czwartek, 27 czerwca 2013

Truskawkowe wyzwanie

Po sukcesie sufletu rabarbarowego, któremu nie udało mi się zrobić zdjęcia w pełnej krasie postanowiłam, że będę próbować aż do skutku. Idea sufletu bardzo mi się spodobała - nie jest lekko, ale też nie aż tak trudno, jak się spodziewałam. Wymaga on bowiem pewnej precyzji, skupienia i delikatności, ale jeśli poświęcimy mu raptem kilka minut uwagi, wszystko z pewnością się uda.

Na blogu Sto kolorów kuchni znalazłam przepis na suflet truskawkowy, i od razu wiedziałam, że muszę sobie taki zrobić. Znów zmniejszyłam proporcje - suflet nie może czekać, więc przygotowałam tylko dwie porcje. Następnym razem chyba jednak zrobię cztery, bo jest tak pyszny, że sama spokojnie mogłabym dwie skonsumować.
Robi się go podobnie jak rabarbarowy, tylko nic nie trzeba wcześniej gotować. Ubite białko mieszamy ze zmiksowanymi truskawkami - ot, cała filozofia! Nie brzmi zbyt skomplikowanie, ale sukces gwarantuje tylko bardzo dokładne mieszanie - nie może być glutków białka w musie owocowym. Całość wtedy ładnie, równo urośnie. 

Smak? Mmm... Obłędny. Delikatna, truskawkowa pianka, w dodatku na ciepło. Poezja, mówię Wam.
Spróbujcie koniecznie, póki sezon na truskawki trwa.

Zdjęcie znów nie jest idealne - suflety bowiem opadają błyskawicznie, są niezwykle delikatne. Cóż... Mam pretekst do kolejnych prób.

Suflet truskawkowy

Składniki:
(na 2 porcje)
  • 1 białko
  • 1/4 łyżeczki soli
  • 1 łyżka cukru
  • 80 g truskawek

dodatkowo:
  • 1/2 łyżeczki masła
  • 1 łyżeczka cukru pudru

Foremki dokładnie wysmarować masłem, wysypać cukrem pudrem. Wstawić do lodówki.

Białko ubić z solą na sztywną pianę, pod koniec dodając cukier. Truskawki zmiksować blenderem, delikatnie, ale dokładnie wymieszać z pianą z białek. Masę przełożyć do foremek, wyrównać wierzch.

Piec w 180 st. C. przez 10-12 minut.
Podawać zaraz po wyjęciu z piekarnika.

Smacznego!

Różyczki ze zdjęcia któregoś dnia przyniósł mi C. - muszę przyznać, że taki słodki, maleńki bukiecik naprawdę mnie wzruszył...

środa, 26 czerwca 2013

Pavlova w ciemnej wersji

Rabarbar i truskawki.
Truskawki i rabarbar.
Nie umiem się zdecydować - co jest lepsze...?

Kupuję kilogramy jednego i drugiego, żeby zdążyć się nasycić. Rabarbar powoli się kończy, muszę chodzić do lepiej zaopatrzonego sklepu, żeby znaleźć ostatnie, czerwone laski. Truskawek póki co wszędzie pełno - duńskich, słodkich i tak pysznych, że nie mam serca ich zapiekać. Zamiast tego zjadam je prosto z koszyczka lub podaję z bitą śmietaną. W końcu jednak zdecydowałam się na ciasto - nie byle jakie, bo bezę. Z kakao. 

Nie tak dawno Ansia narzekała, że jej kakaowa beza nie chce wyjść. Jest kapryśna - to fakt. Trzeba z nią postępować ostrożnie i delikatnie, uważać jeszcze bardziej, niż przy klasycznej. Jednak kiedy się uda - olśniewa. Najlepsza tego samego dnia, kiedy jeszcze nie nasiąknie śmietaną, i zachowuje swoją charakterystyczną strukturę - chrupiąca z wierzchu, mięciutka i lekko ciągnąca w środku. Dlatego przygotowałam porcję z zaledwie trzech białek - żebyśmy zdążyli zjeść, zanim straci walory. Okazało się, że moje obawy były zupełnie bezpodstawne, C. bowiem pochłonął niemal połowę na jedno posiedzenie i był zachwycony. I choć moja troszkę popękała przy przekładaniu na talerz, nie ujęło jej to uroku. 
Gwarantuję - to ciasto zrobi wrażenie na najbardziej wymagających gościach, wszyscy będą się nad nim rozpływać z rozkoszy. Nie ma innej możliwości.

Przepis z BBC Good Food. Z oryginału pominęłam dodatek czekolady i zmniejszyłam proporcje o połowę. To drugie zupełnie niepotrzebnie!

Kakaowa Pavlova z truskawkami

Składniki:
(na bezę o średnicy 20-23 cm)
  • 3 białka
  • 150 g cukru
  • 1/2 łyżki mąki ziemniaczanej
  • 1 łyżeczka białego octu winnego
  • 2 łyżki kakao

dodatkowo:
  • 200 ml śmietany kremówki (38%)
  • 2 łyżeczki cukru pudru
  • ziarenka z 1/2laski wanilii
  • 300 g truskawek
  • listki melisy cytrynowej

Białka ubić na sztywną pianę. Partiami dodawać cukier, nie przyrywając ubijania. Dodać mąkę i ocet, szybko zmiksować. Wsypać kakao, delikatnie, ale dokładnie wymieszać łyżką.

Na papierze do pieczenia narysować okrąg o średnicy 18-20 cm. Wyłożyć masę.

Piec w 120 st. C. przez 75 minut.
Ostudzić.

Na bezie położyć talerz, odwrócić całość, delikatnie odkleić papier.

Wyłożyć na wierzch ubitą na sztywno z cukrem pudrem i wanilią kremówkę, udekorować truskawkami i listkami melisy.

Smacznego!

Pogoda ostatnio nie dopisuje. Pochmurno, szaro i nieciekawie. Szczerze mówiąc, zniechęca mnie to do jakichkolwiek kreatywnych działań. Jakieś pomysły na rozwianie letniej chandry...?

poniedziałek, 24 czerwca 2013

Do góry nogami

Pewnego pięknego dnia chciałam upiec ciasto z rabarbarem (tak, tak, jeszcze mi się nie znudził). Miałam już jedno upatrzone, ale było zdecydowanie zbyt wymagające. Byłam trochę zmęczona, robiło się późno, i właściwie to wcale nie chciało mi się nic robić. Ale był rabarbar i chęć na coś słodkiego, zaczęłam więc szukać czegoś prostego. Na blogu Kocham gary znalazłam przepis na odwracane ciasto z rabarbarem i białą czekoladą. Hmpf... Brzmi nieźle. Wszystko, co potrzebne, miałam w domu, więc czym prędzej ruszyłam do kuchni.

Ciasto zaraz po wyjęciu z piekarnika nie wyglądało olśniewająco, kiedy je obróciłam, nadal nie robiło ogromnego wrażenia. Ten rabarbar jakiś taki... Niewyjściowy. Kiedy jednak ukroiłam pierwszy kawałek, szybko zmieniłam zdanie. Ciacho bowiem smakuje bosko! Jest dość ciężkie i słodkie, troszkę jakby blondies. Rabarbar pozostaje nieco kwaśny i wspaniale ożywia całość. I choć ciasto nie wygląda specjalnie reprezentacyjnie, wynagradza wszystko smakiem. W dodatku jest banalnie proste i szybkie w przygotowaniu. Koniecznie musicie spróbować, póki jeszcze jest rabarbar.

Odwrócone ciasto z rabarbarem i białą czekoladą 


Składniki:
(na tortownicę o średnicy 20 cm)
  • 200 g rabarbaru
  • 200 g cukru
  • 100 g miękkiego masła
  • 3 jajka
  • 230 g creme fraiche (18%)
  • skórka otarta z 1 pomarańczy
  • 225 g mąki pszennej
  • 1,5 łyżeczki proszku do pieczenia
  • 100 g białej czekolady
Rabarbar pokroić wzdłuż i zasypać 80 g cukru tak, aby każdy kawałek był dokładnie obtoczony w cukrze. Odstawić na czas przygotowania ciasta.

Masło utrzeć z resztą cukru na puszystą, jasną masę. Po jednym wbijać jajka, dokładnie miksując po każdym dodaniu. Dodać creme fraiche i skórkę otartą z pomarańczy, zmiksować. Mąkę przesiać z proszkiem, partiami dodawać do masy maślanej. Czekoladę posiekać, wsypać do masy, wymieszać łyżką.

Dno formy wyłożyć papierem do pieczenia, brzegi posmarować masłem. Ułożyć na dnie rabarbar, odpowiednio przycinając. Na to wylać ciasto, wyrównać powierzchnię.

Piec w 175 st. C. przez 40-50 minut, aż do suchego patyczka. 

Wyjąć z piekarnika, przestudzić 10 minut w formie. Następnie odpiąć obręcz, na wierzchu położyć talerz i całość odwrócić. Zdjąć dno tortownicy i delikatnie odkleić papier tak, żeby rabarbar został na cieście.
Ostudzić całkowicie.

Smacznego!


Ciacho smakowało naprawdę dobrze, i znikało zaskakująco szybko. Ponieważ wyciągnęłam je z piekarnika, jak już było ciemno, na szybko pstryknęłam fotki z nadzieją, że nazajutrz będę miała szansę na zrobienie kolejnych zdjęć. Kiedy jednak w końcu chciałam się za to zabrać, nie było czemu zdjęć robić... Niech to będzie dostateczny dowód na to, że warto je upiec.

sobota, 22 czerwca 2013

Wyjątkowo delikanty sernik z truskawkami

Sezon na truskawki w pełni. Czerwienią się na stoiskach i zachęcają do spróbowania. Nie potrafię się im oprzeć - kupuję koszyczek za koszyczkiem, i jeszcze zanim zdążę wymyślić jakieś ciacho, lądują w miseczkach w najprostszej formie. Razem z C. pochłaniamy niewyobrażalne ilości, troszkę chyba na zapas. Sezon truskawkowy bowiem, moim zdaniem, jest stanowczo za krótki...

Do przygotowania ciasta z tymi czerwonymi skarbami zmotywowała mnie Panna Malwinna, która takie właśnie hasło rzuciła na nasze kolejne wspólne pieczenie. Nie mogłam się oprzeć! Szukałam długo przepisu idealnego - gdzie truskawki będą niekwestionowaną gwiazdą. Chciałam też, aby były dodane do ciasta po pieczeniu - dzięki temu zachowują pełnię smaku i cudowną soczystość, której nieco brakuje truskawkom po pieczeniu.
Gdy w gazetce Pieczenie jest proste, nr 1/2011 znalazłam sernik pieczony z rabarbarem i truskawkami wiedziałam, że to jest dokładnie to, czego chciałam. Kruche ciasto (skorzystałam z mojego ulubionego przepisu z Ciast pikantnych i słodkich Michela Roux), które trzyma wszystko razem, warstwa kwaskowego rabarbaru, rozpływająca się w ustach, delikatna jak chmurka masa serowa, a to wszystko przykryte soczystymi truskawkami i cienką warstwą galaretki. Czyż nie brzmi cudownie...?

Muszę przyznać, że to pierwszy pieczony sernik, który aż tak zasmakował C. Jest bowiem wyjątkowo delikatny i leciutki, troszkę jak sernik na zimno. Cudownie komponuje się z truskawkami i rabarbarem, które nadają całości charakteru. Sernik idealny na lato - wspaniale musiałby smakować zajadany w ogrodzie w promieniach popołudniowego słońca, przy cichym bzyczeniu owadów... Ach, rozmarzyłam się...

Pyszności z truskawkami przygotowali również Panna Malwinna, Chantel, Shinju, Mopsik, Siaśka, Wiera, Mirabelka, Pela, SiankooWojciech oraz Bartoldzik.

Sernik z rabarbarem i truskawkami

Składniki:
(na tortownicę o średnicy 20 cm)

kruche ciasto:
  • 250 g mąki pszennej
  • 125 g zimnego masła
  • 1 jajko
  • 1 łyżeczka cukru
  • 1/2 łyżeczki soli

masa rabarbarowa:
  • 350 g rabarbaru
  • 15 g masła
  • 60 g cukru
  • 2 łyżki bułki tartej

masa serowa:
  • 500 g sera kvark (4,4%)
  • 3 jajka
  • 120 g cukru
  • 100 ml śmietany kremówki (38%)
  • 1 opakowanie budyniu waniliowego (39 g)

dodatkowo:
  • 270 g truskawek
  • 1/2 opakowania czerwonej galaretki
  • 250 ml gorącej wody

Mąkę przesiać do miski, wymieszać z solą i cukrem. Dodać masło, posiekać, a następnie dokładnie rozetrzeć palcami. Wbić jajko, szybko zagnieść gładkie ciasto.
Uformować z ciasta kulę, zawinąć w folię spożywczą i schłodzić w lodówce przez 30-60 minut.

Po tym czasie połowę ciasta rozwałkować na okrąg o średnicy 20 cm. Resztę ciasta rozwałkować na pasek o szerokości równej wysokości tortownicy. Dno formy wyłożyć papierem do pieczenia, brzegi posmarować masłem. Wyłożyć ciastem formę, dno i brzegi. Gęsto nakłuć widelcem.

Podpiec ciasto w 180 st. C. przez 12-15 minut.
Ostudzić.

Rabarbar pokroić na kawałki, włożyć do garnka z masłem i cukrem, dusić na średnim ogniu pod przykryciem przez 10 minut. Zdjąć z garnka pokrywkę, gotować jeszcze 3 minuty, zdjąć z ognia i ostudzić.

Ser utrzeć z cukrem, żółtkami, kremówką i budyniowym proszkiem. Białka ubić na sztywno, delikatnie wymieszać z masą serową.

Ostudzony spód równomiernie posypać bułką tartą, na to wyłożyć rabarbar. Całość przykryć masą serową, wyrównać powierzchnię.

Piec w 160 st. C. (bez termoobiegu) przez 1,5 godziny.
Ostudzić w uchylonym piekarniku.

Truskawki pokroić, ułożyć na ostudzonym cieście. 
Przygotować galaretkę według przepisu na opakowaniu. Kiedy zacznie tężeć, zalać nią truskawki. Wstawić do lodówki na kilka godzin, a najlepiej na całą noc.

Smacznego!

I choć ten cudny, słoneczny weekend spędzam w pracy, C. jest w domu i gotuje mi pyszne obiadki... Bright side of life, right...?

piątek, 21 czerwca 2013

Lody morelowe z lekkim twistem

Kręcenie domowych lodów strasznie mnie wciągnęło. Ciągle mam ochotę na nowe - przede mną truskawkowe, czekoladowe, rabarbarowe (koniecznie!). Póki co jednak decyduję się na smaki raczej nietypowe - takie, których nie spotkamy w sklepie. Owszem, w niektórych kawiarniach jest ogromny wybór zaskakujących smaków, jednak mi tam nie po drodze. W mojej malutkiej mieścinie nie ma miejsca, gdzie mogłabym spróbować lodów pomidorowych czy marchewkowych, a przejechać pół Danii w poszukiwaniu rzeczonych nie mam zamiaru. O wiele łatwiej (i szybciej) przygotować takie cuda w domu.

Pomidorowe co prawda jeszcze przede mną, tym razem bowiem postanowiłam dodać ciekawy akcent do lodów wręcz tradycyjnych. Przy kręceniu rozmarynowych, na tej samej stronie w Vidunderlige is variationer znajdowały się lody morelowo-rozmarynowe. Hmm... Morelowych co prawda nigdy nie jadłam, ale wyobrażałam sobie, że mogą nieco przypominać brzoskwiniowe. Rozmaryn jednak w takim zestawieniu zaskoczył mnie zupełnie i wiedziałam, że będę musiała to połączenie wypróbować. Kiedy więc marchewkowe wyszły, zabrałam się za kolejne.
Oczywiście, mieszanie lodów co pół godziny zajmuje nieco czasu. Jednak warto, efekt bowiem jest fantastyczny! Te lody są mocno owocowe, same w sobie może nawet troszkę za mało słodkie. My jedliśmy je z tartą rabarbarową, którą wspaniale ożywiały. Delikatna nuta rozmarynu gdzieś w tle nadaje lodom ciekawego, oryginalnego charakteru. Jeśli boicie się się spróbować tych, gdzie rozmaryn gra pierwsze skrzypce, koniecznie zacznijcie od poniższych.

Są to też moje pierwsze lody na żółtkach. Nie musicie obawiać się surowych jajek - żółtka  bowiem podgrzewa się na parze, więc wszystkie bakterie giną w wysokiej temperaturze. Nie zauważyłam jakiejś wyjątkowej różnicy, ale muszę przyznać, że są chyba nieco gładsze niż te bez jajek. Pycha!

Lody morelowo-rozmarynowe

Składniki:
(na ok. 1 l lodów)
  • 400 ml śmietany kremówki (38%)
  • 100 ml mleka
  • 4 żółtka
  • 125 g cukru
  • 500 g moreli
  • 1 łyżka soku z cytryny
  • ziarna z 1/2 laski wanilii
  • 10 igiełek rozmarynu

Kremówkę z mlekiem zagotować i zdjąć z ognia. Żółtka ze 100 g cukru utrzeć na puszystą, jasną masę. Powoli wlewać śmietanę z mlekiem, cały czas miksując. Przelać masę do garnka, podgrzewać, aż nieco zgęstnieje (nie gotować!).
Ostudzić.

Morele przekroić na pół, wypestkować. Zmiksować blenderem na gładką masę z resztą cukru, sokiem z cytryny i ciarnami wanilii. Rozmaryn bardzo drobno posiekać, dodać do owoców. 

Masę śmietanowo-żółtkową wymieszać z morelami, przełożyć do pojemnika i mrozić przez 5-6 godzin, mieszając widelcem lub miksując blenderem co 30 minut. 
Jeśli masa zmrozi się za mocno, przełożyć do lodówki 20-30 minut przed podaniem.

Smacznego!

Pod kolanem udziabał mnie komar. Pierwszy w tym roku. Cieszyć się, że pogoda dopisuje czy marudzić, że swędzi...?

wtorek, 18 czerwca 2013

Jeszcze trochę rabarbaru...

Tak, wiem, jestem monotematyczna. Nie da się ukryć. Nic jednak nie poradzę na to, że rabarbar uwielbiam, i staram się nim nacieszyć na zapas. Truskawki, odkąd pojawiły się te pyszne, duńskie, naprawdę smakujące truskawkami, wyjadam bez dodatków prosto z miski w ilościach dowolnych. Rabarbaru saute nie jadam - chyba już z tego wyrosłam... Kwaśne łodygi maczane w cukrze jakoś mi w tym sezonie nie podchodzą, choć dwa lata temu wcinałam, aż mi się uszy trzęsły... Na szczęście w ciastach i deserach wszelakich nadal mnie zachwycają.

Tę tartę miałam ochotę przygotować, odkąd zobaczyłam ją w gazetce Pieczenie jest proste, nr 3/2007, czyli ładnych parę lat temu. Połączenie rabarbaru z marcepanem kusiło mnie ogromnie, pewnie dlatego, że było mi całkowicie obce. Kwaśne łodygi to moi zdecydowani faworyci, marcepan lubię. C. odwrotnie - szaleje za marcepanem, rabarbar jada z przyjemnością, ale bez euforii. Stwierdziłam więc, że będzie to połączenie idealne - każdy znajdzie coś dla siebie. Nie myliłam się!
Tarta wyszła wspaniała - słodko-kwaśna, z delikatnym kremem i chrupkim spodem, który nie nasiąka podczas pieczenia. Mmm, pychota! Aż żałuję, że to już tylko wspomnienie...

Tarta rabarbarowa z marcepanem

Składniki:
(na formę do tarty o średnicy 28 cm)

spód:
  • 250 g mąki pszennej
  • 40 g cukru pudru
  • 1/4 łyżeczki soli
  • 150 g zimnego masła
  • 2 łyżki wody

nadzienie:
  • 300 ml śmietany kremówki (38%)
  • 200 g marcepanu
  • 2 łyżeczki ekstraktu z wanilii
  • 3 jajka
  • 300 g rabarbaru
  • 70 g płatków migdałowych

dodatkowo:
  • 1 łyżeczka cukru pudru

Mąkę przesiać do miski z cukrem pudrem, wymieszać z solą. Dodać masło, posiekać, a następnie dokładnie rozetrzeć palcami. Dolać wodę, szybko zagnieść ciasto.
Uformować z ciasta kulę, zawinąć w folię spożywczą i schłodzić w lodówce przez 30 minut.

Po tym czasie ciasto rozwałkować, wyłożyć nim formę wysmarowaną masłem. Schłodzić przez 15 minut w lodówce.

Wyjąć ciasto z lodówki, gęsto nakłuć widelcem.

Podpiec w 180 st. C. przez 15-18 minut.

Marcepan pokroić w kostkę, przełożyć do garnka, wlać kremówkę i podgrzewać, cały czas mieszając, aż marcepan się rozpuści. Zdjąć z ognia, dodać ekstrakt, wystudzić. 
Dodać jajka dokładnie wymieszać trzepaczką.

Rabarbar pokroić w poprzek na 3 części, i każdą część wzdłuż na pół.

Na podpieczonym spodzie ułożyć rabarbar. Zalać całość masą jajeczno-marcepanową, posypać wierzch płatkami migdałowymi.

Piec w 180 st. C. przez 30 minut, aż wierzch się zezłoci.
Ostudzić.

Przed podaniem oprószyć cukrem pudrem.

Smacznego!

A jak tam pogoda? U nas w kratkę, czasem słońce, czasem deszcz. Na szczęście deszcz częściej wtedy, gdy jestem w pracy, więc w sumie nie mam na co narzekać...

poniedziałek, 17 czerwca 2013

Książka w książce

Ostatnio musiałam wrócić do domu autobusem - znów nam nic nie pasowało, i miałam do wyboru autobus, albo wycieczkę w okolicach północy. Przy wstawianiu przed piątą rano dnia następnego niezbyt to nęcąca perspektywa... Stwierdziłam więc, że przejażdżka autobusem to nie najgorsze, co może mnie spotkać, szczególnie biorąc pod uwagę śliczną pogodę. Potrzebowałam tylko książkę na drogę - patrzenie przez okno na krajobrazy, które obserwuję średnio dwa razy dziennie od półtora roku niezbyt mnie bowiem nęciło... I tu muszę się przyznać, że w wyborze kierowały mną zalety fizyczne powieści - mały format i niewielka ilość stron, a więc przystępna waga. Poza tym już czytałam książki z tej serii, i mnie zachwyciły, więc spodziewałam się, że w autobusie raczej nie zasnę. Cóż, okazało się, że trafiłam w dziesiątkę, powieść bowiem mnie oczarowała.

Listy od zabójcy bez znaczenia Jose Carlosa Somozy to taka książka w książce, składa się bowiem wyłącznie z listów. Carmen del Mar, pisarka i tłumaczka, przyjeżdża do niewielkiego, nadmorskiego miasteczka, w poszukiwaniu ciszy i spokoju, które pozwolą jej się skupić na aktualnej pracy. Pewnego dnia wpada na dziwaczny pomysł - zaczyna pisać do siebie listy od mężczyzny, który chce ją zabić. Zostawia je na murku przed domem, żeby rano znaleźć, przeczytać i odpowiedzieć. Zabawa trwa kilka miesięcy, aż Carmen czuje się znudzona. Jednak mimo, że listów nie zostawia, znajduje je każdego ranka. 
Jeden z mieszkańców miasteczka czytał jej korespondencję, i postanowił podjąć przerwaną grę. Co zrobi Carmen? Pisać samemu listy, a dostawać je od nieznajomego, który pisze, że ją zabije, to zupełnie inna sprawa. Czy pisarka zachowa zimną krew i będzie potrafiła odnaleźć się w nowej sytuacji...?

Książka bardzo mi się podobała - w listach zabójcy i ofiary przedstawiony jest obraz małego miasteczka, niesamowite historie niektórych z jego mieszkańców, a powieść ma naprawdę interesujący klimat. Pełna jest przekomarzań tych dwóch wyjątkowo charakterystycznych postaci, które wbrew oczekiwaniom znajdują swoisty wspólny język. Polecam serdecznie - książka jest naprawdę warta przeczytania.

Listy od zabójcy bez znaczenia
Jose Carlos Somoza
Warszawskie Wydawnictwo Literackie MUZA SA
Warszawa, 2005

sobota, 15 czerwca 2013

Jak zagospodarować resztki rabarbaru

Uwielbiam nocne pieczenie. Cisza w całym domu taka, że słychać najmniejszy szelest i chrapanie Ptysi. A ja krzątam się po kuchni, odmierzam, dosypuję i bardzo się staram, żeby mikser działał jak najciszej. I tylko wyobrażam sobie, co mógłby pomyśleć jakiś zabłąkany sąsiad, który poczułby zapach uciekający pod drzwiami...

W związku z trybem życia, jaki prowadzę, bardzo rzadko zdarza mi się piec w nocy. Pobudki o piątej rano skutecznie odstraszają przed podjęciem tak ryzykownych działań (bo albo trzeba wstać bardzo wcześnie następnego dnia, albo wstałam o świcie i po dwudziestej drugiej lepiej, żebym nie zbliżała się do niczego, czym potencjalnie można sobie zrobić krzywdę); jednak wczoraj nastąpiło odstępstwo od reguły. Co prawda do godziny dwudziestej siedziałam i błądziłam myślami Bóg wie gdzie, aż w końcu przyszedł mi do głowy rabarbar czekający cierpliwie w lodówce, brak ciasta na weekend i te lody, co to bardzo ich chciałam spróbować... W związku z tym zebrałam się w sobie, i zaczęłam działać. Szybkie zakupy, spacer z psem, i już kręciłam lody. Później znalazłam w sobie nieco energii na ćwiczenia, po których z radością wkroczyłam do kuchni i zaczęłam robić ciasto. Efekty wyciągałam z piekarnika kwadrans po północy, a lody miksowałam do drugiej nad ranem, żeby na pewno miały odpowiednią konsystencję. C. wrócił do domu bladym świtem i wyraził zdumienie, że nie tylko jeszcze nie śpię, ale wykazuję aktywność życiową, której by się po mnie nie spodziewał. Ot, jak łatwo zaskoczyć mężczyznę...

Dziś jednak napiszę o czymś, co przygotowałam kilka dni wcześniej. Miałam akurat taką smętną resztkę rabarbaru - została po tarcie, pokrojona w jakieś dziwne kawałki; szczerze mówiąc, nie myślałam, że nada się do czegokolwiek... Aż przypomniałam sobie o ciasteczkach, które widziałam na blogu Domowe wypieki. Prześliczne, zgrabne maleństwa, z niewielką ilością kwaśnych, rabarbarowych kawałeczków. Rewelacja! Przygotowuje się je dosyć szybko - u mnie czas się wydłużył przez chłodzenie ciasta, ale dzięki temu o wiele łatwiej je formować. Moje ciasteczka nie są tak idealnie okrągłe, ale smakują obłędnie! Połączenie kruchego ciasta, czekolady i rabarbaru jest wspaniałe, w dodatku można je sobie wziąć w łapkę tuż przed wyjściem z domu i rozkoszować się smakiem w drodze do pracy. Jeśli więc macie jakieś smętne resztki rabarbaru, zamiast wyrzucać, koniecznie zróbcie takie ciastka!

Ciasteczka z rabarbarem i czekoladą

Składniki:
(na 25-30 sztuk)
  • 90 g masła
  • 100 g cukru
  • 1 jajko
  • 1 łyżeczka cukru waniliowego
  • 1 łyżeczka mleka
  • 100 g ciemnej czekolady (72%)
  • 140 g mąki pszennej
  • 1/2 łyżeczki proszku do pieczenia
  • 1/4 łyżeczki soli
  • 125 g rabarbaru

Rabarbar pokroić na 0,5-1 cm kawałki, czekoladę posiekać.
Masło z cukrem rozpuścić i ostudzić. Wbić jajko, dodać cukier waniliowy i mleko, dokłądnie zmiksować. Mąkę przesiać z proszkiem do pieczenia, wymieszać z solą. Dodać do mokrych składników, połączyć. Wsypać rabarbar i czekoladę, wymieszać łyżką. 
Schłodzić masę przez 30-60 minut w lodówce.
Po tym czasie lepić kuleczki wielkości orzecha włoskiego, układać na blasze wyłożónej papierem do pieczenia w sporych odstępach, delikatnie spłaszczając. 

Piec w 190 st. C. przez 10 minut, następnie zmniejszyć temperaturę do 100 st. C. i piec jeszcze 15-20 minut, aż brzegi się lekko zarumienią.
Ostudzić.

Smacznego!

Można spokojnie użyć czekolady o mniejszej zawartości kakao, a nawet mlecznej. Nam takie gorzkawe kawałeczki smakowały, ale takie dodatki najlepiej dorzucać pod indywidualny smak.

piątek, 14 czerwca 2013

Ziołami pachnące pyszności

Ten chlebek upiekłam już dość dawno - i tak naprawdę nie mam pojęcia, dlaczego jeszcze nie pojawił się na blogu. Od pewnego czasu mam w kuchni na parapecie kilka doniczek - mięta, rozmaryn, rzeżucha, szczypiorek, bazylia, melisa cytrynowa (z którą jeszcze nie wiem, co zrobić) i tymianek pysznią się różnymi odcieniami zieleni. Pachną tak cudownie i nęcą okrutnie, więc ciągle tylko myślę o tym, gdzie by je dodać. I kiedy przyszedł czas na pieczenie weekendowych bułeczek, pomyślałam, że ziołowe sprawdzą się idealnie. Kiedy ciasto wyrastało pomyślałam, że nadam mu nieco inną formę - i tak powstał uroczy, zawijany chlebek. Miałam w domu akurat jeszcze czosnek niedźwiedzi i natkę pietruszki, wszystko posiekałam i wrzuciłam do ciasta (Wy możecie dodać ulubione zioła albo te, które akurat macie pod ręką). Wyszło obłędnie - pachniał niesamowicie, i prezentował się naprawdę ślicznie. Jeśli jeszcze nie macie pomysłu na jutrzejsze śniadanie, może dacie się skusić...?

Zwijany chlebek ziołowy

Składniki:
(na 1 chlebek)
  • 500 g mąki pszennej
  • 21 g świeżych drożdży
  • 150 ml letniego mleka
  • 150 ml letniej wody
  • 1 łyżeczka cukru
  • 1 łyżeczka soli
  • 30 g masła

nadzienie:
  • 5 świeżych liści czosnku niedźwiedziego
  • 2 łyżki natki pietruszki
  • listki z 2 gałązek rozmarynu
  • listki z 1 gałązki mięty
  • 25 g masła

dodatkowo:
  • 1 jajko
  • płatki soli morskiej
  • kolorowy pieprz

Mąkę przesiać do dużej miski. Po środku zrobić wgłębienie, wkruszyć drożdże, zasypać cukrem i zalać połową mleka wymieszanego z wodą. Odstawić na 15 minut.
Po tym czasie do zaczynu dodać resztę płynów i sól, zagnieść ciasto.
Wlać rozpuszczone i przestudzone masło, wyrobić gładkie, nielepiące się ciasto. Uformować kulę, włożyć do natłuszczonej miski i odstawić na 1 godzinę do wyrośnięcia.

Zioła posiekać, wymieszać. Masło rozpuścić.

Wyrośnięte ciasto jeszcze raz szybko zagnieść, rozwałkować na prostokąt grubości 1 cm. Posmarować masłem, posypać ziołami. Zwinąć ciasno w rulon, następnie przeciąć go wzdłuż ostrym nożem i zapleść środkiem na zewnątrz.
Przełożyć na blachę wyłożoną papierem do pieczenia, odstawić na 20-30 minut.
Po tym czasie posmarować roztrzepanym jajkiem, posypać solą i pieprzem.

Piec w 180 st. C. przez 30-35 minut.
Ostudzić na kratce.

Smacznego!

Dziś C. pracuje aż do czwartej rano, choć mam nadzieję, że uda mu się wrócić do domu wcześniej. A ponieważ uwielbiam nocne pieczenie, mam zamiar przygotować na weekend coś pysznego. Hmm... Macie może jakieś pomysły...?

czwartek, 13 czerwca 2013

Szpinakowe trzy po trzy, czyli bardzo zielone babeczki

Tym razem głównymi składnikami na nasze trzy po trzy były szpinak, jajka i cytryna. Hmm... Klasyczne zestawienie, spotykane dość często, więc wybór duży, choć nieoczywisty. Wymyśliłam sobie bowiem, że tym razem musi być na słodko...

Mirabelki znalazłam szpinakowe ciasto, które wydało mi się idealne. Postanowiłam je jednak upiec w wersji mini, czyli w formie na muffiny. Zmniejszyłam proporcje o połowę w obawie, że wyjdzie mi całe gigantyczne stado. Okazało się, że niepotrzebnie, z połowy składników wyszło mi bowiem zaledwie sześć babeczek. Zniknęły niemal szybciej, niż się piekły. 
Krem przygotowałam na bazie serka kremowego, połączonego z bitą śmietaną i cukrem waniliowym. Nie jest słodki, ale dobrze współgra ze słodkimi babeczkami. Całość bardzo mi smakowała - delikatne, mięciutkie, wilgotne babeczki, w których smak szpinaku nie jest wyczuwalny ani trochę, za to kolor jest powalający. Ach, gdybyście widzieli minę C., jak ugryzł pierwszy kawałeczek! Coś ty tam włożyła? - patrzył na mnie wielkimi oczami. Mimo wszystko zjadł z apetytem, choć muszę przyznać, że zerkał na nie nieco niepewnie... Jeśli więc chcecie zaskoczyć domowników lub gości, te babeczki będą idealne!

Kremu trochę mi zostało, ale jeśli będziecie dekorować szprycą, a nie tylko nałożycie je nożem, jak ja, powinno być akurat.

Oczywiście nie byłoby wspólnego gotowania bez cudownego towarzystwa. Tym razem wyzwanie podjęły również Panna MalwinnaMaggie i Siankoo. Koniecznie sprawdźcie, co za cuda przygotowały!

Babeczki szpinakowe z cytrynową nutą


Składniki:
(na 6 sztuk)
  • 150 g mrożonego, siekanego szpinaku
  • 2 jajka
  • 65 g cukru
  • 1 łyżeczka cukru waniliowego
  • 100 ml oleju
  • 170 g mąki pszennej
  • 1,5 łyżeczki proszku do pieczenia
  • 1/4 łyżeczki soli
  • skórka otarta z 1 cytryny
krem:
  • 120 g serka kremowego
  • 100 ml śmietany kremówki (38%)
  • 2 łyżeczki cukru waniliowego
Szpinak rozmrozić na sitku, dobrze odcisnąć, zmiksować z połową oleju i skórką otartą z cytryny.
Białka z solą ubić na sztywną pianę, pod koniec partiami wsypując cukier. Następnie dodać żółtka, dokładnie miksując po każdym dodaniu. Wlać resztę oleju, wsypać cukier waniliowy, połączyć. Partiami wsypywać mąkę wymieszaną z proszkiem do pieczenia, miksując na najniższych obrotach. Na końcu dodać szpinak, szybko zmiksować.
Przełożyć masę do formy na muffiny wyłożonej papilotkami.

Piec w 180 st. C. przez 20-25 minut, aż do suchego patyczka.
Ostudzić.

Kremówkę ubić na sztywno z cukrem waniliowym, dodać serek, wymieszać, żeby nie było grudek. Udekorować kremem babeczki.

Smacznego!


A teraz, choć to dopiero czwartek, czekam już niecierpliwie na weekend - w końcu wolne! Jupi!

środa, 12 czerwca 2013

Życie oparte na oszustwie

Jak to jest mieć życie idealne? Być znanym, mieć cudowną żonę i na koncie sumę, która zapewni dostatek jeszcze następnym dwóm pokoleniom? A do tego mieć świadomość, że wszystko to oparte jest na kłamstwie, które w dodatku zostało odkryte przez zupełnie nieodpowiednią osobę...?

Autor kontra autor wpadł mi w ręce już dość dawno. Najpierw stał na półce, później przeleżał półtora roku na dnie kartonu, aż wreszcie znów ujrzał światło dzienne, a ja postanowiłam się za niego zabrać. I muszę przyznać, że denerwowałam się przy czytaniu niesamowicie...

Powieść Johna Colapinto to historia młodego mężczyzny, który od dziecka marzy, aby zostać pisarzem. Jego matka poświęcała więcej uwagi ukochanym książkom niż synkowi, przez co chłopiec postanowił, że właśnie tą drogą najłatwiej będzie mu zrobić na niej któregoś dnia wrażenie. I nawet po jej śmierci nie ustawał w wysiłkach. A raczej nie porzucał marzeń, bowiem pisaniu nie poświęcał zbyt wiele czasu. Pracował jako magazynier w księgarni, wolny czas spędzając na uwodzeniu dziewcząt w barach. Mieszkał ze skrytym, nieciekawym studentem prawa, który z perwersyjną przyjemnością słuchał o jego miłosnych podbojach, po czym znikał w swoim pokoju na długie godziny. Gdy Stewart pewnego dnia pokazuje Calowi swoje opowiadanie z prośbą o recenzję, niedoszły pisarz jest przerażony - człowiek, po którym nigdy by się tego nie spodziewał, ma bowiem znakomite pióro, a jego opowiadanie jest fantastyczne! Gdy więc informuje on Cala, że tak naprawdę pisze powieść, chłopak nie wytrzymuje, i zakrada się do jego pokoju, żeby ją przeczytać. Jakież jest jego zdziwienie, kiedy okazuje się, że jest to historia jego życia! Stewart uważnie go bowiem obserwował, słuchał i wszystko zapisywał. Wstrząśnięty Cal postanawia poważnie porozmawiać ze współlokatorem, nie chcąc, aby ten wydał książkę. Przebiegły los jednak wprowadza zamieszanie - Stewart ginie w wypadku samochodowym. Tymczasem Cal stwierdza, że skoro powieść jest o nim, to jest jakby jego... I postanawia wydać ją pod swoim nazwiskiem. Z początku wydaje się, że wszystko pójdzie gładko, jednak w życie młodego pisarza wkraczają dwie kobiety, które mogą wszystko zmienić...

Powieść jest fascynująca - Cal, mimo bogactwa i zaszczytów, nie potrafi się otrząsnąć, a cienie przeszłości nie dają o sobie zapomnieć. I choć fabuła mi się podobała, postać głównego bohatera strasznie mnie denerwowała. Zakończenie również wprawiło mnie w zdziwienie - uważam, że Cal nie zasłużył na coś takiego... 
Na co? Przeczytajcie sami.

Autor kontra autor
John Colapinto
Warszawskie Wydawnictwo Literackie MUZA SA
Warszawa, 2003

wtorek, 11 czerwca 2013

Takich lodów jeszcze nie jedliście! Chyba...

Ha! Jeśli ktoś, zerkając tylko na miniaturkę, zgadł smak lodów, które przygotowałam, to pełen szacun, jak mawia Tatuś. No dobrze... Jeszcze jedna szansa - zerknijcie na zdjęcie, bez podglądana nazwy. I co...? 
Ja, moi drodzy, sama w życiu bym nie wpadła na robienie lodów z marchewki. Ha! Z marchewki! 

Tak naprawdę szukałam przepisu na zupełnie inne, i przeglądałam książki, aż w Desserter: 1001 opskrifter zobaczyłam lody marchewkowe... Najpierw troszkę się skrzywiłam, później stwierdziłam, że skoro ciasto marchewkowe lubię, to dlaczego by nie lody...? Zanim jednak przystąpiłam do działania, udałam się po radę do głównego zjadacza. C. stwierdził promiennie, że lody marchewkowe pyszne są. Hmm... A ciasta z galaretką nigdy nie jadł... W każdym razie upewniona, że katastrofy raczej nie będzie, ukręciłam lody. Przepis nieco zmieniłam - pominęłam szafran i pistacje (nie miałam), dałam imbir i nieco więcej migdałów. Wyszło pysznie! W życiu bym nie pomyślała, że lody marchewkowe mogą być takie dobre. Kremowe, z chrupiącymi kawałkami migdałów (im bardziej lubicie chrupać, tym mniej się przykładajcie do siekania), z bardzo delikatną nutą imbiru (następnym razem dam więcej). Wbrew pozorom, nie smakują zupą, tylko trochę marchewką i... Lodami. Są naprawdę rewelacyjne. I w sobotę, biorąc sobie rady Babć do serca (jedz warzywa, bo nie urośniesz!), jadłam lody marchewkowe na obiad!

Lody marchewkowo-imbirowe z migdałami

Składniki:
(na 700 ml lodów)
  • 370 g marchwi
  • 500 ml mleka
  • 200 g cukru
  • 2 łyżeczki mielonego imbiru
  • 200 ml śmietany kremówki (38%)
  • 50 g migdałów

Marchewki obrać pokroić w kostkę. Włożyć do garnka, wlać mleko, wsypać cukier i gotować na średnim ogniu, aż marchew zmięknie. Uważać, żeby mleko nie wykipiało.
Kiedy marchew będzie miękka, zdjąć z ognia i ostudzić.
Całość zmiksować blenderem na gładką masę, dodać imbir i kremówkę. Połączyć.
Wstawić do zamrażarki. Mieszać co 30 minut (widelcem lub miksować blenderem), aż masa niemal całkowicie się zmrozi. Migdały obrać, posiekać i dodać do masy. Zostawić do całkowitego zamrożenia.

Przed podaniem przełożyć na 15-30 minut do lodówki.

Smacznego!

Swoją drogą, ciekawa historia z tą książką, z której wzięłam przepis. Jest grubaśna (1001 przepisów w końcu musi się gdzieś zmieścić) i kupiłam ją dobre trzy czy cztery lata temu z myślą o tym, że znajdę w niej przepisy na wszystko. Właśnie skorzystałam z niej po raz pierwszy.

poniedziałek, 10 czerwca 2013

Co to jest deser? I mój pierwszy suflet

Co to jest deser? Pytanie niby proste, i zaraz co niektórzy na mnie fukną, że głupotami głowę zawracam, zupełnie niepotrzebnie. Ja jednak uparcie powtórzę: czym jest deser? Przed takim bowiem pytaniem stanęliśmy, kiedy na wspólne gotowanie Malwi zaproponowała deser z rabarbarem. Ale nie ciasto. Hmm... Czy ciasto to też deser...? Udałam się do źródła, czyli najłatwiej dostępnej Wikipedii. Rzekła ona: Deser - potrawa jadana zazwyczaj na zakończenie posiłku głównego lub na podwieczorek czy drugie śniadanie. Najczęściej potrawa słodka. Tu nastąpiła całkiem długa lista tego, co deserem być może, a na koniec przeczytałam, że niekiedy za deser uważa się także ser, a nawet wypicie kawy. Hmpf... I co Wy na to? Wpadłby ktoś na to, że deser może być niesłodki...? Mi się taka idea w głowie wręcz nie mieści, no chyba, że zjemy schabowego po naleśnikach z bitą śmietaną i truskawkami. 

Piszę o tym, bo zaczęłam się zastanawiać, jak zupełnie inne znaczenia nadajemy tym samym słowom. Dla jednego deser musi być w pucharku, inny powie, że ciasto też, jak najbardziej. Jeszcze inny stwierdzi, że ser na deser to paranoja, mimo, że kolega biesiadnik będzie się zachwycał. Pani dbająca o figurę zje jedną truskawkę, a pan z pokaźnym brzuszkiem rzuci jej ironiczne spojrzenie spod rzęs. 
Uwielbiam różnorodność.

Czasem jednak, dla dobra sprawy, trzeba ujednolicić opinie. W związku z tym zgodnie stwierdziliśmy, że robimy deser, czyli cudo, które podzielimy na porcje przed pieczeniem czy inną ostateczną obróbką. Myślę, że wśród wszystkich innych ta brzmi całkiem sensownie. 

Najpierw chciałam zrobić muffiny, ale później na blogu O! kuchnia zobaczyłam rabarbarowy suflet... Nigdy sufletu nie robiłam - było to jedno z moich wyzwań na bieżący rok. Było - bo już pokonałam strach, i z duszą na ramieniu przystąpiłam do sufletowania. Bałam się, że mi wszystko klapnie i nic z tego nie będzie, ale, o dziwo, odniosłam pełen sukces. Suflet cudownie urósł, po czym spektakularnie opadł. I tutaj uwaga - albo suflet jecie, albo robicie mu zdjęcia. Absolutnie nie ma czasu na obie te rzeczy! Stąd na moim zdjęciu suflecik już ździebko oklapnięty, ale jednak pyszny - delikatny i leciutki, z cudownym smakiem kwaśnego rabarbaru. Rewelacja! Jeśli boicie się sufletów - przestańcie, i zróbcie ten. Gwarantuję pełnię szczęścia.

Rabarbarowe desery zdecydowali się również przygotować: Panna MalwinnaSiankooMaggieMirabelkaLejdiDobromiłaAniaSiaśka oraz Wojciech. Ogromnie jestem ciekawa, co za cuda przygotowali tym razem - zajrzyjcie do nich koniecznie!

Suflet rabarbarowy

Składniki:
(na 2 porcje)
  • 1 białko
  • 1/6 łyżeczki soli
  • 70 g rabarbaru
  • 25 g cukru
  • 2 łyżki wody

dodatkowo:
  • 1/2 łyżeczki masła
  • 2 łyżeczki cukru pudru

Foremki wysmarować masłem i wysypać cukrem pudrem. Wstawić do lodówki na czas przygotowania sufletu.

Rabarbar umyć, odciąć końcówki i pokroić na małe kawałki. Zagotować z połową cukru i wodą. Trzymać na średnim ogniu, aż rabarbar się rozgotuje.
Białko ubić na sztywną pianę z solą, w dwóch partiach dodać cukier. Dodać ciepły rabarbar, delikatnie, ale dokładnie połączyć. Masę przełożyć do foremek do 4/5 wysokości, wyrównać wierzch.

Piec w 160 st. C. przez 20-25 minut, aż suflet wyrośnie i się zezłoci.
Podawać natychmiast.

Smacznego!

A teraz zdradzę Wam tajemnicę - w Danii świeci słońce. Codziennie, już przez ponad tydzień. Prognozy na kolejny są wyjątkowo optymistyczne. Tylko ciii... Nie mówcie nikomu...

niedziela, 9 czerwca 2013

Interpretacja życia według Pi

Ostatnio piszę raczej o książkach niż filmach. Powód jest prosty - oglądam głównie seriale, programy kulinarne i stare komedie, które wszyscy znają. Ostatnio jednak zrobiliśmy wyjątek - w kinie widziałam zwiastun, później we wszystkich sklepach ogromnie plakaty, że już na dvd! Nie mogłam się oprzeć, i któregoś wieczoru zasiedliśmy przed telewizorem, żeby obejrzeć Życie Pi

Do Pi przyjeżdża pisarz poszukujący ciekawy historii. Od wspólnego znajomego usłyszał, że Pi może opowiedzieć mu coś, co zmieni jego poglądy na religię i wprawi go w zdumienie. Zaintrygowany, doprowadził do spotkania. Przez cały film będziemy skakać między teraźniejszością, gdy mężczyźni rozmawiają, jeden zadaje pytania, a drugi odpowiada; a przeszłością, która każdego wprawi w drżenie.

Pi miał poważny problem ze swoim imieniem od samego początku - nazwany na cześć francuskiego basenu nie może wytłumaczyć kolegom, że Piscine nie ma nic wspólnego z oddawaniem moczu. W końcu bystrzak wpada na pomysł, żeby przekształcić je w proste pi, które wszyscy znają i szanują. 
Pi dorasta w nie do końca typowej hinduskiej rodzinie - jego rodzice bowiem są właścicielami zoo. Chłopaka fascynuje najbardziej dostojny mieszkaniec - tygrys bengalski, zwany Richard Parker. Jego ojciec jednak postanawia mu udowodnić, że to tylko zwykły drapieżca, że w jego oczach nie można dojrzeć duszy. Pi widząc, jak Richard pożera bezbronną kozę staje się ostrożniejszy, choć w głębi serca wierzy, że tygrys jest niezwykły. 
Niestety, sielanka kończy się, gdy rodzicie postanawiają sprzedać zoo i wyemigrować do Kanady. Zabierają na statek synów i wszystkie zwierzęta, i wyruszają w podróż ku lepszemu życiu. 
Już na statku załamany Pi - w Indiach zostawił swoją pierwszą, nastoletnią miłość - pewnej nocy wychodzi na pokład, żeby obserwować burzę. W pierwszych chwilach czerpie z chwili ogromną radość, ale w pewnym momencie dochodzi do tragedii, w wyniku której statek tonie. Pi przeżywa jako jedyny człowiek. Towarzyszą mu zebra, małpa, hiena i tygrys. Na tratwie dochodzi do masakry - hiena morduje zebrę i małpę, a wtedy tygrys rzuca się na padlinożercę. Przerażony Pi najpierw nie wie, co robić, ale w końcu z zimną krwią postanawia tygrysa wytrenować. Przez długie tygodnie żeglugi powoli dochodzą do jako takiego porozumienia.

Brzmi banalnie? Absolutnie nie dajcie się zwieść! Historia jest porywająca, a pod koniec wywołuje łzy (przynajmniej u mnie, ale C. też był mocno poruszony). Cudowne obrazy - ten film mogłabym oglądać w kółko dla kilku niesamowitych scen, zrobionych po prostu perfekcyjnie. Jestem zachwycona - siłą woli przeżycia głównego bohatera, jego relacją z tygrysem, która nabiera zupełnie nowego, szokującego znaczenia pod koniec filmu. Jeśli jeszcze nie widzieliście - obejrzyjcie koniecznie! Film robi wrażenie, i naprawdę ciężko pozostać wobec niego obojętnym.

Chyba nie potrafię przelać na klawiaturę emocji, jakie wywołał u mnie ten film. Dawno nic nie zrobiło na mnie aż takiego wrażenia - ludzie bywają niesamowici. Szczególnie, jeśli za jedynego towarzysza mają tygrysa bengalskiego.

Życie Pi
2012
reżyseria: Ang Lee
scenariusz: David Magee
Pi: Suraj Sharma
dorosły Pi: Irrfan Khan

piątek, 7 czerwca 2013

Zafon po raz kolejny

Odkąd przeczytałam pierwszą książkę Carlosa Ruiza Zafona, żyję w nieustannym podziwie dla jego zdolności pisarskich. Zrobił na mnie takie samo wrażenie, jak lata temu Jonathan Carroll, którego uwielbiam do tej pory. Kupiłam najpierw jedną powieść - trochę nieśmiało, dość sceptycznie. Kiedy wszyscy się zachwycają i dech im zapiera z zachwytu, staję się nieufna. Okazało się jednak, że zupełnie niepotrzebnie - wszyscy, którzy oszaleli na jego punkcie, mają całkowitą rację. Światy, które kreuje Zafon są tak niesamowite, bohaterowie żywi, a historie wciągające, że najzwyczajniej w świecie nie można się nie zakochać. Kiedy więc skończyłam pierwszą, czym prędzej zamówiłam kolejne. Teraz je sobie dawkuję, bo dopiero w sierpniu będę mogła kupić pozostałe, poza tym zostało ich już tak niewiele do przeczytania... 

W końcu jednak sięgnęłam po kolejną pozycję traktującą o Cmentarzu Zapomnianych Książek, Grę anioła. Z pewnością dla nikogo nie jest tajemnicą, że mój zachwyt nie opadł ani odrobinę. Powieść mnie oczarowała, i teraz już chyba nie będę potrafiła się zbyt długo powstrzymywać przed sięgnięciem po ostatnią z serii...

Rzecz dzieje się w Barcelonie na początku XX wieku. To tu poznajemy młodego Davida, który właśnie staje przed swoją wielką szansą - jego protektor proponuje mu kontrakt wydawniczy. David bowiem od najmłodszych lat pracował w gazecie, gdzie jego ojciec był stróżem. Stary Martin nigdy nie pochwalał pasji syna - uważał, że czytanie to marnotrawstwo czasu, książki to zbytek, a pisanie głupie fantazje. David jednak nie poddawał się, i nawet po tragicznej śmierci ojca dążył do spełnienia swoich marzeń. Vidal, właściciel gazety i przyjaciel naszego młodego bohatera, wspiera go w literackich próbach. Dzięki niemu don Basilio, naczelny, zgadza się drukować opowiadania ambitnego młodzieńca. Dzięki protekcji Vidala David zaczyna wydawać powieści - pod pseudonimem, ale dzięki temu stać go na wynajęcie domu zamiast pokoiku w nędznym pensjonacie, może się też w końcu poświęcić swojej pasji. W między czasie zakochuje się w Cristinie - córce szofera Vidala. I od tego momentu zaczynają się problemy... Cristina bowiem czuje, że jej życie należy do protektora - on ocalił ją i jej ojca od nędzy, jemu winna jest wszystko. Nieszczęśliwy David zatraca się w pisaniu, aż do momentu, w którym odkrywa, że jest śmiertelnie chory. Lekarze nie dają mu szans na przeżycie. Młody mężczyzna jest załamany - nie wydał powieści swojego życia, nie zdobył kobiety, którą pokochał. W tym momencie na scenie pojawia się tajemniczy wydawca - Corelli - który proponuje Davidowi układ - życie za książkę. Podpisują umowę, i od tego momentu życie pisarza zmienia się całkowicie. Pojawia się młoda Isabella, która chcąc zostać pisarką, przyjmuje stanowisko asystentki Martina. W dodatku musi on rozwiązać zagadkę domu, w którym mieszka, a w którym wydarzyła się niejedna tragedia. Jak sobie z tym wszystkim poradzi...?

Książka ma wiele poziomów, jest aktualna miłość i zdrada, są romanse i morderstwa z przeszłości, które mają znaczący wpływ na teraźniejszość. Jest cała masa wyrazistych, niesztampowych postaci, które wzbudzają silne emocje w czytelniku. Za każdym rogiem kryje się nieoczekiwany zwrot akcji, śmierć może przyjść niemal z każdej strony, a zaskoczenie czeka prawie na każdej stronie.
Jeśli czytaliście inne książki Zafona - na tej się nie zawiedziecie. Jeśli jeszcze nie mieliście okazji się z nim spotkać - koniecznie to zmieńcie, gwarantuję, że nie pozostaniecie obojętni.

Gra anioła
Carlos Ruiz Zafon
Warszawskie Wydawnictwo Literackie MUZA SA
Warszawa, 2012

czwartek, 6 czerwca 2013

Na cztery ręce, czyli wyjątkowe ciasto z rabarbarem

Tak naprawdę miałam w planie zupełnie inne ciasto (na które rabarbar już czeka w lodówce, więc niedługo je przygotuję - zafascynowało mnie bowiem połączenie rabarbaru i marcepanu), jednak okazało się, że mam za mało cudnych, czerwono-zielonych łodyg. Hmm... Co teraz? Nie chciało mi się iść do sklepu po więcej; tak naprawdę, nie chciało mi się nic. Marzyłam o wyciągnięciu się na kanapie w pozycji horyzontalnej, z psą ułożoną wzdłuż nóg i z pilotem od telewizora w dłoni (każdemu należy się od czasu do czasu dzień totalnego lenistwa, prawda...?). Jednak myśl o resztkach rabarbaru w lodówce nie dawała mi spokoju - jego czas nadchodził nieubłaganie i wiedziałam, że muszę wykorzystać go jak najprędzej. 

Jak zwykle niezawodna i pomocna okazała się Maggie - na moje narzekania błyskawicznie zareagowała sznurkiem do strony BBC Good Food - chyba jej ulubionej - z przepisem na ciasto pomarańczowo-rabarbarowe. Popatrzyłam, pomyślałam, i poszłam do kuchni wyjąć masło i jajka z lodówki. Ciacho jest niezwykle proste w przygotowaniu - trzeba tylko pamiętać, że wszystkie składniki muszą być w temperaturze pokojowej. Składnikiem, który nadaje mu wyjątkowego smaku, wilgotności i tekstury są mielone migdały. Dzięki nim zwykłe ciasto nabiera zupełnie nowego charakteru. Do tego delikatna nuta pomarańczy i soczysty, kwaskowy rabarbar, który sprawia, że ciasto staje się naprawdę ciekawe. Jestem pewna, że zakochacie się w nim od pierwszego kęsa.

Niestety, ale nie zdążyłam zrobić żadnego zdjęcia środka - piekłam je wieczorem, więc zanim wystygło, było już zupełnie ciemno, a później nie miała już szansy... Niech to będzie dowodem na jego naprawdę fantastyczny smak.

Maggie - dziękuję Ci ogromnie za ten przepis. Uratowałaś mój dogorywający rabarbar i sprawiłaś, że mieliśmy w weekend wyjątkowe pyszności na stole.

Ciasto migdałowo-pomarańczowe z rabarbarem

Składniki:
(na tortownicę o średnicy 20 cm)
  • 300 g rabarbaru
  • 150 g cukru
  • 225 g miękkiego masła
  • 1 pomarańcza
  • 3 jajka
  • 225 g mąki pszennej
  • 2 łyżeczki proszku do pieczenia
  • 100 g mielonych migdałów

dodatkowo:
  • 20 g płatków migdałowych
  • 1 łyżka cukru pudru

Rabarbar umyć, odciąć końcówki i pokroić na 1centymetrowe kawałki. Przełożyć do miski, wsypać 50 g cukru i odstawić na 30 minut.

Masło utrzeć z pozostałym cukrem na puszystą, jasną masę. Dodać otartą skórkę i sok z pomarańczy, zmiksować. Po jednym wbijać jajka, dokładnie miksując po każdym dodaniu.
Mąkę przesiać, wymieszać z proszkiem i mielonymi migdałami. Partiami dodawać do ciasta, miksując na najniższych obrotach miksera. Dodać rabarbar razem z sokiem, wymieszać łyżką.

Spód formy wyłożyć papierem do pieczenia, boki posmarować masłem. Przełożyć masę do formy, wierzch posypać płatkami migdałowymi.

Piec w 170 st. C. przez 60-70 minut, aż do suchego patyczka.
Przestudzić 10 minut w formie, następnie przłożyć na kratkę i pozostawić do całkowtego ostudzenia.

Przed podaniem oprószyć cukrem pudrem.

Smacznego!

Pozwoliłam sobie nieco zmodyfikować nazwę - migdały są niezwykle istotnym, żeby nie rzec kluczowym, tuż obok rabarbaru, elementem, więc należy oddać im szacunek.

poniedziałek, 3 czerwca 2013

Krem dla wytrwałych i kuchenne czary

Też tak macie, że z takich samych proporcji ciasta raz wyjdzie Wam babeczek dwanaście, a raz czternaście? Że choć w przepisie jest jak byk napisane, że ma wyjść szesnaście, Wy zostajecie z jedenastoma...? Bo ja tak mam. Stosunkowo często, choć czasem rozciągam ciasto siłą woli lub wpycham na siłę zupełnie fizyczną. 

Ponieważ bardzo mi się spodobała idea babeczek z kremem (a C. wyjątkowo w małych słodkościach zasmakował) postanowiłam przygotować kolejne. Sięgnęłam do The hummingbird bakery: Kagedage Tarka Maloufa, gdyż poprzednie wyszły idealne. Tym razem wybrałam przepis na babeczki waniliowe, okazało się jednak, że proporcje są dokładnie takie same. A mi wyszła jedna babeczka mniej. Nie mam pojęcia, dlaczego. No nie wiem. Cóż, widocznie mamy się z C. lekko odchudzić na nadchodzące lato...
Na smaku się nie zwiodłam - delikatne, leciutkie, puszyste, słodko-waniliowe. Pycha! 

