wtorek, 28 marca 2017

Ciasto na wiosnę. Różowe

W weekend mieliśmy gości. Jak zawsze w tego typu sytuacjach, po dwóch pięknych, słonecznych dniach, przyszła szarawa sobota i deszczowo-mglista niedziela. W planie był długi spacer, z którego, wbrew pogodowym przeciwnościom, nie zrezygnowaliśmy. W pewnym momencie co prawda utknęliśmy, i mimo szczerych chęci, próby off-roadu na nic się zdały. Ptysia, czarna jak święta ziemia, zaraz po powrocie wylądowała pod prysznicem. Pączusi się upiekło - krótkie futro ma jednak swoje zalety.

Zmęczeni i zdyszani, zasiedliśmy przy okrągłym stole kuchennym, popijając ciemne piwo i obserwując ciężko pracującego nad posiłkiem C. Żeby nie było - swój wkład w rzeczony posiłek miałam, w postaci domowych bułek do burgerów. C., poza kwintesencją, czyli mięsem, przygotował też sos grzybowy z porto, który zdetronizował wszystko inne. Był tak pyszny, że - jestem pewna - nie tylko mi śni się po nocach.
Później przenieśliśmy się na kanapę, i przy dźwiękach muzyki rozmawialiśmy o wszystkim i o niczym. W międzyczasie raczyliśmy się zielonkawym sernikiem i gulaszem przygotowanym nad ogniskiem (smak nie do podrobienia), a spać poszliśmy późno... A raczej wcześnie. Zależy, z której strony spojrzeć.

Tymczasem z pracy dostałam zadanie domowe. Tak, tak, okazuje się, że uczeń ma się uczyć. Ha! To dopiero nowość...
Niemniej, miałam przygotować ciasto inspirowane wiosną. I przygotowałam.
Najpierw kombinowałam z czymś zielonym, ale gdy koleżanka wspomniała o herbatce z hibiskusa, którą niedawno piła i która bardzo jej smakowała, natchnęło mnie tak, że nie mogłam przejść obok rzeczonego natchnięcia obojętnie.

Spód to blondie, na nim sernik z białą czekoladą - a to wszystko dla zrównoważenia kwaskowatego, malinowo-hibiskusowego musu w bajecznym kolorze. Wierzch oblałam polewą lustrzaną - na drugim zdjęciu widać, jak się w niej wszystko pięknie odbija. Udekorowałam ciasto bezikami posypanymi liofilizowanymi malinami oraz świeżymi owocami. I choć oblewanie nie wyszło mi tak dobrze, jakbym sobie tego życzyła, to i tak z ciasta zadowolona jestem. Uroczo różowe, tchnie optymizmem. Bardzo wiosenne - moim zdaniem.

Pamiętajcie, że przy oblewaniu ciast polewą lustrzaną macie tylko jedną szansę. Na zmrożonym cieście polewa zastyga błyskawicznie, a próby poprawek sprawią, że będzie tylko gorzej. Dlatego z podanego przepisu polewy Wam zostanie - dzięki temu jednak pole manewru jest szersze, łatwiej całą sprawę załatwić.

Do ciasta jak najbardziej można użyć malin mrożonych. A właśnie ciasto z mrożonymi owocami było tematem naszego wspólnego gotowania. Koniecznie więc zajrzyjcie do Ani i sprawdźcie, co ona upichciła.

Sernik z białą czekoladą, musem malinowo-hibiskusowym i malinową polewą lustrzaną


Składniki:
(na tortownicę o średnicy 18 cm)

blondie:
(na formę o średnicy 16 cm)
  • 1 żółtko
  • 10 g cukru
  • 30 g masła
  • 30 g białej czekolady
  • 30 g mąki pszennej
  • 1/4 łyżeczki proszku do pieczenia
masa serowa:
  • 200 g serka kremowego
  • 150 g białej czekolady
  • 200 ml śmietany kremówki (38%)
  • 2 listki żelatyny
mus malinowo-hibiskusowy:
  • 250 g malin
  • 2 łyżki suszonych kwiatów hibiskusa
  • 100 ml wody
  • 55 g cukru
  • 250 ml śmietany kremówki (38%)
  • 2 listki żelatyny
polewa lustrzana:
  • 110 g cukru
  • 75 g glukozy w płynie
  • 75 ml śmietany kremówki (38%)
  • 80 g malin
  • 110 g białej czekolady
  • 4 listki żelatyny
  • różowy barwnik spożywczy
dodatkowo:
  • maliny świeże
  • maliny liofilizowane
  • beziki
Żółtko utrzeć z cukrem na puszystą, jasną masę. W tym czasie podgrzać masło z czekoladą, aż czekolada się rozpuści. 
Mąkę przesiać z proszkiem.
Do ubitego żółtka dodać czekoladę, połączyć. Wsypać mąkę, wymieszać.

Ciasto wyłożyć do formy o średnicy 16 cm wyłożonej papierem do pieczenia.

Piec w 160 st. C. przez 10 minut.
Ostudzić.

Przygotować masę serową:
Żelatynę namoczyć w zimnej wodzie.
100 ml kremówki zagotować. Dodać odciśniętą żelatynę, wymieszać. 
Gorącą kremówką zalać posiekaną czekoladę, wymieszać do jej rozpuszczenia. Dodać serek, połączyć.
Pozostałą kremówkę ubić, dodać do masy czekoladowo-serowej, delikatnie wymieszać.

Na spodzie tortownicy o średnicy 18 cm ułożyć spód, następnie wylać masę serową.
Zamrozić.

Maliny na mus umieścić w garnuszku z wodą i kwiatami hibiskusa. Zagotować, odstawić pod przykryciem, aż całkowicie ostygną.
Żelatynę namoczyć w zimnej wodzie. 
Maliny przetrzeć przez sitko, przełożyć z powrotem do garnuszka. Dodać cukier, podgrzać. Dodać odciśniętą żelatynę, wymieszać do jej rozpuszczenia. Przestudzić.

Kremówkę ubić, delikatnie połączyć z malinami. Wylać na masę serową, zamrozić.

