niedziela, 24 grudnia 2017

Wesołych Świąt!

Też macie wrażenie, że to jednak grudzień, a nie luty, jest najkrótszym miesiącem w roku? Mi w tym roku dosłownie uciekł - nie zdążyłam absolutnie z niczym! Nie napiekłam setek pierniczków i ciasteczek, którymi mogłabym obdarowywać rodzinę i znajomych, nie pijałam wieczorami grzanego wina, grzejąc się przy kominku, nie siadywałam w bujanym fotelu, żeby z melancholijnym uśmiechem głaskać psy i zachwycać się choinką. Strasznie mi tego brakuje! I trochę mi smutno, że nie zdążyłam się wprowadzić w ten niesamowity nastrój, gdzie zbyt długie czerwone światła czy ciągnąca się w nieskończoność kolejka w sklepie nie wyprowadzają z równowagi, bo z nuconym pod nosem Last Christmas nic nie jest nam straszne.

Dziś - Wigilia. Naprawdę? 
Już za kilka godzin wrócę z pracy, wykąpię się, może nawet uda mi się chwilkę zdrzemnąć; zaniesiemy do auta wszystkie skrupulatnie zapakowane prezenty i pojedziemy do rodziców C., a tam, razem z resztą coraz pokaźniejszej familii (będzie nas piętnaścioro!; a już na przełomie kwietnia i maja powitamy nowego członka rodziny) zjemy świąteczną kolację, będziemy śpiewać kolędy i tańczyć wokół choinki, bawić się w pakkelege i szukać migdała w deserze. I zapomnę o tym, że grudzień mignął nie wiadomo kiedy; będę cieszyła się chwilą, spokojem i bliskością ważnych dla mnie osób. 

Wam również życzę cudownie spokojnych, wypełnionych śmiechem i radością Świąt, najpyszniejszych pierogów i barszczu z uszkami, całej fury prezentów, które wywołają okrzyki zachwytu, a przede wszystkim - wielu niezapomnianych chwil z najbliższymi - bo to przecież najważniejsze.


Jednocześnie ogromnie dziękuję za wszystkie życzenia - w tym roku były dla mnie szczególnie ważne; tak mi miło, że o mnie pamiętacie!

czwartek, 21 grudnia 2017

Piernik bananowy i róża z karmelu

Uff... Szczerze mówiąc, nie wiem już, w co ręce wkładać. I bynajmniej nie mam na myśli przygotowań do Świąt - za te ledwo się zabrałam w miniony weekend, i póki co, nie mam nawet czasu myśleć o tym, jak bardzo nie jestem w świątecznym nastroju.
Plan zajęć na ostatni tydzień szkoły wypełniony jest po brzegi. Zaczęliśmy od rzeźby z karmelu, czyli mozolnego zamieniania najzwyklejszego w świecie cukru w substancję nie tylko płynną, ale dającą się formować (lepiej lub gorzej, w zależności od stopnia wtajemniczenia). Moja wizja legła w gruzach (dosłownie); ratowałam się więc planem awaryjnym: drzewem i różą. I, muszę nieskromnie przyznać, z tej ostatniej jestem dumna; drugie podejście, a prezentuje się naprawdę nieźle. Co prawda palce nadal pieką mnie niemiłosiernie, ale czego się nie robi dla sztuki...


Kiedy uporałam się z płatkami, gałązkami i listkami, najwyższy czas było zabrać się za deser. Komponentów mam całkiem sporo (dziewięć), więc jest nad czym pracować. Wersja 5.0 sorbetu buraczanego w końcu okazała się strzałem w dziesiątkę... Jak będzie komponować się z resztą? Zobaczymy już za moment. Póki co, niemal wpadłam w zachwyt, gdy próbna kulka rozpuściła się pod sosem malinowym... Ale o tym opowiem innym razem; jak już uda mi się wszystko ogarnąć.
Żeby było jeszcze śmieszniej, jutro (dwudziestego drugiego grudnia, jakby ktoś zapomniał) mam egzaminy, na które nie tylko muszę umieć obliczać ceny, podatki i wydatki, ale wiedzieć, ile procent celulozy jest w czekoladzie, jakie są najważniejsze enzymy w maśle i w jaki sposób produkuje się nugat... Głowa pęka mi od liczb i ułamków, a to przecież jeszcze nie koniec...

Na szczęście choinka już ubrana, dom względnie wysprzątany, a Wigilię spędzamy u rodziców C., więc tak naprawdę nic nie muszę przygotowywać. Choć bardzo brakuje mi pieczenia ciasteczek, wypełniania kuchni aromatem pierniczków i nucenia pod nosem świątecznych piosenek. 
Postanowiłam sobie jednak, że w przyszłym roku będzie zupełnie inaczej. Czy się uda?
Oby...

Dzisiaj mam dla Was przepis na błyskawiczny piernik. A w zasadzie ciasto bananowe o aromacie piernika. Nie ma w nim wiele miodu; są za to aromatyczne przyprawy korzenne i lekko pijane rodzynki. 
Weekend też był zabiegany, ale po prostu musiałam wygospodarować chwilkę na, choćby i najkrótsze, posiedzenie w kuchni. Wybrałam przepis Doroty - akurat miałam trzy czerniejące banany... A powszechnie przecież wiadomo, że właśnie takie do ciast nadają się najlepiej. 
Ciasto udekorowałam polewą kakaową i cudownie świątecznym napisem; C. zabrał część do pracy - podobno zachwyciło wszystkich nie tylko smakiem, ale też dekoracją. Aż mi się miło zrobiło...

Piernik bananowy


Składniki:
(na formę o wymiarach 23x23 cm)
  • 280 g mąki pszennej
  • 20 g kakao
  • 1 łyżeczka sody oczyszczonej
  • 2 łyżeczki mielonego imbiru
  • 4 łyżeczki przyprawy do piernika
  • 100 g jasnego cukru muscovado
  • 60 ml oleju
  • 80 g miodu
  • 3 jajka
  • sok z 1 mandarynki
  • 3 dojrzałe banany
  • 50 g rodzynek
  • 50 g suszonej żurawiny
  • 1 łyżka ciemnego rumu
polewa kakaowa:
  • 60 g masła
  • 45 g cukru pudru
  • 20 g kakao
  • 1/2 listka żelatyny
dodatkowo:
  • złoty barwnik spożywczy w proszku
  • złoty barwnik spożywczy w tubce (pisak)
Rodzynki i żurawinę przełożyć do miseczki, wlać rum i zalać wrzątkiem tylko tyle, żeby przykrył bakalie.
Odstawić.

Mąkę, kakao i sodę przesiać, wymieszać z imbirem, przyprawą do piernika i cukrem.
Jajka roztrzepać,dodać olej, miód i sok z mandarynki, wymieszać.
Wlać mokre składniki do suchych, wymieszać tylko do połączenia.
Banany rozgnieść widelcem, rodzynki i żurawinę dobrze odcisnąć. Dodać do ciasta, wymieszać.

Formę wyłożyć papierem do pieczenia, przelać do niej ciasto.

Piec w 180 st. C. przez około 40 minut, aż do suchego patyczka.
Wyjąć z piekarnika, przestudzić w formie przez 10 minut, a następnie wyjąć na kratkę.

Żelatynę namoczyć w zimnej wodzie.
Cukier puder i kakao przesiać. Przesypać do garnuszka, dodać masło, podgrzewać, aż cukier i masło się rozpuszczą. Zdjąć z palnika, dodać odciśniętą żelatynę, wymieszać. Odstawić do przestudzenia.

Polewą w temperaturze pokojowej polać całkowicie ostudzone ciasto. Wierzch udekorować złotym pyłkiem i napisami.

Smacznego!

Zdjęcie, jakie jest, każdy widzi; ale było już późno, i ciemno, i w ogóle nic mi się już nie chciało...
A ciacho pyszne, proste i szybkie, więc szkoda się przepisem nie podzielić.

piątek, 15 grudnia 2017

Spóźniony tort urodzinowy i post, który zaginął

Za pisanie tego posta zabrałam się w środę wieczorem. Zaparzyłam sobie herbaty, usiadłam przy biurku, zrobiłam dwa głębokie wdechy i zaczęłam pisać o świątecznych piosenkach, od których płynnie przeszłam do świątecznych wspomnień z dzieciństwa...
I wtedy zadzwonił telefon. Na pogaduchach z C. zeszło nam ponad pół godziny; w tym czasie komputer zdążył przejść w stan spoczynku uznając, że skoro ja się im nie interesuję, to on baterii tracił niepotrzebnie nie będzie.
Po skończonej rozmowie i lustracji herbaty (wystygła w tym czasie zupełnie) stwierdziłam, że nastrój na pisanie mi minął, i spróbuję dnia kolejnego. Poszłam więc pod prysznic, założyłam puchate skarpetki i ulokowałam się w łóżku z książką w dłoni i kubkiem gorącej herbaty na nocnym stoliku. Czy może być coś przyjemniejszego w ciemny, grudniowy wieczór...?

