środa, 29 maja 2013

Wyjątkowe lody - bez maszynki, za to z rozmarynem

Zapragnęłam lodów. Na przekór złośliwej, deszczowej, podobno majowej pogodzie. Lodów wyjątkowych, bo dających się przygotować bez pomocy maszynki, której niestety w swojej kuchni nie posiadam. Marzy mi się od dawna, bo domowe mrożone desery to coś wspaniałego w czasie upalnego (albo duńskiego) lata, jednak póki co, muszę sobie radzić bez. 

Sięgnęłam do Vidunderlige is variatoner - duńskiej książki poświęconej lodom. Wariacji jest tam mnóstwo - od klasycznych, poprzez zupełnie niespodziewane połączenia smakowe. Są lody z jajkami, bez jajek, na mleku, na śmietanie, jogurtowe i sorbety, granity i wszystko, co w lodowej materii może się człowiekowi zamarzyć. Kiedy z zaciekawieniem przewracając strony trafiłam na lody rozmarynowe, aż zaświeciły mi się oczka. Rozmaryn bowiem nadal stoi na parapecie, ma się dobrze i czuję potrzebę jego zużywania. Uwielbiam ten zapach rozchodzący się po całej kuchni, kiedy rozcieram igiełki w palcach. Miałam nadzieję, że moje lody też będą tak pachnieć, i udało się! Wyszły bowiem naprawdę niesamowite.

Przygotowuje się je bez dodatku jajek: gotujemy kremówkę z wanilią i rozmarynem, przecedzamy i mieszamy z creme fraiche. W oryginale śmietana była pół na pół z jogurtem, ale że akurat nie było takowego w lodówce, nieco zmieniłam recepturę. I muszę przyznać, że źle to mojemu deserowi nie zrobiło...
Jeśli macie maszynkę do lodów, sprawa jest prosta - przekładacie masę do maszynki, i się kręci. Jeśli nie, będziecie musieli, tak jak ja, co mniej więcej trzydzieści minut wyciągać masę z zamrażarki i mieszać. Ja robiłam to blenderem, żeby na pewno pozbyć się kryształków lodu, ale równie dobrze można przemieszać widelcem. Trzeba to robić, aż masa będzie zmrożona na tyle, że się po prostu nie da mieszać. Trwa to około trzech - czterech godzin, ale efekt jest wart wysiłku. Lody są gładkie, delikatne, mają po prostu idealną konsystencję. Do tego wyjątkowo niecodzienny smak - śmietankowo-waniliowy z posmakiem rozmarynu. No i pięknie pachną! Nie kupicie tego w żadnym sklepie!

Lody rozmarynowe z creme fraiche


Składniki:
(na 0,5 l lodów)
  • 250 ml śmietany kremówki (38%)
  • 70 g cukru
  • 1 łyżka miodu
  • 1/2 laski wanilii
  • 2 gałązki rozmarynu
  • 300 g creme fraiche (18%)

Kremówkę wlać do garnuszka, dodać cukier, miód, gałązki rozmarynu i przeciętą na pół laskę wanilii z wyskrobanymi nasionkami. Zagotować, zdjąć z ognia i ostudzić. Przelać przez sitko, wymieszać dokładnie z creme fraiche. Schłodzić w lodówce przez 30 minut.
Przelać do szerokiego pojemnika, umieścić w zamrażarce. Co 30 minut wymieszać widelcem lub zmiksować blenderem, aż do całkowitego zmrożenia. 

Smacznego!

Dziś spotkała mnie ogromna niespodzianka - wróciłam do domu pachnącego świeżym ciastem. Najpierw się przeraziłam, że pomyliłam mieszkania, a po chwili dotarło do mnie, że C. upiekł mi bułeczki. Bułeczki nie byle jakie, bo będące wspomnieniem z dzieciństwa - jego Mama zawsze piekła je dzieciom na urodziny. Są mięciutkie, puchate i bardzo maślane, pokryte słodkim, kolorowym lukrem. C. obiecał, że następnym razem upieczemy je razem, a wtedy na pewno podam Wam przepis.

wtorek, 28 maja 2013

Gwiazda: świeża mięta

Miałam w zanadrzu, a właściwie to na parapecie w kuchni, cały pęczek mięty. Ogólnie rzecz biorąc, to miętę lubię bardzo, ale pasuje mi bardziej jako dekoracja deserów niż ich właściwy składnik. Nie wiem dlaczego, ale obawiam się miętowego smaku, choć w kupnych słodyczach i przygotowanych przez innych ciastach zazwyczaj mi odpowiada. Jedyne połączenie, do którego mam uraz z dzieciństwa, to mięta z jabłkiem - no po prostu nie mogę! Pamiętam soki o tym właśnie smaku, po spróbowaniu których aż przechodziły mnie ciarki. Wiem, że to nie jest nietypowe połączenie i nie ma w nim niczego strasznego, ale jakoś nie umiem się przekonać... Cóż, może i do tego smaku kiedyś dorosnę.

Wracając do mojej mięty - robiła ze dekorację na urodzinowym torcie C., znalazła miejsce na pysznej tarcie z truskawkami i wylądowała w kilku koktajlach. W końcu postanowiłam się przemóc, i zrobić z niej gwiazdę. Długo szukałam, aż w końcu na blogu Pyszne jedzonko znalazłam czekoladowe ciastka ze świeżą miętą. Od razu mi się spodobały, a kiedy przeczytałam, że mają konsystencję niemal brownie wiedziałam, że to właśnie w nich zabłyśnie moja mięta. 

Było już w okolicach dwudziestej pierwszej, ale ponieważ następnego dnia miałam wolne, poszłam do kuchni. Posiekałam sobie miętę, roztopiłam masło, zaczęłam mieszać suche składniki. Mąka, proszek, cukier, odrobina soli, kakao... Zaraz, zaraz, kakao? Nie czekolada...? Ano nie. Nie szkodzi. Sięgam do szafki, wyjmuję opakowanie kakao, jakoś podejrzanie lekkie. Wsypuję do mąki, i co się okazuje...? Że tam raptem szesnaście gram... Szesnaście! A gdzie pozostałe dwieście trzydzieści cztery z opakowania? Gdzie pięćdziesiąt, potrzebne do ciasta...?! Nie ma... Zła okrutnie, odstawiłam wszystko do kąta i poszłam czytać książkę. Pożaliłam się C. na okrutny żart losu, i z samego rana wysłałam biedaka do sklepu po potrzebny składnik. Jak tylko kakao wylądowało w moich rękach, domieszałam do mąki potrzebną resztę, jeszcze raz rozpuściłam masło i zagniotłam ciasto. Godzinę później piekłam ciasteczka, a ich zapach sprawił, że nie mogłam wyjść z kuchni. Pierwsze zjadłam jeszcze ciepłe, ale muszę przyznać, że po wystygnięciu są jeszcze lepsze - chrupkie z wierzchu, cudownie ciągnące w środku. Obłędnie czekoladowe (nikt by się nie domyślił, że w składnikach nie ma czekolady), mini wersje popularnego brownie. Mięta jest wyraźnie wyczuwalna, nabiera mocy każdego dnia leżakowania. I choć jej jest tylko dziesięć gram, to zapewniam, że to całkiem sporo. Ja musiałam niemal ogołocić mój krzaczek! Jeśli jednak jesteście ogromnymi fanami połączenia czekolady z miętą, możecie wrzucić więcej. Jeśli jednak to połączenie zupełnie Wam nie odpowiada, polecam dodać zamiast mięty drobno posiekaną papryczkę chilli lub ostrą paprykę w proszku, które nadadzą ciasteczkom przyjemnego kopa. Możecie dać cynamon, kardamon lub skórkę otartą z pomarańczy. Albo po prostu zróbcie mega kakaowe ciasteczka, o cudownie głębokim smaku i intensywnym kolorze. Ale zróbcie je koniecznie, bo są wyjątkowo pyszne!

Kakaowe ciasteczka ze świeżą miętą


Składniki:
(na 15-20 sztuk)
  • 170 g mąki pszennej
  • 1 łyżeczka proszku do pieczenia
  • 200 g cukru
  • 65 g kakao
  • 1/4 łyżeczki soli
  • 10 g listków świeżej mięty
  • 2 jajka
  • 90 g masła

Mąkę przesiać do miski z kakao, wymieszać z cukrem, solą i proszkiem. Miętę bardzo drobno posiekać, wymieszać z mąką.
Jajka roztrzepać, wymieszać z rozpuszczonym i przestudzonym masłem. Wlać do suchych składników, wymieszać łyżką, a następnie zagnieść dłońmi do otrzymania gładkiej masy.
Uformować z ciasta kulę, zawinąć w folię spożywczą i schłodzić w lodówce przez 1 godzinę.

Schłodzone ciasto podzielić na równe części, z każdej uformować kulkę i dość mocno ją spłaszczyć. Ułożyć ciastka na blasze wyłożonej papierem do pieczenia w dużych odstępach.

Piec w 180 st. C. przez 10 minut.
Ostudzić na blasze (ciastka są bardzo miękkie tuż po upieczeniu).

Smacznego!