Przygotować polewę:
Maliny przetrzeć przez sitko.
Żelatynę namoczyć w zimnej wodzie.
Cukier, glukozę, kremówkę i maliny podgrzać, aż wszystko się dobrze połączyć. Dodać odciśniętą żelatynę, wymieszać. Zalać masą posiekaną czekoladę, wymieszać do jej rozpuszczenia uważając, żeby nie napowietrzyć masy.
Ewentualnie dodać nieco barwnika.
Ostudzić do temperatury 35 st. C.

Wyjąć zmrożone ciasto z zamrażarki, oddzielić obręcz ostrym nożem. Ułożyć ciasto na kratce. Polać polewą uważając, żeby dokładnie oblać boki. Zostawić na kilka minut do zastygnięcia, przełożyć na paterę. Udekorować malinami świeżymi i liofilizowanymi oraz bezami.

Smacznego!


A czy ciasto przypadnie do gustu nauczycielom, dowiem się już jutro.

piątek, 24 marca 2017

W marcu jak w garncu. I wiosenny sernik z marchewką

Taaak...
Rano wstaję, jem śniadanie, wypijam kubek gorącej herbaty. Następnie opatulam się szalem, zawijam w czerwony, zimowy płaszcz i wkładam rękawiczki. Przez kilka minut zawzięcie skrobię szyby auta, pomstując na mróz pod koniec marca. W drodze do pracy włączam ogrzewanie na pełen regulator, a w dłoni ściskam termo kubek, bez którego ta podróż byłaby chyba nie do wytrzymania.
Po ośmiu godzinach pracy wychodzę na dwór tylko w bluzie, którą ściągam, gdy tylko wrzucę niepotrzebne już płaszcz, szal i rękawiczki na tylne siedzenie. Włączam klimatyzację, bo auto zdążyło się już porządnie nagrzać, na nos wkładam okulary przeciwsłoneczne i w jaskrawych promieniach jadę do domu; mimo zmęczenia, nie mogę przestać się uśmiechać. 
Na miejscu szeroko otwieram drzwi na taras, wpuszczając do środka świeże, wiosenne powietrze. C. rano bawił się w pana domu - ustawił grill, wystawił z szopki meble ogrodowe, zadbał o drzewka, które też już stęsknione są ciepła.

I takie niemal piętnastostopniowe wahania temperatur towarzyszą nam od trzech dni. Trochę ciężko mi za tym nadążyć, nie do końca umiem się w tym połapać. Wiosna to już, czy może jeszcze zima...? Tak naprawdę to chyba coś pomiędzy; coś, co ciężko sprecyzować. Bo czy ktoś potrafi opisać przedwiośnie...?

Z nadzieją, że rzeczone przedwiośnie zwiastuje nadchodzącą wielkimi krokami wiosnę, czekam na słoneczne popołudnia, porankami zagryzając zęby. W międzyczasie piekę sernik - może nie typowo wiosenny, ale za to optymistycznie pomarańczowy. I z marchewką!

Przepis na blogu Ala piecze i gotuje po raz pierwszy zobaczyłam, ekhm... Ponad trzy lata temu. Wtedy ciągle jeszcze ciasto marchewkowe wydawało mi się trochę niemożliwe, więc sernik z marchewkową wkładką przyciągnął moją uwagę. Urocza dekoracja z marcepanowych marchewek skojarzyła mi się z Wielkanocą, i właśnie z tej okazji postanowiłam go upiec. Udało się, cóż... Nieco później, niż planowałam.
Z przepisu Ali wzięłam marchewkę (od siebie dodałam sok z pomarańczy, który pasuje tutaj wyśmienicie) i pomysł na dekorację. Do spodu dodałam orzechy - dzięki temu jest cudownie chrupiący. Masę serową zrobiłam po swojemu - z dodatkiem mascarpone, na serku kremowym. Wyszła idealnie gładka, kremowa i rozpływająca się na języku, o dość intensywnym waniliowym smaku. Lukier przygotowałam na mascarpone, też z dodatkiem soku z pomarańczy.
Całość wyszła zaskakująco pyszna. Może trochę dziwne połączenie sera z marchewką sprawdza się wybornie, wszystkie składniki łączą się w idealną całość.

Jeśli nie boicie się eksperymentów, spróbujcie zaserwować taki bliskim na Wielkanoc. Gwarantuję, że nikt nie pozostanie wobec niego obojętny!

Waniliowy sernik z marchewkową wkładką


Składniki:
(na tortownicę o średnicy 18 cm)

spód:
  • 90 g ciastek digestive
  • 30 g orzechów włoskich
  • 40 g masła

marchewkowa wkładka:
  • 200 g marchewki
  • 50 g cukru
  • sok z 1 pomarańczy
  • 100 ml wody

masa serowa:
  • 400 g serka kremowego
  • 200 g serka mascarpone
  • 150 ml śmietany kremówki (38%)
  • 2 łyżeczki ekstraltu z wanilii
  • 125 g cukru
  • 4 jajka

lukier:
  • 40 g serka mascarpone
  • 40 g cukru pudru
  • 2 łyżki soku z pomarańczy

dodatkowo:
  • 70 g marcepanu plastycznego

pomarańczowy i zielony barwnik spożywczy w paście
Marchewki obrać, zetrzeć na tarceo dużych oczkach. 
Z cukru, wody i soku pomarańczowego zagotować syrop. Gdy cukier całkowicie się rozpuści, dodać marchewkę. Gotować bez przykrycia, aż płyn odparuje. 
Przestudzić.

Ciasteczka pokruszyć, dodać grubo posiekane orzechy i stopione, przestudzone masło. Wymieszać.
Dno tortownicy wyłożyć papierem do pieczenia. Wsypać masę ciasteczkową, ugnieść na dnie dłonią lub spodem łyżki.

Podpiec w 180 st. C. przez 15 minut.
Przestudzić.

Serek kremowy i mascarpone, śmietanę, ekstrakt, cukier i jajka zmiksować na gładką masę, tylko do połączenia składników.
Połowę masy serwoej wylać na spód, następnie po okręgu ułożyć marchewkę (tak, żeby środek został pusty). Na wierzch wylać pozostała masę, wyrównać wierzch.

Piec w 180 st. C. przez 10 minut.
Następnie zmniejszyć temperaturę do 140 st. C. i piec jeszcze 50-60 minut.
Wystudzić w zamkniętym piekarniku.