W czwartek po południu znów usiadłam do komputera - w końcu blogerskie obowiązki to nie przelewki. Zaczęłam tam, gdzie skończyłam, dopisując drugą część zdania, na którym przerwałam, i pozwalając myślom dryfować wokół świątecznych tematów. Zadowolona z siebie, wkleiłam do posta obrazki, kliknęłam opublikuj, a tam... Tylko ta część, którą napisałam w środę! Reszta - zniknęła w niewyjaśnionych okolicznościach. Nie pomagało cofnij i wstecz; wszystko przepadło. Zacisnęłam zęby, energicznie zamknęła laptopa i jak na dorosłą kobietę przystało, obraziłam się na bloggera, internet i w ogóle wszystko z blogowaniem związane.
Ech...

Dzisiaj więc zaczynam od nowa. Do tematu świątecznych piosenek jeszcze wrócę, bo bardzo je lubię, ale... Już nie dzisiaj. Teraz spieszy mi się, żeby do końca się spakować, szybciutko wypić herbatę i ruszyć w dwu i półgodzinną podróż na Jutlandię. W planach na ten weekend mam dokupienie trzech brakujących prezentów, zakupienie i przystrojenie choinki z nadzieją, że Pączusia do Wigilii nie zdąży jej przewrócić podczas swych szalonych harców po salonie, odwiedziny u rodziców C. i wyjście do kina w ramach adwentowego prezentu dla C. Są wśród Was jacyś inni fani Gwiezdnych wojen...? Mnie temat niespecjalnie pociąga (zdecydowanie wolę fantasy od sf), ale czego się nie robi dla Męża, którego widuje się raptem raz na tydzień...?

Tymczasem mam dla Was przepis na tort, który przygotowałam już ładnych kilka miesięcy wcześniej. Po powrocie z wakacji odczuwałam ogromną ochotę na upieczenie czegoś, a że akurat wypadały urodziny najmłodszej siostry C. i jej małżonka stwierdziłam, że to doskonała okazja.
Tort nie jest trudny w przygotowaniu: klasyczny kakaowy biszkopt, warstwa chrupiącej bezy i dwa musy - karmelowy i kawowy. Wbrew pozorom - wcale nie jest za słodki. Moim zdaniem smaki świetnie się uzupełniają, a biorąc pod uwagę, że zniknął niemal w całości, goście musieli się ze mną zgadzać.
Jedyny problem z tym ciastem to to, że na świeżo ciężko ukroić zgrabny kawałek - beza psuje szyki nawet najbardziej ostrożnym. Jednak po nocy w lodówce, kiedy nabierze nieco wilgoci z musu, krojenie nie powinno sprawiać trudności.

Dekoracja była adekwatna do okazji - rożowo-księżniczkowa część dla Alice, i wojskowo dla Jespera. Oboje byli zachwyceni. Nic nie stoi jednak na przeszkodzie, że obłożyć tort białym marcepanem i udekorować na przykład śnieżynkami, choinkami czy marcepanowym reniferem - świetnie się wtedy sprawdzi na bożonarodzeniowym stole.

Tort kakaowo-bezowy z musem kawowym i karmelowym


Składniki:
(na tortownicę o średnicy 26 cm)

biszkopt kakaowy:
  • 4 jajka
  • 150 g cukru
  • 25 g mąki ziemniaczanej
  • 75 g mąki pszennej
  • 25 g kakao

beza:
  • 2 białka
  • 105 g cukru
  • 1 łyżeczka białego octu winnego
  • 1 łyżeczka ekstraktu z wanilii
  • 1 łyżeczka mąki ziemniaczanej

mus kawowy:
  • 200 g serka mascarpone
  • 100 ml mocnej kawy
  • 3 listki żelatyny
  • 200 ml śmietany kremówki (38%)
  • 65 g cukru pudru

mus karmelowy:
  • 150 g cukru
  • 3 listki żelatyny
  • 250 ml śmietany kremówki (38%)
  • 150 g serka mascarpone

nasączenie:
  • 50 ml mocnej kawy

kawowy krem maślany:
  • 2 białka
  • 130 g cukru
  • 170 g miękkiego masła
  • 2 łyżki mocnej kawy

dodatkowo:
  • marcepan plastyczny

Przygotować biszkopt:
Białka ubić na sztywno, pod koniec partiami dodając cukier. Po jednym wbić żółtka, dokładnie miksując po każdym dodaniu. 
Mąki i kakao przesiać, partiami dodawać do ciasta, miksując na najniższych obrotach miksera.

Dno formy wyłożyć papierem do pieczenia. Wylać do niej ciasto, wyrównać wierzch.

Piec w 160 st. C. przez 40-45 minut.
Ostudzić w uchylonym piekarniku.

Przygotować bezę:
Białka ubić, pod koniec partiami dodając cukier. Gdy masa będzie sztywna i lśniąca, dodać ocet, ekstrakt i mąkę. Połączyć.

Dno tortownicy wyłożyć papierem do pieczenia, brzegi posmarować masłem. Wyłożyć bezę do formy, wyrównać wierzch.

Piec w 160 st. C. przez 10 minut.
Następnie zmniejszyć temperaturę do 110 st. C. i piec jeszcze 30-40 minut.
Ostudzić w piekarniku.

Przygotować krem kawowy:
Żelatynę namoczyć w zimnej wodzie.
Kawę podgrzać, dodać odciśniętą żelatynę, wymieszać do jej rozpuszczenia. Przestudzić.
Mascarpone zmiksować z cukrem pudrem, dodać żelatynę, połączyć.
Kremówkę ubić, delikatnie wmieszać do masy kawowej.

Biszkopt przeciąć na pół, na dnie tortownicy ułożyć spodni blat. Nasączyć. Wyłożyć krem kawowy, przykryć bezą, wstawić do lodówki.

Przygotować mus karmelowy:
Żelatynę namoczyć w zimnej wodzie. 
Cukier skarmelizować na patelni, dodać 100 ml kremówki, wymieszać. Dodać odciśniętą żelatynę, wymieszać. Wlać mieszankę do mascarpone, połączyć.
Kremówkę ubić, delikatnie wmieszać do masy karmelowej.
Wylać mus na bezę, przykryć drugim blatem biszkoptu, schłodzić.

Przygotować krem maślany:
Białko i cukier podgrzewać w kąpieli wodnej, cały czas mieszając, aż cukier całkowicie się rozpuści. Przelać do większej miski, ubijać, aż beza całkowicie wystygnie - około 10 minut. Dodawać po małym kawałeczku masła, miksując na najniższych  obrotach. Krem się zważy, a następnie przybierze pożądaną konsystencję.
Na końcu dodać kawę, połączyć.

Boki i wierzch tortu posmarować kremem maślanym.
Tort obłożyć marcepanem, udekorować według uznania.

Smacznego!


Ciasto obłożyłam kremem maślanym, żeby marcepan lepiej się trzymał. Jeśli macie ochotę na dekorację na przykład z bitej śmietany, krem maślany należy pominąć.
Muszę jednak przyznać, że tak jak kremów maślanych nie lubię (są dla mnie za tłuste i za ciężkie), tak w wersji kawowej wyjątkowo przypadł mi do gustu.

czwartek, 14 grudnia 2017

O pierwszym śniegu i bezie z czerwonymi owocami

Nareszcie! W końcu, tuż po Mikołajkach, w Danii spadł pierwszy śnieg. Wieczorem, siedząc przy kominku, z zachwytem obserwowałam wirujące na wietrze płatki. Z zapamiętaniem, powoli, acz skutecznie, przykrywały wszystko warstwą białego puchu. Stół i krzesła w ogrodzie, a także żywopłot, zostały przystrojone puszystymi czapkami. Szarozielona trawa zniknęła pod grubym dywanem. Niebo przybrało tę charakterystyczną, różowawą barwę. 
Zasypiałam pełna nadziei wierząc, że w tym roku w końcu będziemy mieć białe Święta.

Moja radość nieco przygasła o poranku, gdy stanęłam przed sporą górką śniegu, która jeszcze poprzedniego wieczoru była moim samochodem. Na szczęście pod puchem nie kryła się szelmowsko warstwa lodu; otrzepanie autka poszło mi więc całkiem sprawnie.
Po drodze do pracy obserwowałam gwiezdne wojny - śnieg padający pod kątem prosto na przednią szybę. Jako dziecko i młoda dziewczyna uwielbiałam to zjawisko! Fakt, że teraz to ja siedzę za kierownicą, odbiera mu nieco uroku...

A dzisiaj po śniegu pozostało już tylko wspomnienie. Z nieba niestrudzenie kapie śnieg z deszczem, zalewając chodniki i ulice szarą breją, w której toną krótkie, psie łapki. A mi pozostaje tylko wkładanie naprawdę grubych skarpet i kaloszy; inne obuwie nie ma tutaj bowiem racji bytu.
A jak tam u Was? Ciągle żyjecie nadzieją...?

Dzisiaj mam dla Was przepis, który może być świąteczny, ale możecie też zaserwować go gościom zupełnie niezobowiązująco. Jest to chrupiąca z zewnątrz i mięciutka, lekko ciągnąca w środku beza, pod chmurą bitej śmietany. Udekorowana czerwonymi owocami, jakie akurat uda Wam się znaleźć w sklepie czy zamrażarce. U mnie były to czerwone pomarańcze, porzeczki i maliny, choć bardzo żałuję, że nie sięgnęłam po wiśnie i świeżą żurawinę - ciasto z pewnością by na tym zyskało.
Do tego kandyzowane listki mięty, które pięknie się mienią w świetle choinkowych lampek - i do całkowitego błogostanu potrzeba już tylko mocnej, czarnej kawy...
Jacyś chętni na taki zestaw...?