A dzisiaj robię pierwsze w tym sezonie lody - bez maszynki, więc trzymajcie kciuki, żeby wyszły dobre!

niedziela, 26 maja 2013

Ewolucja, czyli od muffina do cupcake'a. I Dzień Mamy

Uwielbiam muffiny! Za mnogość kombinacji smakowych, za to, że są banalnie proste w przygotowaniu, za to, że zawsze się udają i nigdy się nie nudzą. Hmm... Czyżby...? 
No dobrze, może nie znudziły, ale odrobinę przejadły. Takie sobie zwykłe muffiny, bez elementu zaskoczenia. Postanowiłam więc przejść na wyższy poziom, i upiec cupcakes, czyli po prostu babeczki z kremem. Górą kremu! Okazja nadarzyła się nie byle jaka - Dzień Mamy. I choć od mojej dzieli mnie niemal tysiąc kilometrów, to mam nadzieję, że taka wirtualna babeczka spełni swoją rolę. Gdybym mogła, upiekłabym tuzin tylko dla Ciebie, najlepszych!

Do tych przymierzałam się długo, ale w końcu udało mi się połączyć w jedno inspiracje z kilku różnych miejsc. Najpierw w 1 mix, 100 muffins Susanny Tee znalazłam idealne połączenie smakowe, czyli pomarańcza z rozmarynem. Miałam i jedno, i drugie, i chciałam oba te składniki wykorzystać. No ale u Susanny same muffiny... Sięgnęłam więc do The hummingbird bakery: Kagedage Tarka Maloufa, ta książka bowiem pełna jest najróżniejszych babeczek. Zmieniłam nieco składniki w przepisie na cytrynowe, zmniejszając drastycznie (z 280 na 120 g) ilość cukru. Z oryginalnego przepisu, obawiam się, wyszłyby słodkie ulepki, które smakowałyby tylko i wyłącznie cukrem. Moje wyszły idealnie wyważone, przynajmniej dopóki nie przykryłam ich czapeczką z kremu... 
Muszę Was uprzedzić, że sposób przygotowania babeczek jest dość nietypowy - najpierw ucieramy masło z cukrem, następnie dodajemy mąkę z dodatkami. Dopiero potem ubite jajka z mlekiem. Troszkę się bałam, że nic z tego nie wyjdzie - najpierw wyszła mi kruszonka, która stopniowo zmieniała się w ciasto o odpowiedniej konsystencji. Moje obawy były bezzasadne - ciasto wyszło delikatne i leciutkie, niemal rozpływające się w ustach. Pycha!

Do pomarańczy z rozmarynem pasowała mi biała czekolada, więc pożyczyłam przepis na krem od Limonki. Banalnie prosty i pyszny, smakujący cudownie białą czekoladą. Mega słodki, w połączeniu z babeczkami sprawił, że niemal można się nimi zakleić. Nie zmienia to faktu, że całość jest pyszna i znikają z lodówki jedna po drugiej w niewyjaśnionych okolicznościach... Muszę jednak napomknąć, że kremu starczyło mi tylko na jedenaście babeczek. Nie chciało mi się go dorabiać na jedną (dwie zdążyliśmy już pochłonąć gołe), więc jakby co - odrobinę zwiększcie proporcje.

Mojej kochanej Mamusi jeszcze raz życzę wszystkiego najlepszego, i do zobaczenia już niedługo!

Pomarańczowo-rozmarynowe babeczki z kremem z białej czekolady


Składniki:
(na 14 babeczek)
  • 80 g miękkiego masła
  • 120 g cukru
  • 240 g mąki pszennej
  • 2 łyżeczki proszku do pieczenia
  • 1/4 łyżeczki soli
  • skórka otarta z 2 pomarańczy
  • igiełki z 2 gałązek rozmarynu
  • 2 jajka
  • 250 ml mleka

krem:
  • 100 g białej czekolady
  • 40 ml śmietany kremówki (38%)
  • 100 g miękkiego masła
  • 10 g cukru

dodatkowo:
  • igiełki rozmarynu

Masło utrzeć z cukrem na puszystą, jasną masę. Mąkę przesiać, wymieszać z proszkiem, skórką i drobno posiekanym rozmarynem. Partiami dodawać do masy maślanej, miksując na najniższych obrotach.
W drugiej misce ubić jajka, a następnie wymieszać z mlekiem. Powoli wlewać do masy maślanej, miksując na najniższych obrotach, tylko do połączenia składników.

Masę przełożyć do formy na muffiny wyłożonej papilotkami.

Piec w 190 st. C. przez 18-20 minut.
Ostudzić.

Czekoladę drobno posiekać. Kremówkę podgrzać, następnie zdjąć z ognia i wsypać czekoladę. Odstawić na 2 minuty, wymieszać na gładką masę.
Masło utrzeć z cukrem na puszystą, jasną masę. Partiami dodawać przestudzoną czekoladę, cały czas miksując. Schłodzić w lodówce przez 30 minut.

Schłodzoną masę przełożyć do rękawa cukierniczego, wyciskać ozdobnie na babeczki. Udekorować igiełkami rozmarynu.

Smacznego!

Przy pierwszej C. nie zauważył papilotki, i ugryzł z papierkiem. Kiedy następnego wieczoru to samo uczynił z kolejną uznałam, że babeczki po prostu muszą być obłędnie pyszne - choć polecam raczej bez papilotek...

piątek, 24 maja 2013

Śniadanie wyciągające z łóżka

Czasami możemy pozwolić sobie na leniwe śniadanie w środku tygodnia. Kiedy ja mam wolne, a C. idzie do pracy raczej później niż wcześniej. Z niego jest typowy nocny Marek - potrafi pół nocy przesiedzieć przed komputerem, żeby położyć się nad ranem. Ja, choćbym nie wiem, jak się starała, nie jestem w stanie dotrzymać mu kroku. Zazwyczaj padam w okolicach północy, na kanapie, z głową pod kołdrą, żeby mnie światło z ekranu nie raziło w oczka. Później C. lekko potrząsa mnie za ramię albo zanosi do łóżka, jeśli wszelkie próby dotarcia do mojej świadomości zawodzą. Rano z kolei budzę się rześka jak skowronek w okolicach ósmej, kiedy on jeszcze śpi w najlepsze. I wtedy żadne całuski i słodkie słówka nie pomagają - odwraca się do mnie plecami, pies przyjmuje strategiczną pozycję z uszami na jego twarzy, i tyle mam z ich towarzystwa. Idę wtedy najpierw do łazienki, później wracam na kanapę i sobie czytam godzinkę albo dwie. Jeśli z pokoju obok nadal nie dochodzą żadne odgłosy jakiejkolwiek aktywności, wędruję do kuchni. Najpierw skomplikowany proces uruchamiania ekspresu, który zawiera w sobie mielenie kawy. Patrzę wyczekująco na drzwi - nic. No trudno. Następnym razem kupię młynek wydający odgłosy młota pneumatycznego, może będzie działał lepiej. 

Kiedy ekspres powoli robi swoje, zaglądam do lodówki. Co my tutaj mamy...? Rabarbar...?
Najpierw na patelnię trochę cukru z sokiem pomarańczowym. Gdy przybiera ten cudownie złoty kolor, wrzucam pokrojony na kawałki rabarbar i smażę kilka minut. O mamuniu! Jak ja to lubię! Obezwładniający wręcz zapach, i ten obłędny smak - słodko-kwaśny, idealnie wyważony, z pomarańczową nutą. Nie można się nie zakochać... Do tego pancakes, czyli jedyne naleśniki, które potrafię przygotować. Tych kilka sztuk smaży się błyskawicznie, a naprawdę dobrze komponują się z karmelizowanym rabarbarem, szczególnie, jeśli i w nich przewija się pomarańczowa nuta.
W tym momencie czuję ciepły oddech na karku, Det dufter godt, skat. No ba! Pewnie, że ślicznie pachnie.

Niezawodny sposób na wyciągnięcie śpiocha z łóżka.

Pomarańczowe pancakes z karmelizowanym rabarbarem


Składniki:
(na 12 sztuk)
  • 2 jajka
  • 150 ml mleka
  • 80 ml oleju
  • sok z 1/2 pomarańczy
  • skórka otarta z 1 pomarańczy
  • 250 g mąki pszennej
  • 1 łyżeczka sody oczyszczonej
  • 1/2 łyżeczki soli
  • 40 g cukru

dodatkowo:
  • 250 g rabarbaru
  • 55 g cukru
  • sok z 1/2 pomarańczy

Rabarbar umyć, pokroić na 1centymetrowe kawałki. Na patelni skarmelizować cukier z sokiem. Kiedy zacznie nabierać złotej barwy, dodać rabarbar. Smażyć, aż rabarbar zmięknie, ale nie jeszcze nie będzie się rozpadał.

Jajka roztrzepać, wlać olej, sok i mleko, dodać skórkę i dokładnie wymieszać. Do drugiej miski przesiać mąkę, wymieszać z sodą, solą i cukrem. Dodać do mokrych składników, dokładnie połączyć (w masie nie może być grudek).

Na dobrze rozgrzaną patelnię wykładać porcje ciasta (około 2 łyżek), smażyć na złoto-brązowy kolor z dwóch stron.

Podawać ciepłe z karmelizowanym rabarbarem.