Całkowicie ostudzony sernik schłodzić w lodówce minimum 3-4 godziny przed podaniem.

Mascarpone, cukier puder i sok z pomarańczy utrzeć na gładki lukier, posmarować nim wierzch ciasta.

1/4 marcepanu zabarwić na zielono, resztę na pomarańczowo. Uformować marchewki, udekorować nimi ciasto.

Smacznego!


A już dzisiaj piekę kolejny sernik. Jutro mamy gości, z czego jeden nie raz wyraził uznanie dla moich serników właśnie. A że chłopaka lubię, to sprawię mu przyjemność. Wiecie - karma i te sprawy...

środa, 22 marca 2017

Wiosna... I bananowa granola - odsłona pierwsza

Tak jak już Wam pisałam - wystarczy odrobina słonka, i od razu wszystkim zielono w głowach. Dzisiaj słońca pod dostatkiem, a termometr pokazuje całe jedenaście kresek! Takie wspaniałości można uczcić tylko w jeden sposób - szeroko otwartymi drzwiami do ogrodu. Poniekąd, zostałam do tego zmuszona. Ptysia po krótkim wyjściu na siusiu stanowczo odmówiła powrotu, a ja machnęłam ręką - bo co innego miałabym zrobić...? Pączusia, i tak pełna energii, zaczęła biegać, skakać i szaleć, aż jej z wrażenia lewe ucho stanęło. Patrzę więc sobie na te moje psy, i uśmiecham się od ucha do ucha.
Wiosna idzie.

W związku z tym, nie będę dziś tracić tych bezcennych, słonecznych chwil na przydługie wstępy, i od razu przejdę do meritum, czyli granoli.
Miałam kilka bananów, na które nikt już nie miał chęci, bo pociemniały. Znalazłam więc trzy przepisy na bananowe granole: oto pierwszy z nich. Banany i czekolada - to nie mogło się nie udać.
Przepis znalazłam u Pauliny, i trochę go zmieniłam, żeby nie był aż tak zdrowy. Moja granola wyszła lekko słodka, z wyraźnym posmakiem bananów i obłędnie pysznymi kawałki ciemnej czekolady. Z samego rana wywołuje uśmiech i dodaje energii na ładnych kilka godzin, więc zadanie zostało spełnione.
Spróbujcie, zanim banany odejdą w zapomnienie na długie, letnie miesiące...

Bananowa granola z czekoladą


Składniki:
(na słój o pojemności 2 l)
  • 350 g płatków owsianych
  • 100 g płatków ryżowych
  • 70 g pestek dyni
  • 30 g sezamu
  • 75 g orzechów włoskich
  • 60 ml oleju
  • 50 ml syropu klonowego
  • 2 banany
  • 75 g suszonej żurawiny
  • 80 g ciemnej czekolady (70%)

Płatki, pestki, sezam i grubo posiekane orzechy wymieszać.
W drugiej misce połączyć olej z syropem. Banany rozgnieść, dodać do oleju, wymieszać. Wlać do suchych składników, dokładnie wymieszać.
Przełożyć na blachę wyłożoną papierem do pieczenia, równo rozprowadzić.

Piec w 160 st. C. przez 30-60 minut, mieszając co 10 minut, żeby granola równo się przypiekła.

Ostudzić, dodać żurawinę i posiekaną czekoladę, wymieszać.
Przechowywać w szczelnym słoju.

Smacznego!

Słonko świeci, ptaszki śpiewają, a ja zaraz muszę iść spać... To jednak trochę dołujące, mimo całej wiosennej radości.

poniedziałek, 20 marca 2017

O niechcianych psach, dobrych ludziach i zielonych lodach na pierwszy dzień wiosny. Pistacjowych

Uważny Czytelnik z pewnością zdążył zauważyć, że od jakiegoś czasu zamiast psa, piszę psy (i nie chodzi tu o formę gramatyczną dostosowaną do budowy zdania). Otóż nieco ponad dwa tygodnie temu staliśmy się dumnymi posiadaczami kolejnego czworonoga. Jak to się stało? Cóż, historia nie jest ani długa, ani romantyczna; raczej prozaiczna do bólu i tak powszechna, że aż się płakać chce.

Kiedy tylko zaczęliśmy rozmawiać o kolejnym psie, oświadczyłam C., że ma to być zwierzak, którego nikt nie chce. Z uwagi na Ptysiowy charakter wiedzieliśmy, że musimy adoptować szczeniaka - nie ma szans, żeby zaakceptowała innego dorosłego osobnika. A, jak ogólnie wiadomo, szczeniaki są chciane. Czasem nawet za bardzo.

Jedna z koleżanek, wiedząc, z jakim zamiarem się nosimy, bezzwłocznie poinformowała mnie więc o pewnej dość przykrej sytuacji zaistniałej w północno-wschodniej części naszego pięknego kraju. Otóż jej znajoma, wracając z pracy, zauważyła w przydrożnym rowie psa. Pies był zaniedbany, zagłodzony, pobity i skopany. Co robić...? Przecież nie zostawić... Zabrała więc psiaka do domu, wykąpała, nakarmiła, po czym zabrała do weterynarza, żeby skontrolować stan ogólny. A tam - niespodzianka. Lekarz z szerokim uśmiechem zaczął jej gratulować, gdyż sunia spodziewała się szczeniaków... Tym sposobem, Monika zamiast jednego, sprowadziła do domu sześć zwierzaków.
Chłopcy mieli wzięcie, w końcu została już tylko jedna, ostatnia z miotu, najmniejsza i najbardziej nieśmiała - Łatka. W sobotę, po szczepieniach i wystawieniu paszportu, ruszyliśmy na szaloną wyprawę do Szczecina w celu odebrania psiaka.
Gdy wzięłam ją na ręce, od razu się przytuliła. Skulona i wciśnięta w moje ramiona, trzęsła się aż do granicy. Później, powoli, się uspokoiła, a pod koniec podróży nawet  zaczęła obwąchiwać najbliższe okolice ciekawskim noskiem. 