Przepis znaleziony u Doroty.

Bezowy wieniec z czerwonymi owocami


Składniki:
(na 1 duży wieniec)

beza:
  • 5 białek
  • 250 g cukru
  • 50 g cukru pudru
  • 1 łyżeczka octu winnego
  • 1 łyżeczka mąki kukurydzianej
krem:
  • 400 ml śmietany kremówki (38%)
  • 100 g serka mascarpone
  • 2 łyżeczki cukru waniliowego
dodatkowo:
  • 1 czerwona pomarańcza
  • czerwona porzeczka
  • maliny
mięta w cukrze:
  • listki świeżej mięty
  • 1 białko
  • 3-4 łyżki drobnego cukru
Białka ubić, pod koniec partiami dodając najpierw cukier, a następnie cukier puder. Na końcu dodać ocet i mąkę kukurydzianą, połączyć.

Na blasze ułożyć papier do pieczenia, odrysować na nim okrąg o średnicy 20 cm. Bezę przełożyć do rękawa cukierniczego z odciętą końcówką, wyciskać duże bezy po okręgu, jedna obok drugiej.

Piec w 160 st. C. przez 10 minut.
Następnie zmniejszyć temperaturę do 120 st. C. i suszyć przez 1,5-2 godziny.
Zostawić do całkowitego wystygnięcia w wyłączonym piekarniku.

Listki mięty maczać w lekko ubitybiałku, a następnie w cukrze. Odłożyć do zastygnięcia.

Przed podaniem ubić kremówkę z mascarpone i cukrem waniliowym. Wyłożyć na bezę. Udekorować pokrojonymi w plastry pomarańczami, porzeczkami, malinami i listkami mięty w cukrze.

Smacznego!

Wiem, że w tym roku słabo u mnie ze świątecznymi przepisami. Wszystko dlatego, że w ogóle nie ma mnie w domu, a co za tym idzie - nie mam kiedy piec.
Nawet nie macie pojęcia, jak mi z tym źle...

poniedziałek, 11 grudnia 2017

Pieczona owsianka ze śliwkami

Muszę przyznać, że zmiana firmy sprawującej pieczę nad naszymi posiłkami podczas pobytu w internacie, była znakomitym pomysłem. Zamiast ludzi, którym niechcenie wylewa się z oczu, którzy serwują surówki prosto z woreczków (nie przejmując się zupełnie, że kawałki owych lądują na talerzach razem z warzywami), dla których szczytem inwencji twórczej jest podanie na kolację resztek z obiadu (na zimno) i których zupełnie nie obchodzi, czy jedzenia wystarczy dla wszystkich, mamy zespół młodych, i - wydaje mi się - całkiem ambitnych kucharzy. 
Jako, że z ludźmi, którzy Cię karmią, należy żyć dobrze (podstawowa zasada, której należy nauczyć się jak najszybciej, jeśli w kwestii posiłków jesteśmy zależni od innych), zawarłam znajomość z jednym z kucharzy z kantyny. Szczerze mówiąc, nawet nie wiem, jak ma na imię, ale krótsze lub dłuższe dyskusje o jedzeniu nie przewidują (widocznie) wtrącania nic na temat, choćby i najbardziej podstawowych, danych osobowych.

Wszystko zaczęło się, gdy na obiad zaserwowano wielki kawał pieczonego mięsa, a wyżej wymieniony kucharz nie tylko kroił je na porcje i nakładał na talerze, ale też opowiadał, co jeszcze tego dnia serwują. Poczułam się jak w restauracji; w dodatku całkiem niezłej. Gdy po posiłku podziękowałam, popatrzył na mnie uważnie i stwierdził, że wyglądam na zdziwioną. Byłam, więc przyznałam się bez ogródek. Później przegadaliśmy chyba ze dwadzieścia minut na temat serc serwowanych w sosie śmietanowym, ich smaku, konsystencji, a także innych możliwości na podanie tego dość specyficznego smakołyku. Tak więc on mówi mi, czego koniecznie muszę spróbować, bo akurat znakomicie mu się udało, a ja podrzucam mu próbki tego, co akurat pichcimy po drugiej stronie korytarza. Sorbet z koziego sera, muszę przyznać, wywołał mieszane uczucia... I żarliwą dyskusję na temat wanilii w wytrawnych daniach.
Lubię takich ludzi, od których pasja aż bije. Można wtedy przegadać całe godziny (choć nauczyciel nie pochwala takich zachowań w godzinach lekcyjnych).

I chociaż dobrze mi jest, gdy pod nos podsuwane mi są wszystkie posiłki, a ja jedynie muszę odnieść talerz na stertę innych, to czasami tęsknię za gotowaniem. Szczególnie za przygotowywaniem jakichś smakowitych śniadań; tu bowiem, choć wybór jest spory, to jednak dość monotonny...
Tak więc dzisiaj mam dla Was przepis - wspomnienie. Moja pierwsza pieczona owsianka - z pewnością jednak nie ostatnia.

Przejrzałam trochę przepisów w sieci, żeby później i tak przygotować wszystko po swojemu. Moim zdaniem najlepsza jest drugiego dnia - koniecznie na ciepło! Jest wtedy gęstsza, bardziej kremowa i po prostu rozpływa się w buzi! Do tego słodko-kwaśne, soczyste śliwki i odrobina cynamonu - i idealne, jesienno-zimowe śniadanie gotowe. Ciepłe, rozgrzewające i wywołujące uśmiech.
Czego chcieć więcej w ciemny, grudniowy poranek...?

Pieczona owsianka cynamonowa ze śliwkami


Składniki:
(na formę do zapiekania o średnicy 26 cm)
  • 400 g płatków owsianych
  • 750 ml mleka
  • 250 ml śmietany kremówki (38%)
  • 50 g miodu
  • 50 g ciemnego cukru muscovado
  • 1 łyżeczka mielonego cynamonu

dodatkowo:
  • 200 g śliwek (waga bez pestek)

Płatki, mleko, śmietanę, miód, cukier i cynamon dobrze wymieszać. Przelać do formy, na wierzchu ułożyć śliwki rozcięciem do góry.

Piec w 180 st. C. przez 20-25 minut.
Lekko przestudzić przed podaniem.

Smacznego!

Akurat, gdy pisałam posta, do drzwi zapukała koleżanka. Czas na kolację!
I wiecie co...? Przyłapałam się na tym, że jestem ciekawa, co nam tym razem podadzą.
Bardzo przyjemne uczucie.

piątek, 8 grudnia 2017

O prawdziwej maszynie do lodów. I nugatowo-karmelowe semifreddo

Miniony tydzień stał pod znakiem lodów. W środę, kiedy przyszło do próbowania tych wszystkich pyszności, które przygotowaliśmy, choć byłam pełniutka niczym butelka szampana, nie mogłam się powstrzymać przed spróbowaniem każdego rodzaju deseru. A było w czym wybierać, oj było... Sorbety: truskawkowy, malinowy, bananowy, kokosowy i z czarnej porzeczki; klasyczne lody z maszyny: czekoladowe, cytrynowe, lukrecjowe, miętowe z czekoladą i truskawkowe; do tego waniliowe parfait i pieczona Alaska, czyli wyżej wymienione smaki w przeróżnych kombinacjach pod zapiekaną bezą włoską. Smakowaliśmy i smakowaliśmy, póki nam się łyżeczki nie skończyły. Aj, jakie to było dobre!

W międzyczasie ambitnie pracuję nad moim deserem; jest to swego rodzaju test na zakończenie tego okresu szkoły. Każdy z nas musi przygotować dwa identyczne talerze z deserem, gdzie wystąpią elementy: słodki, słony, kwaśny, ciepły, zimny, kremowy oraz chrupiący. Wierzcie lub nie, ale nie jest to takie łatwe, jak mogłoby się wydawać. Szczególnie, że to akurat jest moja słaba strona; w pracy nie przygotowujemy deserów tego typu, w domu też gościom serwuję ciasta, a nam desery zdecydowanie prostsze w konstrukcji. Poza tym kompozycja na talerzu to dla mnie troszkę czarna magia; rzadko (choć chyba nawet to określenie jest sporym nadużyciem) się tak bawię. Najczęściej podaję deser w naczyniu zbiorczym, i każdy nakłada sobie to, na co ma ochotę i w proporcjach, jakie mu odpowiadają, a nie jakie będą dobrze wyglądały.
Plan już mam; po kolei wypróbowuję poszczególne elementy, choć idzie mi trochę jak po grudzie. Głównie dlatego, że ciągle mi czegoś brakuje; ale to akurat moja wina, mogłam wymyślić coś bardziej oczywistego niż połączenie buraków z kozim serem... Bo akurat to nie jest stałym elementem zasobów cukierniczej lodówki. 