Smacznego!

Zdjęcie jest, jakie jest - jak już śpioch wynurzył się spod kołdry, to mi się rzucił na talerzyk, więc błyskawicznie pstryknęłam cztery fotki, z których raptem jedna nadaje się do upublicznienia. 
Hmm... Tak naprawdę jakość tego zdjęcia jest dowodem na pyszność naszego śniadania, więc jeśli macie akurat jakiegoś śpiocha w zanadrzu, koniecznie wypróbujcie mój sposób.

środa, 22 maja 2013

Drożdżowa inauguracja sezonu rabarbarowego

Dziś, zupełnie wyjątkowo, szłam do pracy na siódmą trzydzieści. Półtorej godziny spania dłużej to nie byle co, więc oczywiście obudziłam się w okolicach czwartej i nie mogłam zasnąć. Prawdopodobnie obudził mnie deszcz - lało jak z cebra, krople wręcz niemal z hukiem uderzały o szyby, niebo zasnute szarością nie budziło absolutnie żadnych nadziei na chociażby promyk słonka. Zamiast tego jednostajny szum, przez pół dnia. Wracając do domu czułam się, jakbym miała na dachu pasażera na gapę, który złośliwie leje mi na szybę wodę z magicznego wiadra, którego zawartość nigdy się nie skończy. W dodatku roboty drogowe niezwykle umiliły mi podróż - stwierdziłam, że przydałby mi się marouder, albo chociażby maleńki hammer. W sumie, to amfibia też nie byłaby zła... Błoto, kałuże, błoto z kałużami... Możecie to sobie wyobrazić, prawda? Na szczęście w domu czekały na mnie cudowne drożdżówki z rabarbarem, i mówię Wam - świat stał się o niebo lepszy po pierwszym kęsie. Hmm... Czyżby padało jakby troszkę mniej...?

Drożdżówka z rabarbarem i kruszonką to wspomnienie dzieciństwa - Babcia piekła ich całe mnóstwo w sezonie. Postanowiłam przygotować wersję mini, czyli pojedyncze, słodkie bułeczki. Co prawda zrosły mi się na blasze, ale moim zdaniem dodaje im to tylko rustykalnego uroku. Są naprawdę pyszne - mięciutkie, puchate ciasto, kwaśny, ale rozpływający się w ustach rabarbar i słodka, delikatnie chrupiąca kruszonka, która została nieco unowocześniona odrobiną kardamonu. Naprawdę - nie można chcieć więcej.
W tajemnicy powiem, że poczęstowałam nimi Tatę C. i zjadł całą, mimo, że był właśnie po sutym obiedzie. A to już o czymś świadczy.

A Wy jakie macie rabarbarowe wspomnienia...?

Drożdżówki z rabarbarem i kardamonową kruszonką


Składniki:
(na 12 sztuk)
  • 500 g mąki pszennej
  • 24 g świeżych drożdży
  • 125 ml letniego mleka
  • 125 ml letniej wody
  • 1 jajko
  • 55 g cukru
  • 1/2 łyżeczki soli
  • 50 g masła

nadzienie:
  • 450 g rabarbaru
  • 30 g cukru

kruszonka:
  • 75 g mąki pszennej
  • 60 g zimnego masła
  • 60 g cukru
  • 1 łyżeczka kardamonu

dodatkowo:
  • 3 łyżki mleka

Mąkę przesiać do dużej miski. Po środku zrobić wgłębienie, wkruszyć drożdże, zasypać 1 łyżeczką cukru i zalać połową mleka wymieszanego z wodą. Odstawić na 15 minut.
Po tym czasie dodać resztę płynów i cukru, sól oraz jajko, i zagnieść ciasto. Dodać rozpuszczone i przestudzone masło, zagnieść gładkie ciasto (może się nieco lepić). Odstawić na 1 godzinę do wyrośnięcia.

Rabarbar pokroić w 1centymetrowe kawałki, zasypać cukrem i odstawić na 30 minut.

Mąkę na kruszonkę wymieszać z cukrem i kardamonem, a następnie rozetrzeć palcami z masłem.

Wyrośnięte ciasto jeszcze raz szybko wyrobić, podzielić na 12 rónych części. Z każdej oformować okrągłą bułeczkę, spłaszczyć i ułożyć w odstępach na blasze wyłożonej papierem do pieczenia. Na każdej ułożyć kilka kawałków rabarbaru, wciskając w ciasto. Posypać kruszonką i odstawić na 20-30 minut do napuszenia.
Po tym czasie posmarować drożdżówki mlekiem.

Piec w 180 st. C. przez 20 minut.
Ostudzić na kratce.

Smacznego!

Dzisiaj piekę swoje pierwsze, prawie prawdziwe cupcakes - trzymajcie kciuki!

wtorek, 21 maja 2013

Malinowy smak lata

Kupiłam pudełeczko malin. Ostatnie, które stało na półce w sklepie. Wyglądało na wyjątkowo znudzone samotnością, więc zgarnęłam je do koszyka. A później zaczęłam się zastanawiać, jak by je tu wykorzystać... Kilka malinek nie nadawało się już do spożycia, więc zostało mi niecałe sto gram. Za mało na ciasto, w sam raz na jakiś deser, ale słodkiego w domu pod dostatkiem... A czekać maleństwa już zdecydowanie nie mogły.
Wyjęłam więc z zamrażarki lody, waniliowo-brzoskwiniowe, bo akurat takie ostatnio nabyłam, z lodówki - mleko, i zmiksowałam sobie błyskawiczny, pyszny koktajl. Lekko słodki, lekko kwaskowaty od malin, które jeszcze przecież przed sezonem. Bez zbędnych dodatków i udziwnień. Pycha! W dodatku miał uroczo różowy kolor, któremu przecież nie sposób się oprzeć.

Wyszła mi szklanka jak na zdjęciu, czyli jedna spora porcja. Nie miałam najmniejszych problemów z jej pochłonięciem, ale jeśli chcecie podzielić się tym smakiem lata, wystarczy rozlać koktajl do dwóch mniejszych szklanek.

Koktajl malinowo-brzoskwiniowy

Składniki:
(na 1 dużą porcję)
  • 95 g malin
  • 90 g lodów waniliowo-brzoskwiniowych
  • 200 ml zimnego mleka
Wszystkie składniki zmiksować blenderem na gładki, gęsty płyn. Podawać schłodzone zaraz po przygotowaniu.

Smacznego!

Pogoda ciągle płata figle - raz słońce, raz deszcz. Była burza i godzina tak gorąca, że spacerowałam w szortach i koszulce i ani trochę nie marzłam. Sama nie wiem, co o tym myśleć...

niedziela, 19 maja 2013

World Baking Day!

Tak, moi kochani, to już dzisiaj. Wielki dzień pieczenia! W dodatku światowy, więc już zupełnie nie byle jaki. Odkąd się o nim dowiedziałam, przeglądałam kilkanaście razy wszystkie propozycje wypieków, bo przecież nie mogłam sobie odpuścić takiego święta. Ale może zacznę od początku...

World Baking Day, czyli Światowy Dzień Wypieków, ma być motywacją do rozwijania swoich umiejętności. Kulinarni blogerzy, cukiernicy i inni znawcy słodkości z całego świata zostali poproszeni o przygotowanie stu przepisów na różnym poziomie trudności. Wchodząc na stronę można wybrać swój poziom, a wtedy zostaniemy skierowani do odpowiednich przepisów. Ja zdecydowałam się na poziom 87 - ciasto truskawkowe Kivilcim Namli Iren. Dlaczego? Po pierwsze - truskawki. Nie mogę się ostatnio oprzeć tym czerwonym pięknościom, więc stwierdziłam, że ciacho z nimi w roli głównej z pewnością będzie cieszyć się powodzeniem. Poza tym wydawało mi się stosunkowo proste, a niestety, ale nie miałam czasu na całodniowe siedzenie przy piekarniku. Oczywiście zabawa polega na tym, żeby podjąć wyzwanie, ale skoro przepis został oznaczony tak wysokim numerem uznałam, że musi być w nim coś wyjątkowego.


Tak naprawdę nie jestem do końca zadowolona. Kruche ciasto byłoby lepsze to, które przygotowuję zazwyczaj - bez cukru, bo krem jest naprawdę słodki. Poza tym wyszło nieco zbyt lepkie, i wałkowanie okazało się koszmarem - bez dwóch arkuszy papieru do pieczenia nie warto się nawet za nie zabierać. Na szczęście wyszło kruche i smaczne - ale następnym razem użyłabym innego.
Krem jest dobry, ale jak dla mnie, nieco za słodki (C. twierdzi, że marudzę). Poza tym ten, który przygotowałam według przepisu wyszedł okrutnie gęsty - miał konsystencję mocno zwartego budyniu. Hmpf... Nie do końca mi to odpowiadało. Dodałam więc ubitej kremówki, która sprawiła, że całość stała się dużo lżejsza i delikatniejsza. Od siebie dodałam również laskę wanilii - krem z czarnymi kropeczkami prezentuje się doprawdy uroczo (czego na zdjęciu oczywiście nie widać), poza tym całość zyskuje dodatkowego smaku i aromatu. Sądzę też, że ilość mąki jest zbyt duża - moim zdaniem wystarczyłyby dwie trzecie, a może nawet połowa. Krem sam w sobie byłby lżejszy, i nie czuć by było smaku mąki - ja go odrobinę wyczuwam, ale C. twierdzi, że jestem przewrażliwiona. 
Truskawki są jeszcze niezbyt słodkie, ale to akurat dobrze - idealnie równoważą słodycz kremu. Pominęłam glazurę - dzięki niej tarta ładnie by się prezentowała i lepiej przechowywała, ale wiedziałam, że zjemy maleństwo szybko, poza tym najzwyczajniej w świecie już mi się nie chciało...

