskiego

nadzienie:
  • 200 g marcepanu
  • 100 g serka kremowego
  • 1 białko

dodatkowo:
  • 1 żółtko
  • 2 łyżki śmietany kremówki (38%)

krem:
  • 160 g serka kremowego
  • 100 ml śmietany kremówki (38%)

rabarbar:
  • 200 g rabarbaru
  • sok z 1 pomarańczy
  • 2 łyżki cukru
  • 2 płatki żelatyny

Ciasto rozmrozić, pokroić na 12 kwadratów.
Marcepan, serek i białku utrzeć na gładki krem.
Na każdy kwadrat ciasta wykładać porcję nadzienia, sklejać ze sobą dwa przeciwległe rogi, formując ciasteczka. Wierzch posmarować żółtkiem roztrzepanym z kremówką.

Piec w 200 st. C. przez 15 minut.
Ostudzić.

Rabarbar umyć, pokroić na małe kawałki. Zagotować w małym garnku z sokiem z pomarańczy i cukrem. Kiedy zmięknie, zdjąć z ognia, dodać namoczoną wcześniej w zimnej wodzie żelatynę, wymieszać i ostudzić.

Kremówkę ubić. Serek utrzeć, delikatnie wymieszać z kremówką. Wykładać na ciasteczka za pomocą rękawa cukierniczego.

Wierzch udekorować rabarbarem.

Smacznego!

I kiedy już prawie zapomniałam, jak wygląda słońce, pogoda pozytywnie mnie zaskoczyła i sprawiła, że wyciągnęłam z szafy szorty. Czyżby drugie duńskie lato w tym roku...?

piątek, 5 lipca 2013

Duńskie bułeczki z makiem

Chwilowa cisza na blogu spowodowana jest... Hmm... Brakiem zaangażowania. Nie mam ostatnio głowy i serca do spędzania czasu w kuchni. I choć mam kilka zaległych przepisów, trzy książki i całą masę mniej istotnych dla bloga rzeczy do opowiedzenia, na pisanie też nie mam ochoty. Mały zawrót w życiu osobisto-zawodowym sprawił, że siedzimy z C. zastanawiając się, jak wszystko poukładać. Gdyby zabrzmiało to nazbyt dramatycznie, uspokajam wszystkich, którzy chcieliby się o nas martwić - nie jest źle. Po prostu zostaliśmy postawieni w sytuacji, w której trzeba podjąć pewne decyzje, i mogą one mieć kolosalne znaczenie dla naszej przyszłości. Można by się wstrzymać i poprzestać na drobnych zmianach, ale skoro i tak coś trzeba zrobić, to dlaczego by nie od razu na większą skalę...? Bo skoro już zdarzyło się coś, co zmusza nas do zmian, to może należy to wykorzystać i iść na całość...?

Sama jeszcze nie wiem, jak będzie i co się nam przydarzy; do czego dojdziemy. Decyzje trzeba podjąć, ale nie chcemy tego robić nierozważnie, a skoro mamy czas, chcemy go dobrze wykorzystać. Postaram się dodawać przepisy (mam jeszcze kilka propozycji na wykorzystanie rabarbaru, i wiem, że muszę się pospieszyć, żebyście jeszcze zdążyli z nich skorzystać) w miarę możliwości, ale naprawdę - póki co nie mam natchnienia na pisanie, bo zbyt zaabsorbowana jestem sprawami, które z kuchnią i blogiem wspólnego mają niewiele. Mam nadzieję, że mi wybaczycie.

Póki co, ponieważ dziś piątek, zaproponuję Wam coś pysznego na sobotnie śniadanie. Wszyscy wiedzą, że domowe pieczywo to bajka i czysta poezja. W książce Brød: fra bagels til knækbrød Görana Söderina i Georga Strachala znalazłam przepis na cudowne, bardzo duńskie bułki. Można je dostać w każdej piekarni, jednak wiadomo - nic nie zastąpi zapachu wydobywającego się z piekarnika z samego rana... Ich przygotowanie nie zajmuje wiele czasu, ale można je upiec wieczór wcześniej - na śniadanie nadal będą pyszne, chrupiące z wierzchu i mięciutkie w środku. Cudownie maślane, ślicznie prezentują się pokryte makowymi kropeczkami (birkes to mak, więc wręcz nie wypada przygotowywać ich z niczym innym), a charakterystyczny kształt tylko dodaje im uroku. Gwarantuję, że zachwycą każdego. 

Tebirkes

Składniki:
(na 10-12 bułeczek)

zaczyn:
  • 20 g świeżych drożdży
  • 400 ml letniego mleka
  • 300 g mąki pszennej
  • 1 łyżka cukru

ciasto:
  • 250 g mąki pszennej
  • 1 łyżeczka soli
  • 50 g masła

dodatkowo:
  • 75 g masła
  • 2 łyżki wody
  • 15 g maku

Drożdże rozmieszać w mleku, dodać cukier i mąkę. Dobrze wymieszać - najlepiej miksować kilka minut mikserem z hakami. Odstawić na 1 godzinę do wyrośnięcia.
Po tym czasie dodać sól i partiami wsypywać mąkę aż do otrzymania odpowiedniej konsystencji - ciasto powinno być nielepiące, miękkie i sprężyste. Wlać rozpuszczone i ostudzone masło, dobrze wyrobić. Odstawić na 10-15 minut.

Dodatkowe masło rozpuścić i przestudzić.

Ciasto rozwałkować na prostokąt 30x40 cm. Posmarować masłem, złożyć wzdłuż dłuższego boku na trzy (jak przy składaniu ciasta francuskiego). Przełożyć tak, żeby złączenie znajdowało się pod spodem. Pokroić ciasto na trójkąty ze ściętym czubkiem. Ułożyć na blasze wyłożonej papierem do pieczenia i odstawić na 30 minut do wyrośnięcia.

Wyrośnięte bułeczki posmarować wodą i posypać makiem.

Piekarnik nagrzać do 250 st. C. Włożyć blachę do piekarnika, zmniejszyć temperaturę do 200 st. C. i piec bułeczki przez 15-20 minut.
Ostudzić na kratce.

Smacznego!

A póki co, zajadam się truskawkami ze śmietaną. Choć wiem, że powinnam już sięgać po inne owoce sezonowe, nie mogę nacieszyć się tymi czerwonymi pysznościami... Ach, dlaczego sezon truskawkowy jest tak krótki...?