Skoro już narobiłam Wam apetytu na lody, wypadałoby podać też jakiś przepis. Mam dla Was lody, które przygotowałam jeszcze chyba w październiku; inspiracją były lodowe batoniki Mars, które są C. i moją wielką słabością. To chyba jedyne lody, jakie kupuję, nie będąc na wakacjach. Po prostu nie potrafię się im oprzeć!
Moje to dość luźna wariacja na ten temat. Jest więc gęste i kremowe nugatowe semifreddo, delikatnie słony, dość ciemny karmel i chrupiące kawałki czekolady. Całość wyszła obłędna! Oczywiście, nie jest to to samo, ale odważę się napisać, że efekt końcowy jest równie udany. Wszystkie smaki doskonale się ze sobą komponują, i wprost nie można oderwać się od miseczki...
Spróbujecie...?

Nugatowe semifreddo z solonym karmelem i czekoladą


Składniki:
(na 1,3 l lodów)
  • 300 ml śmietany kremówki (38%)
  • 3 jajka
  • 15 g cukru pudru
  • 75 g nugatu
  • 75 g ciemnej czekolady (70%)

karmel:
  • 45 g cukru
  • 15 g masła
  • 200 ml śmietany kremówki (38%)

Najpierw przygotować karmel:
W garnuszku skarmelizować cukier. Gdy stanie się złoto-brązowy, dodać masło, wymieszać. Następnie wlać kremówkę, gotować jeszcze chwilę, aż całość zacznie bulgotać. Zdjąć z palnika, przelać do miski, całkowicie ostudzić.

Czekoladę posiekać.
Nugat lekko podgrzać, aby stał się płynny.
Kremówkę ubić na pół sztywno.
Białka ubić na sztywną pianę.
Żółtka utrzeć z cukrem pudrem na puszystą, jasną masę. Dodać nugat, zmiksować. W dwóch porcjach dodać bitą śmietanę, delikatnie wymieszać łyżką. Następnie dodać ubite białka, delikatnie połączyć. Na końcu wmieszać czekoladę.

Do pojemnika wylać połowę lodów, polać sosem karmelowym, następnie wyłożyć pozostałą masę lodową, polać pozostałym karmelem.
Zamrozić.

Smacznego!


Najbardziej w tym tygodniu podobało mi się, że mogłam skorzystać z prawdziwych maszyn do lodów. Takie, które kręcą na raz siedem litrów, a lody z nich wychodzą tak kremowe i puszyste, że aż się płakać chce z zazdrości, że w domu takie nie wychodzą (choć mojej sorbetierze nic przecież zarzucić nie można). 
Poza tym odkryłam, że profesjonalne lody przygotowuje się dokładnie tak samo, jak domowe; jedyna różnica to dodatek stabilizatora. Jest to substancja, która zapobiega uciekaniu powietrza z lodów, przez co pozostają puszyste i kremowe przez dłuższy czas. Mądra rzecz, ale w przypadku lodów domowych - nieistotna. Takie smakołyki znikają bowiem dużo szybciej niż te ze sklepowych półek...
Co do zamarzania - okazuje się, że tajemnicą jest nie jakiś wymyślny, niezdrowy składnik, ale... Cukier, i jego odpowiednie proporcje i zamienniki używane zgodnie z przeznaczeniem. Z pewnością wykorzystam nowo nabytą wiedzę przy okazji kręcenia kolejnych lodów; zobaczymy, jak wyjdzie w warunkach domowych.

środa, 6 grudnia 2017

Ciasteczka dla Mikołaja - lebkuchen

W tym roku nie mam czasu na przygotowywanie świątecznych smakołyków. W listopadzie tyle pracowałam, że po powrocie do domu nie miałam już siły. Teraz już półtora tygodnia jestem w szkole, a do domu wracam dopiero po południu dwudziestego drugiego grudnia; mam ogromną ochotę upiec pierniczki, jakieś pachnąc korzennymi przyprawami ciasto, czy choćby przygotować sernik na zimno z musem żurawinowym. Nic z tego; po prostu nie ma mnie w domu. A weekendy albo w pracy, albo w innym zabieganiu. Poprzedni spędziłam na zakupach (brakuje nam już tylko dwóch osób); z dwoma kartkami A4 i długopisem w dłoni metodycznie odwiedzaliśmy z góry upatrzone sklepy, i tylko z satysfakcją skreślałam kolejne pozycje w zaskakująco szybkim tempie. W niedzielę natomiast, zgodnie z tradycją, tuż po pracy, udaliśmy się do rodziców C. Udało nam się złapać ostatnich gości; piosenki został odśpiewane wcześniej, a świeczki wygaszone. Na szczęście gløgg da się łatwo podgrzać, a napęczniałe od wina rodzynki po każdym podgrzewaniu smakują lepiej.
W poniedziałek budzik zadzwonił o trzeciej trzydzieści; szybko wyłączyłam alarm i z powrotem wsunęłam się w rozgrzaną pościel. Pół godziny później nie miałam już niestety innej możliwości jak wstanie, umycie zębów i zjedzenie miski płatków z mlekiem, otrząśnięcie się z resztek snu i wyruszenie w kolejną podróż na Zelandię. A tutaj... Wielkanocne czekoladowe jajka i lody.
I ja naprawdę doskonale rozumiem, że taki jest program i że każdy musi, ale w grudniu...? Naprawdę...?!

Tak więc z kolędą na ustach i króliczkiem w głowie, przedstawiam Wam przepis na typowo świąteczny smakołyk: pierniczki. Ale nie takie klasyczne, puchate i mięciutkie, ale lekko klejące i rozpływające się w ustach, wprost od naszych zachodnich sąsiadów.
Lebkuchen, bo o nich mowa, są po prostu wspaniałe. Po kilku dniach leżakowania w puszce (lub na kratce na kuchennym blacie, jeśli klimat jest odpowiednio wilgotny; a bardziej wilgotny niż w Danii to już chyba być nie może) są absolutnie idealne. Korzenno-cytrusowe, z cienką warstwą chrupiącego lukru na wierzchu. Wystarczy tylko przymknąć oczy... I nic więcej do szczęścia nie trzeba.
Przepis z Moich wypieków.

A jeśli takie upieczecie dla Mikołaja, z pewnością zostawi Wam jakiś wspaniały prezent. Koniecznie też sprawdźcie, jakimi smakołykami postanowiły go skusić Malwina, ChanteZuzia i Ania.

Lebkuchen


Składniki:
(na 30 sztuk)
  • 280 g miodu
  • 85 g masła
  • 250 g mąki pszennej
  • 85 g mielonych migdałów
  • 3 łyżeczki przyprawy do piernika
  • 1 łyżeczka mielonego cynamonu
  • 1 łyżeczka proszku do pieczenia 1/2 łyżeczki sody oczyszczonej
  • 200 g kandyzowanej skórki pomarańczowej
  • skórka otarta z 1 cytryny
lukier:
  • 340 g cukru pudru
  • sok z 1/2 cytryny
  • 3 łyżki ciepłej wody
Miód i masło podgrzać, przestudzić.
Skórkę pomarańczową drobno posiekać.
Mąkę przesiać z proszkiem i sodą, dodać przyprawę do piernika, cynamon i skórkę cytrynową, wymieszać.

Letnie masło z miodem wlać so suchych składników, dodać skórkę pomarańczową, dobrze wymieszać - najlepiej mikserem.
Odstawić do całkowitego ostygnięcia, a następnie schłodzić w lodówce przez 3-4 godziny.

Schłodzone ciasto podzielić na 30 równych części, z każdej uformować kulkę. Układać je, spłaszczając,  na blasze wyłożonej papierem do pieczenia, zachowując spore odstępy. 

Piec w 180 st. C. przez 15 minut.
Przestudzić przez 2-3 minuty na blasze, następnie przełożyć na kratkę do całkowitego ostudzenia.

Cukier puder przesiać, dodać sok z cytryny i wodę - po łyżce. Ukręcić lukier. Maczać w nim pierniczki, odstawić do zastygnięcia, a następnie przechowywać w szczelnie zamkniętej puszce.

Smacznego!

Ja tymczasem poważnie muszę przemyśleć moją deserową kompozycję; okazało się bowiem, że mój buraczany sorbet nie we wszystkie gusta trafił...

wtorek, 5 grudnia 2017

Brioszka nie do końca świąteczna

Powiem Wam szczerze - odmłodniałam.
I to nie tylko dlatego, że absolutnie każdemu ciężko uwierzyć w to, ile naprawdę mam lat (nie, żebym była jakoś specjalnie wiekowa, ale czasy nastoletnie mam już dość dawno za sobą), ale głównie z powodu obcowania z ludźmi w większości niemal dekadę młodszymi ode mnie. Dzieciakami, które nie mają w życiu poważniejszych zmartwień niż złamany paznokieć, i potrafią z niczego śmiać się do rozpuku. Wczoraj na przykład spędziłyśmy niezwykle produktywne trzy godziny na grze w bilard, gdzie najczęściej w łuzach lądowała bila biała... A ile było przy tym śmiechu! 
W międzyczasie, razem z współlokatorką, udekorowałyśmy naszą sypialnię świątecznymi krasnalami, lampkami i świeczką (jedną), a na drzwiach powiesiłyśmy wieniec. Nagle zrobiło się niesamowicie przytulnie, a ja poczułam pierwsze grudniowe tchnienie na karku, tuż pod linią włosów. I żałuję tylko jednego - że nie mogę zamknąć się w kuchni i upiec pierniczków... Bo mam na to ogromną ochotę!