Ciacho więc nieco przerobiłam, ale wyzwanie uważam za zaliczone - tarta wyszła całkiem ładna i smaczna, a o to przecież chodziło. 

A co Wy upiekliście...?

Tarta z truskawkami i kremem waniliowym


Składniki:
(na formę do tarty o średnicy 20 cm)

spód:
  • 125 g mąki pszennej
  • 50 g cukru
  • 1 łyżeczka cukru waniliowego
  • 1/2 łyżeczki soli
  • 55 g zimnego masła
  • 1 jajko

krem:
  • 200 ml mleka
  • 75 g cukru
  • 1 laska wanilii
  • 65 g mąki pszennej
  • 1 jajko
  • 25 g białej czekolady
  • 250 ml śmietany kremówki (38%)

dodatkowo:
  • 250 g truskawek
  • listki mięty

Mąkę przesiać do miski, wymieszać z cukrem, cukrem waniliowym i solą. Dodać masło, posiekać nożem, a następnie rozetrzeć palcami. Wbić jajko, szybko zagnieść ciasto. Uformować kulę, zawinąć w folię spożywczą i schłodzić w lodówce przez 1 godzinę.

Schłodzone ciasto rozwałkować między dwoma kawałkami papieru do pieczenia, wyłożyć formę, odciąć nadmiar przy brzegach.

Piec w 180 st. C. przez 25 minut.
Wystudzić.

Mleko wlać do garnka, dodać cukier, przeciętą na pół laskę wanilii i wyskrobane z niej ziarenka. Zagotować. 
Jajko ubić na puszystą masę z resztą cukru. Wlać 1/3 gorącego mleka, zmiksować. Partiami wsypywać mąkę, cały czas mieszając. Następnie wlać resztę mleka, połączyć. Masę przełożyć z powrotem do garnka, podgrzewać, aż zgęstnieje, cały czas mieszając. Zdjąć z ognia, dodać posiekaną czekoladę, wymieszać aż do jej rozpuszczenia. Ostudzić.
Kremówkę ubić na sztywną pianę, wymieszać delikatnie z kremem. Masę wyłożyć na ostudzony spód, udekorować truskawkami i listkami mięty.

Smacznego!

Jeśli zapomnieliście o wyjątkowości dzisiejszej niedzieli, nie jest za późno - ciągle możecie jeszcze coś upiec. Wybór przepisów jest ogromny, nawet jeśli nie pieczecie dużo, znajdziecie coś łatwego i przyjemnego. 
Bo przecież każda okazja do przygotowania czegoś słodkiego jest dobra...

piątek, 17 maja 2013

Szparagowe trzy po trzy

Druga odsłona mojej ostatnio ulubionej zabawy blogowej: trzy po trzy. Dostajemy trzy składniki, i mamy z nimi skomponować dowolne danie. Tym razem padło na szparagi, jajka i ser. Kiedy tylko o nich przeczytałam, od razu miałam przed oczami śliczne tartaletki. Niewiele się zastanawiając, kupiłam wszystkie potrzebne składniki i przystąpiłam do działania.
Danie jest wyjątkowo proste, ale dla mnie było małym wyzwaniem: pierwszy bowiem raz używałam w kuchni koziego sera. Jakimś cudem udało mi się kupić opakowanie, i kiedy otworzyłam je w domu, przeżyłam lekki szok - kozi ser jest naprawdę słony! Troszkę się bałam, że zdominuje delikatne szparagi, ale okazało się, że zamiast tego nadał tartaletkom pazura i sprawił, że stały się dużo bardziej wyraziste. Całość smakowała nam ogromnie - idealne na przystawkę przed uroczystym obiadem, wieczorną przekąskę na ciepło lub lekki lunch, podane z sałatą. Szparagi nie giną, ale idealnie współgrają z serem, delikatną masą jajeczno-śmietanową (trzeba uważać, żeby jej nie przesolić) i chrupiącym, kruchym ciastem. Bazylia nadaje daniu świeżości, a spora ilość pieprzu charakteru. Pełen sukces.
Kruche ciasto oczywiście od niezawodnego Michela Roux, z jego Ciast pikantnych i słodkich, inspirację co do nadzienia znalazłam na Amu amu, ale pozmieniałam bardzo dużo, dostosowując składniki do mojego smaku i zawartości lodówki.

Razem ze mną dania ze szparagami, jajkami i serem przygotowali również Maggie, Panna Malwinna, Wiera, Dobromiła, SiaśkaMirabelkaMartynoosiaMałgosia, SiankooWojciech i Bartoldzik. Koniecznie do nich zajrzyjcie - ja już się nie mogę doczekać, żeby sprawdzić, jakie cuda przygotowali!

Tartaletki ze szparagami i kozim serem


Składniki:
(na 6 tartaletek)

kruche ciasto:
  • 250 g mąki pszennej
  • 125 g zimnego masła
  • 1/2 łyżeczki soli
  • 1 jajko

nadzienie:
  • 250 g zielonych szparagów
  • 1 cebula
  • 20 g masła
  • 60 g koziego sera
  • 2 jajka
  • 100 ml śmietany kremówki
  • sól
  • pieprz
  • listki z dwóch gałązek świeżej bazylii

Mąkę przesiać do miski, wymieszać z solą. Dodać masło, posiekać nożem, a następnie szybko, ale dokładnie rozetrzeć z mąką palcami. Wbić jajko, zagnieść gładkie ciasto.
Uformować kulę, zawinąć w folię spożywczą i schłodzić w lodówce przez 30-60 minut.

Schłodzone ciasto rozwałkować na grubość 2-3 mm, wyciąć koła większe niż średnica foremek i wyłożyć je ciastem. Odciąć nadmiar.
Schłodzić 15-20 minut, a następnie gęsto nakłuć widelcem.

Podpiec ciasto w 180 st. C. przez 14 minut.

Szparagi umyć, odłamać twarde końcówki. W garnku zagotować wodę, posolić i gotować szparagi przez 4 minuty. Następnie przepłukać zimną wodą.
Cebulę pokroić w kosteczkę, zeszklić na maśle.
Jajka roztrzepać, wymieszać ze śmietaną, solą i pieprzem oraz posiekanymi listkami bazylii.

Na dno tartaletek wyłożyć po łyżeczce cebuli, na to szparagi, przekrojone na pół. Na wierzch pokruszyć ser. Zalać masą jajeczną.

Piec w 180 st. C. przez 20 minut, aż masa się zetnie.
Podawać na ciepło lub zimno.

Smacznego!

Przygotowaliście już ciasta na World Baking Day?

czwartek, 16 maja 2013

Deszczowy maj. I sernik zamiast słońca

Pada. Leje. Kropi. Siąpi. Na zmianę.
Z małymi przerwami na spacer z psą. 
Grzmi. Psa wtula mi nos w zgięcie łokcia, bo się boi huku piorunów. 
I jemy sernik. Pocieszająco-rozgrzewający, pomarańczowo-figowy.

Kupiłam kilogram pomarańczy i zastanawiałam się, co zrobić z tymi kilkoma, które mi zostały. Stwierdziłam, że będzie sernik, koniecznie pieczony. C. woli te na zimno, ale czasem muszę dogodzić też sobie... 
Zaczęłam przeglądać książki o sernikach, aż w końcu w Cheesecakes baked and chilled The Australian women's weekly trafiłam dokładnie na to, czego chciałam. Chrupiący, orzechowy spód, słodka, a jednocześnie wyrazista za sprawą cynamonu i goździków masa figowa, a całość zwieńczona cudownie kremowym serem z nutą pomarańczy. Wyszedł dokładnie taki, jak się spodziewałam - pyszny, mazisty, pełen kontrastów, które wspaniale się uzupełniają. Delikatny za sprawą mascarpone, który nadaje sernikom nadzwyczajnej, wyjątkowej struktury. Poezja smaku. Koniecznie spróbujcie, jeśli tylko będziecie mieli pomarańcze i figi.

Sernik pomarańczowy z suszonymi figami


Składniki:
(na formę o średnicy 20 cm)

spód:
  • 80 g niesolonych orzeszków ziemnych
  • 125 g herbatników maślanych
  • 80 g masła

masa figowa:
  • 200 g suszonych fig
  • 100 ml soku z pomarańczy
  • 1 laska cynamonu o długości 5 cm
  • 1/4 łyżeczki mielonych goździków

masa serowa:
  • 250 g serka kremowego
  • skórka otarta z 1 pomarańczy
  • 120 g cukru
  • 250 g mascarpone
  • 2 jajka

Orzechy zmiksować z ciasteczkami na miał. Masło rozpuścić, wymieszać z masą.
Dno tortownicy wyłożyć papierem do pieczenia, następnie wyłożyć masę ciasteczkową i dokładnie docisnąć do dna. 

