czwartek, 30 kwietnia 2015

Ostatnia wielkanocna babka

Kwiecień-plecień już się kończy. Razem z nim odchodzi kolejny rok z osobistego kalendarza C. - znów starszy, poważniejszy (akurat), pełen nowych przeżyć i doświadczeń. I choć dzisiejszy dzień niczym nie różni się od całego zabieganego tygodnia, to planujemy wspólny leniwy weekend. Mają być długie godziny spędzone na kanapie i wspólne mordowanie wrogów (urodziny mają do siebie to, że na pocieszenie dostaje się prezenty. Między innymi kolejną część jedynej gry, w którą potrafię i lubię grać ja; i wbrew pozorom, to nie był podarunek ode mnie), wielkie zakupy, podczas których mam zamiar uzupełnić nadszarpnięte zapasy czekolady, orzechów i innych smakołyków, być może jakiś miły spacer z Ptysią, o ile pogoda pozwoli. I jakieś dobre jedzenie - a co! W końcu urodziny.

Koniec kwietnia zmotywował mnie również to pokazania Wam ostatniego wielkanocnego przepisu. Zapodziała się gdzieś ta babeczka między innymi zdjęciami... Szczerze mówiąc, przygotowałam ją już po Świętach, gdy wybierałam się do koleżanki z wizytą. Zaopatrzona byłam w duże, czekoladowe jajka dla jej pociech; pomyślałam też, że miło by było zjeść coś jeszcze w wielkanocnych klimatach do kawki (najlepsza kawa - tylko u Karoliny). A że pomysł na taką właśnie babkę chodził za mną już od dawna, zabrałam się do pracy.
Tak naprawdę nie ma jej tutaj dużo. Ot - zwykła baka, niezwykle śmietankowa dzięki dodatkowi kwaśnej śmietany, lekko kwaskowata od malin, słodka od białej czekolady i bardzo efektowna dzięki dekoracji z liofilizowanych owoców.
Tutaj mała dygresja - nie wiem, jak to wygląda w Polsce, ale tutaj liofilizowane owoce robią prawdziwą furorę. Można je kupić wszędzie, i to coraz taniej (choć nadal są stosunkowo drogie; używamy ich jednak oszczędnie, więc nawet mały słoiczek jest dość wydajny). Mają niezwykle intensywny, lekko kwaskowaty smak, świetnie podbijają smak świeżych owoców. Mojej babeczce dodały urody i smaku, i bardzo jestem z nich zadowolona. Oczywiście, jeśli nie macie takich pod ręką, możecie użyć cukrowych perełek albo poprzestać na czekoladzie - i tak będzie ślicznie (bo czy ktoś kiedyś widział brzydką babkę...?).

Ostatnia uwaga - trzeba być ostrożnym i użyć wszystkich składników w temperaturze pokojowej, gdyż istnieje ryzyko zakalca. Sama miałam duszę na ramieniu, gdy Karolina kroiła ciasto... Na szczęście się udało. Jeśli nie macie ręki do ucieranych, proponuję utrzeć z cukrem całe jajka, pomijając ubijanie białek. Dzięki temu ciasto będzie bardziej stabilne i ryzyko zakalca zmaleje. Babka może wyjść odrobinę mniej puszysta, ale smakować i tak będzie wspaniale.

Przepis z bloga Słodka babeczka - od siebie dodałam maliny i zmieniłam proporcje składników.

Babka na kwaśnej śmietanie z malinami

Składniki:
(na formę z kominem o pojemności 2,5 l)
  • 300 g kwaśnej śmietany
  • 4 jajka
  • 340 g mąki pszennej
  • 115 g mąki ziemniaczanej
  • 2 łyżeczki proszku do pieczenia
  • 45 ml oleju
  • 200 g cukru

dodatkowo:
  • 250 g malin
  • 1 łyżka mąki pszennej

lukier:
  • 150 g białej czekolady
  • 2 łyżki liofilizowanych malin

Mąki przesiać, wymieszać z proszkiem do pieczenia.
Żółtka utrzeć z cukrem na puszystą, jasną masę. Partiami dodawać śmietanę, następnie mąki i olej. Na koniec dodać ubitą pianę z białek, delikatnie mieszając łyżką.
Maliny obtoczyć w mące, dodać do ciasta, wymieszać delikatnie, żeby rozgnieść owoców.