Zamiast jakichś świątecznych smakołyków, mam dla Was przepis na brioszkę z wodą pomarańczową. Przepis znalazłam w duńskim magazynie Bage og sylte, nr 5/2017, i od razu bardzo mi się spodobał z uwagi na sposób zwijania bułeczek. Jest nieco bardziej pracochłonny niż przygotowanie klasycznych kuleczek, ale za to efekt jest naprawdę widowiskowy. Dodatek wody pomarańczowej na samym początku nieco mnie zaniepokoił; C. zdecydowanie nie lubi takich wynalazków i bałam się, że tylko powącha i zacznie kręcić nosem. Ku mojemu zaskoczeniu, jadł, aż mu się uszy trzęsły. Zjedliśmy ponad połowę po prostu posmarowane masłem, jeszcze ciepłe. Mmm... Coś wspaniałego! Ciasto drożdżowe jest mięciutkie, puszyste i delikatne, a smak wody pomarańczowej subtelny i nienachalny.  Do tego niezwykła słodycz miodu, która w tym wypadku jest niemal uzależniająca. Nie można się im oprzeć, szczególnie zaraz po wyjęciu z piekarnika, gdy cały dom wypełniony jest niezwykłym aromatem...

Miodowa brioszka z wodą z kwiatów pomarańczy


Składniki:
(na tortownicę o średnicy 26 cm)
  • 80 g masła
  • 20 g świeżych drożdży
  • 500 g mąki pszennej
  • 60 g ciemnego cukru muscovado
  • 1 jajko
  • 40 g miodu
  • 50 ml wody z kwiatów pomarańczy
  • 1/2 łyżeczki soli
  • 150 ml letniego mleka

dodatkowo:
  • 80 g miodu
  • 30 ml wody z kwiatów pomarańczy

Masło z miodem rozpuścić, przestudzić.
Mąkę przesiać do dużej miski, dodać pokruszone drożdże, cukier, jajko, wodę pomarańczową, sól i mleko. Wymieszać. Wlać masło z miodem, zagnieść gładkie, lekko lepkie ciasto.
Miskę z ciastem przykryć folią spożywczą, wstawić na noc do lodówki.

Rano ciasto wyjąć, zostawić na blacie, aż ogrzeje się do temperatury pokojowej (około 60 minut). 
Ciasto podzielić na pół, cienko rozwałkować i wyciąć szklanką o średnicy 8 cm 48 kół. Układać po 4 koła tak, żeby lekko na siebie nachodziły,zwijać je w ruloniki. Następnie każdy z ruloników przeciąć na pół, formując różyczki.
Dno formy wyłożyć papierem do pieczenia, boki posmarować masłem. Układać Różyczki z ciasta po okręgu, zostawiając nieco miejsca pomiędzy.
Odtawić na 45-60 minut do napuszenia.

Piec w 175 st. C. przez 25-30 minut.

Pozostały miód podgrzać razem z wodą pomarańczową, Posmarować syropem jeszcze ciepłe ciasto.
Podawać letnie.

Smacznego!

Tymczasem w szkole, na początku grudnia (tak tylko przypominam, jakby ktoś dawno do kalendarza nie zaglądał), od wielkanocnych jajek płynnie przeszliśmy do lodów... 
Jest pysznie!

piątek, 1 grudnia 2017

Chlebek z łososiem wędzonym

Długo wzbraniałam się przed kontem na twarzoksiążce, ale... I na mnie przyszedł ten czas. W końcu dobrze jest być na czasie i trzymać rękę na pulsie, a z fb można dowiedzieć się naprawdę wielu zaskakujących rzeczy. 

Ostatnio przeczytałam dość długi post o tym, jak najlepiej sprawdzić, kto jest twoim prawdziwym przyjacielem. Otóż należy odciąć się od świata, zrezygnować z jakiegokolwiek kontaktu poprzez social media czy telefon, nie odzywać się do nikogo - jednym słowem zamknąć się w domu i nie wyściubiać z niego nosa. I czekać. Na tych, którzy się zainteresują, stęsknią i staną u drzwi, pukając i i prosząc o uwagę. 
Przeczytałam raz i drugi, doszukując się choćby najmniejszego znaku ironii - i nic. Bo wiecie co? Tacy, co tylko czekają, aż inni się nimi zainteresują, a sami nie robią nic, żeby znajomości podtrzymywać, zupełnie mnie jako ludzie nie interesują. Jeśli coś ci leży na sercu - przyjdź z tym do mnie, powiedz, o co chodzi, a ja spróbuję ci pomóc. Ale nie mam zamiaru w wolnym czasie (którego nie mam zbyt dużo) siedzieć i głowić się nad tym, czy przypadkiem nic ci się złego nie przytrafiło. Jeśli nagle przestałeś się do mnie odzywać, nie odpowiadasz na smsy i zamykasz się w swoim świecie, to znaczy, że tego właśnie potrzebujesz - chwili oddechu i samotności. I masz do tego prawo. Ale nie oczekuj, że będę chodzić za tobą dzień u dnia i pytać w kółko, czy aby nie potrzebujesz pomocy. W dzisiejszym zabieganym świecie - stety-niestety - nikt nie ma czasu na takie podchody. 
A jeśli zapomniałam o twoich urodzinach, to znaczy... Że zapomniałam. Nic więcej i nic mniej; nadal cię lubię, nadal mi na tobie zależy, ale... Zapomniałam. Jeśli dam ci prezent spóźniony o tydzień, nadal będzie to prezent od serca. Więc nie rozpaczaj i nie rób wideł z igły; nie ma to najmniejszego sensu.

Być może brzmi to dość wyrachowanie, ale nauczyłam się unikać egoistów szukających zainteresowania za wszelką cenę. 
A jaki jest Wasz sposób na sprawdzenie, komu tak naprawdę na Was zależy?
I czy uważacie, że w ogóle trzeba to sprawdzać...?

Dzisiaj mam dla Was przepis, który powstał przypadkiem, a udał się tak dobrze, że nie mogę o nim nie wspomnieć.
C. wyciągnął z zamrażarki łososia z jakimś zmyślnym planem, o którym, oczywiście, zapomniał. Rybka więc leżała, a wiadomo, że zbyt długie leżenie rybkom nie służy. Zakasałam więc rękawy, zagniotłam drożdżowe (no dobrze - Walle zagniótł), przygotowałam krem serowy, zapakowałam go w ciasto razem z łososiem - i upiekłam. Wyszło pysznie! Co prawda najlepszy jest w dniu pieczenia (następnego warto lekko go podgrzać), ale znika niesamowicie szybko. Idealny jako dodatek do zupy kremu, na szybkie śniadanie (nie trzeba robić kanapek), czy na kolację. 
Spróbujecie...?

Drożdżowy warkocz z wędzonym łososiem


Składniki:
(na 2 chlebki)
  • 600 g mąki pszennej
  • 25 g świeżych drożdży
  • 150 ml letniego mleka
  • 150 ml letniej wody
  • 1 łyżeczka cukru
  • 1 łyżeczka soli
  • 1 jajko
  • 55 g masła
nadzienie:
  • 200 g serka kremowego
  • 1/2 łyżeczki mielonego czarnego pieprzu
  • 1/2 łyżeczki wędzonej papryki
  • 1 białko
  • 300 g wędzonego łososia z koperkiem
dodatkowo:
  • 1 żółtko
  • 2 łyżki mleka
  • 1 łyżeczka płatków woli morskiej
Masło rozpuścić, przestudzić.
Mąkę przesiać, po środku zrobić wgłębienie. Wkruszyć drożdże, zasypać cukrem i zalać mlekiem. Odstawić na 10-15 minut.
Do zaczynu dodać wodę i jajko, zagnieść. Dodać masło i sól, wyrobić. 
Odstawić ciasto na 45-60 minut do wyrośnięcia w ciepłe miejsce.

W tym czasie zmiksować serek z pieprzem, papryką i białkiem.

Wyrośnięte ciasto rozwałkować na kwadrat o boku 40 cm, przekroić na pół. Każdą część złożyć wzdłuż na pół, brzegi naciąć po skosie na głębokość 2 cm, znów rozłożyć. Środek każdego paska posmarować serkiem, równomiernie rozłożyć łososia. Zawinąć nadzienie w ciasto, zaplatając ze sobą nacięte kawałki ciasta.
Przełożyć na blachę, odstawić do napuszenia na 20-25 minut.

Wyrośnięte ciasto posmarować żółtkiem roztrzepanym z jajkiem, posypać solą.

Piec w 180 st. C. przez 30-40 minut.
Podawać na ciepło lub zimno.

Smacznego!