Schłodzić w lodówce przez 20-30 minut, a następnie podpiec w 180 st. C. przez 10-12 minut.
Ostudzić.

Figi drobno posiekać. Wymieszać w małym garnku z sokiem z pomarańczy i goździkami, dodać cynamon. Gotować na małym ogniu przez 10 minut, lub dopóki większość soku nie odparuje. Ostudzić.

Serek utrzeć ze skórką i cukrem na puszystą masę. Dodać mascarpone, zmiksować. Po jednym wbić żółtka, dokładnie miksując po każdym dodaniu.
Białka ubić na sztywną masę, partiami dodawać do masy serowej, delikatnie mieszając łyżką.

Na ostudzony spód wyłożyć masę figową, a na wierzch serową. Wyrównać powierzchnię.

Piec w 140 st. C. przez 75-90 minut.
Wystudzić w uchylonym piekarniku, a następnie schłodzić w lodówce przez co najmniej 3 godziny przed podaniem.

Smacznego!

Podjęłam wiosenne postanowienie - znów zaczęłam ćwiczyć. Zumba i fitness w planie przynajmniej trzy razy w tygodniu (ze względu na pracę raczej nie dam rady częściej, ale niczego nie wykluczam). Co prawda nie przybrałam przez zimę na wadze bardzo dużo, ale jednak trochę i potrzebuję poczuć się lepiej. W związku z tym możliwe, że będę nieco mniej piekła - słodkości jakoś nie idą w parze z gubieniem wagi... Póki co jednak mam maliny, truskawki i rabarbar, więc coś z tego z pewnością zmieni się niedługo w pyszne ciacho.

poniedziałek, 13 maja 2013

Rany cięte oraz kłute i najlepsze ciasto bananowe

Mam ostatnio pecha. Serio. I wszyscy się ze mnie śmieją. Poza C., bo jak mu pokazałam ostatnie cięcie, to popatrzył nie z politowaniem, czego się spodziewałam, a prawdziwą troską.
Jeszcze nie zniknęły mi blizny po tym, jak ciachnęłam sobie za jednym zamachem trzy palce, a już udało mi się uszkodzić przy krojeniu fig do sernika (o którym będzie niedługo, bo wyszedł pierwszorzędny). Rana była troszkę głębsza niż zazwyczaj, bo nóż mi wjechał w palec prostopadle, a nie pod jakimś przyjemniejszym kątem, ale zakleiłam wszystko plastrem i stwierdziłam, że chyba jeszcze od tego nie umrę. 
Za to następnego dnia w pracy, wyrzucając śmieci, złapałam worek od spodu i poczułam coś wbijającego mi się w palec serdeczny prawej dłoni. Żeby tak krew się lała z jednego małego paluszka, to jeszcze nie widziałam. Masakra jakaś. Sytuacja została opanowana, ale dzisiaj rana znów się otworzyła i chyba muszę troszkę bardziej uważać, bo w końcu poważnie się uszkodzę i wyląduję na izbie przyjęć w kolejce do szycia. A tym C. z pewnością nie uszczęśliwię... No cóż, jakoś to będzie. A teraz przynajmniej mam wymówkę, żeby nie zmywać naczyń.

Jeszcze zanim rozpoczęłam serię cięć, przygotowałam naprawdę pyszne ciacho. Miałam trzy banany niemal błagające o zmiłowanie, a wiadomo, że takie są najlepsze do pieczenia, bo dodają tej cudownej słodyczy. Ostatnim razem szukając przepisu z użyciem bananów znalazłam obiecujące ciacho w Cakes, biscuits and slices The Australian women's weekly. Pamiętałam, że było tam coś jeszcze... I się nie myliłam. Nie chciało mi się dalej kombinować, więc skorzystałam z przepisu na ciasto bananowe z czekoladą. Dużą ilością czekolady... Musiało być pysznie. I było! Dawno nie widziałam, żeby C. wcinał coś z taką przyjemnością. Stwierdził, że to jedno z najlepszych ciast, jakie mu upiekłam. Wyszło wilgotne, dość ciężkie, ale jednak lżejsze, niż się spodziewałam. Przyjemnie bananowe, obłędnie czekoladowe. Jedyne, do czego mogę się przyczepić, to polewa - wystarczyłoby mniej cukru pudru. Troszkę się bałam, że konsystencja będzie nie taka, jak trzeba, i dałam tyle, ile było w przepisie, ale następnym razem zmniejszyłabym ilość przynajmniej o jedną trzecią. Poza tym jednak ciacho jest naprawdę obłędne i jeśli lubicie chlebki bananowe, koniecznie musicie je upiec!

Ciasto bananowe z czekoladą


Składniki:
(na tortownicę o średnicy 20 cm)
  • 160 ml mleka
  • 2 łyżeczki soku z cytryny
  • 150 g miękkiego masła
  • 110 g cukru
  • 2 jajka
  • 300 g mąki pszennej
  • 1,5 łyżeczki proszku do pieczenia
  • 1 łyżeczka sody oczyszczonej
  • 3 dojrzałe banany
  • 100 g ciemnej czekolady (44%)

polewa:
  • 200 g ciemnej czekolady (70%)
  • 160 g cukru pudru
  • 120 g creme fraiche (18%)

Mleko wymieszać z sokiem z cytryny i odstawić na 10 minut.
Masło utrzeć z cukrem na puszystą, jasną masę. Po jednym wbić jajka, dokładnie miksując po każdym dodaniu. Mąkę przesiać z proszkiem i sodą, partiami dodawać do masy maślanej na zmianę z mlekiem. Na końcu dodać dokładnie rozgniecione widelcem banany, zmiksować.
Czekoladę drobno posiekać, dodać do masy i wymieszać łyżką.

Dno tortownicy wyłożyć papierem do pieczenia, boki posmarować masłem. Masę przełożyć do trotwonicy, wyrównać wierzch.

Piec w 170 st. C. przez 60-70 minut, aż do suchego patyczka.
Przestudzić 5 minut w formie, przełożyć na kratkę i ostudzić całkowicie.

Czekoladę rozpuścić na parze. Partiami dodawać cukier puder, a później creme fraiche, cały czas mieszając.
Posmarować polewą ciasto, odstawić do zastygnięcia.

Smacznego!

Oczywiście cały weekend padało, ale skoro oboje i tak pracowaliśmy i się tylko mijaliśmy w biegu, nic nie szkodzi. Jakąś godzinę temu zaczęło się wypogadzać, i mam nadzieję, że jutro będzie ładnie - zabralibyśmy Ptysię do lasu, wszyscy tak bardzo lubimy te spacery...

piątek, 10 maja 2013

We włoskich klimatach

Nareszcie! Dostałam potwierdzenie rezerwacji, i już absolutnie i zupełnie na pewno wiem, że jadę na wakacje do Włoch. Spędzę też tydzień w rodzinnej Bydgoszczy, a później tydzień w Gdańsku z C. i moją Rodzinką. Nie mogę się już doczekać... A czasu na czekanie mam sporo, bo wyjeżdżamy dopiero w drugiej połowie sierpnia. 

Natchniona więc włoskimi klimatami, postanowiłam choć odrobinę Italii sprowadzić do nas już teraz, a najprościej to zrobić za pomocą włoskiego wypieku. Sięgnęłam więc po Italienskie brød: fra focaccia til grissini Maxine Clark i tam trafiłam na pomidorową focaccię. Zachwyciła mnie głębokim kolorem i mięsistością na zdjęciu. Nieco zmieniłam oryginalny przepis - nie dałam czosnku (nie miałam), za to dorzuciłam całkiem sporo tymianku (skoro już stoi w doniczce, to niech się nie marnuje). Wyszło pysznie! Chlebek jest mięciutki, smakuje pomidorami, ale tylko troszkę. Ma cudny kolor i jestem pewna, że nawet największy niejadek nie przeszedłby obok niego obojętnie w porze śniadania. 

Pomidorowa focaccia z tymiankiem


Składniki:
(na 1 sporą focaccię)
  • 500 g mąki pszennej
  • 20 g świeżych drożdży
  • 250 ml letniej wody
  • 1 łyżeczka cukru
  • 1 łyżeczka soli
  • 100 ml oliwy z oliwek
  • 100 g koncentratu pomidorowego
  • listki z 5 gałązek tymianku
  • 90 g sera cheddar

dodatkowo:
  • 2 łyżki oliwy z oliwek
  • 10 g soli gruboziarnistej
  • 3 gałązki tymianku

Mąkę przesiać do miski. Zrobić wgłębienie, do którego wkruszyć drożdże. Wsypać cukier, wlać połowę wody i odstawić na 15 minut.
Po tym czasie wlać resztę wody, dodać sól, koncentrat i posiekany tymianek. Zagnieść ciasto. Wlać oliwę, wyrobić gładkie ciasto - może się nieco lepić. Odstawić na 1 godzinę do wyrośnięcia.
Po tym czasie dodać pokrojony w niedużą kostkę ser, jeszcze raz zagnieść. Ciasto rozwałkować na grubość 1 cm, podsypując mąką, gdyby się kleiło. Ułożyć na blasze wyłożonej papierem do pieczenia, odstawić na 30 minut.