Później zaczęłam zastanawiać się nad kremem. Hmm... Tradycyjne maślane ciągle nie przemawiają do mojej wyobraźni - są zbyt ciężkie, tłuste i słodkie. Z drugiej strony chciałam krem, który da się bez problemu wycisnąć, będzie ładnie trzymał kształt i da się zafarbować bez ryzyka rozpłynięcia. Sięgnęłam więc do Moich wypieków i stwierdziłam, że krem na bazie bezy szwajcarskiej powinien być w porządku (wszystko na bazie bezy musi być dobre, prawda...?). Moi drodzy! Jeśli nie macie miksera planetarnego, albo przynajmniej takie zwykłego ze stojakiem, to ten krem wspaniale się sprawdzi zamiast siłowni lub lekcji boksu. Przygotowuje się go 30-40 minut, i tak naprawdę trzeba mieszać i miksować bez przerwy, żeby mu się broń Boże krzywda nie stała. 
Najpierw białka z cukrem mieszamy trzepaczką w kąpieli wodnej, aż się cukier nie rozpuści. Później miksujemy, aż białka nie wystygną i się ładnie nie ubiją. Później miksujemy, po malutkim kawałeczku dodając masło. Mój mikser zgrzał się chyba jeszcze bardziej niż ja, ręce bolały mnie przez trzy dni, ale było warto! Krem jest bowiem naprawdę smaczny - słodki mocno, ale dość delikatny i lekki, świetnie trzyma fason i daje się zafarbować bez najmniejszego ryzyka. Owszem, w pewnym momencie robi psikusa - masa wygląda na zważoną, i co delikatniejsi kucharze mogą tu dostać palpitacji - po tylu minutach miksowania takie coś...? Jednak nie należy panikować - po kilku minutach dzieją się kuchenne czary i masa nabiera konsystencji kremu idealnego. No bajka! Jeśli więc wybieracie się na siłownię - odpuśćcie sobie. Lepiej zróbcie krem!
Na zdjęciach nie za dobrze widać kontrast między kremem białym a różowym - zabarwiłam go bowiem tylko odrobinę (nauczona doświadczeniem). C. stwierdził, że następnym razem mam zrobić biało-czerwone - co o tym myślicie...?

Żeby babeczkom dodać charakteru, wydrążyłam środek i napełniłam go przygotowanym wcześniej rabarbarowym curdem. Zniwelował słodycz i sprawił, że całość smakowała naprawdę wyśmienicie. Poza tym zawsze fajnie znaleźć niespodziankę w babeczce, prawda...?

Waniliowe babeczki z rabarbarowym curdem i kremem na bazie bezy szwajcarskiej

Składniki:
(na 13 sztuk)

babeczki:
  • 80 g miękkiego masła
  • 100 g cukru
  • 240 g mąki pszennej
  • 2 łyżeczki proszku do pieczenia
  • 1/4 łyżeczki soli
  • 250 ml mleka
  • 1 łyżeczka ekstraktu z wanilii
  • 2 jajka

krem na bazie bezy szwajcarskiej:
  • 2 białka
  • 110 g cukru
  • 155 g miękkiego masła
  • 1/4 łyżeczki soli
  • 1 łyżeczka ekstraktu z wanilii
  • kilka kropli czerwonego barwnika spożywczego w paście

dodatkowo:

Masło utrzeć z cukrem na puszystą masę. Mąkę przesiać, wymieszać z proszkiem i solą. Partiami dodawać do masy maślanej miksując aż do otrzymania masy o konsystencji kruszonki.
Jajka ubić, wymieszać z mlekiem i ekstraktem, powoli wlewać do masy maślanej, cały czas miksując. 

Masę przełożyć do formy na muffiny wyłożonej papilotkami.

Piec w 190 st. C. przez 18-20 minut, do suchego patyczka.
Ostudzić.

Białka z cukrem i solą podgrzewać w kąpieli wodnej, cały czas mieszając, dopóki cukier się nie rozpuści. Zdjąć miskę z garnka z wodą, miksować aż do uzyskania błyszczącej, sztywnej masy. Może to trwać około 10 minut. Kiedy białka zupełnie ostygną, po kawałeczku dodawać masło, cały czas miksując. W pewnym momencie masa będzie wygląać na zważoną - ubijać dalej, aż osiągnie konsystencję kremu. Dodać ekstrakt, zmiksować. Podzielić masę na pół, do jednej części dodać barwnik, wymieszać.

Z ostudzonych babeczek wydrążyć środek uważając, żeby nie naruszyć spodów. Wypełnić curdem. Wierzch udekorować kremem i serduszkami.

Przechowywać w lodówce.
Wyjąć z lodówki około 30 minut przed podaniem, żeby krem zmiękł.

Smacznego!

Jak cudownie mieć kilka dni wolnego. W dodatku z C., więc mogliśmy nadrobić cały tydzień  niemal niewidzenia. Pogoda dopisała, tylko się cieszyć. 
Więc się cieszę!

sobota, 1 czerwca 2013

Różowo mi...

Uwielbiam rabarbar. Co tam - ja rabarbar kocham
Jak to jest, że najbardziej chcemy tego, czego mieć nie możemy...? Rabarbar jest typowym warzywem (tak, tak, to nie owoc!) sezonowym,  którym możemy cieszyć się na przełomie maja i czerwca. Później znika na długie miesiące ze sklepowych półek, o mrożonym można tylko pomarzyć, no chyba, że samemu zrobi się zapasy. Ja bym robiła, jakby w mojej zamrażarce mieściło się coś poza pudełkiem lodów i puree z dyni. W każdym razie - trzeba się cieszyć, póki jest. W związku z tym niemal na stałe łodygi goszczą w mojej lodówce, a ja się tylko zastanawiam, co nowego stworzyć. Mam mnóstwo różnych pomysłów, jednak wiem, że ze wszystkim nie zdążę. Poza tym niedługo będzie wysyp truskawek, są jagody, maliny, morele, i o nich też trzeba przecież myśleć. Póki co jednak przygotowałam rzecz, na którą miałam ochotę od dawna - rabarbarowy curd. Uwielbiam ten angielski krem, przygotowywałam go już w kilku różnych wersjach, i byłam pewna, że w połączeniu z moim ulubionym warzywem stworzy duet idealny. Cóż... Okazało się, że sprawa nie jest tak prosta, jak myślałam.

Pierwsze podejście skończyło się totalnym fiaskiem. Miałam glutki budyniu pływającego w maśle, a kiedy wszystko zmiksowałam blenderem, było kwaśne i tak tłuste, że jeść się nie dało. Prawie płakałam wyrzucając wszystko do kosza, no bo przecież marnowanie rabarbaru to zbrodnia! No ale nic to. Mówi się trudno, i żyje się dalej, czy jakoś tak. 
Kupiłam następny pęczek, i zrobiłam podejście numer dwa. Mądra po porażce, sięgnęłam po sprawdzony przepis z Moich wypieków. Cytrynowy robię w ten sposób, i jest pyszny, więc pomyślałam, że z rabarbarem też się uda. Uff... Tym razem wszystko poszło gładko. Jedyny problem stanowił kolor - nie udało mi się kupić rabarbaru malinowego, więc wyszła mi taka masa w sumie bez koloru. Dodałam więc odrobinę (!) czerwonego barwnika w paście. Pierwszy raz go używałam, i pomijając fakt, że prawie dostałam zawału, że ucięłam sobie palec, bo kolor barwnik ma iście krwisty, to i tak dałam go za dużo - curd jest odrobinę zbyt różowy... Ale nic nie szkodzi, bo smakuje obłędnie - idealnie słodko-kwaśny, cudownie rabarbarowy... Poezja! Spróbujcie koniecznie.

Rhubarb curd

Składniki:
(na ok. 500 g curdu)
  • 350 g rabarbaru
  • 2 jajka
  • 2 żółtka
  • 150 g cukru
  • 1 kopiasta łyżka mąki ziemniaczanej
  • 1 łyżeczka oleju
  • kilka kropli czerwonego barwnika spożywczego

Rabarbar umyć, odciąć końcówki i pokroić na dość spore kawałki. Zmiksować blenderem na jak najdrobniejsze kawałeczki. Przetrzeć przez sitko.
Przelać sok do garnka, dodać cukier, jajka, żółtka i mąkę. Podgrzewać na średnim ogniu, cały czas mieszając, aż masa zgęstnieje i nabierze konsystencji budyniu. Wlać olej, wymieszać, gotować jeszcze minutę. Zdjąć z ognia, dodać barwnik i wymieszać.
Ostudzić.
Przechowywać w zamkniętym słoiczku w lodówce do tygodnia.

Smacznego!

W Danii w końcu mamy słońce - dzisiaj tak grzało, że w samochodzie klęłam pod nosem, że nie włożyłam krótkich spodni albo spódnicy. Wszystko się do mnie kleiło. I choć nieco nerwowa, cieszyłam się tym stanem ogromnie - czyżby lato...? Zapytam nieśmiało...