Następnym razem dodałabym do nadzienia świeżego koperku; świetnie się bowiem komponuje z łososiem. A może odrobinę musztardy, żeby całość zyskała nieco ostrości...?
Możliwości jest dużo, a każda warta wypróbowania.

czwartek, 30 listopada 2017

Brunkager, czyli brązowe ciasteczka pachnące świętami

Za każdym razem, gdy zaczynam szkołę, bardzo denerwuję się na myśl o nowej współlokatorce. Jestem już w tym wieku, że mam swoje przyzwyczajenia i dziwactwa, z których ciężko mi zrezygnować, chociaż wiem, że mogą być denerwujące. C. już dawno przywykł (a jeśli nie, to dobrze ten fakt przede mną ukrywa), a reszta świata... No właśnie - ze mną nie mieszka. A tu nagle nie dość, że mam dzielić pokoik trzy na dwa i pół metra z maleńką łazienką, to jeszcze z kimś zupełnie nieznanym - czyli, mówiąc wprost, może to być dosłownie każdy. No... Dziewczyna. Tudzież kobieta. W internacie nadal obowiązuje podział płci; chociaż toalety na korytarzach są unisex.
Każdorazowo wyobrażam sobie najgorsze - młode, rozwydrzone i niewychowane. Za pierwszym razem miałam niewyobrażalne szczęście, i moja przyszła niedoszła współlokatorka nigdy się nie pojawiła. Drugim razem przypadła mi miła dziewiętnastolatka, dość spokojna i przyjemna w obyciu, ale z którą nie miałam wielu tematów do rozmów. Tym razem... Może być zupełnie inaczej.
Już sam fakt, że ma na imię Josephine, powinien był mnie uspokoić (od dawna bowiem wiem, że jeśli w moim życiu pojawi się córeczka, tak właśnie zostanie nazwana). Jose jest bardzo żywiołowa i energiczna, ciągle uśmiechnięta i bardzo otwarta. Nasz pierwszy wspólny wieczór (i pół nocy też, jeśli mam być zupełnie szczera) przegadałyśmy nie wiedząc, kiedy uciekły nam te wszystkie godziny. Z pewnością pomogła butelka wina, którą wypiłyśmy do kolacji, ale muszę przyznać, że dogadałyśmy się wyśmienicie. I chyba pierwszy raz jestem zadowolona z przymusu mieszkania z kimś zupełnie obcym...
Okazuje się, że takie niespodzianki mogą być zaskakująco pozytywne.

Obie z Jose jesteśmy totalnie zakręcone na punkcie Bożego Narodzenia; po południu jedziemy kupić wieniec, który powiesimy na drzwiach pokoju, a po weekendowym pobycie w domu podejrzewam, że nasz pokój będzie przypominał hipermarket pięć minut przed pierwszą gwiazdką. Skarpety z reniferami mamy obie...
A żeby i Was choć trochę wprowadzić w ten świąteczny nastrój (w końcu to już niemal grudzień, najwyższa więc pora!), mam dla Was przepis na duńskie pierniczki.
Z naszymi polskimi niewiele mają wspólnego; są cieniutkie i chrupkie, ze sporą ilością migdałów i pistacji. Muszę przyznać, że skradły moje serce zaraz po przeprowadzce do Danii; są niesamowicie aromatyczne i... Takie inne. Pyszne! W dodatku robi się je bardzo łatwo i szybko, a pachną - zniewalająco! Czy można chcieć czegoś więcej...?
Ten przepis znalazłam w Julebag og knas, Familie Journal nr 49/2015, i już dawno miałam chęć, żeby go wypróbować. Jakoś nie zdołałam wcześniej... I teraz bardzo tego żałuję.

Brunkager z pistacjami i migdałami


Składniki:
(na około 135 ciasteczek)
  • 125 g masła
  • 60 g melasy
  • 125 g cukru
  • 2 łyżeczki mielonego cynamonu
  • 1/2 łyżeczki mielonych goździków
  • 30 g słupków migdałowych
  • 30 g pistacji bez łupinek
  • 1 łyżeczka potażu
  • 1 łyżeczka wody
  • 250 g mąki pszennej

Masło, melasę i cukier umieścić w garnuszku. Podgrzewać aż do rozpuszczenia, często mieszając. Nie gotować.
Gdy cukier się rozpuści, dodać cynamon i goździki, słupki migdałowe i grubo posiekane pistacje. Wymieszać, odstawić do ostudzenia.
Potaż rozpuścić w wodzie, dodać do masy. Na końcu dodać mąkę, wymieszać.

Ciasto podzielić na pół, z każdej części uformować wałeczek o grubości 3,5-4 cm. Zawinąć je w folię spożywczą, schłodzić w lodówce przez noc.

Następnego dnia pokroić ciasto na plasterki grubości 1 mm, układać na blasze wyłożonej papierem do pieczenia.

Piec w 175 st. C. przez 7 minut.
Ostudzić na kratce.

Smacznego!

Rzutem na taśmę dodaję ostatni przepis do akcji Ani:

środa, 29 listopada 2017

Najlepsze ciasteczka imbirowe i kolacja z prawdziwego zdarzenia

Zupełnie niezaplanowana tygodniowa cisza na blogu popsuła mi kilka planów. No ale cóż - czasem trzeba po prostu brać to, co życie przynosi, i zamiast iść pod prąd, dać mu się ponieść.

Najpierw rewolucja w pracy - niespodziewanie odeszła jedna z koleżanek, więc nagle przybyło nam sporo dodatkowych obowiązków. Siedziałam więc w piekarni od rana do nocy (dosłownie!), i kiedy wracałam do domu, nie chciało mi się już nic. Nie miałam czasu ani piec, ani robić zdjęć, ani pisać. Obiecałam sobie jednak solennie, że w internacie nadrobię. Bo w końcu co innego miałabym tu robić...?
Najpierw, zamiast - tak jak planowałam - wyjechać w niedzielę wieczorem, zdecydowałam się na dodatkową noc we własnym łóżku, i wyruszyłam dopiero w poniedziałek nad ranem. A na miejscu - same problemy. Karta do pokoju za nic nie chciała działać; biegałam więc w tę i z powrotem niezliczoną ilość razy. Fakt, że za każdym razem dostaję pokój w najdalszym korytarzu, cenię sobie niezwykle za spokój i brak biegających tuż za drzwiami młodych ludzi; tym razem jednak pokonywanie tych wszystkich schodów i zakrętów okazało się niezwykle męczące. Dopiero po południu przyjechał specjalista, wziął sprawy w swoje zaprawione w bojach ręce, i wybawił mnie z kłopotu. W międzyczasie pierwsze zajęcia w lodowato zimnej sali (w zeszły piątek wysiadło ogrzewanie i póki co, nikomu nie spieszy się, żeby coś z tym zrobić), mnóstwo nowych twarzy, a także kilka znanych, z którymi trzeba było powymieniać wrażenia z ostatnich miesięcy. Później rozpakowywanie, kąpiel i... Padłam jak mucha tuż po dziewiątej. Nie byłam w stanie wykrzesać z siebie choćby najmniejszej iskierki pobudzającej do działania.

Wczoraj natomiast, razem z moją nową współlokatorką, załapałyśmy się na bardzo specjalny obiad. W części szkoły przeznaczonej dla gastronomów odbywał się pokaz ich sztuki kulinarnej - przygotowywali trzydaniowy posiłek dla swoich bliskich, pod czujnym okiem szefa kuchni. Trochę po znajomości, trochę czarującymi uśmiechami, udało nam się przekonać Aleksandra do przygotowania paru dodatkowych porcji.
Aj, dawno już nie jadłam takich pyszności, w dodatku tak pięknie podanych! Na przystawkę biała ryba (nie pamiętam już jaka konkretnie; chyba dorsz) z żółtymi buraczkami, chipsami z topinamburu, jadalną ziemią i majonezem o zachwycającym smaku. Danie główne to marynowana i długo pieczona w niskiej temperaturze cielęcina, glazurowane czerwone buraczki, sos z olejem koperkowym, buraczane puree z lukrecją (której na szczęście nie było czuć, choć podobno podbiła smak buraczków) i brukselką, a do tego zapiekany mus ziemniaczany z pietruszką. Na deser smażone w głębokim tłuszczu kuleczki ryżowe, sos wiśniowy, migdały, lody waniliowe, a to wszystko z dodatkiem oleju rozmarynowego.
Coś niesamowitego, mówię Wam! Dania jak z najlepszej restauracji - ale akurat temu nie można się dziwić, bo szef kuchni pracował wcześniej w jednej z tych najlepszych. Prawdziwy luksus. Do tego odrobina pasującego do poszczególnych dań wina - i udało mi się wpędzić C. w stan całkiem poważnej zazdrości. Nie o mnie rzecz jasna; o jedzenie...

Sami więc widzicie; dzieje się więcej, niż się spodziewałam, ale zamiast narzekać na szczegóły, które zdecydowanie w zachwyt mnie nie wprawiają, biorę wszystko z uśmiechem i zadowoleniem.
To chyba te zbliżające się Święta tak na mnie działają...

Dzisiaj mam dla Was kolejne duńskie ciasteczka - zdecydowany faworyt C. Stwierdził, że mają absolutnie fenomenalną konsystencję, i niemal siłą musiałam go od talerzyka odrywać. 
Słodkie, chrupiące z zewnątrz, a miękkie w środku, z nienarzucającym się posmakiem imbiru. Są boskie! W dodatku całkiem proste i szybkie w wykonaniu. 
Jestem pewna, że z przepisu z Julebag og knas, Familie Journal, nr 49/2015 jeszcze skorzystam, choć następnym razem z pewnością zwiększę proporcje. Mniam!