Po tym czasie zrobić palcem wgłenienia w cieście, posmarować oliwą, posypać solą i listkami tymianku. 

Piec w 200 st. C. przez 20-25 minut, aż się zezłoci.
Przestudzić na kratce.

Podawać na ciepło lub na zimno.

Smacznego!

Pogoda w Danii coraz ładniejsza, niedługo chyba naprawdę będę mogła chodzić w sandałach. Niech żyje lato!

środa, 8 maja 2013

Lubicie ciasta piaskowe...?

Po cieście Erica strasznie spodobało mi się połączenie cytryny z tymiankiem na słodko. Bardzo lubię cytrynowego kurczaka z tymiankiem, ale nie przypominam sobie, żebym tego miksu próbowała na słodko. Ogólnie zioła wszelakie wspaniałe pasują do ciast, trzeba tylko wiedzieć, jak je uwydatnić i ich smakiem podkreślić charakter konkretnego wypieku. 

Akurat przeglądałam The hummingbird bakery: kagedage Tarka Maloufa w poszukiwaniu tortowej inspiracji (ta książka jest pełna wspaniałych zdjęć, uwielbiam do niej zaglądać tylko po to, żeby popatrzeć na te cuda), kiedy natrafiłam na cytrynowe ciasto z tymiankiem. Ponieważ był dopiero piątek, stwierdziłam, że przyda się coś słodkiego na teraz. Ciacho bowiem jest wyjątkowo nieskomplikowane, dość szybkie w wykonaniu, a jednak ciekawe ze względu na takie a nie inne połączenie smaków, oraz syrop, który jest tutaj kluczowy - nadaje ciastu smaku i aromatu, równoważy słodkość - a wyobraźcie sobie, że dałam połowę cukru proponowanego w oryginalnym przepisie. Gdybym dała 190 gram wątpię, żeby ktokolwiek dał radę to przełknąć...
Ciacho wyszło naprawdę smaczne, bardzo maślane, i... Suche. Oczywiście jak wół napisane jest, że to babka piaskowa, ale... I tak spodziewałam się nieco większej wilgotności. Kubek napoju jest absolutnie konieczny przy konsumpcji, ale jeśli lubicie takie babki, z pewnością Wam zasmakuje. C., o dziwo, zajadał z przyjemnością, ja też, bo jest naprawdę dobre. Tylko odrobinę wilgoci mu brakuje...

Ciasto piaskowe z cytryną i tymiankiem


Składniki:
(na keksówkę 8,5x17,5 cm)
  • 190 g miękkiego masła
  • 100 g cukru
  • 3 jajka
  • 190 g mąki pszennej
  • 1 łyżeczka proszku do pieczenia
  • skórka otarta z 2 cytryn
  • listki z 6 gałązek tymianku
  • 1/4 łyżeczki soli
  • 2 łyżki mleka

syrop:
  • 40 g cukru
  • skórka otarta z 1 cytryny
  • sok z 1 cytryny
  • 50 ml wody
  • listki tymianku z 4 gałązek

Masło utrzeć z cukrem na puszystą, jasną masę. Po jednym wbijać jajka, dokładnie miksując po każdym dodaniu. Mąkę przesiać, wymieszać z proszkiem, posiekanymi listkami tymianku i skórką z cytryny. Partiami dodawać do masy maślanej, cały czas miksując. Na końcu wlać mleko, połączyć.
Masę przełożyć do formy wyłożónej papierem do pieczenia, wyrównać.

Piec w 170 st. C. przez 40-50 minut, aż do suchego patyczka.

W tym czasie przygotować syrop: w garnku z grubym dnem umieścić cukier, skórkę i sok z cytryny, drobno posiekany tymianek oraz wodę, zagotować. Trzymać na ogniu przez około 20 minut, aż syrop zgęstnieje.

Ciasto zaraz po wyjęciu z piekarnika gęsto nakłuć wykałaczką, a następnie polać ciepłym syropem. Całość ostudzić na kratce.

Smacznego!

Wydaje mi się, że pokonał klątwę ciast ucieranych - od dawna nie zaliczyłam już żądnej wpadki, i jestem z tego powodu niesłychanie dumna. 
Odpukać. 
W niemalowane.

wtorek, 7 maja 2013

Wyjątkowe pomarańcze

O cieście Erica już Wam pisałam. W programie dekorował je kandyzowanymi plastrami cytryny, jednak wyciągnął je już gotowe z lodówki. Bardzo mi się spodobały, i też chciałam sobie takie zrobić. Nie byłam jednak pewna, jak... 
Kiedy w wyszukiwarkę wpisałam kandyzowane plastry cytryny, wyskoczyły mi... Tylko pomarańcze! Byłam tym nieco zaskoczona, ale stwierdziłam, że niedaleko pada cytryna od pomarańczy, i skoro sposób działa z jednymi cytrusami, to z innymi też da radę. Nie myliłam się. Problemem jednak okazał się nie do końca opracowany timing... Gotowałam je godzinę, i nic specjalnego się nie działo. Stwierdziłam więc, że spokojnie zdążę wziąć szybki prysznic. Hmpf... Nigdy, ale to nigdy nie kąpcie się, kiedy akurat kandyzujecie pomarańcze, a w sumie to cokolwiek. Jak wyszłam spod prysznica, całość była już dość mocno skarmelizowna. Heh... Smakowały dobrze i tak, ale to jednak nie było to...

Kiedy więc przyśniło mi się ciasto C., miało na wierzchu kandyzowane plasterki pomarańczy. Tym razem stałam nad nimi cały czas, i opłaciło się - wyszły idealne! Intensywny, niemal wibrujący kolor sprawił, że zakochałam się w nich od razu i momentalnie stały się moim ukochanym dodatkiem. Są takie śliczne, że aż szkoda je jeść...
Tak sobie myślę, że można do syropu dodać na przykład goździki, i uzyskać dodatkowy ciekawy smak i aromat. A może jeszcze coś innego... Macie jakieś pomysły?

Przepis znalazłam u Majany.

Kandyzowane plastry pomarańczy


Składniki:
(na 1 słoiczek)
  • 2 pomarańcze
  • 380 ml wody
  • 220 g cukru

Pomarańcze wyszorować, usunąć pestki, pokroić na plasterki grubośći 5 mm.
Wodę zagotować z cukrem. Kiedy cukier całkowicie się rozpuści, włożyć do garnka plasterki pomarańczy. Gotować na średnim ogniu 1-1,5 godziny, od czasu do czasu obracając plastry. Będą gotowe, kiedy staną się szkliste, a syrop mocno zgęstnieje.

Wyłożyć plasterki na papier do pieczenia, zostawić na noc do wysuszenia. Przechowywać szczelnie zamknięte w słoiku w lodówce.
Syrop zachować, przechowywać w lodówce w zamkniętej butelce.

Smacznego!

Nadal nie mogę piec (C. ma wolne i mnie pilnuje), ale mam jeszcze parę pyszności w zapasie, więc będę się nimi z Wami dzielić.

poniedziałek, 6 maja 2013

Letni tort na urodziny C.

Już dawno nie miałam tak intensywnego dnia! Na szczęście dzisiaj miałam wolne i czas na doprowadzenie się do porządku...

Większą część soboty spędziliśmy w kuchni, przygotowując wszystko na niedzielę. Poza tym ostatnie ogarnięcie mieszkania, nakrycie do stołu i Harry Potter na lepszy sen. 
Wczoraj wstaliśmy o dziewiątej. Ja udekorowałam ciasto, C. wstawił mięso do piekarnika, i wyruszyliśmy do Legolandu. Zaczęło się niezbyt szczęśliwie - C. wrzucił kurtkę do auta (ciepło jest przecież), a kiedy poprosiłam go o kluczyki, bo zapomniałam biletu, okazało się, że były w kurtce... Zawsze się śmiałam z takich historii, no i teraz mnie dopadło. Cóż... Przyjechał miły pan, fachowo obsunął szybę i wyjął nieszczęsną kurtkę. Wniosek - jeśli jesteś złodziejem samochodów, a chciałbyś znaleźć legalną pracę, bez problemu zatrudnią Cię w Falcku. Pełen profesjonalizm, patrzyłam na pana z nieukrywanym podziwem. Pocieszył nas, że jest to jego główne zajęcie, a C. współczuł, że jest ze mną, bo jakby był sam, to nikt nigdy by się nie dowiedział. Ech...