Teraz siedzę na kanapie, przy jednym boku śpi Ptysia, wtulona w drugi - Mila (Łatka dla C. okazała się nie do przeskoczenia). Pączusia, póki co, sika w domu kiedy tylko spuszczę z niej wzrok, przestawia mi buty, gdy tylko zapomnę zamknąć drzwi do korytarza i zjada ostatni kawałek wykładziny, który się ostał (i tak mi się nie podobał; może ta systematyczna konsumpcja szybciej zmotywuje C. do położenia podłogi). Ale przez te dwa tygodnie zdobyła nasze serca swoją szczenięcą radością i energią, całusami i przytulasami, i najrozkoszniejszym podawaniem łapki, jakie widzieliście. 
I nawet Ptysia, która do innych psów z zasady nastawiona jest negatywnie, Milę polubiła i nawet się z nią bawi. Przyszłość widzę zdecydowanie w świetlanych barwach.

Dziś pierwszy dzień wiosny. Jutro też - taki trochę dzień świstaka. Niemniej, nie ma na co narzekać, tylko trzeba się cieszyć; przed nami już tylko słońce, wszechogarniająca zieleń i błogie ciepełko. Od jutra znaczy się, bo dzisiaj cały dzień leje i wieje niemal jak w Kansas. A ja, wbrew prognozom, serwuję Wam dzisiaj lody. W końcu nie ma bardziej wiosenno-letniego deseru, prawda...?

Lody pistacjowe chodziły za mną od dawna. Dlaczego nie przygotowałam ich wcześniej...? Nie pytajcie; nie wiem... Na Boże Narodzenie solidnie zaopatrzyłam szufladę bakaliowo-orzechową, między innymi w pistacje, które nadal czekały na swoją chwilę. Zdecydowałam, że chwila ta właśnie nadeszła.
Przejrzałam różne przepisy w sieci, wzięłam trochę stąd, a trochę stamtąd, i stworzyłam obłędnie pyszne, smakujące pistacjami lody. Kupne bowiem często mają sztuczny smak, który z pistacjami wiele wspólnego nie ma. Brrr! Domowe, choć nie mają tego oszałamiająco zielonego koloru, smakują obłędnie! Nie są idealnie kremowe (kto chce, może masę przetrzeć przez sitko, ale według mnie to czyste marnotrawstwo), ale tak pyszne, że nie ma to najmniejszego znaczenia. 

Lody można zrobić też z pistacji solonych. Należy je wtedy sparzyć, obrać ze skórek i uprażyć na suchej patelni, nie za długo, żeby nie straciły koloru. Do pasty pistacjowej można dodać nieco kremówki, jeśli, tak jak ja, nie dysponujecie obłędnie dobrym sprzętem. Dzięki temu będzie nieco gładsza, choć idealnie kremowej konsystencji uzyskać się nie da.

Lody pistacjowe


Składniki:
(na 750 ml lodów)
  • 100 g niesolonych pistacji bez łupinek
  • 30 g miodu
  • 250 ml mleka
  • 250 ml śmietany kremówki (38%)
  • 3 żółtka
  • 80 g cukru

Pistacje zmiksować w malakserze z miodem na pastę. 
Mleko zagotować. W tym czasie utrzeć żółtka z cukrem na puszystą, jasną masę. Wrzące mleko wlewać powoli do żółtek, cały czas miksując. Przelać mieszankę z powrotem do garnuszka, podgrzewać, aż osiągnie temperaturę 82 st. C. Zdjąć z palnika, dodać pistacje, wymieszać. Ostudzić.
Dodać kremówkę, połączyć.
Schłodzić do temperatury lodówkowej, a następnie przelać do maszyny do lodów, postępując zgodnie z instrukcją.
Zamrozić.

Smacznego!


Mama Pączusi została u Moniki, gdzie zazna ciepła i spokoju. 
I miłości, która należy się każdemu z tych najwierniejszych czworonogów.

piątek, 17 marca 2017

Babka bananowa. Z budyniem. Czekoladowym

Uff... Nie mogę się skoncentrować dzisiaj. Pewnie dlatego, że nie pamiętam już, kiedy spałam więcej niż pięć godzin na dobę, a z domu wyszłam o wpół do trzeciej w nocy. Kiedy już skończyłam pracę i mogłam jechać do domu, zaraz po wyjściu z piekarni uderzył we mnie deszczem raczej zimny wiatr. W tej chwili, siedząc na kanapie, przypatruję się gałęziom drzew i żywopłotowi, bezlitośnie szarpanym gwałtownymi podmuchami. W dach deszcz bębni nieustępliwie sprawiając, że psy zajęły strategiczne pozycje jak najbliżej mnie. 
Cóż, niech żyje piątek! Przede mną wolny weekend, i jeśli pogoda nie dopisze, będę miała wymówkę, żeby spędzić go w kuchni. Tyle planów, a czasu tak mało!

Skoro weszliśmy już w temat babek, dzisiaj mam dla Was kolejną. Zobaczyłam ją u Angie, zaśliniłam klawiaturę i niemal natychmiast pobiegłam do kuchni. Niemal, bo jednak pozwoliłam moim bananom dojrzeć jeszcze te dwa dni. Gdy pokryły się gęstą siatką czarnych plamek, uznałam, że są doskonałe. Miękkie i obłędnie słodkie, idealnie nadają się do ciast.
Ten przepis oczarował mnie dodatkiem budyniu. Od kilku tygodni już chyba chodził za mną budyń; uznałam więc, że takich znaków i zrządzeń losu lekceważyć nie można, a babkę upiec należy niezwłocznie. 

I bardzo dobrze zrobiłam! Babeczka już podczas pieczenia pachnie tak pięknie, że będziecie dreptać przed piekarnikiem, siłą woli wspomagając proces rośnięcia; gwarantuję! Później wystarczy tylko cierpliwie poczekać, aż ciasto ostygnie, polać je polewą i znów zaczekać, aż zastygnie... I już można delektować się tymi pysznościami. 
U nas z cierpliwością kiepsko, pokroiłam więc babeczkę jeszcze ciepłą. Moi drodzy, to po prostu czysta rozkosz! Smakuje obłędnie, i ten ciepły budyń, mmm... Coś wspaniałego. Musicie ją upiec; napisałabym, że na Wielkanoc, ale szczerze mówiąc - szkoda czasu. Upieczcie już dziś!