Chrupiące ciasteczka imbirowe


Składniki:
(na 30 ciastek)

  • 150 g mąki pszennej
  • 40 g cukru pudru
  • 20 g cukru perłowego
  • 2 kawałki imbiru w syropie
  • sok z 1/2 limonki
  • 125 g zimnego masła
  • 1 łyżka śmietany kremówki (38%)
dodatkowo:

  • 2 łyżki cukru perłowego
Imbir drobno posiekać.
Mąkę wymieszać z cukrem pudrem i perłowym, dodać imbir, połączyć. Dodać pokrojone w kostkę masło, rozetrzeć palcami na kruszonkę. Dodać sok z limonki i śmietanę, szybko zagnieść ciasto.
Ciasto podzielić na pół, z każdej części uformować wałeczek o długości 45 cm, a następnie obtoczyć je w cukrze perłowym. Zawinąć w folię spożywczą, schłodzić w lodówce przez minimum 1 godzinę (można przez noc).

Schłodzone ciasto pokroić na ciastka o długości 3 cm. Układać je na blasze wyłożónej papierem do pieczenia, zachowując odstępy.

Piec w 190 st. C. przez 10-12 minut, aż się zrumienią.
Ostudzić na kratce.

Smacznego!


Przepis dorzucam do akcji Ani:

środa, 22 listopada 2017

Szczęście w nieszczęściu i duńskie ciasteczka z kardamonem

Wypadki chodzą parami - z pewnością znacie to powiedzenie. W gorszych czasach bywa, że i trójkami czy czwórkami. Mi tym razem zdarzył się pojedynczy; do dzisiaj czekam na ciąg dalszy, bo takie wypadki to się chyba nie zdarzają.

W zeszły czwartek, kiedy mentalnie już szykowałam się do pójścia do domu, próbowałam upchnąć ostatnie ciasta w zamrażarce. Przechowujemy je na wysokich wagonach; ten akurat miał miejsce na osiemnaście blach, wypełniony był roladami i spodami biszkoptowymi, które, choć pojedynczo lekkie, w takiej ilości w magiczny wręcz sposób nabierają zaskakującej wagi. W pewnym momencie kółka się zablokowały, ja pociągnęłam... I już. Więcej nie było trzeba. Wszystko poleciało prosto na mnie.
Jako zagorzały fan wszelkiej maści książek przygodowych, próbowałam zgrywać bohatera i uratować wszystko przed upadkiem. Kiedy dotarło do mnie, że nic z tego, spróbowałam się cofnąć; było już jednak za późno. Wagon wylądował prosto na mojej lewej stopie, a mnie aż tchu zabrakło z wrażenia. 

Koledzy natychmiast rzucili się na pomoc; uwolnili mnie spod ciężaru i odprowadzili do kantyny, gdzie padłam na krzesło ze łzami w oczach i z zagryzionymi niemal do krwi wargami. Zdjęłam but, potem skarpetkę, i ze zdziwieniem odkryłam, że stopa nie jest zupełnie płaska. Za to zrobiła się ogniście wręcz czerwona i puchła w zastraszającym tempie. Szybko dostałam worek z lodem, i tak siedziałam i się zastanawiałam, co teraz... 
Nie pozostawiono mi wyboru - Lisbeth szybciutko uporała się z pozostałą pracą i zawiozła mnie na pogotowie. A tam... No cóż, znów nastąpiło brutalne zderzenie z duńskim systemem służby zdrowia. Choć działa zdecydowanie lepiej niż w Polsce, to nadal nie jest idealny. Po odczekaniu w kolejce do rejestracji, dostałam numerek i miła pani poinformowała mnie, że gabinet jest na drugim końcu baaardzo długiego korytarza. Zanim zdołałam się doczłapać, lekarka wyszła na korytarz zaniepokojona faktem, że numer drugi wywołano pięć minut temu, a pacjenta jak nie było, tak nie ma. Gdy w końcu udało mi się do niej dotrzeć, obejrzała mi stopę i... Odesłała do rejestracji ze świstkiem kierującym mnie na prześwietlenie. Uwierzcie - ten korytarz znienawidziłam już na zawsze. Z kilkoma przystankami, dotarłam z powrotem do miłej pani, która wykonała telefon, nakrzyczała na kogoś po drugiej stronie, że czterdzieści minut oczekiwania w głowie się nie mieści, i odesłała na prześwietlenie. Oj, daleka to była droga... 
W końcu opadłam na kozetkę, pozwoliłam stopę obfotografować z każdej możliwej strony, żeby wrócić do poczekalni. Na szczęście tego dnia tłumów nie było, i już po kwadransie przyszła po mnie pielęgniarka. Zaprowadziła do gabinetu, gdzie po raz pierwszy zaproponowano mi środki przeciwbólowe. Przyjęłam je z wielką ulgą i tą odrobiną godności, która jeszcze mi została.
Po kilku minutach przyszła lekarka, która oświadczyła, że nic nie jest złamane, za tydzień się wygoi, i jeśli nie mam ochoty, mogę jutro nie iść do pracy. A w ogóle to po co zawracam głowę - boli, wiadomo, ale to nie powód, żeby zaraz w panikę wpadać. 
Popatrzyłam na nią z wyraźnym brakiem szacunku, podziękowałam za pomoc i pokuśtykałam do wyjścia. Na szczęście tabletki zaczynały powoli działać, i nie wyglądałam aż tak żałośnie, jak wcześniej...

Później tylko musiałam poczekać, aż C. po mnie przyjedzie i zabierze do domu, gdzie w końcu mogłam usadowić się na sofie, z wygodnie ułożoną stopą, i odetchnąć głęboko.
Uff, co za dzień...
Dzisiaj, niemal tydzień później, nadal utykam i nadal boli, a stópka w okolicach palców przybrała zadziwiająco intensywny odcień fioletu. Lekarzom jednak nie można wierzyć...

Korzystając z wolnej środy, upiekłam dzisiaj trzy rodzaje ciasteczek. Zamknęłam je w puszkach; część zabiorę ze sobą w niedzielę na Zelandię, żeby umilały mi czas z dala od domu, resztę zostawię C.; niech on też ma coś od życia.
Dzisiaj będzie o tych z kardamonem - skandynawski wypiek z tą właśnie przyprawą był bowiem tematem naszego wspólnego pieczenia. Fedtebrød to duński klasyk (w dosłownym tłumaczeniu oznacza tłuszczowy chlebek, co brzmi co najmniej dziwnie. Ważny jest tu sposób formowania ciastek - piecze się długie, spłaszczone ruloniki, które po upieczeniu i polukrowaniu kroi się na małe ciasteczka); tym razem jednak wybrałam przepis z magazynu Mad og venner, nr 158/2017, gdzie posunięto się nieco dalej w komponowaniu składników. Dodatek kardamonu i kokosa mnie zaintrygował, miałam na te ciasteczka ogromną ochotę.
Dzięki amoniakowi są niesamowicie chrupiące, a dodatek kardamonu sprawia, że niesamowicie kuszą zapachem. Kwaskowa, mocno cytrynowa glazura pasuje tutaj po prostu idealnie. Całość jest niesamowicie uzależniająca - tak naprawdę nie jestem pewna, czy doczekają do niedzieli... Nie wyszło ich bowiem wcale tak dużo.

Po inne skandynawskie smakołyki z kardamonem koniecznie zajrzyjcie do Ani Pierwszej, Ani Drugiej i Mirabelki.

Fedtebrød z kokosem i kardamonem


Składniki:
(na około 45 ciasteczek)
  • 150 g zimnego masła
  • 125 g mąki pszennej
  • 30 g mąki ryżowej
  • 1/4 łyżeczki amoniaku
  • 80 g cukru
  • 80 g wiórków kokosowych
  • 1 łyżeczka mielonego kardamonu
glazura:
  • 150 g cukru pudru
  • 2 łyżki soku z cytryny
  • 1-2 łyżki wrzącej wody
  • 1/2 łyżeczki mielonego kardamonu
Masło, mąki pszenną i ryżowa, amoniak, cukier, wiórki kokosowe i kardamon zmiksować w malakserze do połączenia. Zagnieść z ciasta kulę, zawinąć w folię spożywczą i schłodzić w lodówce przez 30 minut.
Po tym czasie podzielić ciasto na 4 równe części, z każdej uformować wałeczek nieco krótszy niż blacha. 
Blachę wyłożyć papierem do pieczenia. Ułożyć na niej wałeczki z ciasta, następnie spłaszczyć dłonią.

Piec w 190 st. C. przez 12-15 minut, aż ciasto nabierze złoto-brązowego koloru.
Przestudzić.

Cukier puder przesiać, wymieszać z kardamonem. Dodać sok z cytryny, a następnie po trochu wlewać wodę. Lukier powinien być średnio gęsty.
Posmarować lukrem paski ciasta, a następnie - jeszcze ciepłe - pokroić ostrym nożem po skosie na ciasteczka.7
Gdy lukier całkowicie zastygnie, przełożyć do szczelnej puszki.

Smacznego!

My tu gadu-gadu, a to najwyższy czas spać; za chwilę trzeba przecież jechać do pracy...

