wtorek, 29 listopada 2011

Dyskusyjna świąteczność limonki

Postanowiłam sobie, że Święta w domu zacznę przygotowywać od pierwszego grudniowego weekendu. Po pierwsze ten tydzień mam bardzo zapełniony (mam nadzieję, że wszystko się uda!), po drugie takie czekanie tylko jeszcze bardziej mnie nakręca. Planowanie, kupowanie, sprzątanie, pieczenie, dekorowanie, później ubieranie choinki i pakowanie prezentów - uwielbiam! I chcę celebrować każdą chwilę. Bo potem znów będę musiała czekać rok... 

Ostatnio w ręce mi wpadła gazeta Pyszne ciasta na Boże Narodzenie, i wiedziałam, że muszę z niej coś przygotować. Ogólnie ten numer udał się twórcom znakomicie - jest tam cała masa wspaniałych przepisów, najchętniej przygotowałabym większość z nich - co, mimo wszystko, dość rzadko się zdarza. Nie są trudne, czasochłonne, składniki są ogólnodostępne, no i na zdjęciach prezentują się bosko. Na pierwszy ogień poszło babkowe ciasto limonkowo-rumowe - według mnie jakoś mało świąteczne... Ale biały lukier sprawił, że wygląda jak oblodzone, więc niech będzie, że na Święta też się nada. Limonka i biały rum to bardzo smaczne, ciekawe połączenie (mi kojarzące się głównie z mojito), choć w tym akurat cieście rumu jest jak na lekarstwo, i nie czuć go za specjalnie. Za to limonkowy lukier jest jak najbardziej na miejscu i świetnie pasuje do całości. 
Ciasto nam posmakowało (ja nadal nie mogę wyjść z podziwu nad samą sobą, że udał mi się kolejny ucieraniec), choć - jak to babka - najwilgotniejsze nie jest... Dlatego należy je dobrze nasączyć (ale nie za mocno, bo się może zzakalcować) i podawać najlepiej z kubkiem gorącej herbaty... Z cytryną. W takim zestawieniu jest naprawdę świetne. Puchate i delikatne - świetnie się u nas sprawdziło jako podwieczorek. 

Limonkowe ciasto z rumem


Składniki:
(na tortownicę z kominkiem o średnicy 26 cm)

  • 175 g miękkiego masła
  • 175 g jasnego brązowego cukru
  • 4 jajka
  • 250 g mąki pszennej
  • 80 g mąki ziemniaczanej
  • 2 łyżeczki proszku do pieczenia
  • 2 łyżki białego rumu
  • sok z 1 limonki
  • skórka otarta z 1 limonki

dodatkowo:
  • 2 łyżki ekstraktu z limonki

lukier:
  • 150 g cukru pudru
  • 2-3 łyżki soku z limonki
  • 1 łyżeczka galaretki o czerwonym kolorze (proszek)
  • 1 łyżeczka galaretki o zielonym kolorze (proszek)
  • 1 łyżeczka jasnego brązowego cukru

Masło utrzeć z cukrem na puszystą jasną masę. Po jednym wbijać jajka, dokładnie miksując po każdym dodaniu. Mąki przesiać z proszkiem do pieczenia. Sok i skórkę z limonki wymieszać z rumem. Dodawać partiami do masy na zmianę składniki suche i mokre, cały czas miksując (na najniższych obrotach).

Formę do ciasta wysmarować masłe i obsypać bułką tartą.
Ciasto rónomiernie wyłożyć do tortownicy, wyrównać powierzchnię łyżką.

Piec 30-35 minut w 175 st. C.

Ciasto studzić 10 minut w formie, następnie wyłożyć na kratkę, skropić ekstraktem i pozostawić do całkowitego ostygnięcia.

Cukier puder przesiać, utrzeć z sokiem z limonki na gładki, gęsty lukier. Polukrować ciasto.
Przed zastygnięciem lukru posypać brązowym cukrem i galaretkami.

Smacznego!


Nad zatokę się jednak nie wybraliśmy - jak D. wrócił było już ciemno, i, nie ukrywam, w takim zimnie nie mieliśmy ochoty na długie spacery. Zdecydowanie lepiej posiedzieć w domu przy mlecznym świetle ulubionej lampki, z kubkiem gorącej herbaty w zasięgu ręki. 

poniedziałek, 28 listopada 2011

We dwie raźniej

Już jakiś czas temu Maggie znalazła na BBC Good Food przepis na tartę. Kiedy go pokazała, z zachwytu niemal oblizałam monitor! Kruchy, cynamonowy spód, a w roli nadzienia pyszne, kakaowe brownie z czekoladą i orzechami. No i jak tu nie dać się uwieść...? Wiedziałam, że prędzej czy później spróbuję. Maggie zmotywowała mnie do prędzej, proponując wspólne pieczenie. Zgodziłam się bez chwili namysłu! Bo jak tu się nie zgodzić...? 
Tartę upiekłam w sobotę popołudniu, wczoraj wieczorem NS załapał się na ostatni kawałek (czym był bardzo zbulwersowany i aż wstyd mi się zrobiło, że nie mam więcej, żeby go poczęstować). Wszystkim nam bardzo smakowało - no bo jak brownie może nie smakować...? Jest dość ciężkie, z cudownie rozpływającymi się kawałkami czekolady, kiedy jest ciepłe. Podałam z moimi ostatnio ulubionymi lodami orzechowymi - ciepło-zimny kontrast wywołał odpowiednie wrażenie na naszych kubkach smakowych. Chrupiące orzechy dopełniły całości.

Poczyniłam kilka drobnych zmian - orzechy trochę inne, cukru nieco mniej... Wyszło bosko! Gwarantuję - nie będziecie się mogli oderwać (a jeśli coś gdzieś tam w środku będzie podpowiadało Wam, że już się najedliście, zagłuszcie to - jak ja - jeszcze tylko jednym, malutki kawałeczkiem...).

Tarta brownie


Składniki:
(na tortownicę o średnicy 22 cm)

spód:
  • 175 g mąki pszennej
  • 85 g zimnego masła
  • 25 g cukru
  • 1 łyżeczka cynamonu
  • 3-4 łyżki zimnej wody

masa:
  • 3 jajka
  • 200 g jasnego brązowego cukru
  • 1 łyżeczka ekstraktu z wanilii
  • 175 g masła
  • 50 g mąki pszennej
  • 50 g kakao
  • 50 g orzechów laskowych
  • 50 g ciemnej czekolady (50%)

Mąkę przesiać do miski, wymieszać z cukrem i cynamonem. Dodać pokrojone w kostkę masło, wyrobić na kruszonkę. Po łyżce wlewać wodę, zagnieść gładkie ciasto. 
Uformować kulę, zawinąć w folię spożywczą i schłodzić w lodówce przez 30 minut.

Spód tortownicy wyłożyć papierem do pieczenia. Ciastem wylepić formę, formując 3centymetrowy brzeg. Schłodzić w lodówce przez 15 minut.
Ciasto gęsto ponakłuwać widelcem.

Podpiec w 180 st. C. przez 15 minut.
Ostudzić.

Masło rozpuścić i wystudzić.
Orzechy i czekoladę posiekać.
Białka ubić na sztywną pianę, pod koniec partiami wsypując cukier. Ubijać, aż cukier się rozpuści. Po jednym dodawać żółtka. Wlać ekstrakt, połączyć. Wąskim strumieniem wlewać masło, cały czas miksując.
Mąkę przesiać z kakao, po łyżce wsypywać do masy, nie przerywając miksowania.
Wsypać orzechy i czekoladę, delikatnie wymieszać łyżką.

Masę przełożyć na podpieczony spód, wyrównać powierzchnię łyżką.