Na szczęście na tym skończyły się nerwy - później już same przyjemności. Legoland to naprawdę fantastyczne miejsce, szczególnie, że od zeszłego roku mają pingwiny - rozkoszne są, nie mogłam się nimi nazachwycać. C. wydawał się być bardziej zainteresowany szczeniakiem państwa, którzy siedzieli obok nas, ale co tam... Grunt, że oboje dobrze się bawiliśmy. Oczywiście przejechałam się kilkoma kolejkami (tylko jedną trochę straszną), zjedliśmy lody i ogólnie dzień był pełen wrażeń. Rewelacyjna zabawa!
Później razem z naszymi gośćmi, sztuk sześć, wróciliśmy do domu na obiad. Krem z kasztanów z porto, bekonem, chipsami z karczochów i natką pietruszki, następnie polędwica wołowa pieczona prawie dziesięć godzin w bardzo niskiej temperaturze - obłędna! - podana z puree z marchewki, gotowanymi ziemniakami i sosem z czerwonego wina. Jakie to było dobre... Na szczęście wszystkim starczyło miejsca na deser, na czym szczególnie mi zależało, bowiem za ten odpowiedzialna byłam ja.

Ponieważ impreza była urodzinowa, musiał być tort. C. koniecznie chciał truskawki, i nie zmienił zdania mimo faktu, że musieliśmy objechać kilka sklepów, zanim znaleźliśmy takie nadające się do użytku. Resztę zostawił mi. Był więc tradycyjnie już zawsze się udający biszkopt rzucany, delikatny krem na bazie mascarpone i jogurtu, całość obłożona kremówką i udekorowana iście wiosennie. Ciekawego akcentu nadaje Cointreau i sok pomarańczowy, które nieco wyostrzają całość. Wanilia w kremie nadaje mu wyjątkowego smaku i aromatu, cukier waniliowy też się sprawdzi, ale moim zdaniem ziarenka są lepsze. No i uroczo wyglądają te maleńkie, czarne kropeczki. Plasterki pomarańczy w karmelu prezentują się zjawiskowo. Całość jest delikatna, umiarkowanie słodka i naprawdę pyszna. Jestem z tego ciacha wyjątkowo dumna - wszystkim bardzo smakowało, i tylko nasz najmłodszy, trzyletni gość nie dał rady całej porcji. Polecam Wam serdecznie - ciacho jest stosunkowo proste do wykonania, i z pewnością zrobi wrażenie na gościach - sprawdziłam!

Tort waniliowy z truskawkami i nutą pomarańczy

Składniki:
(na tortownicę o średnicy 26 cm)

biszkopt:
  • 8 jajek
  • 300 g cukru
  • 185 g mąki pszennej
  • 70 g mąki ziemniaczanej

krem:
  • 250 g serka mascarpone
  • 250 g jogurtu waniliowego
  • 300 ml śmietany kremówki (38%)
  • ziarenka z 1 laski wanilii
  • 40 g cukru pudru
  • 3 listki żelatyny
  • 600 g truskawek

poncz:
  • sok z 1 cytryny
  • sok z 1 pomarańczy
  • 100 ml Cointreau
masa śmietanowa:
  • 500 ml śmietany kremówki
  • 2 łyżki cukru pudru

dodatkowo:

Biszkopt:
Białka ubić na sztywną pianę. Partiami dodawać cukier, nie przerywając miksowania. Po jednym dodawać żółtka, dokładnie miksując po każdym dodaniu. Na końcu partiami wsypywać przesianą mąkę, miksując na najniższych obrotach.
Spód tortownicy wyłożyć papierem do pieczenia lub folią aluminiową. 
Masę wylać do formy.

Piec w 170 st. C. 60-70 minut, do tzw. suchego patyczka.
Upieczony biszkopt zrzucić na ziemię (w formie) z wysokości 60 cm, po czym wystudzić w uchylonym piekarniku.
Zimny biszkopt przeciąć na trzy blaty, ułożyć na talerzu wierzchem do góry - ewentualna górka się wyrówna.

Mascarpone zmiksować na gładką masę z jogurtem i wanilią. 
Żelatynę namoczyć w zimnej wodzie, odcisnąć i rozpuścić na parze. Ostudzić. Dodać do żelatyny łyżkę masy jogurtowej, wymieszać. Dodać jeszcze dwie łyżki, dokładnie połączyć. Wlać żelatynę do pozostałej masy, dokładnie wymieszać.
W osobnej misce ubić na sztywno kremówkę z cukrem pudrem, delikatnie wmieszać do masy jogurtowej. Truskawki pozbawić szypułek, pokroić na mniejsze kawałki i wymieszać z kremem.

Wymieszać wszystkie składniki na poncz.

Na paterze ułożyć pierwszy blat biszkoptu, nasączyć. Założyć umytą obręcz tortownicy. Wyłożyć połowę kremu, przykryć drugim blatem biszkoptu, nasączyć. Wyłożyć resztę masy, przykryć ostatnim blatem ciasta, nasączyć resztą ponczu. Odstawić do lodówki, żeby masa się ścięła.

Ubić kremówkę z cukrem pudrem.
Ostrożnie zdjąć z ciasta obręcz, posmarować kremówką boki i wierzch tortu. Udekorować truskawkami, plastrami pomarańczy i listkami mięty.
Do czasu podania przechowywać w lodówce.

Smacznego!

A teraz mam zakaz pieczenia, dopóki wszystkiego nie zjemy - ogólnie porcje przygotowaliśmy jak dla pułku wojska, i sporo wszystkiego zostało. Nie szkodzi - jest takie dobre, że perspektywa zjadania resztek nawet do końca tygodnia zupełnie mnie nie przeraża.

niedziela, 5 maja 2013

Danie główne: Tost

Wszyscy wypoczywają - w końcu mamy w Polsce naprawdę długi weekend. Mam nadzieję, że pogoda dopisała i bawicie się świetnie. Tutaj długiego weekendu nie ma, ale zupełnym przypadkiem mi się taki trafił - od piątku aż do poniedziałku. 
Dziś impreza urodzinowa C. - wczoraj wielkie przygotowania, sprzątanie, składanie tortu (mam nadzieję, że zdążę zrobić mu jakieś zdjęcie, bo dumna z niego jestem niesłychanie). Póki co wygląda na to, że spędzimy bardzo miły dzień - najpierw jedziemy do Legolandu, później wracamy do domu w licznym towarzystwie na obiad. C. przygotował mnóstwo pyszności i już się nie mogę doczekać, żeby spróbować mięska - polędwica wołowa pieczona kilka godzin w bardzo niskiej temperaturze, cudownie czerwona, soczysta i delikatna... Bajka, mówię Wam. Mam nadzieję, że naszym gościom starczy miejsca na deser, bo naprawdę przyłożyłam się do tego ciacha.

Póki co jednak chciałabym napisać Wam o książce. Książce, która nie jest książką kucharską, ale jedzenie zdecydowanie gra tu pierwsze skrzypce. Cała historia dzieje się jakby w tle.

Premiera Tostu Nigela Slatera jakoś mi umknęła. Kiedy jednak zobaczyłam reklamę filmu wiedziałam, że najpierw muszę sięgnąć po powieść. Kupiłam ją podczas ostatniej wizyty w Polsce, i teraz zabrałam się za czytanie. Muszę przyznać, że spodziewałam się czegoś nieco innego...

Tost to historia dzieciństwa Nigela - ile w tym wszystkim prawdy, nie jestem pewna.
Nasz bohater od najmłodszych lat interesował się jedzeniem - głównie dlatego, że jego ukochana mama kompletnie nie radziła sobie z gotowaniem. Bardzo się starała być przykładną panią domu i podejmowała kolejne heroiczne próby, jednak niezmiennie przypalała tosty i doprowadzała do kuchennej katastrofy przynajmniej raz w tygodniu. Nie lubiła gotować, jednak czuła się do tego zobowiązana - były więc niedogotowane ziemniaki, szara paciaja z zielonego groszku, mięso smakujące bardziej jak podeszwy butów i ciasteczka, którymi można by kogoś zamordować. Miała kilka popisowych dań, jednak nawet przy ich wykonaniu zdarzały jej się potknięcia. Nigel cierpliwie zjada (lub nie) zawartość kolejnych talerzy, bardzo dokładnie ją opisując. Przeczytać możemy tu o kulinarnych nawykach ojca, ogrodnika i jego najlepszego przyjaciela. O batonikach i napojach, o tym, co wypada, a czego nie wypada jeść. 
Mama gotuje coraz mniej, za to coraz więcej kaszle. Nie ma siły piec świątecznych ciast, i w końcu dochodzi do tragedii - Nigel traci najważniejszą osobę w swoim życiu. Teraz przez dom przewija się parada gospodyń, aż w końcu jedna z nich skrada serce jego ojca. Niestety, zupełnie nie przypada do gustu chłopcu. A ponieważ jest wyśmienitą kucharką, zaczynają na tym polu rywalizować o względy ojca.

Jeśli spodziewacie się ciepłej i wzruszającej historii, to... Dostaniecie ją, ale tylko do pewnego stopnia. Między daniem głównym a deserem pojawiają się tu rzeczy nieobce nastolatkom, czyli szybki seks w aucie i pole rankiem pełne zużytych prezerwatyw, jest onanizowanie się tak ciche, żeby nie obudzić ojca, jest nagi ogrodnik i masturbujący się w lesie nieznajomy. Książka wzrusza i jednocześnie naprawdę zaskakuje, zdecydowanie jest godna polecenia. Na mnie zrobiła duże wrażenie, i już nie mogę doczekać się obejrzenia filmu.