Tymczasem przepis, oczywiście, dodaję do akcji Ani:

poniedziałek, 20 listopada 2017

Przedświąteczne upojenie i pierwsze w tym roku pierniczki

W tym roku wyjątkowo wcześnie wpadłam w świąteczny nastrój. Zawsze oburzałam się na bożonarodzeniowe dekoracje już w październiku, ale tym razem sama na początku listopada zaczęłam piec pierniczki, a dom udekorowałam świątecznymi ozdobami. Przyczyn takiego stanu rzeczy jest kilka; nie to, żebym musiała się tłumaczyć, ale odczuwam potrzebę wyjaśnienia takiej nagłej zmiany.
Po pierwsze, od dwudziestego siódmego listopada aż do dwudziestego drugiego grudnia będę poza domem. Kiedy więc mam nacieszyć się moimi skrzatami, jeśli nie teraz...? Po drugie, świąteczne kiermasze rozpoczęły się w tym roku, mam wrażenie, wyjątkowo wcześnie. A kiedy człowiek spędzi cały dzień wśród bombek, choinek i światełek, w powietrzu przesyconym zapachem cynamonu i grzanego wina, nie ma ochoty wynurzać się z tej świątecznej atmosfery. Oplata ona niczym najgęściejsza mgła; mimo, że teoretycznie się z niej wyplątało, pasma pozostają na skórze, włosach i ubraniu. I nie dają o sobie zapomnieć. Po powrocie do domu przygotowałam więc kakao z bitą śmietaną i zajadając się cytrynowo-marcepanowymi ciasteczkami, snułam plany na kolejne dni. Pierniczki i bułeczki z kardamonem, trzy rodzaje grzańca i medista z ziemniakami na obiad. Do tego napalić w kominku, zawinąć się w wełniany koc i... Cieszyć się chwilą.
Przedświąteczne upojenie.

Dziś więc pierwszy przepis na pierniczki.
Znalazłam go w duńskim magazynie Julesmag 2016. I, muszę przyznać, już na wstępie miałam zagwozdkę. Honnigkage to, tłumacząc dosłownie, ciasteczka miodowe. Ale przecież w składnikach nie ma miodu! Zamiast więc tłumaczyć dosłownie, co sprawdza się, niestety, niezbyt często, należy przetłumaczyć bardziej intuicyjnie; będą to więc po prostu pierniczki na melasie.

Są pyszne! Potrzebują dwóch-trzech tygodni na zmięknięcie, ale gdy to już nastąpi, po prostu rozpływają się w buzi. Pięknie pachną, a smakują... Po prostu jak pierniczki. Świetnie nadają się do dekoracji lukrem królewskim, bo choć rosną, to pozostają w miarę płaskie. No i dobra wiadomość dla alergików - są bez jajek.
Więc jak - skusicie się...?

Pierniczki na melasie


Składniki:
(na 100-120 sztuk)
  • 1020 g mąki pszennej
  • 50 g masła
  • 440 g cukru
  • 200 ml melasy
  • 200 ml wody
  • 1 łyżka mielonego cynamonu
  • 1 łyżka mielonego imbiru
  • 1 łyżka mielonego kardamonu
  • 1 łyżka sody oczyszczonej
W garnuszku rozpuścić masło. Dodać cukier, melasę i wodę, podgrzewać aż do całkowitego rozpuszczenia cukru. Przelać mieszankę do dużej miski, dodać przyprawy i sodę, wymieszać. Partiami dodawać mąkę, cały czas mieszając.
Przykryć miskę z ciastem folią spożywczą, wstawić na noc do lodówki.

Następnego dnia wałkować ciasto na grubość 5 mm, wycinać foremkami dowolne kształty. Układać na blasze wyłożonej papierem do pieczenia, zachowując odstępy.

Piec w 200 st. C. przez 6-10 minut.
Ostudzić na kratce.

Przechowywać w szczelnie zamkniętej puszce.

Smacznego!


Już za tydzień o tej porze będę znowu na Zelandii... Jak ten czas pędzi!

Przepis dołączam do akcji Ani:

sobota, 18 listopada 2017

Drożdżowa gwiazda. Nie tylko na Święta

W pracy, poza tym, że ciągle się stresujemy, że nie zdążymy ze wszystkim na czas, panuje niesamowicie przyjemna atmosfera. Dużo się śmiejemy i wygłupiamy, droczymy ze sobą, czasem nawet posuwając do złośliwości - ale takich wiecie, z sercem. Bo tak naprawdę pokpiwać można tylko z ludzi, których się lubi. I to z wzajemnością. Jeśli między dwojgiem ludzi jest przepaść, albo choćby dystans, nie można pozwolić sobie na zbyt wiele. Druga strona zaraz będzie doszukiwała się podtekstów, szukała przyczyny, aż wreszcie próbowała zrewanżować się, czasem w niezbyt przyjemny sposób. Jeśli jednak przebywa się z kimś niemal codziennie, po kilka czy kilkanaście godzin, nawiązuję się więź. Nie jest to przyjaźń, ale mimo wszystko to coś bardzo ważnego. Wywołujące uczucie ciepła w okolicy serca.
W mojej pracy udało się zbudować właśnie coś takiego. Czasem bezlitośnie z siebie nawzajem kpimy i wypominamy wpadki; jednak nikt się nie obraża. Jednocześnie bowiem doceniamy siebie nawzajem i - wbrew pozorom - szanujemy.
Ja naprawdę lubię chodzić do pracy, i jeśli kiedyś ją zmienię, z pewnością będę tęsknić za kolegami.

W poniedziałek, przed wyjściem z pracy, Lisbeth pokazała mi gazetę, którą kupiła. Był tam przepis, który wyjątkowo przypadł jej do gustu - drożdżowa gwiazda z nadzieniem żurawinowym. Mmm, pomyślałam, to coś zdecydowanie dla mnie.
Później, gdy poszłam się przebrać, w szafce znalazłam ksero rzeczonego przepisu. Na wyjątkowo grzeczne podziękowanie Lisbeth splotła palce i stwierdziła, że może jak będę jutro cały dzień w domu, i będzie mi się nudzić, to bym taką upiekła... Tylko nie z żurawiną, bo jest kwaśna i w ogóle ble.

Postawiona pod ścianą, z samego rana wyjęłam z lodówki drożdże i masło, po czym zabrałam się do działań.
Ciasto, wbrew pozorom, wcale nie jest trudne do przygotowania, a wygląda niesamowicie efektownie. Zamiast nadzienia z żurawiny przygotowałam krem cynamonowo-kakaowy - remonce - którego używamy w pracy do wypełniania ciasta duńskiego. Pasuje tutaj wyśmienicie, choć kiedy nadarzy się okazja, mam zamiar wypróbować oryginalny pomysł - za żurawiną bowiem przepadam, i wydaje mi się, że z takim kremem będzie jeszcze lepsza.
Przepis na ciasto i sposób jego złożenia pochodzi z Julehefte, nr 46/2017, świątecznego dodatku do Familie Journal.

Drożdżowa gwiazda z kremem kakaowo-cynamonowym


Składniki:
(na ciasto o średnicy 25 cm)
  • 75 g miękkiego masła
  • 450 g mąki pszennej
  • 200 ml letniego mleka
  • 2 jajka
  • 25 g świeżych drożdży

krem kakaowo-cynamonowy:
  • 150 g miękkiego masła
  • 50 g cukru
  • 50 g ciemnego cukru muscovado
  • 2 łyżki kakao
  • 2 łyżeczki mielonego cynamonu

dodatkowo:
  • 1 jajko
  • 1 łyżka mleka
  • 2 łyżki gruboziarnistego cukru

Masło zmiksować z mąką. Drożdże rozpuścić w mleku, wbić jajka, roztrzepać. Wlać mokre składniki do mąki, zagnieść gładkie ciasto. Odstawić do wyrośnięcia na 45-60 minut.

W tym czasie przygotować krem.
Masło, cukier biały i ciemny, kakao i cynamon zmiksować na jednolitą masę.

Wyrośnięte ciasto podzielić na 3 części. Każdą z nich rozwałkować na koło o średnicy 23 cm, podsypując mąką.

Na blasze wyłożonej papierem do pieczenia ułożyć pierwsze koło, rozsmarować połowę kremu. Przykryć drugim plackiem, posmarować pozostałym kremem, na wierzchu ułożyć ostatni kawałek ciasta. Skleić brzegi.
Na środku postawić szklankę o średnicy 5 cm. Rozciąć ciasto promieniście najpierw na 4 części, a potem każdą z nich jeszcze raz na 4 - w sumie ma być 16 pasków. Środek powinien pozostać nienaruszony.
Paski skręcać parami dwukrotnie, w przeciwnych kierunkach.

Odstawić na 20-30 minut do napuszenia.

Wyrośnięte ciasto posmarować jajkiem roztrzepanym z mlekiem i posypać cukrem gruboziarnistym.

Piec w 180 st. C. przez 25-30 minut.
Ostudzić.

Smacznego!

Oczywiście, zgodnie z niezachwianym prawem wszechświata, w środę Lisbeth miała wolne. O szóstej rano mój szef wysłał jej więc smsa ze zdjęciem ciasta i podpisem - takim będziemy się delektować dzisiaj o dziesiątej...

Przepis dodaję oczywiście do akcji Ani: