wtorek, 31 października 2017

Spójrz mi w oczy... Halloweenowe ciasteczka

Ostatni dzień października.
Halloween.
Planujecie z tej okazji imprezy? A może już jesteście po weekendowych, halloweenowych szaleństwach? Ja w tym roku, choć plany miałam ambitne, znów ze wszystkim nie zdążyłam. Dojazdy do pracy, z uwagi na paskudną pogodę (w sobotę był sztorm; na moście w Vejle myślałam, że mnie zdmuchnie wprost do morza), coraz bardziej dają mi się we znaki. Ciągle jest ciemno, szaro i deszczowo, przez co poziom energii oscyluje u mnie w okolicach zera. C. też w pracy spędza większość czasu, więc kiedy już nam się trafi wspólne pięć minut... Idziemy spać. Jak na stare, dobre małżeństwo przystało.
Nie mogłam sobie jednak mojego ulubionego amerykańskiego  święta odpuścić zupełnie. Z samego rana zebrałam się więc w sobie, wyjęłam z lodówki masło i jajko, i jak tylko powoli doszły do temperatury pokojowej, zabrałam się do rzeczy.

Na stronie Candy Company znalazłam przepis na absolutnie rozkoszne ciasteczkowe potworki; z mnóstwem oczek, które wpatrują się w spragnionych smakołyków zezowatymi spojrzeniami. Swoje przygotowałam w różnych kolorach; zabiera to kilka chwil więcej, ale na te szaro-pochmurne dni taka potworkowa tęcza jest po protu niezastąpiona!
Ciasteczka są z wierzchu lekko chrupiące, w środku mięciutkie i maślane, z delikatną waniliową nutą. Idealne dla dzieci: i do jedzenia, i do zabaw w kuchni, bo przepis jest banalnie prosty.

Przed nami długie, ciemne, październikowe popołudnie - skusicie się na błyskawiczne ciasteczka, które nawet u największego ponuraka wywołają uśmiech?

Ciasteczka potworki na Halloween


Składniki:
(na 15 sztuk)
  • 115 g miękkiego masła
  • 125 g cukru pudru
  • 1 jajko
  • 1 łyżeczka ekstraktu z wanilii
  • 255 g mąki pszennej
  • 1/4 łyżeczki proszku do pieczenia
  • 1/4 łyżeczki sody oczyszczonej
  • 1/4 łyżeczki soli
  • barwniki spożywcze w żelu: różowy, niebieski i pomarańczowy

dodatkowo:
  • 85 g cukru pudru
  • 50 g draży mlecznych
  • czarny barwnik spożywczy w żelu

Masło utrzeć z cukrem pudrem na puszystą, jasną masę. Wbić jajko, dodać ekstrakt, zmiksować.
Mąkę przesiać z proszkiem i sodą, wymieszać z solą. Partiami dodawać do ciasta, miksując na najniższych obrotach miksera.
Ciasto podzielić na 3 części, każdą zafarbować na inny kolor. Następnie połączyć część masy niebieskiej z różową, aby otrzymać fioletowy, następnie część niebieskiej z pomarańczową, aby otrzymać zielony.
Każdy kolor zawinąć osobno w folię spożywczą, schłodzić w lodówce przez 30 minut.

Po tym czasie lepić z ciasta kulki nieco większe od orzecha włoskiego, obtaczać w pozostałym cukrze pudrze i układać na blasze wyłożonej papierem do pieczenia, lekko je spłaszczając i zachowując pomiędzy ciasteczkami spore odstępy.

Piec w 170 st. C. przez 12-14 minut.

W gorące ciasteczka wciskać draże. Zostawić do całkowitego ostudzenia.
Na ostudzonych ciasteczkach czarną farbką malować źrenice.

Smacznego!

Oczka można zrobić również rozpuszczoną czekoladą lub jadalnym pisakiem. Albo w ogóle kupić gotowe, cukrowe ozdoby. Ja jednak wolę draże.
Wspominałam może, że mam do nich wyjątkową słabość...?

niedziela, 29 października 2017

Zmiana czasu i pyszne śniadanie, żeby łatwiej ją znieść

Pamiętaliście o zmianie czasu...?

Mądrze zostało wymyślone, że następuje ona w weekend; większość osób ma wtedy wolne, i nawet jeśli ktoś żyje w mydlanej bańce, do której nie dochodzą fale radiowe, i się zapomni, to co najwyżej postuka w zamknięte jeszcze drzwi piekarni (choć przewidujący właściciele tego typu przybytków zapobiegawczo tego dnia otwierają godzinę wcześniej). 
Ja w weekend pracowałam, więc już tydzień wcześniej się stresowałam, czy aby się tego dnia nie spóźnię. Po rozwlekle dokładnej rozmowie z szefem zostało ustalone, że przychodzimy do pracy wedle czasu letniego. A że czas w magiczny sposób przeskakuje z godziny trzeciej na drugą, wydłużając dobę o całe sześćdziesiąt minut, nie miałam problemu, tylko wstałam, jak zwykle: o wpół do pierwszej. Okazało się jednak, że ci, którzy mieli stawić się w pracy po godzinie czwartej, mieli cięższy orzech do zgryzienia... Jednak Henrik, nauczony wieloletnim doświadczeniem, nie gniewał się o spóźnienia; doskonale rozumie, że ten krytyczny moment dla wielu jest po prostu nie do obejścia.
Kolejna zmiana czasu, gdzie tym razem brutalnie odbiera się darowaną pół roku wcześniej godzinę, przejdzie bezboleśnie; to mój wolny weekend, więc po prostu prześpię tę niesprawiedliwość...

Niedziela w pełni, w dodatku cudownie słonecznej (choć również wietrznej; ale tego przez okna nie czuć), a ja już myślę o poniedziałku... Wszystko dlatego, że poniedziałkowe śniadania są bardzo ważne; muszą przecież wprowadzić w odpowiedni nastrój na cały tydzień!
Dziś mam dla Was propozycję na pyszny, jesienny pudding chia. Przygotowany na jogurcie jest przyjemnie gęsty, bez dodatkowych słodzideł - wystarczą porządnie dojrzałe banany, smakuje świetnie z dodatkiem kakao i cynamonu. Ja przygotowałam dwie warstwy, ale możecie doprawić całość oboma składnikami; jak mawia Tato: w żołądku i tak się wymiesza...
Ja robiłam go już dwa razy z rzędu; jest po prostu genialny w swej prostocie! Polecam Wam bardzo.

Bananowo-jogurtowy pudding chia z kakao i cynamonem


Składniki:
(na 3 porcje)
  • 3 banany
  • 400 g jogurtu naturalnego
  • 200 ml mleka
  • 5 łyżek nasion chia
  • 2 łyżki kakao
  • 1/2 łyżeczki cynamonu

dodatkowo:
  • 1 banan
  • 2-3 łyżeczki kiełkującej gryki

Banany rozgnieść widelcem na papkę. Dodać jogurt, mleko i chia, wymieszać (najlepiej trzepaczką). Gdy masa wyraźnie zgęstnieje, podzielić ją na pół. Do jednej części dodać kakao, do drugiej cynamon, wymieszać.
Odsatwić na noc do lodówki.

Do szklanek lub miseczek rozlać pudding z kakao, następnie ten z cynamonem.
Podawać z plastrami banana i gryką.

Smacznego!

Nie jestem pewna, czy kiełkująca gryka (forspirede boghvede) tak właśnie nazywa się po polsku. Nigdy czegoś takiego w Polsce nie jadłam; kupiłam tutaj, ot tak, żeby spróbować - i przepadłam. Jest super chrupiąca, ma lekko orzechowy posmak i genialnie pasuje do wszelkich puddingów i kremowych śniadań, nadając im ciekawej struktury. 

piątek, 27 października 2017

Jesienna tarta dyniowa. Nie tylko na Halloween

Już za kilka dni Halloween; jedno z moich ulubionych amerykańskich świąt. Cóż, tak naprawdę jedyne, z którym mam coś wspólnego. Przeciwnicy mogą sobie narzekać, ile chcą; ja i tak je uwielbiam! Co roku razem z C. zasiadamy przez telewizorem - Miasteczko Halloween Burtona to w ten dzień pozycja obowiązkowa. W tym roku rozważam rozszerzenie repertuaru - Gnijąca panna młoda, albo może stary, dobry Sok z żuka...? 
Do tego wycinanie lampionów z dyni - świetna zabawa, w dodatku pożyteczna, bo wnętrze można przecież dobrze wykorzystać. A dekoracja jest, jak się patrzy.

Oczywiście, trzeba sobie ten i tak już niesamowicie przyjemny czas umilić czymś słodkim. Jakoś w tym roku nie szaleję z dynią (a za chwilę trzeba się będzie przecież zabrać za pierniczki!), ale dwie sztuki przerobiłam na puree, które sukcesywnie wykorzystuję. Całkiem sporą ilość wrzuciłam ostatnio do cudownie jesiennej tarty; która, przy odrobinie wyobraźni, na Halloween też się nada.

Przepis znalazłam w najnowszym numerze Bage og sylte, nr 5/2017 i od razu wiedziałam, że będę musiała go wypróbować. Połączenie kruchego, lekko migdałowego ciasta z dyniowo-cynamonowym nadzieniem wróżyło lepiej niż dobrze. I nie zawiodłam się! Spód jest świetny, nie rozpada się i rewelacyjnie zachowuje kruchość, nadzienie jest kremowe, lekko karmelowe, cynamonowe i... Dyniowe. Czyli wszystko to, czego oczekiwałam. 

Skuście się, nawet jeśli idea Halloween jest Wam obca. Zawsze znajdzie się jakaś inna okazja, żeby upiec pyszną tartę dyniową. Ot, choćby październik sam w sobie...

Tarta dyniowa


Składniki:
(na formę do tarty o średnicy 30 cm)

ciasto kruche:
  • 150 g zimnego masła
  • 90 g cukru
  • 1 jajko
  • 170 g mąki pszennej
  • 80 g mielonych migdałów
  • 1 łyżeczka ekstraktu z wanilii
wypełnienie:
  • 500 g puree z dyni
  • 3 jajka
  • 1 żółtko
  • 100 g ciemnego cukru muscovado
  • 350 ml śmietany kremówki (38%)
  • 150 ml syropu klonowego
  • 1 łyżeczka mielonego cynamonu
dodatkowo:
  • 1 białko
  • 1 łyżka cukru
Mąkę, migdały i cukier wymieszać. Dodać masło, posiekać, a następnie rozetrzeć palcami. Wbić jajko, szybko zagnieść ciasto.
Uformować z ciasta kulę, zawinąć w folię spożywczą i schłodzić w lodówce przez minimum 60 minut.

Schłodzone ciasto rozwałkować na okrąg nieco większy niż średnica formy. Wyłożyć ciastem formę, gęsto nakłuć widelcem, przykryć papierem do pieczenia i wysypać suchą fasolę lub kamyki do pieczenia.

Piec w 180 st. C. przez 15 minut.
Następnie zdjąć obciążenie i papier.

Piec w 180 st. C. kolejne 12-15 minut.

Gorące ciasto posmarować roztrzepanym białkiem, odstawić do lekkiego przestudzenia.

Jajka i żółtko ubić z cukrem na puszystą, jasną masę. Dodać śmietanę, syrop klonowy i cynamon, połączyć. Na końcu dodać puree z dyni, wymieszać. Wylać masę na przestudzony spód.

Podpiec w 180 st. C. przez 15 minut.

Pozostałe ciasto cienko rozwałkować, wyciąć dynie i listki. Wyjąć ciasto z piekarnika, ułożyć na nim dekoracje, posmarować pozostałym białkiem i posypać cukrem.

Piec kolejne 15-20 minut w 170 st. C. uważając, żeby ciasto zbyt się nie przyrumieniło.

Ostudzić, a następnie schłodzić w lodówce przez noc.

Smacznego!

Ja tymczasem marzę o choćby kilku promykach słońca.
U Was też szarość zdominowała świat...?

środa, 25 października 2017

Studium w fiolecie. Krem z czerwonej kapusty

Nie gotuję dużo.
Po pierwsze, nie przepadam za tą czynnością. Owszem, uwielbiam krzątać się w kuchni i piec, ale dania wytrawne... To już nie moja bajka. Nigdy w życiu nie usmażyłam steku, nie zrobiłam gulaszu ani nawet sałatki warzywnej (choć parę razy się do tej ostatniej przymierzałam). 
Po drugie, C. gotować uwielbia, co właściwie zamyka listę. Kiedy tylko ma możliwość, z radością coś tam miesza, przyprawia i smakuje, żeby później wszem i wobec chwalić się swoimi dokonaniami (całkiem zresztą słusznie, bo kucharz z niego znakomity). Jedyny problem w jego przypadku stanowią surówki; jeśli mam na jakąś ochotę, muszę ją sobie sama przygotować. On się surowych warzyw nie tyka.

Od czasu do czasu trafia się jednak sytuacja, że jednak muszę coś ugotować. 
No dobrze - muszę jest tutaj określeniem nieco naciąganym. Bo jakbym nie ugotowała, to też nic by się nie stało. Ale jednak bywa, że mam ochotę postać chwilę nad garnkami, żeby później wydobyć z nich coś, co nie jest ciastem. Albo choćby deserem.
Ostatnio C. znalazł sobie dodatkową pracę na weekendy (bo ta, którą już ma, jakieś sześćdziesiąt godzin w tygodniu plus dojazdy, to jednak za mało), więc kiedy mam wolne, szykuję nam coś dobrego. 

Jakiś czas temu kupiłam w promocji dwie małe główki czerwonej kapusty i zastanawiałam się, co z nich zrobić. Bo takiej ilości surówki to nawet ja nie dam rady pochłonąć... Z pomocą przyszedł mi blog Zakochane w zupach (którego z miejsca zostałam wielką fanką, bo zupy to ja uwielbiam; kremy w szczególności, a tych na blogu dziewczyny mają naprawdę spory wybór) i zupa-krem z czerwonej kapusty właśnie. Przypomniała mi o tym, że już dawno chciałam coś takiego przygotować - kolor, musicie przyznać, ma niesamowity i wyjątkowo kuszący. Nie czekając długo, kupiłam gruszki, puszkę ciecierzycy znalazłam w spiżarce, i zabrałam się za gotowanie.
Najdłużej zabiera obranie i pokrojenie warzyw, reszta robi się praktycznie sama. Pieczoną ciecierzycę jako dodatek do zup robiłam nie raz; wychodzi boska, mocno chrupiąca i lekko pikantna. Jak zawsze - strzał w dziesiątkę. Do tego delikatna, mocno kremowa i zaskakująco sycąca fioletowa zupa, podana z plasterkami słodkiej gruszki. Smakuje trochę kapustą, trochę ziemniakami - sprawdzi się świetnie w chłodne, jesienne dni. Ja zwiększyłam proporcje, i mieliśmy obiad na trzy dni, co jest świetnym rozwiązaniem w ciągu zabieganego tygodnia.

A po inne specjały z kapustą w roli głównej koniecznie zajrzyjcie dziś do Pati, MirabelkiEmiliiMarty i Ani.

Krem z czerwonej kapusty z gruszką i pieczoną ciecierzycą


Składniki:
(na 6 porcji)
  • 900 g czerwonej kapusty
  • 1,5 czerwonej cebuli
  • 3 ząbki czosnku
  • 100 ml białego wina
  • 3 ziemniaki
  • 2 łyżki oliwy
  • 2 gruszki
  • 1,5 l bulionu
  • sok z 1/2 cytryny
  • sól
  • pieprz
dodatkowo:
  • 6 łyżek creme fraiche
  • 1 gruszka
pieczona ciecierzyca:
  • 265 g ciecierzycy z puszki
  • 1 łyżeczka słodkiej papryki
  • 1/2 łyżeczki wędzonej papryki
  • 2 łyżeczki oleju z chilli
  • 1 łyżka oliwy
  • 1 łyżeczka soli
Cebulę obrać, pokroić w kosteczkę. Czosnek przecisnąć przez praskę. Ziemniaki obrać, pokroić w kostkę. Gruszki obrać, wyciąć gniazda nasienne,pokroić w kostkę. Z kapusty wyciąć twarde częsci, resztę poszatkować.

W dużym garnku rozgrzać oliwę, dodać cebulę. Gdy się zeszkli, dodać czosnek, podlać winem i smażyć, aż alkohol odparuje. Dodać kapustę i gruszkę, smażyć jeszcze 5 minut. Dodać ziemniaki, zalać całość bulionem i gotować przez około 40 minut, aż warzywa zmiękną.
Zdjąć garnek z palnika, zmiksować blenderem na gładki krem. Doprawić do smaku sokiem z cytryny, solą i pieprzem.

Ciecierzycę odcedzić, przełożyć do miski. Posypać przyprawami, dodać olej i oliwę, dokładnie wymieszać.
Przełożyć na blachę wyłożoną papierem do pieczenia.

Piec w 200 st. C. przez 40 minut.

Ostatnią gruszkę pokroić w plastry, lekko zrumienić na patelni grillowej.

Zupę podawać z kleksem śmietany, pieczoną ciecierzycą i plastrami grillowanej gruszki.

Smacznego!


W tym roku późno, bo dopiero w październiku, otworzyłam sezon na zupy. Gorące, sycące, aromatyczne. Będzie ich tu teraz sporo, na zmianę z pierniczkami. Cóż, taki czas...

wtorek, 24 października 2017

O prądowych pieszczotach, czyli lepsze coś niż nic. I placuszki z figami

Z C. widujemy się rzadko. Niby razem mieszkamy, niby nawet jesteśmy po ślubie, ale wszystko zostało po staremu. On pracuje popołudniami, ja nocami i porankami, i tak się w tym naszym wspólnym życiu mijamy. Ale nie narzekam; przynajmniej trochę potrwa, zanim się sobą znudzimy. 
Ostatnio w pracy z zakamarków zaplecza wyciągnęliśmy podgrzewacze do czekolady. Nie mam pojęcia, czy tak to się naprawdę po polsku nazywa (ale to już temat na inny wpis); chodzi mi o garnki z wbudowaną grzałką. Podłącza się taki do prądu przed pójściem do domu, na nim ustawia miskę z czekoladą, a rano czekolada o temperaturze czterdziestu pięciu stopni czeka cierpliwie na zatemperowanie. Problem pojawił się w momencie podłączania... Ja wtyczkę do gniazdka, a gniazdko: bzzzt! Przepływający prąd poczułam aż w łopatce! Szczerze mówiąc, nie pamiętam, żeby kiedyś mi się coś takiego przytrafiło. Dla tych, którzy mają jakieś wątpliwości: zdecydowanie nie polecam.
Choć ponoć zawsze lepsze coś niż nic...

W domu zrzędziłam przez dwa dni tak, że w końcu C. zaproponował wizytę u lekarza. Ale wiecie, jacy są duńscy lekarze; polecają picie gorącej herbaty w dużych ilościach i spanie przy otwartym oknie, a jeśli pacjent jest w stanie niemal agonalnym - penicylinę. Odpuściłam więc temat, jęczeć przestałam, a następnego dnia i tak samo przeszło.

Choć, muszę przyznać, do naszych podgrzewaczy podchodzę teraz bardzo nieufnie.

Tymczasem, jako że tradycja wolnego wtorku obowiązuje, mam dla Was propozycję na pyszne, leniwe śniadanko.
Przygotowałam je z ostatnich już chyba w tym roku fig (wszystko, co dobre, szybko się kończy...). I choć ten sezon wykorzystałam w pełni, to i tak, myślę sobie, mogłabym przygotować coś jeszcze... Wracając jednak do placuszków; dzięki dodatkowi karmelowego budyniu i ciemnego cukru mają cudowny, karmelowy posmak, świetnie się z figami komponujący. Są puszyste, delikatne i nie bardzo słodkie, co nadrabia daktylowo-orzechowy syrop, który został mi po budyniu ryżowym. Całość wyszła naprawdę znakomita; jeśli macie pół godziny na przygotowanie śniadania, polecam Wam ogromnie!

Placuszki budyniowo-maślankowe z figami i syropem daktylowo-orzechowym


Składniki:
(na około 15 placuszków)
  • 200 g mąki pszennej
  • 65 g budyniu karmelowego (proszek)
  • 1 łyżeczka sody oczyszczonej
  • 35 g ciemnego cukru muscovado
  • 1 jajko
  • 300 g maślanki
  • 30 ml oleju
  • 2-3 figi

dodatkowo:

Mąkę przesiać z sodą, wymieszać z budyniem i cukrem.
Jajko roztrzepać, dodać maślankę i olej, połączyć.
Dodać mokre składniki do suchych, dokładnie wymieszać.
Figi umyć, osuszyć, pokroić na średniej grubości plastry.

Na rozgrzaną patelnię wykładać porcje ciasta (około 1 łyżki), smażyć na złoty kolor. Na wierzchu układać po plasterku figi, obracać na drugą stronę, również smażyć na złoty kolor.

Podawać z syropem daktylowo-orzechowym.

Smacznego!


Ja tymczasem czekam, aż nieco się rozjaśni; na popołudnie zapowiedzieli się goście, więc muszę posprzątać. Ale jak niby mam umyć podłogę w tych październikowych ciemnościach...?

piątek, 20 października 2017

Weselne toasty po duńsku. I żółciutka tarta z kurkami

Niezwykle istotnym elementem duńskiego wesela są toasty. I to nie byle jakie, nie proste i oczywiste w stylu Za zdrowie państwa młodych!. Duńskie toasty to całe przemowy; historie poznania, wspólnego życia, wspominki i obserwacje. 

Muszę przyznać, że ten element wesela bardzo mnie stresował. Dlatego już kilka miesięcy wcześniej postanowiłam zabrać się do dzieła. Najpierw zapytałam C., co ja właściwie mam powiedzieć. A on, zawsze tak skory do pomocy i uczynny, odpowiedział z rozbrajającą szczerością: Co chcesz
Jasne. Nieco zdegustowana takim obrotem sprawy, usiadłam przy kuchennym stole z czystą kartką i długopisem, i zaczęłam myśleć.
Przez pół godziny zapisałam całą stronę. Było trochę skreśleń i poprawek, adnotacje i przypisy, ale muszę przyznać, że byłam z efektów całkiem zadowolona. Szczególnie, że pisałam po angielsku; uznałam go bowiem za najbardziej uniwersalny język. Polski nie wchodził w grę - C. i jego rodzina, czyli większość gości, nic by nie zrozumiała. Z tych samych powodów odpadł duński - tu moja Rodzinka nie wiedziałaby zupełnie, o co chodzi. Po niemiecku w temacie umiem powiedzieć tylko Ich liebe dich, mein Schmetterling, co nie do końca odkrywa głębię moich uczuć. No i brzmi tak, jakbym miała ochotę kogoś zjeść. 

Tak więc, wstęp przemowy miałam skończony. Później pracowałam, wypadło to to, to tamto, przygotowania do ślubu pochłonęły mnie niemal całkowicie, przyjechali Rodzicie i pozostali polscy goście i... Był piątkowy wieczór przed wielkim dniem. A ja nadal miałam tylko wstęp. Nawet chciałam się zaszyć w jakimś kącie i spróbować dopisać coś jeszcze, ale nie było mi dane. W końcu zrobiło się późno, za chwilę trzeba było wstawać i... Stwierdziłam, że jednak pójdę na żywioł.
Ale kartkę ze wstępem pieczołowicie zapakowałam do torebki i kazałam pilnować Młodej po groźbą utraty głowy, a przynajmniej narażenia się na wiązankę, która z ust panny młodej w dniu jej ślubu z pewnością wyjść nie powinna.

Na pierwszy ogień poszedł mój Tato. W krótkich, żołnierskich słowach wyraził uznanie i życzył nam wszystkiego najlepszego. C. z kolei wzruszył się niesamowicie i ze łzami w oczach dziękował gościom i rodzicom, a także opowiadał o tym, jakim to jest szczęściarzem (no ja myślę!). Mój Teść przełożył przez ramię ślubną chustę (która na każdym z wesel jego dzieci służyła mu do ocierania łez) i wspomniał o nieśmiałej Polce, która wślizgnęła się do rodziny nie powodując większego zamieszania, ale wypełniła ich kuchnię głośnym śmiechem, a życie jego syna miłością. Wszyscy, którzy zrozumieli, ukradkiem ocierali oczy.

W końcu przyszła mojej kolej. Odpowiedzialny za trzymanie wszystkiego w ryzach i lekko już pijany, mój ulubiony kuzyn C. podszedł do mnie i wyszeptał do ucha, że po deserze mam być gotowa. Wzięłam głęboki oddech, i stwierdziłam, że będę. Pięć minut później okazało się, że lody potrzebują jeszcze chwili, więc przemowę mam wygłosić przed deserem. Jonas ścisnął mnie za ramię, życzył szczęścia... I zapowiedział pannę młodą. Wydobyłam z torebki kartkę (Młoda spisała się na medal), wstałam, odchrząknęłam znacząco i zaczęłam...
Trochę zerkałam na to, co tak pieczołowicie wcześniej napisałam; gdy skończyłam wstęp, kartkę wyrzuciłam i kontynuowałam, wywołując kolejne salwy śmiechu i totalne zaskoczenie moich gości. Okazało się, że trafiłam w dziesiątkę, opowiadając o naszym pierwszym, niezwykle romantycznym spotkaniu, gdy C. z górą brudnych talerzy próbował zachować równowagę, a ja pędziłam gdzieś ze ścierką i mopem pod pachą. 
Już po wszystkim zebrałam całe mnóstwo gratulacji, a brat C. stwierdził, że czegoś takiego to on się po mnie nie spodziewał. No cóż, ciche myszki też potrafią. Muszą tylko chcieć.

Mnie za to najbardziej zaskoczył fakt, że moja młodsza, tak mało podatna na wzruszenia Siostra, zalała się łzami.
Po wszystkim dałam C. soczystego całusa i usiadłam z policzkami zaczerwienionymi z emocji i uczuciem dobrze spełnionego obowiązku. I choć wyszło świetnie, to cieszę się, że akurat tego powtarzać nie muszę.

Tymczasem mam dla Was przepis na idealnie jesienną tartę z kurkami.
W końcu udało mi się kupić koszyczek w cenie wołającej o pomstę do Nieba, ale czego nie robi się dla tego smaku... I choć oczyszczanie tych żółto-pomarańczowych grzybków to droga przez mękę, to warto. 
Przepis znalazłam na blogu Kolorowy Talerz, i zmieniłam nieznacznie proporcje, żeby pasował do większej formy. Wyszło bosko - kruchutkie ciasto wypełnione śmietanowo-jajeczną masą i grzybkami, których delikatny smak nie został niczym zakłócony, a tylko podbity dzięki dodatkowi białego wina i tymianku. Mówię Wam - coś wspaniałego! Do tego lekka, zielona sałata z winegretem i kieliszek dobrego białego wina. Idealny zestaw na romantyczną kolację w pierwszą miesięcznicę ślubu.

Tarta z kurkami, tymiankiem i białym winem


Składniki:
(na formę do tarty o średnicy 26 cm)

spód:
  • 100 g mąki orkiszowej pełnoziarnistej
  • 200 g mąki pszennej
  • 1/2 łyżeczki soli
  • 150 g zimnego masła
  • 1 jajko
  • 1 żółtko
  • 2-3 łyżki zimnej wody

dodatkowo:
  • 1 białko

nadzienie:
  • 400 g kurek
  • 1 cebula
  • 2 łyżki masła
  • 3 jajka
  • 200 ml śmietany kremówki (38%)
  • 50 g twardego, wędzonego sera
  • 3 gałazki tymianku
  • 100 ml białego wytrawnego wina
  • sól
  • pieprz

Mąki, sól, masło, jajko i żółtko umieścić w malakserze, zmiksować. Po łyżce dodawać wody, aż ciasto nabierze odpowiedniej konsystencji.
Ciasto rozwałkować między dwoma arkuszami papieru do pieczenia, przełożyć do fromy, odpowiednio przyciąć.
Schłodzić w lodówce przez minimum 30 minut.

Schłodzone ciasto gęsto nakłuć widelcem, przykryć papierem do pieczenia i obciążyć.

Piec w 180 st. C. przez 15 minut.
Zdjąć obciążenie i papier.

Piec przez kolejne 15 minut w 180 st. C.
Gorące ciasto posmarować roztrzepanym białkiem.

Kurki oczyścić, opłukać, osuszyć. Większe przekroić na połówki lub ćwiartki.
Cebulę pokroić w drobną kosteczkę.

Na patelni rozgrzać masło, zeszklić cebulę. Dodać kurki. Smażyć, aż cały płyn odparuje. Wlać białe wino, smażyć nadal, aż alkohol odparuje. Posolić.
Jajka roztrzepać, dodać śmietanę, ser i listki tymianku, doprawić solą i pieprzem.

Na przestudzony spód wyłożyć kurki, zalać masą jajeczno-śmietanową.

Piec w 160 st. C. przez 25 minut, aż masa jajeczna się zetnie.
Podawać na ciepło.

Smacznego!


Przede mną wolny weekend - nie macie pojęcia, jak się cieszę! Ostatnio jestem ledwo żywa; praca naprawdę daje mi się we znaki. A za pasem Święta, czyli ruch w interesie będzie coraz większy. Uff...

środa, 18 października 2017

Pierwsza w tym roku prawie szarlotka

Mamy w ogrodzie jabłonkę. Tak naprawdę rośnie za domem, w bardzo niedogodnym miejscu; między ścianą budynku, a wysokim żywopłotem. Mało tam słońca; tak naprawdę biedaczka nawet w pogodne dni rzadko ma możliwość wygrzania się w ciepłych promieniach. Była tam, gdy się wprowadziliśmy; straszliwie zaniedbana, z martwym konarem, który wysysał z niej ostatnie życiowe siły. Pierwszej jesieni w naszym nowym domu dała zaledwie kilka jabłek; średnio nawały się do jedzenia, bo są dość kwaśne, ale za to kruche i idealne do ciast. Na wiosnę więc C. zajął się jabłonką; dość brutalnie pozbawił ją utrudniających rozkwit pnączy, przyciął żywopłot tak, żeby choć trochę ułatwić jej życie i podlewał magicznymi miksturami ze sklepu ogrodniczego. Efekt przerósł nasze oczekiwania; w tym roku jeszcze w sierpniu ilość jabłuszek była wręcz zatrważająca! Część z nich spadła, zanim wróciliśmy z wakacji; większość pieczołowicie zebraliśmy i ułożyliśmy w piwnicy. Będą szarlotki, jak się patrzy!

Ostatnio C. przyszedł do mnie z miną niewiniątka i oświadczył, że obiecał w pracy ciasto. A właściwie to dwa. I z szelmowskim uśmiechem dodał, że jak nie mam czasu ani chęci, to on może przecież kupić coś w cukierni... Wie chłopak, jak mi na ambicję wjechać! I choć w poniedziałek po pracy wróciłam ledwo żywa, a we wtorek miałam w perspektywie wycieczkę do Kopenhagi, i jednego, i drugiego dnia upiekłam ciasto. Z jabłkami z naszej nie tracącej nadziei jabłonki.

Pierwsza wersja była migdałowa; z mielonymi migdałami w cieście i migdałowymi płatkami na wierzchu. Przy drugiej postawiłam na nieco bardziej charakterny smak, i migdały zastąpiłam orzechami laskowymi. C. nie potrafił się zdecydować, która smakowała mu bardziej; ja obstawiam orzechową, bo orzechy i jabłka to duet absolutnie doskonały.

A Wy? Upiekliście już pierwszą w sezonie szarlotkę...?

Ciasto orzechowe z jabłkami


Składniki:
(na tortownicę o średnicy 20 cm)
  • 125 g miękkiego masła
  • 125 g cukru
  • 1 jajko
  • 150 ml maślanki
  • 175 g mąki pszennej
  • 100 g mielonych orzechów laskowych
  • 1 łyżeczka proszku do pieczenia
  • 1/2 łyżeczki sody oczyszczonej

dodatkowo:
  • 1 jabłko
  • 15 g orzechów laskowych w płatkach
  • 1 łyżka cukru perłowego

Masło z cukrem utrzeć na puszystą, jasną masę.
Mąkę przesiać z proszkiem i sodą, dodać zmielone orzechy, wymieszać.

Do masy maślanej wbić jajko, połączyć. Na zmianę dodawać mąkę i maślankę, miskując na najniższych obrotach miksera, tylko do połączenia składników.
Przełożyć masę do wysmarowanej tłuszczem formy.

Jabłko obrać, pokroić w ćwiartki, wyciąć gniazda nasienne, a następnie pokroić w cienkie plasterki. Ułożyć je na cieście, posypać orzechami i cukrem.

Piec w 175 st. C. przez 50-60 minut, do suchego patyczka.
Ostudzić na kratce.

Smacznego!


Ciasto, dzięki dodatkowi maślanki, jest cudownie wilgotne. Ma delikatny, maślany posmak, który przy wersji migdałowej jest nieco wyraźniejszy. Przez dodatek orzechów jest nieco cięższe, ale nie zbite i nadal delikatne. No i ta chrupiąca, cukrowo-orzechowa skorupka na wierzchu... Uwielbiam!
Proste i szybkie w przygotowaniu, idealne na mały głód w środku tygodnia.

poniedziałek, 16 października 2017

Kawa z whisky. Sernik

Chwilę musiałam się zastanowić, z jakiej okazji mieliśmy ostatnio gości. Nie dlatego, że miewamy ich tak często; wręcz przeciwnie. Po pierwsze, było to już jakiś czas temu; po drugie, okazja miała miejsce ósmego września, więc niemal wszyscy (ze mną na czele) zdążyli już o niej zapomnieć.

Otóż, moi drodzy, znowu miałam urodziny. 
Brzmi to, jakby fakt ten zaskoczył mnie niepomiernie; i tak jest w rzeczywistości. Nie chodzi mi o same urodziny; w końcu obchodzę je co roku. Nic w tym nie ma niezwykłego. Jednak konstatacja, jak szybko czas pędzi od jednych do drugich, wywołuje we mnie pewien niesmak. Mam wrażenie, że gdzieś mi życie ucieka, a jednocześnie wydaje mi się, że ciągle jestem zajęta, ciągle w biegu między pracą, domem i tą odrobiną czasu dla siebie, którą uda mi się wyrwać tu i ówdzie.

W tym roku urodziny spędziłam w trzech krajach: obudziłam się w Marsylii, żeby po kilkugodzinnej przejażdżce schłodzić się lodami w Monako, a kolację zjadłam na włoskim już wybrzeżu, z widokiem niemal rozdzierającym serce swą urodą. Muszę przyznać, że takie świętowanie zdecydowanie zapada w pamięć, choć gorące, duszne Monako z jego stromymi uliczkami i samochodami, które odwracają męską uwagę od kobiet w ich najlepszym wydaniu, nie do końca chwyciło mnie za serce. Za to Włochy... To kraj, do którego mogłabym wracać i wracać, i nigdy mi się znudzi. 

Po powrocie do deszczowej, wietrznej Danii, rozgoszczeniu się na nowo we własnym domu i powrocie do pobudek w środku nocy, w końcu przyszedł czas na świętowanie urodzin w większym gronie. Z tej okazji przygotowałam serniczek; jego pomysłodawcą był C., który połączenie kawy i whisky upodobał sobie przy okazji lodów, które przygotowałam tak naprawdę trochę przypadkiem. Wtedy to Tato zaoferował whisky, gdy czułam, że moim kawowym lodom brakuje kropki nad i. C. tak się tym połączeniem zachwycił, że później robiłam takie specjały jeszcze niejednokrotnie. 
Tym razem snułam się z kąta w kąt, szukając inspiracji do urodzinowego ciasta. Nie mogło być zbyt skomplikowane ani czasochłonne, bo innych planów było sporo. Patrzyłam to na figi, to na gruszki, myślałam o jabłkach... I wtedy przyszedł do mnie C. i powiedział: Sernik. Na zimno. Kawa i whisky. To nie może się nie udać.
Spojrzałam na niego najpierw z powątpiewaniem, później z szerokim uśmiechem. Miał rację - to nie mogło się nie udać!

Sernik wyszedł lekki, delikatny i puszysty. Smakuje kawą i alkoholem; to zdecydowanie deser tylko dla dorosłych. Połączenie jest boskie; nie można mu się oprzeć. Brat C., który słodkiego z zasady nie jada, pochłonął dwa kawałki. Spore.
A to mówi samo za siebie.

Sernik kawowy z whisky (na zimno)


Składniki:
(na tortownicę o średnicy 20 cm)

spód:

masa serowa:
  • 125 ml mleka
  • 2 łyżki kawy (prawdziwej)
  • 4 listki żelatyny
  • 45 ml whisky
  • 250 g serka kremowego
  • 125 g cukru pudru
  • 300 ml śmietany kremówki (38%)

dodatkowo:
  • 25 g białej czekolady
  • 25 g ciemnej czekolady (78%)

Masło rozpuścić. Herbatniki dokładnie pokruszyć, dodać masło, wymieszać.
Masę ciasteczkową wsypać do tortownicy, ugnieść na dnie dłonią lub spodem łyżki.
Schłodzić.

Żelatynę namoczyć w zimnej wodzie.
Mleko zagotować, zalać wrzącym kawę, przykryć i zostawić do ostudzenia.
Żelatynę namoczyć w zimnej wodzie. 
Kawę przecedzić, lekko podgrzać. Dodać odciśniętą żelatynę, wymieszać.
Serek kremowy zmiksować, dodać whisky i mleko kawowe.
Kremówkę ubić, dodać do masy serowej, delikatnie wymieszać łyżką.

Masę przelać na schłodzony spód, wyrównać.
Schłodzić w lodówce przez minimum 3 godziny.

Przed podaniem udekorować wiórkami czekoladowymi.

Smacznego!


Sernik, mimo, że na zimno, świetnie pasuje do jesiennej aury. W takie wieczory nikomu odrobina alkoholu nie zaszkodzi.

piątek, 13 października 2017

Rozterki blogera kulinarnego, czyli sweter nie od parady. I muffiny dyniowo-śliwkowe. Z cynamonem

Kłamstwem byłoby stwierdzenie, że gdy zaczynałam moją przygodę z blogowaniem, prawie dziewięć lat temu, zdjęcia były dla mnie sprawą drugorzędną. Nie myślałam o nich wcale; robiłam, bo tego wymagało ode mnie pisanie bloga. Blog kulinarny bez zdjęć jest jak... Deser bez cukru. Niby coś tam można zrobić, niby będzie nawet całkiem niezłe, ale jednak czegoś mu będzie brakowało. 
Nie miałam profesjonalnego sprzętu (to się akurat nie zmieniło), a tego, który miałam, nie potrafiłam za bardzo obsługiwać. Przyciskałam największy guzik na ustawieniach auto, uprzednio sprzątnąwszy wszystko ze stołu i ustawiwszy na środku ciasto. Ot, wszystko w temacie. Specjalnie dużo czasu mi to nie zabierało, i jakoś się blog kulał...
Ale później zaczęłam zazdrościć (to również nie uległo zmianie) tym wszystkim blogerom z pięknymi zdjęciami. Że ich blogi są takie ładne, apetyczne i w ogóle och i ach. Ale co poradzić na fakt, że fotografia nadal nie była moją pasją...? Cóż, czasem trzeba się zdobyć na wysiłek. Zamiast więc po prostu robić zdjęcie, zaczęłam próbować. Początki były koszmarne; nic się nie udawało. Ale z czasem było coraz lepiej.
I choć nadal nie jestem pasjonatką fotografii, to muszę przyznać, że niejaką przyjemność sprawiają mi zdjęcia, na których moje dania wyglądają tak, że ma się ochotę po nie sięgnąć. I nie, nie wmawiam sobie, że moje zdjęcia są świetne; doskonale wiem, gdzie się w tej kwestii znajduję i jak daleko mi do tych naprawdę dobrych. Ale różnica jest zauważalna gołym okiem; małymi kroczkami do celu. Może kiedyś robienie zdjęć będzie mi sprawiało taką przyjemność jak gotowanie? I kto wie, czy moje zdjęcia nie staną się wtedy naprawdę dobre...?

Póki co, jest jak jest, ale muszę przyznać, że z poniższych zdjęć jestem całkiem zadowolona. Mają odpowiednią temperaturę, muffinki wyglądają niemal tak smakowicie, jak w rzeczywistości, a całość sprawia wrażenie jesienno-przytulnej za sprawą... Swetra. Tak, ostatnio jeden z moich ulubionych swetrów stał się nieodłącznym elementem moich zdjęć. Jakiś czas temu miałam nawet ochotę go ubrać, ale stwierdziłam, że później trzeba by go uprać; a co, jeśli w w międzyczasie przygotuję coś, co będzie rzeczonego swetra w tle wymagać...? Włożyłam więc inny; też jasny, ciepły i mięciutki. Prawie idealny...

Z Mirabelką umówiłam się na wspólne dyniowe pieczenie na słodko. Ciasto w lodówce akurat miałam, więc stwierdziłam, że musi to być coś małego, niezobowiązującego. Kupiłam dynię (moją ulubioną, ogniście pomarańczową Hokkaido) i zabrałam się do rzeczy. 
Muffinki są proste i szybkie w przygotowaniu; jeśli nie kupicie jakiejś bardzo twardej odmiany, nawet ścieranie dyni nie powinno nastarczyć kłopotów. Reszta to po prostu wymieszanie mokrych składników z suchymi, przełożenie całości do formy, nadzianie śliwkami i posypanie błyskawiczną, cudownie maślaną kruszonką.
Muffiny są bardzo wilgotne, ale nie zakalcowate, mięciutkie i aromatyczne, z przyjemnie chrupiącą kruszonką. Świetne na drugie śniadanie albo na dłuższą podróż do pracy; mała dawka cukru zdecydowanie pomaga nie zasnąć za kierownicą, kiedy nocny świat oblepia mgła...

Muffiny dyniowo-cynamonowe ze śliwkami i kruszonką


Składniki:
(na 9 sztuk)
  • 125 g mąki pszennej
  • 1 łyżeczka proszku do pieczenia
  • 50 g ciemnego cukru muscovado
  • 1/2 łyżeczki cynamonu
  • 100 ml mleka
  • 40 ml oleju
  • 100 g dyni, bez skóry i pestek
  • 5 śliwek
kruszonka:
  • 25 g mąki pszennej
  • 15 g cukru
  • 15 g zimnego masła
Najpierw przygotować kruszonkę:
Wymieszać mąkę z cukrem, dodać masło, posiekać. Następnie zagnieść kruszonkę, odstawić.

Śliwki przekroić na połowy, usunąć pestki.
Mąkę z proszkiem przesiać, dodać cukier i cynamon, wymieszać.
Dynię zetrzeć na tarce o grubych oczkach.
Jajko roztrzepać, dodać olej i mleko, połączyć. Dodać startą dynię, wymieszać.
Wlać mokre składniki do suchych, wymieszać tylko do ich połączenia.

Formę na muffiny wyłożyć papilotkami. Do każde nakładać 1 łyżkę ciasta, naspnie wkładać po pół śliwki. Przykryć pozostałym ciastem, posypać kruszonką.

Piec w 180 st. C. przez 30-35 minut.
Ostudzić na kratce.

Smacznego!


I tak, to dopiero mój pierwszy przepis z dynią w tym roku, I tak, wiem, że to już połowa października.
Mi też się to w głowie nie mieści...

środa, 11 października 2017

Odcienie fioletu - sernik z czarnym bzem i figami

Jestem uzależniona od pogody.
Nie mogę się przez to ogarnąć; kto by pomyślał, że kilka promyków może wprawić mnie w stan bliski euforii...?

Pogoda jest, jaka jest. Nikt nie ma na nią wpływu, za to ona ma wpływ na nas. Kiedy pada i wieje, jest szaro i ponuro, zaparzam cały seledynowy dzbanek gorącej, aromatycznej herbaty, zawijam się w koce i siedzę na kanapie z książką na kolanach. Mimowolnie wędruję wzrokiem do okien; a tam ciemności i fruwające po ogrodzie, bure liście. W dach bębni deszcz, a ja czuję, że niechęć do świata pęcznieje mi w żołądku.
Wystarczy jednak, że zaświeci słońce, a wstępują we mnie ilości energii, o które bym się nie podejrzewała. Odkurzę, zrobię pranie, wyjdę na długi spacer z psami, z którego wrócę z kieszeniami pełnymi kasztanów i żołędzi. Zrobię ciasto, ugotuję rozgrzewającą zupę-krem, którą zjemy w kuchni w promieniach zachodzącego słońca. Mogę góry przenosić!
Bo zaświeciło słońce...
Też tak macie? Czy ja już zupełnie zwariowałam...?

Dzisiaj mam dla Was kolejny z figowych przepisów. Zupełnie zawróciły mi w tym roku w głowie; po prostu nie mogę się od nich opędzić! Kupuję kolejne pudełeczka, zanim jeszcze wykorzystam zawartość tych czekających cierpliwie w lodówce. Sezon na figi zawsze kończy się za szybko, chcę więc nacieszyć się na zapas.

Tym razem przygotowałam sernik, na który przepis znalazłam na stronie Cakes and coffee. Niedawno przygotowałam parę buteleczek syropu z czarnego bzu, był to więc niemal oczywisty wybór.
Sernik wyszedł boski! Spód jest lekko chrupiący i kleisty; taki inny od zwykłych ciasteczkowych, które zazwyczaj przygotowuję. Masa serowa ma wyraźny smak owoców czarnego bzu; dałam zdecydowanie więcej syropu niż zakłada oryginalny przepis, zupełnie za to pominęłam dodatek cukru. Karmelizowane figi na wierzchu to czysta rozpusta; całość smakuje obłędnie! I wygląda pięknie. Ale mi wszystko, co z figami, podoba się wręcz szalenie...

Sernik z czarnego bzu z karmelizowanymi figami


Składniki:
(na tortownicę o średnicy 20 cm)

spód:
  • 50 g ciastek digestive
  • 10 g kakao
  • 40 g migdałów
  • 20 g orzechów włoskich
  • 90 g suszonych fig
masa serowa:
dodatkowo:
  • 5 fig
  • 2 łyżki cukru
  • 50 ml śmietany kremówki (38%)
Ciasteczka, kakao, migdały, orzechy włoskie i figi zmiksować w malakserze na grudkowatą, lepką masę. 
Spód formy wyłożyć papierem do pieczenia. Wsypać do formy masę, ugnieść dłońmi, schłodzić w lodówce przez 30 minut.

Żelatynę namoczyć w zimnej wodzie.
Kremówkę ubić.
Syrop podgrzać, dodać do niego odciśniętą żelatynę, wymieszać aż do jej rozpuszczenia.
Mascarpone zmiksować z serkiem kremowym, dodać żelatynę z syropem, połączyć. Dodać ubita kremówkę, selikatnie wymieszać łyżką.
Przelać masę na schłodzony spód, wyrównać. Schłodzić w lodówce przez minimum 3 godziny.

Figi pokroić na połówki lub ćwiartki.
Na patelni skarmelizować cukier, dodać śmietanę, podgrzewać jeszcze chwilę aż do połączenia składników. Na patelnię włożyć figi, smażyć kilka minut - owoce powinny lekko zmięknąć, ale nie mogą się rozpadać.

Ostudzone figi wyłożyć na sernik, polać powstałym sosem.

Smacznego!


Moje myśli powoli wędrują ku Halloween; przecież to już najwyższy czas, żeby wymyślić jakieś straszne słodkości!

poniedziałek, 9 października 2017

Budyń ryżowy. Orzechowo-gruszkowy

Mimo, że na mapie odległość między Polską a Danią nie jest duża, różnic kulturowych jest między tymi krajami bez liku. Taki ślub na przykład; niby to samo, a jednak zupełnie inaczej. Jako, że zdecydowaliśmy się na ślub w kraju mojego lubego, postanowiliśmy trzymać się jednej konwencji. Co, momentami, miałam wrażenie, wprawiało moich polskich gości w lekkie zdumienie. Już sam fakt, że do kościoła zaprosiliśmy ich na godzinę jedenastą sprawił, że Mama i Młoda wpadły w popłoch; no bo o której to trzeba będzie wstać, żeby się wyszykować...?
No cóż; wcześnie.
Ale ja nie o tym.

Z tego, co się orientuję (a jeśli jest inaczej, poprawcie mnie; ostatni raz bowiem na ślubie w Polsce byłam z siedem lat temu, i co nieco mogło się od tego czasu zmienić), w naszym rodzinnym kraju jest ślub, a potem wesele. A w Danii mamy jeszcze recepcję. Co to takiego? Otóż dla osób, które zaprosić wypada, ale nie ma konieczności wpisywania ich na listę gości na późniejsze przyjęcie, organizuje się poczęstunek po mszy czy też akcie w urzędzie stanu cywilnego. Uważam takie rozwiązanie za znakomite - nikt nie czuje się pominięty, a impreza nie będzie kosztowała trzy razy tyle, ile zakładaliśmy. U nas były kanapki, musujące wino (ekologiczne, porzeczkowe i agrestowe - super pyszne) i tort, a na koniec zwiedzanie pałacu, w którym wszystko się odbywało. Pogoda była piękna, goście więc rozpierzchli się po parku i podwórzu, nigdzie nie było tłoku, choć lokale w pałacyku nie są zbyt duże. Dzięki temu koledzy z pracy C. i mojej, a także dalsi znajomi mogli być z nami w tym tak ważnym dniu.
My w międzyczasie załatwiliśmy zdjęcia i zadowoleni, że wszystko idzie wyśmienicie, mogliśmy przejść do kolejnego punktu programu.

Za mną wolny weekend; w sobotę cały dzień lało, za to w niedzielę było niesamowicie słonecznie. Mimo chłodnego wiatru, gdy C. wrócił z pracy, wybraliśmy się z psami do lasu; mówię Wam, taki spacer po szeleszczących liśćmi ścieżkach, wśród czerwieni, żółci i brązów, to coś wspaniałego. Uwielbiam moje miasteczko i fakt, że takie luksusy znajdują się niemal tuż za progiem.
Ponieważ czasu miałam sporo, przygotowałam sobie pyszne śniadanko. W sumie jego zrobienie nie zajmuje dużo czasu, ale w codziennym rytmie każda minuta jest na wagę złota. Tym razem mogłam jednak sobie pozwolić na stanie przy garnku przez dziesięć minut, i skwapliwie to wykorzystałam.
Najpierw miałam zamiar przygotować pieczoną owsiankę, ale okazało się, że płatki owsiane wyszły... Sięgnęłam więc po ryżowe, i ugotowałam budyń z dodatkiem masła orzechowego. Jest w nim tylko odrobina syropu klonowego; jeśli wolicie zdecydowanie słodsze puddingi, dodajcie więcej. Ja jednak podałam swój z syropem daktylowo-orzechowym, który jest mocno słodki i świetnie wszystko równoważy. Do tego grillowana, miękko-chrupiąca gruszka, i idealne jesienne śniadanie gotowe.

C. takich wynalazków z zasady nie jada, więc to, co zostało, przełożyłam do miseczki i zjadłam na zimno dzisiejszego poranka. I muszę przyznać, że nie mogę się zdecydować, która wersja smakowała mi bardziej...

Budyń ryżowy z masłem orzechowym i grillowaną gruszką


Składniki:
(na 2-3 porcje)
  • 130 g płatków ryżowych
  • 250 ml mleka
  • 250 ml wody
  • 50 g masła orzechowego
  • 25 g syropu klonowego
  • 100 ml maślanki
dodatkowo:
Płatki ryżowe, mleko, wodę, masło orzechowe i syrop klonowy umieścić w garnuszku. Zagotować, a następnie zmniejszyć moc palnika i gotować 5 minut, aż budyń zgęstnieje. Zdjąć garnek z palnika, dodać maślankę i zmiksować całość na gładki budyń.

Gruszkę umyć, pokroić w plastry i podsmażyć na grillowej patelni. 

Budyń podawać na ciepło lub zimno z syropem daktylowo-orzechowym i grillowanymi plastrami gruszki.

Smacznego!


Ja tymczasem odliczam tygodnie do rozpoczęcia kolejnej szkolnej sesji.
Siedem...

piątek, 6 października 2017

Figi i kawa. Muffinki

Przytłacza mnie fakt, że o dziewiętnastej jest już niemal zupełnie ciemno. Przeżyję jakoś te nieustanne wichury i ulewy tak intensywne, że czasami mam wrażenie, że dach mam w domu ze szkła. Jakoś dam radę wstawać i dojeżdżać do pracy w egipskich ciemnościach, jeśli będę miała świadomość, że po powrocie do domu czeka mnie jeszcze przynajmniej parę godzin dziennego światła. Ono dodaje energii; nawet, jeśli niebo zasnute jest grubą warstwą chmur, to i tak jest jakoś raźniej...
Tymczasem już za trzy tygodnie zmiana czasu; z godziny trzeciej w niemal magiczny sposób zrobi się druga. Będzie można godzinę dłużej pospać! A takie rzeczy są w cenie, szczególnie, gdy to pracujący weekend...
Niestety, efekt będzie taki, że ciemność spowije świat zanim zdążę w ogóle wrócić do domu. A ja tak lubię jesienne światło do zdjęć! Jest ciepłe, rozproszone; znikają ostre krawędzie, a fotografie zyskują jesienną głębię. 

I choć październik dopiero się zaczął, ja już myślami jestem w listopadzie. I wiecie co...? W weekend chyba zagniotę ciasto na piernik staropolski
Uwierzycie, że to już ten czas...?

Dzisiaj mam dla Was przepis na muffiny z przypadku. Po ostatnim torcie została mi mała miseczka kremu maślanego; nie przepadam za nim, ale ten z dodatkiem kawy wyszedł naprawdę niezły. Szkoda było wyrzucić...
Przygotowałam więc błyskawiczne muffinki w wersji mini, z dodatkiem fig, które w mojej kuchni w tym sezonie rozgościły się na dobre, spychając na dalszy plan inne jesienne smakołyki. Wierzch udekorowałam kremem i świeżymi figami; wyglądają uroczo, a smakują naprawdę rewelacyjnie.
Przez swój rozmiar doskonałe są na raz czy dwa, przez co znikają w zastraszającym tempie.
Skusicie się...? Póki ciągle można znaleźć figi na sklepowych półkach...

Inne przepisy na muffiny znajdziecie dziś u AniEmilii oraz Pati. Koniecznie sprawdźcie, co pysznego przygotowały dziewczyny!

Kawowe mini muffinki z kremem kawowym i figami


Składniki:
(na 24 sztuki)
  • 170 g mąki pszennej
  • 1/2 łyżeczki proszku do pieczenia
  • 1/2 łyżeczki sody oczyszczonej
  • 1/8 łyżeczka soli
  • 100 g ciemnego cukru muscovado
  • 1 łyżka kakao
  • 1 jajko
  • 150 ml maślanki
  • 50 ml oleju
  • 2 łyżki mocnej kawy
  • 1,5 figi
kawowy krem maślany:
  • 1 białko
  • 65 g cukru
  • 85 g miękkiego masła
  • 1 łyżka mocnej kawy
dodatkowo:
  • 3 figi
  • 2 łyżki kakao
Mąkę przesiać z proszkiem, sodą i kakao, dodać sól i cukier, wymieszać.
Jajko roztrzepać, dodać maślankę, olej i kawę, połączyć.
Wlać mokre składniki do suchych, wymieszać szybko, tylko do ich połączenia.

Formę na mini muffinki wyłożyć papilotkami.
Ciasto przełożyć do rękawa cukierniczego, odciąć końcówkę i wyciskać do formy.

Figi pokroić w ósemki, a następnie w poprzek na pół. Ułożyć kawałki owoców na cieście, delikatnie je w nie wciskając.

Piec w 180 st. C. przez 20-25 minut, aż do suchego patyczka.
Ostudzić.

Przygotować krem maślany:
Białko i cukier podgrzewać w kąpieli wodnej, cały czas mieszając, aż cukier całkowicie się rozpuści. Przelać do większej miski, ubijać, aż beza całkowicie wystygnie - około 10 minut. Dodawać po małym kawałeczku masła, miksując na najniższych  obrotach. Krem się zważy, a następnie przybierze pożądaną konsystencję.
Na końcu dodać kawę, połączyć.

Krem przełożyć do woreczka cukierniczego z tylką w kształcie gwiazdki. Wyciskać na babeczki, następnie oprószyć je kakao i udekorować figami pokrojonymi w ósemki.

Smacznego!

A za niecałe dwa miesiące znów jadę do szkoły. Ależ ten czas pędzi...

środa, 4 października 2017

Pudding chia z czarnym bzem i figami

Kiedy już wygodnie usadowiliśmy się w karecie i cali w uśmiechach przejechaliśmy przez kościelną bramę, upiłam łyk szampana i odetchnęłam z ulgą. Udało się! Nie potknęłam się w drodze do ołtarza, a C. stał przed nim niemal na baczność i powiedział tak (dwa razy!) bez dodatkowych perswazji. 
Kareta powoli jechała, stukot podków rozlegał się echem niemal po całym miasteczku, dzieci do nas machały, a kierowcy trąbili. Zaskakująco piękna pogoda w połączeniu z niejaką ulgą i szampanem wprawiły mnie w błogostan.
Zajęci żywiołowym omawianiem uroczystości, niemal nie zauważyliśmy, jak znaleźliśmy się tuż obok naszego domu. C. nie omieszkał poinformować o tym stangreta, który z tajemniczym uśmiechem stwierdził, że wie. A skąd...? Szybko rozwikłaliśmy zagadkę; jeden z sąsiadów, mający znajomości tu i ówdzie szepnął słówko, gdzie trzeba. W tym momencie uśmiechnęłam się jeszcze szerzej, choć myślałam, że to już niemożliwe...

Tymczasem, wracając do rzeczywistości (bo jak tylko zaczynam myśleć o tym cudownym dniu, rozanielam się i tracę z nią kontakt), mam dzisiaj dla Was pomysł na proste i wyjątkowo pyszne śniadanie.
Jeśli macie już syrop z czarnego bzu, grzechem byłoby go nie wykorzystać. Szczególnie teraz, w sezonie figowym; te dwa składniki komponują się bowiem ze sobą idealnie.

Pudding chia na mleczku kokosowym, z dodatkiem syropu z owoców czarnego bzu. Na wierzch pokrojona w plasterki figa, i pełnia szczęścia z samego rana gwarantowana. Nawet o wpół do czwartej nad ranem!

Pudding chia z czarnym bzem i figami


Składniki:
(na 3-4 porcje)

dodatkowo:
  • 3-4 figi

Mleko, mleczko kokosowe, syrop i nasionka umieścić w misce. Dobrze połączyć, najlepiej trzepaczką. Gdy płyn zacznie gęstnieć, wstawić miskę do lodówki na całą noc.
Schłodzony pudding przelać do miseczek. Podawać ze świeżymi figami.

Smacznego!

Jakiś czas temu, w promocji, kupiłam ekologiczne mleczko kokosowe. I wiecie co...? To najlepsze, najbardziej kremowe mleczko, jakie zdarzyło mi się jeść! Jest tak cudownie delikatne i pyszne, a puddingi chia wychodzą na nim idealnie kremowe. Spróbujcie i koniecznie powiedzcie, czy też widzicie różnicę!

poniedziałek, 2 października 2017

Cóż za kolor, cóż za smak! Czyli syrop z owoców czarnego bzu

Tak jak pierwszy dzień jesieni zaskoczył nas słońcem, które niestety już następnego dnia schowało się za grubą warstwą ołowianoszarych chmur, tak pierwszy października wcale nie był gorszy. W drodze do domu z zachwytem wsunęłam na nos ciemne okulary, a już po powrocie, zamiast skulić się na kanapie pod kocem i marudzić, dlaczego woda na herbatę gotuje się tak zatrważająco długo, włożyłam czerwone kalosze i razem z C. i psami ruszyliśmy w las. A musicie wiedzieć, że w naszym lesie od powrotu z wakacji nie byłam. Albo padało, albo było takie błocko, że bałam się, że mi się psy potopią (a przynajmniej wrócą tak umorusane, że będą się nadawały tylko do kąpieli), albo... Cóż, chciałam napisać, że albo byłam tak zmęczona po pracy, że już sił na nic nie miałam, ale nie byłaby to do końca prawda. Bo gdy tylko słonko nieśmiało wyjrzało zza chmur, wstąpiło we mnie tyle energii, że mogłabym góry przenosić. Spacer więc to żadne wyzwanie; nawet po pobudce o wpół do pierwszej w nocy.

Najpierw nieśmiało, później coraz pewniej, kroczyliśmy znajomymi ścieżkami. I tak jak przez całe lato narzekaliśmy na nieurodzaj (bo ani jeżyny, ani czereśnie, ani owoce czarnego bzu w naszych tajemnych miejscach w tym roku nie obrodziły), tak teraz z zachwytem wpatrywaliśmy się w leśne poszycie pełne grzybów. Mnóstwo gatunków, o których nie mamy bladego pojęcia, czy są trujące, czy nie. Aż w końcu... Na zwalonym, spróchniałym pniu znaleźliśmy grzybnię kurek! Te znają chyba wszyscy; bez wahania więc nazbieraliśmy całkiem pokaźną ilość. Są to zdecydowanie moje ulubione grzyby; będzie tarta, albo zupa, albo sos... A może wszystkiego po trochu...? Jeszcze się nie zdecydowaliśmy...

Tymczasem z trudem nazbieranych owoców czarnego bzu, przygotowałam syrop. Robi się go szybko i prosto, a jedynym składnikiem, którego zdobycie może nastręczyć trudności, jest... Czarny bez. Z tego, co wiem, nie da się go bowiem kupić w markecie czy na straganie. Trzeba pójść do lasu albo na łąkę, z dala od dróg i ludzkich siedzib, i cierpliwie nazbierać tylko dojrzałych, ciemnych kuleczek. Następnie pieczołowicie pozbyć się gałązek (najlepiej robić to widelcem, tak jak w przypadku porzeczek), a owoce przełożyć do garnka. Pamiętajcie - czarny bez na surowo jest trujący! Nie używamy go więc do dekoracji ciast czy deserów, tylko przerabiamy na syrop albo dżem. U mnie tylko ten pierwszy, w dodatku w ilościach raczej mizernych; więcej bzu nie udało nam się znaleźć.

Syrop jest boski! Pachnie pięknie, a kolor ma taki, że aż dech z wrażenia zapiera. Idealnie nadaje się do herbaty, lemoniady, albo do sernika z figami... Ale o nim innym razem.

Syrop z owoców czarnego bzu


Składniki:
(na 500 ml syropu)
  • 500 g owoców czarnego bzu (waga bez gałązek)
  • 250 g cukru
  • 125 ml wody
  • sok z 1/2 cytryny

Owoce przełożyć do garnka, dodać cukier, wodę i sok z cytryny, zagotować. Gotować bez przykrycia przez około 20 minut, a następnie przetrzeć przez sitko. Syrop zagotować raz jeszcze, przelać do wyparzonych butelek, mocno zakręcić. Ewentualnie zapasteryzować.

Smacznego!


Tymczasem jutro czeka mnie wyprawa do Kopenhagi. W zeszłym roku bawiłam się świetnie, a w tym, mam wrażenie, będzie jeszcze lepiej.
Ale o szczegółach następnym razem...