A przy okazji - najlepszy życzenia imieninowe dla mojego Taty! Nic zielonego nie mam, ale Tata nie Patryk, więc się nie obrazi...

Babka bananowa z budyniem czekoladowym


Składniki:
(na formę do babki o pojemności 2,5 l)
  • 3 banany
  • 320 g mąki pszennej
  • 1 łyżeczka sody oczyszczonej
  • 1/2 łyżeczki proszku do pieczenia
  • 2 jajka
  • 150 g cukru trzcinowego
  • 100 ml oleju rzepakowego
  • 60 ml jogurtu naturalnego
dodatkowo:
  • 42 g budyniu czekoladowego (proszek)
  • 350 ml mleka
polewa:
  • 70 g ciemnej czekolady (57%)
  • 40 g masła
  • suszone banany
300 ml mleka zagotować. W pozostałym mleku rozmieszać budyń, wlać do gotującego się mleka. Gotować jeszcze chwilę, cały czas mieszając.
Ostudzić.

Banany zmiksować blenderem na gładką masę.
Mąkę przesiać z proszkiem i sodą. Jajka roztrzepać, wymieszać z cukrem, olejem i jogurtem. Na końcu dodać banany, połączyć.
Wlać mokre składniki do suchych, wymieszać tylko do połączenia.

Do natłuszczonej formy wylać połowę ciasta, następnie wyłożyć budyń i zalać pozostałym ciastem.

Piec w 170 st. C. przez 1 godzinę.
Przestudzić w formie przez 15 minut, następnie wyłożyć na kratkę do góry spodem i zostawić do całkowitego ostudzenia.

Masło rozpuścić z czekoladą w garnuszku na małej mocy palnika. Polać ciasto, udekorować plasterkami suszonych bananów.

Smacznego!


Jedyne zmiany w stosunku do oryginały to rodzaj mąki (nie miałam na stanie jęczmiennej) i smak budyniu. Czekoladowy nasuwa się sam...

A że ciasto wygląda, jakby miało zakalec? Wyjaśnienie znajduje się powyżej - kroiłam babkę jeszcze ciepłą. Po wystygnięciu, wyglądała jak należy.

środa, 15 marca 2017

Trzecia po bogu. I o przygotowaniach do Wielkanocy

Ostatnio Birthe wpadła do piekarni, pociągnęła mnie za rękaw i oświadczyła, że muszę iść z nią. Natychmiast! Poszłam więc, lekko zaniepokojona, a odrobinę rozbawiona jej przejętą miną. Po drodze do sklepu wyjaśniła mi, że klientka stanowczo domaga się rozmowy z szefem, a że szef na wakacjach, razem z małżonką zresztą, która w przypadku jego nieobecności takimi nagłymi sprawami się zajmuje, tym razem to ja będę musiała zamówienie przyjąć. 
Ha! - pomyślałam. Wygląda na to, że w końcu zapracowałam sobie na opinię osoby umiejącej porozumiewać się po duńsku, skoro wypychają mnie do klientów. Miło, kiedy ktoś doceni umiejętności lingwistyczne, nad którymi tak ciężko pracuję.

Tak jakoś się złożyło, że choć pracę zaczynam wyjątkowo wcześnie, to zdarza się, że kończę ją równie wyjątkowo późno. Takie dni sprawiają, że czuję się wyzuta z ostatnich sił i nie mam chęci na nic. Nawet leżenie na kanapie i totalne nieróbstwo mnie wtedy nie satysfakcjonują; chodzę jak cień samej siebie, szukając czegokolwiek, co sprawiłoby, że odzyskałabym chęci do życia.
Bywa jednak i tak, że po dwunastu godzinach mieszania, wałkowania i pieczenia, do domu wracam pełna energii i chęci do działania. Przygotowuję wtedy zapasy granoli na najbliższy tydzień, zagniatam ciasto na drożdżówki z owocami lub odkurzam i myję podłogi, nie zważając na psie protesty.

Ostatnio w kwestii chcenia i niechcenia największe znaczenie ma pogoda. Po pierwsze, dni zrobiły się dłuższe i nie mam wrażenia, że powoli zamieniam się w bladolicego, spragnionego krwi (tych, którzy akurat zaleźli mi za skórę) wampira. Słońce działa na mnie w sposób niemal magiczny; wystarczy, że wyjrzy zza chmur, a ja od razu mam wrażenie, że mogłabym góry przenosić (i tak, sprawdzałam; skóra mi się jeszcze w promieniach słonka nie mieni). Odczuwam już nie tylko potrzebę, ale niemal przymus do działania. Siedzenie na kanapie przed laptopem nie wchodzi w grę, bujany fotel i książka przestają być opcją na spędzenie popołudnia. Zamiast tego, zabieram psy na długie spacery, pomału rozkręcam się z wiosennymi porządkami i... Zaczynam wymyślać ciasta na Wielkanoc. 
Wiadomo, że w tym okresie królują babki. Mazurki, serniki i paschy też są cudowne, ale to właśnie babka jest dla mnie symbolem wielkanocnego stołu. Nie mogę im się oprzeć; po tym, gdy parę lat temu w końcu zaczęły mi wychodzić, a zakalec (odpukać!) już dawno mi humoru nie zepsuł, w okresie przed wielkanocnym z uporem maniaka piekę kolejne i następne. Nigdy mi się chyba nie znudzą!

Tym razem dość oczywiste połączenie, czyli migdały z rabarbarem. Klasyczne, słodkie ciasto ucierane z kwaśnymi, różowymi łodygami. Swoje wyjęłam z zamrażarki, bo na świeże jeszcze nam chwilę przyjdzie poczekać... I wiecie co...? Dzięki nim już niemal poczułam wiosnę!

Babka jest prosta i szybka w przygotowaniu, wygląda ślicznie, a smakuje wprost obłędnie. Częstowałam nią sąsiadów, i nikt nie oparł się dokładce. W tajemnicy Wam też powiem, że Pan Sąsiad spod piątki wziął nawet kawałek na wynos... A to chyba o czymś świadczy, prawda...?

Migdałowa babka z rabarbarem i lukrem z amaretto


Składniki:
(na formę do babki z kominkiem o pojemności 2,5 l)
  • 250 g miękkiego masła
  • 250 g cukru
  • 2 jajka
  • 200 ml mleka
  • 350 g mąki pszennej
  • 200 g mielonych migdałów
  • 3 łyżeczki proszku do pieczenia

dodatkowo:
  • 350 g rabarbaru

lukier:
  • 150 g cukru pudru
  • 3 łyżki amaretto
  • 30 g płatków migdałowych

Rabarbar pokroić na kawałki grubości 0,5-1 cm.
Masło utrzeć z cukrem na puszystą, jasną masą. Po jednym wbijać jajka, dokładnie miksując po każdym dodaniu. 
Mąkę przesiać z proszkiem, wymieszać z migdałami. Na zmianę z mlekiem dodawać do ciasta, miksując na najniższych obrotach. Na końcu dodać rabarbar, delikatnie wymieszać łyżką.

Masę przełożyć do wysmarowanej masłem formy.

Piec w 175 st C. przez 60-70 minut, do suchego patyczka.
Przestudzić w formie 15-20 minut, następnie wyłożyć na talerz, obracając do góry spodem. Zostawić do całkowitego wystudzenia.

Płatki migdałowe uprażyć na suchej patelni, wystudzić.
Cukier puder przesiać, wymieszać z amaretto na gładki lukier. Polać lukrem babkę, udekorować płatkami migdałów.

Smacznego!

A Wy...? Myślicie już o Wielkanocy...?
Bo ja już kupiłam pierwsze w tym roku porcelanowe jajeczka...

piątek, 10 marca 2017

Chleb dyniowy na poolish. Po raz drugi

Tak jak Wam ostatnio pisałam, na egzamin musiałam przygotować dwa rodzaje pieczywa: jasne i ciemne. Oba na zakwasie, albo przynajmniej na jakimś starterze. I muszę przyznać, że zadanie to spędzało mi sen z powiek. Ciasta bowiem to mój żywioł: uwielbiam obmyślać połączenia smaków, dekoracje i wszelkie możliwe detale, zmieniając koncepcję kilkanaście nawet razy, o ile czas pozwala. Z chlebem to zupełnie inna sprawa... Owszem, lubię od czasu do czasu pobawić się w domową piekarnię, przygotować na śniadanie pachnące bułeczki, ale... Taki poważny chleb to już dla mnie wyzwanie. Ciągle jeszcze nie dorobiłam się własnego zakwasu, od czasu do czasu przygotowuję jakieś tam zaczyny, ale bardziej na oko niż na poważnie. 
Co robić...?

W desperacji, czując się jak tygrys w klatce, wyszłam na spacer. Ciągle jeszcze leżał śnieg, choć słoneczna pogoda zupełnie przeczyła powrotowi zimy. Szłam wzdłuż strumienia, obserwując refleksy na wodzie i biegającego za ptakami psa na pobliskim polu. Wzięłam kilka głębokich oddechów, pozwoliłam myślom błądzić nieskrępowanie, nie licząc już nawet na cud. I kiedy zamiast frustracji poczułam w końcu radosną pustkę, nagle pojawił się zbawienny pomysł. Był nim ten chleb dyniowy, który już Wam na blogu prezentowałam trzy i pół roku temu. Nie mam pojęcia, dlaczego akurat o nim pomyślałam, ale stwierdziłam, że będzie to doskonały przepis. Zaraz potem wymyśliłam temat: jesień. A potem poszło już gładko: kasztany, karmel, jarzębina, czekolada... Nie musiałam się nawet wysilać; zanim wróciłam do internatu, miałam już cały plan, wszytko pasowało do siebie idealnie. Oczywiście, przed egzaminem jeszcze kilka razy delikatnie koncepcję zmieniłam, to dodałam, tamto odjęłam, ale właśnie to popołudnie było decydujące. Ukierunkowało tok mich myśli; powiedziałabym nawet, że zdecydowało za mnie. I dobrze, bo egzamin w końcu zdałam. A chleb wywołał prawdziwą furorę! Już kiedy piekłam go po raz pierwszy, tydzień przed egzaminem, żeby przetestować przepis (przez ponad trzy lata zdążyłam już co nieco zapomnieć), trzy bochenki rozeszły się błyskawicznie, a prośby o recepturę, zadawane  początku nieśmiało, nie pozwoliły o sobie zapomnieć.
Cenzorzy również byli ukontentowani - ten kolor naprawdę robi wrażenie. Szczególnie, jeśli użyjecie dyni Hokkaido o intensywnie pomarańczowym miąższu, efekt będzie wyjątkowo widowiskowy.

Skoro przepis już się na blogu pojawił, po co dodaję go po raz kolejny...? Bo nieco go zmieniłam (lubię sobie powtarzać, że udoskonaliłam), szczególnie sposób pieczenia. Poza tym zamiast w formie, upiekłam go na blasze, dzięki czemu zyskał obłędnie chrupiącą skórkę i bardziej profesjonalny wygląd. Jeszcze jedną zaletą jest fakt, że naprawdę długo pozostaje świeży - po trzech dniach nadal był miękki i wilgotny.

Muszę przekonywać Was dalej, czy już daliście się skusić...?
A może zaserwujecie taki bochenek najbliższym na wielkanocne śniadanie...?

Chleb dyniowy na poolish II


Składniki:
(na 1 bochenek)

poolish:
  • 150 g mąki pszennej
  • 150 ml wody
  • 3 g drożdży

ciasto:
  • 3 g drożdży
  • 100 ml letniej wody
  • 350 g mąki pszennej
  • 3 łyżeczki soli
  • 200 g puree z dyni
  • 45 g pestek dyni

dodatkowo:
  • mąka pszenna

Drożdże na poolish rozpuścić w wodzie, dokładnie wymieszać z mąką. Odstawić w ciepłe miejsce na 4-5 godzin.

Po tym czasie pozostałe drożdże rozpuścić w wodzie. Dodać cały poolish i puree z dyni, na końcu wsypać mąkę. Wyrabiać przez około 6 minut na wolnych obrotach miksera, następnie zwiększyć prędkość i wyrabiać kolejne 6 minut. 3 minuty przed koniec dodać sól i pestki dyni.

Ciasto przełożyć do naoliwionej, plastikowej miski i zostawić do wyrośnięcia na 1 godzinę.
Po tym czasie ciasto złożyć, odstawić na kolejną godzinę.

Podłużny koszyk dokładnie obsypać mąką. 
Wyrośnięte ciasto przełożyć na oprószony mąką blat, delikatnie uformować bochenek, nie wybijając z ciasta zbyt dużo powietrza. Przełożyć ciasto do koszyka, złączeniem do góry.
Wstawić na noc do lodówki.

Następnego dnia wyjąć chleb z lodówki na 30 minut przed pieczeniem.

Piekarnik z blachą rozgrzać do temperatury 275 st. C. Wyjąć blachę, wyłożyć na nią chleb, odwracając koszyk i pozwalając ciastu swobodnie wypaść. Naciąć po skosie ostry nożem.

Chleb włożyć do piekarnika rozgrzanego do 275 st. C., natychmiast zmniejszyć temperaturę do 215 st. C. Parować przez 10 sekund lub wrzucić na dno piekarnika kilka kostek lodu.
Chleb piec 35-40 minut, po 20 minutach otworzyć piekarnik, wypuszczając parę.

Chleb wyłożyć na kratkę do całkowitego ostudzenia.

Smacznego!


Zostawiłam go też do wyrastania na noc w lodówce; wydaje mi się że dzięki temu ma jeszcze pełniejszy smak. Poza tym w ten sposób łatwo można go upiec na śniadanie - gwarantuję, że ten zapach największego śpiocha w mig z łóżka wyciągnie!

środa, 8 marca 2017

Egzamin, urodziny i sernik kasztanowy w polewie lustrzanej

Egzamin na wypiekacza (nie mam pojęcia, jak to przetłumaczyć, żeby nie brzmiało śmiesznie. Chodzi o pierwszy stopień nauki na cukiernika lub piekarza; właśnie po tych egzaminach wybiera się konkretną specjalność, a jeśli po jednej przyjdzie delikwentowi ochota na drugą, zaczyna właśnie od tego punktu) to nie przelewki. Sześć identycznych chlebów razowych na zakwasie bez dodatku mąki pszennej, sześć identycznych chlebów specjalnych na zakwasie lub starterze, dwa razy po dziesięć ciast z dwoma rodzajami musu lub musem i galaretką, udekorowanych polewą lustrzaną lub spryskanych czekoladą, dwa razy po dziesięć suchych ciast, czyli dowolnych wypieków, które poza lodówką mogą stać do pięciu dni, nic nie tracąc ze swojej świetności, oraz przynajmniej pięćset gramowa konstrukcja z ciasta marcepanowego. Chleb żytni przygotowuje się dnia poprzedniego, tak samo starter na chleb jasny. Jego pieczenie i cała reszta w dzień egzaminu, a na to wszystko raptem pięć godzin! Wydaje się dosyć...? Uwierzcie - nie jest! Czas pędzi jak szalony, a ostatnia godzina to czysta panika, trzęsące się ręce i uczucie, że jeszcze tyyyyle brakuje.

Nie było lekko. I oczywiście - nie zdążyłam ze wszystkim. Na szczęście błędy okazały się drobne, a połączenia smakowe, na które się zdecydowałam, z uwagi na ich oryginalność (szczególnie mus cynamonowy z wsadem z jarzębiny), zrobiły wrażenie na cenzorach. Z sali egzaminacyjnej wyszłam nie do końca usatysfakcjonowana, ale za to dużo mądrzejsza. Aż ciężko uwierzyć, ile można się dowiedzieć o sobie i ciastach w ciągu zaledwie pięciu godzin!

Tymczasem dziś w Polsce mamy święto nie tylko wszystkich kobiet (moim kochanym Czytelniczkom składam najlepsze życzenia!), ale też urodziny mojej Mamy. Dlatego pomyślałam, że ciasto, które udało mi się na egzaminie chyba najlepiej, będzie z tej okazji idealne. 

Mamy tutaj spód brownie z dodatkiem mlecznej czekolady dla złagodzenia intensywnego, czekoladowego smaku (z samą ciemną czekoladą nieco przytłaczał pozostałe elementy) oraz delikatny sernik kasztanowy pod pierzynką z musu karmelowego. Przepis na ten ostatni podpatrzyłam u Sosny, ale delikatnie zmieniłam proporcje - oryginalny miał troszkę zbyt ciągnącą konsystencję (rozumiecie, co mam na myśli...? - że pozwolę sobie zacytować ulubione zdanie mojego nauczyciela). Wierzch to karmelowa polewa lustrzana, która sprawia, że deser staje się po prostu wyjątkowy. Drobna dekoracja z karmelu zaś wynosi go na wyżyny - musicie przyznać, że prezentuje się absolutnie wspaniale. Sama jestem zachwycona i smakiem, i wyglądem. 

Z informacji praktycznych: polewy zostanie, ale żeby ładnie oblać wszystkie porcje, potrzebny jest zapas. Można też przygotować ciasto w tortownicy  o średnicy 26-28 cm i polać je całe, a dopiero później kroić na kawałki. Pamiętajcie: ogranicza Was tylko wyobraźnia... (I pory roku; próba zdobycia jarzębiny w marcu to jak szukanie igły w stogu siana...)

Sernik kasztanowy na zimno z musem karmelowym i karmelową polewą lustrzaną


Składniki:
(na formę 30x20 cm)

spód brownie:
  • 2 jajka
  • 70 g cukru
  • 10 g mąki pszennej
  • 90 g ciemnej czekolady (57%)
  • 90 g mlecznej czekolady
  • 80 g masła

sernik kasztanowy:
  • 300 g serka kremowego
  • 150 g słodzonego puree z kasztanów
  • 200 g śmietany kremówki (38%)
  • 4 listki żelatyny

mus karmelowy:
  • 2 żółtka
  • 195 g cukru
  • 30 g masła
  • 4 listki żelatyny
  • 225 g śmietany kremówki (38%)

polewa lustrzana:
  • 220 g cukru
  • 150 g glukozy w płynie
  • 230 g śmietany kremówki (38%)
  • 220 g czekolady karmelowej
  • 4 listki żelatyny

dodatkowo:
  • 100 g płatków orzechów laskowych
  • 150 g cukru

Najpierw przygotować spód:
Jajko ubić z cukrem na puszystą, jasną masę. W tym czasie rozpuścić masło i posiekaną czekoladę ciemną i mleczną. Do jajek wsypać mąkę, wymieszać. Wlać masło z czekoladą, zmiksować tylko do połączenia składników.
Masę przelać do formy wyłożonej papierem do pieczenia.

Piec w 175 st. C. przez 15-20 minut.
Ostudzić.

Żelatynę do sernika namoczyć w zimnej wodzie.
Serek i puree zmiksować na gładki krem. 150 g kremówki ubić.
Pozostałą kremówkę zagotować, zdjąć garnuszek z palnika, dodać odciśniętą żelatynę, wymieszać do jej rozpuszczenia. Powoli wlwać żelatynę do masy kasztanowej, cały czas miksując. Na końcu dodać ubitą śmietanę, delikatnie połączyć łyżką.

Spód ułożyć w szczelnie zamkniętej formie lub obręczy. Wyłożyć sernik, wyrównać powierzchnię. Zamrozić.

Przygotować mus karmelowy:
Żelatynę namoczyć w zimnej wodzie.
Żółtka i 45 g cukru ubić na puszystą, jasną masę. 
Pozostały cukier skarmelizować. Gdy nabierze dość głębokiego, brązowego koloru, dodać masło, wymieszać. Zdjąć garnuszek z palnika. Dodać żelatynę, wymieszać do jej rozpuszczenia. Na końcu powoli wlewać żółtka, cały czas miksując. 
Kremówkę ubić, delikatnie wymieszać z musem.

Mus wyłożyć na sernik, zamrozić.

Przygotować polewę lustrzaną:
Żelatynę namoczyć w zimnej wodzie. 
Cukier, glukozę i kremówkę podgrzać. Gdy cukier całkowicie się rozpuści, zdjąć garnuszek z palnika, dodać odciśniętą żelatynę, wymieszać. Gorącym płynem zalać posiekaną czekoladę, wymieszać do jej rozpuszczenia. Ewentualnie zmiksować blenderem uważając, żeby nie napowietrzyć masy.
Ostudzić do temperatury 35 st. C.

Zamrożone ciasto pokroić na 20 równych części. Ułożyć je na kratce z blachą pod spodem, polać polewą. Przełożyć na talerz, boki udekorować uprażonymi na suchej patelni orzechami.

Z pozostałego cukru ugotować karmel. Wlewać go cienkim strumieniem do lodowatozimnej wody, Natychmiast wyjmować na ręcznik kuchenny, delikatnie osuszać. Dekorować karmelem tuż przed podaniem.

Smacznego!


Mojej kochanej Mamusi składam najlepsze życzenia; oby codzienność jawiła Ci się w nieco jaśniejszych barwach, a wszystkie problemy rozwiązały się jak najszybciej (i najlepiej same, choć w takie cuda to już chyba żadna z nas nie wierzy...).

poniedziałek, 6 marca 2017

Pudding ryżowo-marchewkowy, czyli powrót do codzienności

Wróciłam!
Po naprawdę ciężkich dwóch tygodniach, które spędziłam z nosem w notatkach, w międzyczasie zaś udoskonalałam przepisy na egzamin (którymi podzielę się z Wami wkrótce, bo kilka wyszło dokładnie tak, jak sobie zaplanowałam), w końcu wróciłam do domu. Egzamin praktyczny zadałam, rachunki zaliczyłam, wyniki teorii pod koniec tygodnia, więc już za kilka dni będę mogła odetchnąć (mam nadzieję). Póki co powoli wkręcam się w tryb pracy; na szczęście, póki co, nie ma dużego ruchu w interesie i mogę powoli wejść na wysokie obroty, bez szoku pomiędzy szkolnymi a zawodowymi wymaganiami. 

Tymczasem, po tych wszystkich musach, polewach lustrzanych, psikaniu ciast czekoladą i dopasowywaniu niepasujących do siebie smaków, zapragnęłam czegoś prostego; domowego.
Natchnęły mnie koleżanki blogerki i temat na dzisiejsze wspólne gotowanie: ryż z marchewką. Kojarzy się zdecydowanie wytrawnie, nieprawdaż...? Ja jednak poszłam zupełnie w inną stronę, i przygotowałam pudding ryżowy w pomarańczowo-marchewkowym kolorze. Wyszedł boski!

Marchewka nadaje całości dodatkowej słodyczy i, oczywiście, cudnej barwy, a żeby ten dość delikatny smak nieco przełamać, dodałam odronbinę świeżego imbiru. Można dać więcej lub mniej, w zależności od upodobań, ale nie polecam zupełnie z niego rezygnować - pudding może wydawać się wtedy nieco mdły...
Idealny na śniadanie lub podwieczorek, gdy mamy ochotę na coś sycącego, kremowego i lekko rozgrzewającego, gdy wiosna już za progiem, ale zima ciągle dmucha w kark.

A jeśli macie ochotę na inne połączenia ryżu z marchewką, koniecznie zajrzyjcie do Emilii, MirabelkiMopsika i Marty.

Pudding ryżowo-marchewkowy z imbirem


Składniki:
(na 3 porcje)
  • 750 ml mleka
  • 150 g marchewki
  • 3 cm kawałek imbiru
  • 125 g okrągłego ryżu
  • 40 g cukru
dodatkowo:
  • 1 marchewka
Marchewki i imbir obrać, zetrzeć na tarce. Przełożyć do garnka, zalać mlekiem i gotować 10 minut, aż marchewka zmięknie. Zmiksować blenderem na gładką masę. Dodać ryż, gotować 45-60 minut, od czasu do czasu mieszając. Pod koniec gotowania dodać cukier. 

Ostatnią marchewkę obrać, skrobaczką zetrzeć szerokie wstążki.
Przełożyć pudding do szklanek, podawać na ciepło lub zimno z dodatkiem wstążek z marchewki.

Smacznego!

A już niedługo opowiem Wam o wielkiej zmianie, która dokonała się w naszym życiu w zeszłą sobotę. Ekscytacja sięga zenitu, uwierzcie!