Piec w 180 st. C. przez 30-40 minut.
Podawać ciepłe z lodami lub ostudzone z bitą śmietaną.

Smacznego!

Po szaro-burym weekendzie dziś mamy sporo słońca i naprawdę przyjemną pogodę. Jeśli D. wróci z pracy jak jeszcze będzie jasno, namówię go na spacer nad zatokę - mimo, że tak blisko, bardzo dawno już tam nie byłam. A muszę przyznać, że rozlewająca się aż po horyzont woda działa na mnie wyjątkowo uspokajająco...

piątek, 25 listopada 2011

Na pobudzenie - kawa

Zima powoli zaczyna zwiastować swoje przybycie. U nas objawia się to coraz mroźniejszym powietrzem i porannym szronem na samochodzie. Ogrzewamy się gorącą herbatą i olejkiem cynamonowo-jabłkowym, który sprawia, że w domu pachnie Świętami. Wczoraj aż zapiszczałam z radości, kiedy w drodze do pracy zobaczyłam, że na ogromnej choince na głównej ulicy świecą się lampki (wieczorem już były zgaszone - chyba tylko sprawdzali, czy będą działać... Ale najważniejsze, że już coś w tym kierunku robią). Pozostałe dekoracje będą cieszyć podczas wieczornych spacerów ciepłym blaskiem już od pierwszego grudnia. Ach! Nie mogę się doczekać. Póki co zadowalam się choinką na dachu Jobcenter, na którą patrzę co wieczór przed zaśnięciem. 
Jeśli chodzi o Święta - jestem maniaczką. Kocham wszystkie lekko kiczowate ozdoby, zapach przyprawy do piernika, długie, ciemne wieczory przy świecach i wesoło pląsających po ścianach cieniach. Z dużym wyprzedzeniem robię listę prezentów i kupuję kartki, żeby zrobić niespodzianki moim bliskim. Uwielbiam świąteczną atmosferę, te wszystkie zapachy, śnieg, mróz... 
Czekam.

Póki co, zanim jeszcze zabiorę się za typowo świąteczne wypieki, przygotowałam galaretki kawowe. Przez przypadek znalazłam je na BBC Good Food, i po prostu wiedziałam, że muszę je przygotować. D. uwielbia wszystko, co kawowe, więc nie mogłam go pozbawić potencjalnego źródła przyjemności.
Efekt? Niezły. Choć moim zdaniem w oryginalnym przepisie jest zdecydowanie za dużo syropu - jest mega, mega słodki, i na porcję w zupełności wystarczą dwie łyżki. Inaczej nie będzie czuć smaku samej galaretki, a subtelna nuta kardamonu zniknie w morzu kawy z cukrem. Ja zrobiłam syrop z oryginalnych proporcji, ale w przepisie poniżej podaję zmniejszone o połowę - a sądzę, że i tak trochę zostanie na słodzenie kawy. 
Przy kolejnej okazji, jeśli się taka nadarzy, przygotuję samą galaretkę (która jest bardzo smaczna, choć dość długo tężeje), a syrop pominę - aż taka słodycz według mnie jest nieco przesadzona. Choć D. i NS nie narzekali, tylko błyskawicznie pochłonęli swoje porcje - więc jeśli lubicie słodką kawę z mlekiem, ten deser jest dla Was.

Kremowe galaretki kawowe


Składniki:
(na 4 porcje)
  • 4 listki żelatyny
  • 285 ml śmietany kremówki (38%)
  • 50 g cukru
  • 4 ziarna kardamonu
  • 300 ml mocnej kawy

syrop kawowy:
  • 100 ml mocnej kawy
  • 100 g cukru
  • 1 łyżka likieru kawowego

Żelatynę namoczyć w zimnej wodzie (woda musi dokładnie zakrywać listki). Śmietankę zagotować z cukrem i lekko zmiażdżonymi ziarnami kardamonu. Zdjąć z ognia, kardamon wyjąć. Dodać dobrze odciśniętą żelatynę, wymieszać do jej rozpuszczenia. Wlać kawę, wymieszać, ostudzić.
Chłodną mieszaninę rozlać rónomiernie do czterech szklanek, wstawić do lodówki na noc, aż całkowicie stężeje.

Zagotować kawę z cukrem. Kiedy cukier już zupełnie się rozpuści, pogotować jeszcze 3-5 minut. Zdjąć z ognia, ostudzić. Wlać likier, wymieszać, schłodzić w lodówce.

Przed podaniem na każdą galaretkę wylać nieco syropu (ilość wedle uznania).

Smacznego!


Brr... Ciemno dzisiaj jakoś wyjątkowo, zimno, i w dodatku się nie wyspałam. Wczoraj wypiłam po południu dwie kawy i zjadłam porcję tego właśnie deserku (a użyłam do niego naparu naprawdę mocnej kawy), więc później przewracałam się w łóżku z boku na bok nie mogąc zasnąć. Jak już mi się udało, śniło mi się mnóstwo dziwnych rzeczy. Choć jedna bardzo przyjemna też była. Ogólnie jestem po długiej i dość męczącej nocy, i nie mogę doczekać się popołudnia - powrót z pracy, spacer z psą, gorący prysznic, pieczenie ciasta, i może jakaś mała drzemka... 
A potem jeszcze tylko dwa dni pracy i weekend.

wtorek, 22 listopada 2011

Czekolady mi się chce...

Czekolady mi się chce! Prawdopodobnie przez aurę - w Danii zaczął się czas mgieł. Kiedy wstaję o siódmej jest jeszcze ciemno, i horyzont niknie we mgle. Gdy o siedemnastej wychodzę z psą na spacer, stan rzeczy jest dokładnie taki sam. Wieża kościoła wygląda dość upiornie, latarnie w charakterystycznej, mglistej poświacie są przerażające, klimat jak z XIX-wiecznej powieści. Czekam, kiedy zza rogu nieśmiało wychyli się Kuba Rozpruwacz. Idąc główną, wybrukowaną ulicą, słysząc własne zadziwiająco głośne kroki odbijające się echem od kamienic, mimo nowoczesnych sklepów i reklam mam wrażenie, że kobieta właśnie wyłaniająca się z mgły kilka kroków przede mną będzie ubrana w krynolinę, a towarzyszący jej mężczyzna uchyli cylindra. Za każdym razem czuję się lekko zawiedziona widząc dżinsy i puchową kurtkę. 
Właśnie dlatego potrzeba mi czekolady. Na odegnanie szarości i mgły. Bo choć ma w sobie pewną magię, która co roku potrafi mnie zauroczyć, to siedząc w domu i patrząc przez okno na zamglone miasto chcę czuć słodki zapach wydobywający się z piekarnika. Połączenie horroru z sielanką.

Kiedy zobaczyłam to ciasto w książce Czekoladowy świat wiedziałam, że to ideał. Co prawda jestem niemal pewna, że zdjęcie w książce przedstawia inny wypiek, niemniej to również jest pyszne. Tam było ciasto czekoladowe pod bezową pierzynką, u mnie ciasto z czekoladą... Pod bezową pierzynką. Słodkie, mocno czekoladowe, z chrupiącą bezą na wierzchu - rozpływa się w ustach. Kruchy spód też by się z pewnością tutaj sprawdził. Tak czy inaczej - pysznie jest! I choć należałoby poczekać, aż ostygnie, pierwszy kawałek zjadłam na ciepło. Mmm... Ta półpłynna czekolada, mięciutkie ciasto i beza... Rewelacja! Ciasto jest ogólnie dość ciężkie i konkretne - jeden czy dwa kawałki w zupełności zaspokoją ochotę na czekoladę na dłuższą chwilę. Koniecznie musicie spróbować - osłodzi dni nie tylko mgliste, ale i wietrzne czy deszczowe.

Batoniki bezowe



Składniki:
(na formę 31x21 cm)
  • 225 g miękkiego masła
  • 150 g jasnego brązowego cukru
  • 2 żółtka
  • 1 łyżka wody (w temperaturze pokojowej)
  • 1 łyżeczka ekstraktu z wanilii
  • 340 g mąki pszennej
  • 1/2 łyżeczki soli
  • 1 łyżeczka sody oczyszczonej

dodatkowo:
  • 170 g ciemnej czekolady (50%)

beza:
  • 2 białka
  • 110 g białego cukru

Masło utrzeć na puszystą masę z cukrem. Po jednym wbijać żółka, dokładnie miksując po każdym dodaniu. Wlać wodę i ekstrakt, utrzeć.
Mąkę przesiać do osobnej miski z sodą, wymieszać z solą. Partiami dodawać do masy maślanej, miksując na najniższych obrotach miksera.

Blachę wyłożyć papierem do pieczenia, wyłożyć ciasto i równomiernie rozprowadzić.
Czekoladę posiekać i posypać nią ciasto.
Białka ubić na sztywną masę, pod koniec ubijania partiami wsypując cukier. Wyłożyć na czekoladę, równomiernie rozprowadzając masę na całej powierzchni ciasta.

Piec w 150 st. C. 35-40 minut.
Wystudzić, pokroić na niewielkie prostokąty.

Smacznego!


A zdjęcia? Bardzo ciężko się robi (szczególnie komuś, kto ogólnie tego robić nie potrafi). Dlatego teraz większość będzie w tonacji ciepło-kremowej mojej kuchennej lampy. Mam nadzieję, że mimo wszystko będą wystarczająco apetyczne.

sobota, 19 listopada 2011

Wspólne pichcenie - pudding ryżowy

Jakiś czas temu Szanowne Koleżanki Blogerki zaproponowały mi udział we wspólnym gotowaniu. Zdecydowałyśmy się na pudding ryżowy - rzecz prostą i pyszną. Postanowiłyśmy też nie wybierać wspólnie przepisu - dzięki temu wprowadzony został element zaskoczenia - nie wiemy, co przygotowały pozostałe Kobietki (i Kolega - zawsze miło być rodzynkiem, nieprawdaż?). 

Miałam przyjemność gotować z: Eweliną, Panną Malwinną, EmmąPluskotką, Ilonką, Shinju, Maggie, PeląDobromiłą oraz Michałem. Bardzo Wam dziękuję; mam nadzieję, że niedługo uda nam się to powtórzyć.

Kilka słów o samym puddingu - mój jest karmelowy, bo akurat taki budyń znalazłam w czeluściach szuflady. Chciałam przygotować coś podobnego do ulubionego sklepowego deseru D. Z wierzchu ryż w delikatnym sosie, pod spodem niespodzianka w postaci kilku łyżek budyniu. Mmm... Pycha! 
Żeby zmienić smak, wystarczy użyć innego budyniu - możliwości jest mnóstwo. Z pewnością każdy znalazłby coś dla siebie. Nam wersja karmelowa bardzo przypadła do gustu - słodka, ale nie przesłodzona, delikatna i ogólnie bardzo smaczna. 

Serdecznie polecam wersję swoją i Koleżanek i Kolegi - o ile ich znam, każdy wymyślił coś wystrzałowego!

Ryżowy pudding karmelowy z budyniem



Składniki:
(na 3 spore porcje lub 4 nieco bardziej standardowe)
  • 100 g ryżu
  • 800 ml mleka
  • 60 g cukru
  • 5cm kawałek skórki cytrynowej

dodatkowo:
  • 15 g budyniu karmelowego (proszek)
  • 100 ml mleka

budyń:
  • 100 ml mleka
  • 10 g budyniu karmelowego (proszek)
  • 10 g cukru

800 ml mleka zagotować z cukrem i skórką z cytryny. Skórkę usunąć, wsypać dobrze wypłukany ryż, gotować przez 35-45 minut, od czasu do czasu mieszając.
w 100 ml mleka rozmieszać 15 g proszku budyniowego, wlać do ryżu, dobrze wymieszać. Zagotować, zdjąć z ognia i ostudzić.

80 ml mleka zagotować z cukrem, w 20 ml rozpuścić proszek budyniowy. Wlać budyń do mleka, zagotować, cały czas mieszając. Zdjąć z ognia, przestudzić.

Jeszcze ciepły budyń wylać do szklanek, ostudzić (dzięki kożuchowi ryż nie wymiesza się z budyniem). Na wierzch delikatnie wyłożyć masę ryżową. Schłodzić w lodówce przed podaniem.

Smacznego!

Dziś obchodzimy z D. trzecią rocznicę - z jednej strony nie mogę uwierzyć, że to już trzy lata, z drugiej - mam wrażenie, jakbyśmy znali się od zawsze. Cóż... Bywało lepiej i gorzej (jak w każdym związku), ale cały czas nie mamy siebie dość, świetnie się ze sobą czujemy i bawimy. 

Dziękuję za wszystko, mam nadzieję, że cieszysz się z tego tak samo jak ja.

piątek, 18 listopada 2011

Najprościej

I kolejny przepis - nie przepis. Nie to, żebym nie miała czasu... Ale ostatnio zaczynam odkrywać uroki rzeczy prostych. Przygotowanie tortu śliwkowego było ciekawym doświadczeniem, a i efekty były znakomite, ale czasem chce się czegoś teraz, zaraz, już. Na taką potrzebę najlepsze jest - moim zdaniem - ciasto francuskie. Zawsze mam mrożone w domu, bo nigdy nie wiadomo, kiedy się przyda. W najprostszej wersji wystarczy jajko i trochę cukru, kilkanaście minut pieczenia, i gotowe - słodkie ciasteczka zaspokajające nagłą potrzebę. 
Kiedy mieli nas odwiedzić A. i K. przygotowałam takie cośki nie tylko dlatego, że pieczenie babki zajęło mi mnóstwo czasu. K. po prostu to lubi! A wiadomo, że sprawić frajdę gościom jest zadaniem niezwykle istotnym. W związku z tym dorzuciłam jeszcze jabłka, żeby było nieco bardziej soczyście, i już! Nikt nie potrzebował niczego więcej, ciasteczka rozeszły się błyskawicznie! I wszystkim bardzo smakowały. Lekkie, chrupiące ciasto i pyszne, miękkie owoce - po prostu rewelacja. I co ważne - dla każdego. Nie znam nikogo, kto by takich ciasteczek nie upiekł. A są naprawdę efektowne - napuszone bardzo dumnie prezentują się na talerzu.

Oczywiście - można dodać cynamon, kardamon, czy cokolwiek, co przyjdzie Wam do głowy. Ja tym razem wolałam nie eksperymentować - K. jest jednak klasykiem. Jabłka można zastąpić gruszkami, brzoskwiniami, kiwi - czymkolwiek! - a nawet dżemem. Lub twarogiem. Możliwości są miliony - ogranicza nas tylko własna wyobraźnia.

Ciastka francuskie z jabłkami



Składniki:
(na 12 sztuk)
  • 450 g ciasta francuskiego

dodatkowo:
  • 1 duże jabłko
  • 1 jajko
  • 20 g cukru

Ciasto rozmrozić, pokroić na 12 równych kwadratów. 
Jabłko obrać, pokroić na ćwiartki, wyciąć gniazda nasienne. Pokroić w cienkie plastry.

Kwadraty ułożyć na blasze wyłożónej papierem do pieczenia. Kawałki jabłek ułożyć w wachlarze, brzegi ciastek posmarować roztrzepanym jajkiem, posypać cukrem.

Piec w 200 st. C. przez 15 minut.
Ostudzić na kratce.

Smacznego!



Panowie od okien wymienili mi parapety, zalepili większość dziwnych dziur, pochowali watę i gąbki, i muszę powiedzieć, że wygląda to teraz całkiem przyzwoicie (nie licząc kilku drobiazgów, z którymi będziemy musieli powalczyć sami). Mimo wszystko nie mogę się doczekać, kiedy wreszcie skończą z dachem, żebym rano mogła spokojnie pospać, do, powiedzmy, ósmej... O ile w dni, kiedy muszę iść do pracy, wstawanie przed siódmą ma sporo zalet, o tyle w wolny poniedziałek już niekoniecznie... Bo ja jestem stworzenie spać lubiące bardzo, szczególnie ranem. Ale co tam! Do marca zleci...

czwartek, 17 listopada 2011

Duet idealny

To, o czym chcę dzisiaj napisać, to tak naprawdę nie jest przepis. Ilości są orientacyjne, ot, po prostu akurat tyle miałam w domu. Poza tym czegoś, czego się nie piecze, i zawiera raptem dwa składniki, nie można nazwać daniem. Deserem...? Nie wiem. U mnie będzie to deser właśnie, gdyż żadna inna nazwa nie przychodzi mi do głowy. Jedliśmy we wtorek po obiedzie, więc chyba deser... Nieistotne! Ważny jest smak - a ten powala. Mówię Wam!
Pierwszy raz spróbowałam tego połączenia mniej więcej miesiąc temu, kiedy zaserwowano nam taką sałatkę w pracy na lunch. Nie byłam pewna, czy w ogóle chcę spróbować, ale stwierdziłam, że najwyżej wydłubię sobie to, co mi smakuje... I wiecie co? Zakochałam się od pierwszego kęsa! Słodki arbuz ze słoną fetą to duet idealny! Teraz jeszcze chwilę będę piać z zachwytu, więc jeśli Was to nudzi, to przejdźcie po prostu do kolejnego akapitu. 
Niby takie proste, a jednak nigdy na to nie wpadłam. Tu nie potrzeba nic więcej - żadnego sosu, żadnych dodatków. Prostota w czystej formie. Ja trafiłam do nieba...

W mojej wersji użyłam tiger watermelon, którego znalazłam na targu. Jednak sprawdzi się tu każdy - byleby był słodki. A tradycyjny, czerwony arbuz zachwyci patriotycznym, wyrazistym kolorytem. Smakuje nieco inaczej, ale też cudownie pysznie. Polecam - robi się błyskawicznie, a zaskakuje oryginalnością.

Arbuz z fetą




Składniki:
(na średniej wielkości miskę)
  • 1,5 kg arbuza
  • 325 g fety (waga po odsączeniu)

Arbuza obrać ze skóry, pozbawić pestek, pokroić w średniej wielkośći kostkę. 
Ser pokroić w kostkę, lub, jeśli mamy krojony, odsączyć na sitku.
Wymieszać arbuza z fetą, schłodzić przed podaniem.

Smacznego!

Ot, taki krótki wpis. Wielu z Was z pewnością zna to połączenie, i ten wpis nie będzie niczym odkrywczym, ale wierzę, że gdzieś tam są tacy jak ja - których trzeba poprowadzić za rękę w kierunku rzeczy banalnych. A takie też są potrzebne. I smaczne!

środa, 16 listopada 2011

O zupie z kaki i roladzie z pieczarkami

Wczoraj miałam wolne. Ostatni dzień mojego długiego weekendu postanowiłam dobrze wykorzystać, i sprawić przyjemność moim Panom jakimś dobry obiadkiem. Długo się zastanawiałam, przeglądałam zawartość lodówki i stron internetowych w poszukiwaniu inspiracji. Tak oto trafiłam do Violi, i kiedy zobaczyłam jej zupę z persymon wiedziałam, że muszą ją zrobić. Traf chciał, że kiedy byliśmy ostatnio na bazarze, kupiłam dokładnie sześć owoców kaki... Takim zrządzeniom losu nie wolno się sprzeciwiać! Zupę przygotowałam od razu - wyszła gęsta, kremowa, nieco słodkawa i pachnąca kolendrą (do zupy dodałam sproszkowanej, którą uwielbiam, i która moim zdaniem świetnie tu pasuje). Ogólnie przepisem i jego efektami jestem zachwycona i uważam, że wieść o takich pysznościach szerzyć należy. Dlatego mimo, że nie zupa jest głównym tematem wpisu (nie umiem ładnie sfotografować zupy. Nie umiem - i już), postanowiłam poświęcić jej akapit. Spróbujcie - warto! Jeśli lubicie krem marchewkowy czy dyniowy - ten też Wam zasmakuje.

Teraz przejdę do meritum, czyli wczorajszego dania głównego. Po długim i ciężkim dniu pracy Panowie samą zupką by się nie najedli... Myślałam więc dalej. Miałam pół kilo pieczarek, które kupuję rzadko, ale tym razem jakimś dziwnym trafem znalazły się w koszyku. Może tarta...? Nie, nie miałam chęci na kruche... I wtedy mnie olśniło. Drożdżowe! Zawsze pyszne. A kiedy ma się cały dzień wolny, aż grzech nie skorzystać. Wykorzystałam przepis z rolady ze szpinakiem - ciasto znów wyszło pyszne - z zewnątrz przypieczone i chrupiące, w środku miękkie. A pieczarki podduszone w czerwonym winie w roli nadzienia sprawdziły się świetnie! Polecam tak samo jak zupę - niebo w gębie! W dodatku bardziej uniwersalne, bo Panowie byli zachwyceni. I najedzeni też.

Rolada drożdżowa z pieczarkami


Składniki:
(na 1 dużą roladę)

ciasto:
  • 500 g mąki pszennej
  • 25 g świeżych drożdży
  • 280 ml letniej wody
  • 30 ml oliwy
  • 1 łyżeczka cukru
  • 1 łyżeczka soli

farsz:
  • 500 g pieczarek
  • 1 duża cebula
  • 40 g masła
  • 125 ml czerwonego wytrawnego wina
  • 1 łyżeczka soli
  • 1 łyżeczka pieprzu
  • 1 łyżka suszonego tymianku
  • 1 łyżka octu balsamicznego

dodatkowo:
  • 1 jajko

Mąkę przesiać do dużej miski. Zrobić wgłębienie, w które wkruszyć drożdże. Zasypać cukrem, zalać połową wody i odstawić na 15 minut w ciepłe miejsce.
Do miski z mąką dodać resztę wody i sól, zagnieść. Wlać oliwę, zagnieść gładkie, nieklejące się ciasto.
Uformować kulę, włożyć do miski, przykryć czystą ściereczką. Odstawić na 1 godzinę do podwojenia objętości.

Pieczarki obrać, pokroić w plasterki. Cebulę obrać, pokroić w kostkę. 
Na patelni rozpuścić masło, wrzucić cebulę, zeszklić. Dodać pieczarki, podsmażyć 5 minut. Wlać wino, dusić pod przykryciem 15 minut, od czasu do czasu mieszając.
Zdjąć pokrywkę, wsypać sól, pieprz i tymianek, smażyć, aż większość płynu odparuje (nadzienie powinno być gęste, nieowdnite). Wlać ocet, wymieszać.
Zdjąć z ognia i ostudzić.

Wyrośnięte ciasto krótko wyrobić, rozwałkować na prostokąt o wymiarach 30x35 cm. Nałożyć farsz, zostawiając 2 cm wolne z każdego brzegu. Zwinąć wzdłuż dłuższego brzegu ciasno w roladę, końcówki skleić i podwinąć pod spód.
Ułożyć na blasze wyłożonej papierem do pieczenia złaczeniem do dołu.

Odstawić na 20 minut.

Jajko roztrzepać. Posmarować wierzch ciasta.

Piec w 190 st. C. 25-30 minut, aż nabierze złotobrązowego koloru.
Podawać ciepłe.

Smacznego!

Wieczorem oczywiście cieszyliśmy się nowym nabytkiem - taki telewizor to naprawdę duża frajda! Mimo, że tak naprawdę to tylko zbędny gadżet, fajnie jest go mieć. Filmy w domowym zaciszu zdecydowanie zmieniają klimat...

wtorek, 15 listopada 2011

Śliwki po raz pierwszy

Miałam śliwki. Całkiem sporo, choć bez przesady. Część po prostu zjadłam, bo je lubię bardzo. To takie specyficzne owoce - albo się je kocha, albo nienawidzi. Surowe smak mają zupełnie inny od tych przetworzonych - jak byłam młodsza bardzo ciężko było mi uwierzyć, że powidła naprawdę są zrobione ze śliwek. Cóż... Dzisiaj to po prostu wiem (dzieciństwo ma w sobie pewną magię...). W każdym razie uwielbiam takie prosto z drzewa - na Dziadkowej działce było kilka śliw - mogłam je zjadać kilogramami, a Babcia pilnowała, żebym - broń Boże! - nie popiła ich zimną wodą. Dziś działki już nie ma, a śliwki muszę kupować. Tak czy inaczej - smaczne bardzo były.

Nie samymi śliwkami jednak człowiek żyje - część trzeba było przetworzyć. Drożdżówka czy tarta ze śliwkami to klasyka, sernik jest pyszny, ale miałam chęć na coś innego. Szukałam, wertowałam, aż w końcu wypatrzyłam przepis w gazecie Pieczenie jest proste nr 4/2009 (tak, naprawdę lubię tą serię). Nie namyślając się długo - przystąpiłam do działania. Efekt - rewelacja! Spód to ciasto ucierane (znów się udało!), wierzch to to samo ciasto przykryte słodką, kruchą bezą. Środek to oczywiście lekko podgotowane śliwki przykryte kisielem i grubą warstwą pysznego, winnego kremu. Gastronomiczna poezja! 
Ciasto nie jest trudne w wykonaniu, ale zajmuje trochę czasu - wszystko, co gorące, musi najpierw wystygnąć, a całość musi przeleżeć w lodówce przynajmniej kilka godzin, żeby ładnie się scaliła. Smak jest zaskakujący - śliwki w tortach chyba jednak nie są zbyt popularne. U mnie było to zwykłe ciasto do kawy, ale prezentuje się naprawdę świetnie, i z powodzeniem może wystąpić w roli jesiennego tortu na większej imprezie.

Kosztować go miał okazję Kuzyn moich Panów, i usłyszałam ten specyficzny komplement - jak ze sklepu! Hmm... W mniemaniu wielu osób jest to jeden z najbardziej komplementowych komplementów, jakim można obdarzyć ciasto. Mnie nie przestanie zadziwiać nigdy.

Grunt, że smakowało.

Tort śliwkowy z bezą


Składniki:
(na tortownicę o średnicy 26 cm)

ciasto:
  • 125 g miękkiego masła
  • 150 g cukru
  • 2 łyżeczki cukru waniliowego
  • 1/4 łyżeczki soli
  • 5 żółtek
  • 150 g mąki pszennej
  • 2 łyżeczki proszku do pieczenia
  • 30 ml mleka

beza:
  • 3 białka
  • sok z 1/2 cytryny
  • 130 g cukru
  • 25 g płatków migdałowych

masa śliwkowa:
  • 500 g śliwek
  • 300 ml soku winogronowego
  • opakowanie kisielu o czerwonym kolorze (40 g)
  • 55 ml zimnej wody

krem:
  • 300 ml czerwonego półwytrawnego wina
  • 200 ml soku winogronowego
  • 75 g cukru
  • 1 cytryna
  • 1 opakowanie budyniu śmietankowego (40 g)
  • 2 łyżeczki żelatyny
  • 2 łyżki zimnej wody
  • 300 ml śmietany kremówki (38%)

Masło utrzeć z cukrem, cukrem waniliowym i solą na puszystą, jasną masę. Po jednym wbijać żółtka, dokłądnie miskując po każdym dodaniu. Mąkę przesiać z proszkiem do pieczenia. Partiami dodawać do ciasta, na zmianę z mlekiem.

Spody 2 tortownic wyłożyć papierem do pieczenia. 
Ciasto podzielić na pół, wyłożyć do foremek, równomiernie rozprowadzić łyżką.

Piec w 200 st. C. przez 25 minut.

W tym czasie ubić na sztywno białka, pod koniec partiami wsypując cukier. Wlać sok z cytryny, połączyć.
Wyjąć jedną z tortownic, rozprowadzić na wierzchu masę bezową, posypać płatkami migdałowymi.

Piec w 175 st. C. przez 25 minut.
Wyjąć obie tortownice, rozpiąć obręcze i wystudzić ciasto.

Śliwki umyć, przekorić na połowy i usunąć pestki. 
Sok zagotować, poddusić w nim owoce przez 3-4 minuty.
Odcedzić, wystudzić.

Kisiel wymieszać z wodą, powoli wlewać do gotującego się soku, cały czas mieszając. Pogotować jeszcze chwilę, ostudzić.

Spód ciasta (bez bezy) ułożyć na dnie formy, zamknąć obręcz. Wyłożyć śliwki, na wierzch wylać kisiel rozprowadzając tak, żeby dokładnie zakrywał wszystkie owoce.

Żelatynę namoczyć w zimnej wodzie.
Budyń rozprowadzić w 100 ml soku winogronowego.
Wino, resztę soku, cukier, skórkę otartą z cytryny i sok z niej wyciśnięty zagotować. Odlać kilka łyżek, w których rozpuścić żelatynę.
Do gotującego się płynu wąskim strumieniem wlać budyń, cały czas mieszając. Zdjąć z ognia, dodać żelatynę, dokładnie wymieszać i odstawić do całkowitego ostudzenia.

Kremówkę ubić na sztywno, połączyć z kremem. Masę wyłożyć na kisiel, przykryć wierzchem ciasta (z bezą).

Wstawić do lodówki na 2-3 godziny.

Smacznego!

Poza tym chciałabym się podzielić pewną nowiną. Otóż uczyniliśmy krok w kierunku normalności, i sprawiliśmy sobie telewizor. Kiedy Panowie zasapani wkulali się do korytarza z ogromnym pudłem, byłam w lekkim szoku. Cóż - Phillipek robi wrażenie swoimi 52 calami... Teraz filmy będzie można oglądać prawie jak w kinie. Do tego Wii, i coś mi się wydaje, że Chłopcy przestaną zamykać się w swoich pokojach...

poniedziałek, 14 listopada 2011

I znów się udało

Wczoraj mieliśmy gości. Byli też w sobotę, a kolejni będą dzisiaj, ale najpierw chciałam pochwalić się ciastem na niedzielę. Przyjechali do nas kolega chłopaków z pracy z narzeczoną, trzeba więc było upiec coś dobrego. I o ile A. jest kobietą wyrozumiałą i niemarudzącą, o tyle K. jest niezwykle wręcz wybredny. Nie przepada za słodyczami, więc żeby coś zjadł, trzeba się naprawdę postarać. Kiedyś, dawno, dawno temu, pochwalił ciasto, które pojawiło się na blogu jako jedno z pierwszych. Z pozoru zwykłe, ucierane, kryjące w sobie zaskakujący smak. Szukałam więc czegoś podobnego. W gazetce Pieczenie jest proste nr 2/2008 znalazłam przepis na zwykłą babkę ucieraną. Właściwie to babeczkę - porcja jest malutka, ale ponieważ najsmaczniejsza jest w dniu przygotowania, nie jest to wadą. I chyba zacznę wierzyć, że w końcu ciasta ucierane mnie polubiły - kolejny wypiek, który udał się doskonale! Ani śladu zakalca czy innych tego typu strasznych niespodzianek. Wyszła naprawdę smaczna, niezbyt słodka, przyjemnie zaskakująca rodzynkami i skórką cytrynową oraz delikatnym aromatem rumu. Mogę polecić z czystym sumieniem każdemu. U nas zniknęła szybciutko.

Przygotowałam ją w formie o średnicy 20 cm, bo nie mam mniejszej. W przepisie polecano 16centymetrową i myślę, że jest to całkiem niezłe rozwiązanie - będzie nieco wyższa i bardziej reprezentacyjna.

Klasyczna babka ucierana



Składniki:
(na formę do babki o średnicy 20 cm u podstawy)
  • 100 g miękkiego masła
  • 50 g cukru
  • 2 łyżeczki cukru waniliowego
  • 2 jajka
  • 125 g mąki pszennej
  • 1 łyżeczka proszku do pieczenia
  • 30 g kandyzowanej skórki cytrynowej
  • 50 g rodzynków
  • 1 łyżka rumu

dodatkowo:
  • 1 łyżka cukru pudru

Formę do babki dokładnie wysmarować masłem i obsypać bułką tartą.

Rodzynki namoczyć w gorącej wodzie, następnie dokłądnie odcisnąć. Razem ze skórką cytrynową wymieszać z 1 łyżką mąki (dzięki temu nie opadną na dno).

Masło utrzeć z cukrem i cukrem waniliowym na puszystą masę. Po jednym wbijać jajka, dokłądnie miksując po każdym dodaniu. Kiedy cukier się rozpuści, po łyżce dodawać mąkę przesianą z proszkiem do pieczenia. Na końcu wlać rum, wsypać rodzynki i skórkę cytrynową. Szybko wymieszać.
Masę przełożyć do formy, wyrównać wierzch łyżką.

Piec 40-45 minut w 175 st. C.

Wystudzić w formie.
Przed podaniem posypać przesianym cukrem pudrem.

Smacznego!



Zdjęcia wyszły mi nieco zimowe - choć w tle chabry, obsypana cukrem pudrem babka wygląda jak pod cienką warstwą śniegu. Którego swoją drogą nie mogę się już doczekać. Wiem, że dla kierowców to nic przyjemnego, ale jednak ma w sobie magię, której nie potrafię się oprzeć.

środa, 9 listopada 2011

Ciasto z jabłkami w pływającym kremie

Kiedyś pisałam o pewnym zakalcu. Do tej pory jestem pewna, że to nie wina przepisu, ale moja - te ciasta ucierane jednak nie są najprostsze... W każdym razie - napisałam o nim z dwóch powodów. Po pierwsze - bo może ktoś będzie miał chęć na ciasto z marcepanem i agrestem, które nawet z zakalcem smakowało nieźle. Po drugie - bo wpadki się zdarzają.

Przeglądając większość blogów kulinarnych mam wrażenie, że Autorki to geniusze - wszystko jest zawsze idealne i pyszne. Tam nie ma miejsca na zbitą szklankę, wysypaną mąkę, nagły brak kluczowego składnika w lodówce, a wreszcie zakalec czy inna katastrofa są nie do pomyślenia w ogóle. Oczywiście, będąc realistką (którą nie jestem) - nie wierzę w to. Każdemu czasem wychodzi zakalec. No nie ma bata - nie ma ideałów na tym świecie. Gdzieś coś musi czasem nie pójść. W związku z tym mam zamiar opowiadać o moich porażkach. Nie klęskach spektakularnych, gdzie nie wychodzi nic, co można by w ogóle jakoś nazwać (a takie przecież też się zdarzają...), ale o tych drobniejszych, gdzie ciasto jest do uratowania, tylko... Jest jakieś ale. Mniejsze czy większe. Bo to ciasto, które chcę przedstawić dzisiaj, z pewnością zasługuje na uwagę. Jest smaczne, jabłka są pyszne, krem delikatny, a kruche ciasto kruche. Jest jednak ale...

Otóż: przepis znalazłam w Ciastach i deserach nr 1/2010, i od razu wiedziałam, że muszę je upiec. Jakiś czas temu robiłam coś podobnego, tylko z kremem budyniowym - wyszło pycha, i D. domagał się powtórki. To wyglądało podobnie, ale jednak krem był zupełnie inny. I właśnie tu tkwi moje ale - krem, mimo że bardzo delikatny i smaczny, rozpływa się... Obojętnie, czy ciasto jest z lodówki, czy trzymamy je w temperaturze pokojowej. Po prostu czegoś w nim brakuje, a ja nie wiem czego... Myślicie, że możecie je udoskonalić? Spróbujcie, i podzielcie się wnioskami. Bo idea może zachwycić, smak też jest pierwszorzędny, ale z gęstością koniecznie trzeba coś zrobić. Moje dwa podejścia się nie powiodły, może ktoś z Was da radę...?

Ciasto z jabłkami w kremie z mascarpone



Składniki:
(na tortownicę o średnicy 26 cm)

ciasto:
  • 300 g mąki pszennej
  • 100 g cukru
  • 250 g zimnego masła
  • 2 żółtka
masa:
  • 250 serka mascarpone
  • 3 jajka
  • 2 białka
  • 90 g cukru
  • 2 łyżeczki cukru waniliowego
  • 1 łyżka mąki ziemniaczanej
dodatkowo:
  • 5 średniej wielkości jabłek
Mąkę przesiać do miski, wymieszać z cukrem, posiekać z masłem. Wbić żółtka, zagnieść gładkie ciasto. 
Schłodzić w lodówce przez 30-60 minut.

Schłodzone ciasto podzielić na pół, jedną część schować z powrotem do lodówki, drugą wylepić spód formy wyłożonej papierem do pieczenia. Gęsto ponakłuwać widelcem.

Podpiec w 200 st. C. przez 20 minut.
Ostudzić.

Z pozostałego ciasta ulepić wałeczek, uformować z niego wysokie na 4 cm brzegi, dokładnie dolepiając do spodu ciasta.

Dwa białka ubić na sztywną pianę. Partiami wsypywać cukier, nie przerywając ubijania. Wsypać mąkę, następnie wbijać po jednym jajku, dokładnie miksując po każdym dodaniu. Na końcu dodać mascarpone i wymieszać na gładką masę.

Jabłka obrać, przekroić na połówki i wykroić gniazda nasienne.

Na podpieczony spód wyłożyć jabłka, zalać masą.

Piec w 150 st. C. przez 40 minut.
Ostudzić w uchylonym piekarniku.

Smacznego!

Oczywiście nie zachęcam Was do pieczenia niewypałów - ale do eksperymentów jak najbardziej. Takie nie do końca udane ciasto może być do tego świetną bazą. Poza tym uważam, że czasem dobrze jest poczytać o tym, co się nie udaje. Nie mówię o czymś tak przyziemnym jak podbudowywanie własnego ego cudzą porażką, ale o upewnieniu się, że każdemu może powinąć się noga. Że to normalne, i nie należy się tym zniechęcać. Że warto próbować dalej. I może moje porażki dla innych będą sukcesem? Oby. Bo tak jest lepiej.

wtorek, 8 listopada 2011

Coś szybkiego

W niedzielę mieliśmy gościa. Przyjechał kuzyn chłopaków (dla którego dawno, dawno temu robiłam tort urodzinowy), i razem z Bratem przysiadł. Znając jednak słabość Grzesia do słodyczy, i chcąc zrobić wszystkim Panom przyjemność (oni nie odmawiają słodkiego), stwierdziłam, że trzeba by coś upiec. Tylko co...? Zaczęłam przeglądać książki, aż w Wyśmienitych ciastach serowych Elisabeth Lange zobaczyłam przepis na sernik na zimno. Na zdjęciu wyglądał pięknie! I od razu poczułam do niego słabość. Po pierwsze sernik - to musi być dobre. Po drugie - z czekoladą i lekką nutą kawy... Czy to może się nie udać...? Nie może. Jest pyszne! 
Masa jest dość gęsta jeszcze przed schładzaniem, więc nie ma obaw, że wycieknie z tortownicy. W oryginale żelatyny nie było wcale, ale wydaje mi się, że bez niej serniczek mógłby popłynąć... Nawet z dwoma łyżkami, po dwóch godzinach w cieple, zaczynał delikatnie rozmiękać (także należy go przechowywać w lodówce). Od siebie zamieniłam jeszcze w spodzie czekoladę na kakao - żeby było szybciej... Jakoś nie chciało mi się piec. Wyszedł śliczny, choć moim zdaniem przygotowany w mniejszej tortownicy, a co za tym idzie wyższy, prezentowałby się bardziej dekoracyjnie.

Sernik wyszedł pyszny - delikatny, czekoladowo-kawowy, bajka po prostu. Muszę przyznać, że smakował mi jak mało który. Zdecydowanie jeden z lepszych, jakie udało mi się przygotować (i wcale nie piszę tak o każdym serniku...). Cóż mogę powiedzieć? Polecam bardzo. Nam został zaledwie mały kawałeczek na poniedziałek. I nadal był pyszny!

Sernik cappuccino



Składniki:
(na tortownicę o średnicy 24 cm)

spód:
  • 140 g ciastek digestive
  • 75 g masła
  • 20 g kakao

masa serowa:
  • 600 g serka kremowego
  • 300 g śmietany kremówki (38%)
  • 120 g cukru
  • 50 g cappuccino w proszku
  • 2 łyżki żelatyny
  • 2 łyżki zimnej wody
  • 60 ml gorącej wody
  • 80 g ciemnej czekolady (50%)

dodatkowo:
  • 15 g ciemnej czekolady (50%)

Ciastka dokładnie pokruszyć, wymieszać z kakao. Masło roztopić, przestudzić, i wymieszać z ciastkami.
Spód tortownicy wyłożyć folią aluminiową.
Masę ciasteczkową ugnieść na spodzie łyżką lub dłonią. Schłodzić w lodówce w czasie przygotowania masy serowej.

Serek, kremówkę i cappuccino zmiksować na gładką, puszystą masę.
Czekoladę rozpuścić w kąpieli wodnej razem z cukrem.
Żelatynę namoczyć w zimnej wodzie, następnie wlać gorącą, wymieszać aż do rozpuszczenia, przestudzić.
Do masy serowej wlać żelatynę wąskim strumieniem, cały czas miksując. Dodać czekoladę, zmiskować na gładko.

Masę przełożyć na ciasteczkowy spód, wyrównać.
Wstawić do lodówki na 3-4 godziny, a najlepiej całą noc, aż do całkowitego stężenia.

Przed podaniem zetrzeć na wierzch pozostałą czekoladę.

Smacznego!

A wizyta, muszę przyznać, była wyjątkowo udana. Panowie zabrali się za wódkę, która mi nie wchodzi zupełnie, więc piłam Martini Dry ze Spritem, lodem i limonką - klasycznie. Jedno z moich ulubionych połączeń. Generalnie alkohol mnie za bardzo nie pociąga, i najbardziej lubię drinki, gdzie go nie czuć. D. mówi, że jestem dziwna...

Wracając do sedna - uśmiałam się , bo humor nam wszystkim dopisywał. Pogadaliśmy, powygłupialiśmy się, i mam nadzieję, że uda się to powtórzyć, może nawet w szerszym gronie. Następny weekend mam wolny, więc kto wie, kto wie...

poniedziałek, 7 listopada 2011

Black Sabbath i Iron Man

Ostatni tydzień był tak wypełniony wszystkim, że kompletnie nie miałam czasu dla bloga. Byliśmy w Ikei i na targu warzywnym, i w jeszcze kilku sklepach - zaopatrzyłam się oczywiście w mnóstwo warzyw i owoców, a także kilka świątecznych drobiazgów. Zasadniczo wiem, że to za wcześnie, ale po prostu nie mogłam się oprzeć! Mam kompletnego bzika na punkcie Świąt, i po prostu nie umiem nad nim zapanować. Póki co jeszcze się trzymam, bo to dopiero listopad, ale co będzie w grudniu... Tego nie wie nikt.
Odwiedziłam też Najlepszą Sąsiadkę, która jest szczęśliwą właścicielką Wii - po grze w tenisa, ping-ponga, boksie, walce na miecze, strzelaniu z łuku i kręglach przez trzy dni myślałam, że ręka mi w końcu odpadnie. Na szczęście nie odpadła, i już nawet przestała boleć. Bawiłam się rewelacyjnie, mówię Wam - takie zabawki są świetne! A ile przy tym śmiechu...
Są jeszcze pewne problemy, ale o nich pisać nie będę, bo nie są moje. A przynajmniej nie powinny być. Więc przejdę do rzeczy - wcześniej obiecałam filmy, i słowa dotrzymuję.



Udało nam się obejrzeć obie części Iron Mana - i cóż, podobało mi się. Ale tajemnicą nie jest, że takie filmy lubię. Coraz bardziej doceniam Roberta Downey'a Jr. za niesamowite postacie, które kreuje. Najpierw Sherlock Holmes, który był genialny, a teraz Tony Stark - geniusz, a przy tym niesamowity luzak! I choć momentami lekko się gubi (postać, nie aktor), to wzbudza sympatię i cały czas zawzięcie mu kibicowałam.

Bratu bardziej podobała się część druga, mi pierwsza - wniosek jest prosty - obie są dobre. Bo są. Na podstawie komiksu, więc trzeba być przygotowanym na bardzo złe czarne charaktery, choć te pozytywne nie są krystaliczne. Tony ma kupę kasy, którą przeznacza na zbrojenie armii USA. Chce dobrze - żeby jego kraj mógł wygrywać. Kiedy jednak zostaje porwany i odkrywa, że nie tylko jego rodacy korzystają z broni jego firmy, ale także ludzie, którzy absolutnie nie powinni jej mieć, zaczyna wątpić w sens swojej pracy. W akcie desperacji i chęci ucieczki buduje prototyp kostiumu Iron Mana - konstrukcję, która pozwala mu latać i czyni go niemal niezniszczalnym. Kiedy już wraca do domu, udoskonala projekt, i zmienia się w Iron mana - obrońcę ludzkości.



W drugiej części musi walczyć z Ivanem - synem byłego współpracownika swojego ojca, który chce się na nim zemścić. Geniuszem niemal dorównuje Starkowi, i stwarza naprawdę niebezpieczną broń. Czy Iron Man sobie z nim poradzi? 
W tym wszystkim mamy Pepper, graną przez Gwyneth Paltrow, która moim zdaniem w tej roli sprawdziła się rewelacyjnie. Dziewczyna jest oddana Starkowi i stara się mu pomóc ze wszystkim, nawet, kiedy musi włożyć mu dłoń niemal do serca. Praktycznie znikąd pojawia się też Nick Fury, który chce zwerbować Iron Mana do tajemniczego projektu - ale o tym dowiecie się sami, oglądając film. Jeśli lubicie tego typu produkcje, naprawdę warto.

Całość wspiera genialna muzyka Black Sabbath - i choćby dla nich warto spędzić wieczór z Iron Manem.

Iron man
2008
reżyseria: Jon Favreau
scenariusz: Hawk Ostby, Mark Fergus
Tony Stark: Robert Downey Jr.
Jim Rhodes: Terrence Howard
Pepper Potts: Gwyneth Paltrow
Obadiah Stane: Jeff Bridges

Iron man 2
2010
reżyseria: Jon Favreau
scenariusz: Justin Theroux
Tony Stark: Robert Downey Jr.
Jim Rhodes: Don Cheadle
Pepper Potts: Gwyneth Paltrow
Natasha Romanoff: Scarlett Johansson
Ivan Vanko: Mickey Rourke

środa, 2 listopada 2011

Czekolada. I wspomnienia

Miało być filmowo, wiem, wiem... Ale tak sobie pomyślałam, że skoro już upiekłam coś naprawdę pysznego, to Wam o tym napiszę. A film poczeka... Do jutra może.

Otóż ostatnio wymyśliłam, że mam chęć na brownie. Nie wiem, co mnie wzięło, ale poczułam tak ogromną ochotę, że nie mogłam z nią walczyć. I już. A jak brownie, to tylko Nigella. Jej wypieki to marzenie każdego - szczególnie ludzi na wiecznej diecie, którzy nigdy nie będą mogli pozwolić sobie na choćby kawałeczek. Ja na szczęście diety omijam szerokim łukiem i żyję z lekką nadwagą, mając się całkiem nieźle. Zajrzałam do Kuchni - ach, jaka to wspaniała książka! - i w mgnieniu oka znalazłam to, czego było mi trzeba. Pełne czekolady i kakao, szybkie w przygotowaniu, słodkie, lepkie... To jest to! Od siebie dodałam śliwki, na które również miałam ogromną ochotę, i zmniejszyłam ilość cukru o jedną trzecią, bo jednak co za dużo, to niezdrowo (cóż za paradoks...). 
Ciasto wyszło takie, jak się spodziewałam - miękkie, ciepłe jeszcze półpłynne w środku, bardzo, bardzo czekoladowe, ciężkie, zaspokajające pragnienie słodkiego na dłuższy czas. Czyli dokładnie to, o co chodziło! Mówię Wam - to brownie jest absolutnie genialne! Na jesienne smutki jak znalazł.

Brownie ze śliwkami od Nigelli




Składniki:
(na formę 25x25 cm)
  • 150 g masła
  • 200 g jasnego brązowego cukru
  • 75 g gorzkiego kakao
  • 150 g mąki pszennej
  • 1 łyżeczka sody oczyszczonej
  • 1/4 łyżeczki soli
  • 4 jajka
  • 75 g ciemnej czekolady (49%)
  • 75 g mlecznej czekolady (35%)
  • 1 łyżeczka ekstraktu waniliowego

dodatkowo:
  • 300 g śliwek

Mąkę przesiać z sodą i kakao, dokłądnie wymieszać z solą.
W garnku rozpuścić masło, wsypać cukier i mieszać drewnianą łyżką aż do rozpuszczenia.
Wsypać mąkę z kakao, dokładnie wymieszać, zdjąć z ognia.
W misce ubić jajka z ekstraktem na puszystą masę, wymieszać z masą kakaową. 
Czekoladę posiekać, wmieszać do masy.

Formę wysmarować cienko masłem i wyłożyć papierem do pieczenia. 
Wyłożyć masę, wyrównać powierzchnię łyżką.

Śliwki pokroić w ćwiartki, usunąć pestki, poukładać na cieście, delikatnie w nie wciskając.

Piec w 190 st. C. przez 25 minut. Patyczek wbity w ciasto powinien być lepki.
Podawać ciepłe lub wystudzone. 

Smacznego!

Wczoraj pierwszy listopada. Dzień zadumy i wspomnień. Ja zawsze myślę o jednej osobie - bardzo dla mnie ważnej, która mimo, że odeszła już dość dawno, ciągle jest żywa we wspomnieniach. Najlepszy Przyjaciel, jakiego miałam. Najwspanialsza niańka, jaka mogła mi się trafić. Najcudowniejszy kompan zabaw wszelakich. Człowiek, który nie musiał mówić, że mnie kocha, bo po prostu to wiedziałam. Zawsze cierpliwy i pełen zrozumienia. Zawsze - po prostu dobry. I wiem, że, gdziekolwiek jest, jest przy mnie. Mój Dziadek. Żałuję tylko jednego - że nie byłeś tutaj ze mną dłużej.

A ciasto...? Pewnie by Ci smakowało, zawsze byłeś łasuchem.

wtorek, 1 listopada 2011

Sherlock Holmes

Z tych kilku filmów, które obejrzałam, zdecydowanie Sherlock Holmes zrobił na mnie największe wrażenie. Po pierwsze Robert Downey Jr. w roli głównej sprawdził się kapitalnie. Jego Sherlock był wnikliwym geniuszem, lekko zwariowanym, niekonwencjonalnym, potrafiącym znaleźć wyjście z każdej opresji i znającym odpowiedź na każde pytanie. Bez stymulacji, jaką były dla niego kolejne sprawy, popadał w obłęd, zupełnie niechcący uprzykrzając życie swojemu najlepszemu przyjacielowi, Watsonowi. Jude Law świetnie wykreował postać doktora - poważny, twardo stąpający po ziemi, odpowiedzialny i... Zakochany, a jednocześnie oddany pracy i Sherlockowi. Bardzo przyjemnie patrzyło się na ten duet, a ich słowne potyczki rozbawiały do łez. 



W wyreżyserowanym przez Ritchiego filmie Sherlock ma do rozwiązania wyjątkowo trudną zagadkę. Jeden z lordów, po odkryciu jego czarnoksięskich praktyk, zostaje skazany na śmierć przez powieszenie. Jednak po egzekucji i pogrzebie zmartwychwstaje i dość stanowczo próbuje przejąć władzę. Za pomocą czarnej magii (a przynajmniej tak wszyscy sądzą) podporządkowuje sobie tajne zgromadzenie lordów. Następnie wkracza do senatu. Czy Sherlockowi uda się rozwiązać tą mroczną tajemnicę? 
W grę wplątana jest również niejaka Irene Adler - piękna złodziejka, którą Holmes darzy wyjątkowym uczuciem. Jak słusznie zauważa Watson - jako jedyna potrafi wywieść go w pole, czym kompletnie zawróciła w głowie detektywowi. Jej rola jest niejasna - niby pomaga naszym bohaterom, ma jednak pewną misję, której zleceniodawcą jest... Pewien mężczyzna, którego tożsamości Sherlock nie potrafi rozgryźć. Jak się to wszystko skończy? Po czyjej stronie stanie Irene? Czy Watson w końcu się ożeni i wyprowadzi od Holmesa? Na pytania znajdziecie odpowiedź w tym rewelacyjnym filmie.

Tak, wyrażam się w samych superlatywach, ale ten film jak najbardziej na nie zasługuje. To majstersztyk w swojej klasie - dowcipny, lekki, wciągający; zagadka, wątki poboczne równie interesujące co główny i niebanalni bohaterowie składają się na rewelacyjną całość. Zdecydowanie - warto obejrzeć.

A ja nie mogę się doczekać drugiej części - ponoć ma trafić w grudniu do kin. Kto wie, czy nie dane będzie mi się wybrać...

Sherlock Holmes
2009
reżyseria: Guy Ritchie
scenariusz: Michael Robert Johnson, Simon Kinberg
Sherlock Holmes: Robert Downey Jr.
dr John Watson: Jude Law
Irene Adler: Rachel McAdams
lord Blackwood: Mark Strong