Tost
Nigel Slater
Carta blanca
Warszawa, 2011

sobota, 4 maja 2013

Cytrynowy zawrót głowy

Po pierwsze z dumą chciałam donieść, że wczoraj przerosłam samą siebie: upiekłam focaccię, ciasto ucierane bez zakalca i biszkopt z ośmiu jajek, i od momentu, kiedy przygotowałam zaczyn do wyjęcia ostatniego ciacha z piekarnika minęły raptem cztery godziny. Wzniosłam się na absolutne wyżyny dobrej organizacji czasu i pracy, i sama siebie za to podziwiam, bo ostatnio mam totalnego lenia, odkładam wszystko na jutro, a najlepiej na za tydzień, zasypiam bez ostrzeżenia w najdziwniejszych pozycjach i naprawdę bardzo, ale to bardzo chcę już nosić szorty. O.

Dzisiaj jednak, nie bacząc na moje wczorajsze poczynania, chcę Wam napisać o cieście z początku tygodnia, które przygotowałam, żebyśmy mieli coś słodkiego do podjadania w urodziny C. (i nic nie szkodzi, że tak się najadłam w restauracji, że ciacho jedliśmy dopiero dnia następnego).
Jakiś czas temu zaczęłam z fascynacją oglądać Baking mad with Eric Lanlard. Muszę powiedzieć, że ten Francuz z zabawnym akcentem mnie zauroczył, a jego wypieki wywołują ślinotok momentalnie. Kiedy więc zobaczyłam jego boskie ciasto cytrynowe wiedziałam, że muszę je przygotować. Nie widziałam jeszcze ciacha, które miałoby w sobie aż tyle cytryn! Zaczęłam więc szukać przepisu, i co się okazało...? Że na stronie programu są wszystkie receptury z odcinka, poza oczywiście tą, która mnie interesuje! Ależ byłam nieszczęśliwa... Opatrzność jednak nade mną i moimi zapędami pieczeniowymi czuwała, gdyż kilka dni później udało mi się trafić na powtórkę programu. Czym prędzej sięgnęłam po kartkę i długopis, i skrupulatnie wszystko sobie zapisałam. Kiedy więc tylko nadarzyła się okazja, kupiła tymianek i upiekłam mega cytrynowe ciacho Erica.

Wyszło obłędne - naprawdę bardzo cytrynowe, ale smaki są idealnie wyważone - nie jest ani za kwaśne, ani za słodkie. Cytryny zdecydowanie grają pierwsze skrzypce, ale nie są aż tak dominujące, jak można by się spodziewać. Pycha! Konsystencję ma bardzo ciekawą - niby biszkoptowo-ucieraną, ale jednak nieco cięższą, bardziej zwartą, wilgotną, a jednocześnie rozpływającą się w ustach. Ciacho najpierw pięknie urosło, później nieco opadło i bałam się, że będzie zakalec, ale nic z tych rzeczy. Jest idealne, cudowne i wspaniałe. Nie można mu się oprzeć. Koniecznie musicie spróbować!

Sycylijskie ciasto cytrynowe z tymiankiem


Składniki:
(na tortownicę o średnicy 26 cm)
  • 175 g miękkiego masła
  • 175 g cukru
  • 3 jajka
  • 250 g ricotty
  • skórka otarta z 4 cytryn
  • sok wyciśnięty z 3 cytryn
  • 100 g mąki pszennej
  • 2 łyżeczki proszku do pieczenia
  • 25 g mielonych migdałów
  • listki z 4 gałązek tymianku

dekoracja:

Oddzielić żółtka od białek. Białka ubić na sztywną pianę.
Masło utrzeć z cukrem na puszystą, jasną masę. Dodawać po jednym żółtku, cały czas miksując. Następnie dodać ricottę, połączyć. Powoli wlewać sok z cytryny ze skórką, nie przerywając miksowania. Następnie partiami dodwać przesianą mąkę wymieszaną z proszkiem do pieczenia i migdałami. Następnie wsypać drobno posiekany tymianek. Na końcu dodać białka, delikatnie mieszając łyżką.

Dno formy wyłożyć papierem do pieczenia, boki wysmarować masłem. Przełożyć masę do formy, wyrównać wierzch.

Piec w 180 st. C. przez 30-40 minut, do suchego patyczka.

Przestudzić, następnie zdjąć obręcz i wyłożyć na talerz do góry nogami. Zostawić do całkowitego ostudzenia, a następnie udekorować plasterkami cytryny i tymiankiem.

Smacznego!

Oczywiście dzień po tym, jak już wszystko było gotowe, znalazłam przepis w internecie na stronie Baking mad (nie wiem, jakim cudem nie udało mi się jej wcześniej zlokalizować). Okazało się, że należy użyć formy o średnicy 20 cm, a nie 26, jak to zrobiłam. Dzięki temu ciacho będzie wyższe i będzie się ładniej prezentować. Pamiętajcie tylko, żeby wydłużyć wtedy czas pieczenia o 5-10 minut.

środa, 1 maja 2013

Wybieracie się do Danii...? Zapraszam na steki

We wtorek C. miał urodziny. Wspominałam Wam, że w związku z tym postanowiliśmy wybrać się na obiad. C. uwielbia gotować, ja kocham piec, jednak te przyjemności postanowiliśmy zachować na wolny weekend, kiedy przyjedzie do nas całe mnóstwo ludzi spragnionych urodzinowego posiłku. Wczorajszy dzień spędziliśmy w swoim towarzystwie, i muszę przyznać, że jestem bardzo zadowolona - było spokojnie, bez pośpiechu, z uśmiechami, figlarnymi spojrzeniami nad sałatką i naprawdę pysznym jedzeniem.

Pisałam Wam, że bardzo lubię czytać o restauracjach. Nie piszę o nich, bo wątpię, żeby ktoś specjalnie wybrał się w tysiąckilometrową podróż tylko po to, żeby zjeść stek. Nawet bardzo dobry stek. Tym razem jednak posiłek zrobił na mnie naprawdę ogromnie wrażenie, z restauracji wyszłam nieprzyzwoicie wręcz pełna i absolutnie usatysfakcjonowana. Może ktoś z Was kiedyś wybierze się w moje strony, a wtedy bez najmniejszych wątpliwości i wahania będziecie mogli wybrać się na naprawdę smakowity posiłek.

Wybraliśmy Oksen z uwagi na pozytywne komentarze znajomych - wszyscy, którzy byli, chwalili, nikt nie narzekał. A to już przecież o czymś świadczy. 

Najpierw rezerwacja - przez internet, bo tak najwygodniej. Można zaznaczyć opcję urodziny, co oznacza duńską flagę na stoliku (kiedy przyszliśmy, oczekiwano jeszcze dwóch urodzinowych gości, co jak na tak małą restaurację, było zabawnym zbiegiem okoliczności). 
Kiedy weszliśmy, czekaliśmy kilka długich minut, zanim ktoś się nami zainteresuje, choć goście siedzieli dopiero przy dwóch stolikach. I muszę przyznać, że to był jedyny minus wieczoru. W tym czasie mogłam skupić się na wystroju - ciepłym i kameralnym. 

Usiedliśmy przy wskazanym stoliku i zagłębiliśmy się w menu. Muszę przyznać, że decyzja zabrała mi dłuższą chwilę - wszystko brzmiało niezwykle zachęcająco. Oksekød to wołowina po duńsku, która jest specjalnością restauracji. W związku z tym skupiliśmy się na stekach wołowych. W końcu wybraliśmy - C. stek z polędwicy z sosem berneńskim, ja stek w pieprzu podpalany w koniaku. Oba dania serwowane z domowymi frytkami (lub pieczonymi ziemniakami, do wyboru). Wcześniej nie doczytaliśmy na stronie, że zupa i bar sałatkowy są w cenie posiłku, co oznacza, że półgodzinne czekanie na danie główne absolutnie się nie dłuży. Zupa gulaszowa była pyszna - gorąca i dobrze przyprawiona. Wybór w barze sałatkowym przyprawiał niemal o zawrót głowy - karczochy (obłędne), czosnek i grzybki z zalewy (pycha), trzy różne rodzaje grzanek, marynowane cebulki, kuskus, suszone pomidory, sześć rodzajów sosów i całe mnóstwo aromatyzowanych oliw. Obłęd. 

Danie główne wjeżdża na stół na gorących, żeliwnych patelniach - muszę przyznać, że ma to swoisty urok. Wygląda wspaniale, i naprawdę aż chce się jeść. Mięso było idealne - średnio wysmażone, lekko czerwone w środku, delikatne i soczyste. Wspaniale przyprawione. Frytki chrupiące, z odrobiną ostrej papryki w proszku. Całość pikantna, naprawdę rewelacyjna. Grzybki do steku C. były tak pyszne, że gdyby nie to, że akurat miał urodziny, wyjadłabym mu chyba wszystkie.
Okazało się, że akurat tego dnia nie serwują deserów. Nie byłam zmartwiona - i tak nie miałam już miejsca na nic więcej. 

Posiłek kosztował nas nieco ponad siedemset koron (około 350 zł) razem z napojami. Cena może wydać się zatrważająca, jednak jak na duńskie warunki - nie jest źle. Jedzenie jest świetne i zdecydowanie warte swojej ceny.

Oksen
Grønnegade 3
8700 Horsens