Masę przelać do wysmarowanej tłuszczem formy.

Piec w 180 st. C. przez 45-60 minut, aż patyczek wbity w ciasto będzie suchy.
Ostudzić.

Czekoladę rozpuścić w kąpieli wodnej, przestudzić. Polać wystudzoną babkę, udekorować liofilizowanymi malinami.

Smacznego!

A Wy - macie już plany na majówkę...?

środa, 29 kwietnia 2015

Tuiles, czyli ciasteczka dla odważnych

Na urodzinowe przyjęcie C., poza lodami, chciałam też przygotować ciasteczka. Małe, niezobowiązujące, każdy sięga po nie z przyjemnością; szczególnie najmłodsi. Szukałam czegoś prostego, a jednocześnie efektownego. Skusiłam się na tuiles z książki Saved by cake Marian Keyes. Uwielbiam tę pozycję - za tchnący z niej optymizm, za kolorowe, nieco cukierkowe zdjęcia i za podejście autorki - ma być słodko i prosto, z barwnymi dekoracjami i zaskakującymi smakami. Tuiles korciły mnie od dawna - lekkie, biszkoptowe ciasteczka, wygięte w charakterystyczny sposób.
Jeśli, tak ja mnie, wydaje się Wam, że to bułka z masłem, szybko wyprowadzę Was z błędu. Owszem, przygotowanie ciasta to banał, wyłożenie na blachę też nie sprawia większych problemów, ale zawijanie... O mamuniu, chyba z piętnaście razy wyrzucałam sobie, że zabrałam się za te akurat smakołyki! Twardnieją bowiem błyskawicznie; poza tym nie bardzo chcą się odklejać od papieru do pieczenia. Musiałam pomagać sobie szpatułką, co zabiera tak cenny w tym przypadku czas. A jeśli podpieczecie je dłużej, nie będzie szansy na zwinięcie... Moje rady? Pieczcie najwyżej pięć za jednym zamachem, miejcie już przygotowany wałek lub jakieś butelki, i starajcie się robić wszystko jak najszybciej. Na szczęście ciastu nie szkodzi oczekiwanie na pieczenie (ciasteczka pieką się naprawdę krótko), więc można za jednym razem mniejszą ich ilość wkładać do piekarnika. Uzbrójcie się w cierpliwość, odetchnijcie głęboko kilka razy, i dopiero wtedy przystąpcie do działania. A jak coś nie wyjdzie - nie martwcie się. Płaskie tuiles, choć nie wyglądają tak spektakularnie, nadal smakują wyśmienicie.

Muszę przyznać, że skusiło mnie niecodzienne połączenie pomarańczy z koprem włoskim. Zaintrygowało mnie, i bardzo chciałam je wypróbować. Okazało się strzałem w dziesiątkę - zachwyci każdego, a w dodatku wywoła falę pytań o składniki. Marian napisała we wstępie, że ciasteczka należy podawać tym, którzy generalnie nie wierzą w jedzenie. Cóż, myliła się. Brat C. w jedzenie wierzy, w dodatku w jedzenie męskie i mięsne. Słodycze to zdecydowanie nie jego bajka. Po ciastko sięgnął bardziej z grzeczności, a później nie mógł się powstrzymać przed podjadaniem kolejnych. Ręka sama wędrowała mu do puszki. Ciasteczka są lekkie, delikatne, rozsypują się na języku, a ich świeży, rześki smak tylko potwierdza wrażenie lekkości. Polecam Wam je ogromnie - choć są nieco bardziej wymagające, efekt jest wart każdej minuty spędzonej przy piekarniku (i butelkach).

Pomarańczowe tuiles z koprem włoskim

Składniki:
(na 35 sztuk)
  • 100 g masła
  • 1 łyżeczka nasion kopru włoskiego
  • 4 białka
  • 220 g cukru pudru
  • 100 g mąki pszennej
  • skórka otarta z 1 pomarańczy

Koper utrzeć w moździerzu na sypko, wymieszać ze skórką pomarańczową i przesianą mąką.
Masło rozpuścić i przestudzić.

Białka ubić na sztywno, pod koniec partiami dodając cukier puder. Następnie partiami dodawać mąkę, delikatnie mieszając łyżką. Na koniec wlać ostudzone masło, połączyć.

Na blachę do pieczenia wyłożoną papierem do pieczenia wykładać porcje ciasta łyżką, zachowując spore odstępy. Delikatnie rozsmarowywać na kształt kół. 

Piec w 180 st. C. przez 8-12 minut, aż brzegi się zezłocą, ale środki pozostaną blade. Błysakwicznie wyjmować z pieca i układać na wałku lub butelkach; pozostawić do całkowitego wystudzenia.

Smacznego!

W piątek w Danii jest święto, mam więc wolne od szkoły. Mam nadzieję, że znajdę trochę czasu na nadrobienie blogowych zaległości - ten tydzień bowiem wcale nie jest lżejszy od poprzednich... Wczoraj do domu wróciłam o piątej, bo pomagałam przy cieście na konfirmację. Na szczęście się udało, ale muszę przyznać, że lekko nie było...

poniedziałek, 27 kwietnia 2015

Rogaliki z rabarbarem - idealne na wycieczkę

Przez ostatnie dwa tygodnie sama nie wiedziałam, w co ręce wkładać. Szkoła i praca same w sobie zajmują mi sporo czasu, a do tego, jak już pisałam, nagle na wiosnę wszyscy usposobili się niezwykle towarzysko. Był więc grill, a wczoraj wielkie rodzinne spotkanie. Najpierw pojechaliśmy do Legolandu - choć byłam tam już kilka razy, ciągle sprawia mi to ogromną frajdę. W takich miejscach najpoważniejsi dorośli znów czują się jak dzieci - i o to właśnie chodzi. Można zapomnieć choć na chwilę o troskach dnia codziennego, gdy wiatr szarpie szalem podczas przejażdżki szaloną kolejką lub gdy nagle klockowe straszydło robi Buuu! w domu duchów. A ponieważ towarzyszą nam najczęściej jakieś dzieci, można udawać, że to wszystko dla nich...

Później wróciliśmy do domu, a z nami cała rodzina C. Był pyszny obiad (polędwiczki w trzech marynatach, pieczone ziemniaczki i domowy sos berneński), a na deser cała gama domowych lodów. Nikt nie wyszedł głodny, a i tak obiady mamy na kolejne trzy dni, a zanim zjemy te wszystkie lody, zrobi się lato... Przygotowania zajęły nam sporo czasu, do tego gruntowne sprzątanie, po którym nie miałam siły ruszyć ręką ani nogą... Mocne postanowienie na ten tydzień - lenić się, ile wlezie. Weekend spędzę na kanapie (chyba, że pogoda nagle zrobi się cudowna, i nabierzemy ochoty na spacery), bo za tydzień wyruszam na wycieczkę. Klasową. Na cztery dni do Kopenhagi. Jestem pewna, że będzie fantastycznie, choć odzwyczaiłam się od współlokatorów...

Do Legolandu zabrałam oczywiście smakołyki (nie byłabym sobą, gdybym czegoś nie przygotowała). Między myciem okien a podłóg wygospodarowałam chwilę czasu na zagniecenie ciasta drożdżowego; między praniem dywanów a szorowaniem łazienki - na uformowanie rogalików. Całość nie zajmuje dużo czasu i jest banalnie prosta w przygotowaniu, a efekt - bajeczny. Po pierwsze - rabarbar, za którym się niesamowicie zdążyłam stęsknić; po drugie - drożdżowe, które do tych kwaśnych łodyg pasuje wyjątkowo. Całość zamknięta w rozkosznej formie rogalików, poręcznych i idealnych na wycieczki. M., która jest na wiecznej diecie (jak się w końcu poznają z moją Siostrą, będą miały o czym rozmawiać), zjadła cztery. Gwarantuję więc, że nikt się im nie oprze. Polecam Wam ogromnie, szczególnie, że piknikowy sezon powoli się już zaczyna.

Rogaliki drożdżowe z rabarbarem

Składniki:
(na 16 sztuk)
  • 500 g mąki pszennej
  • 25 g świeżych drożdży
  • 75 g cukru
  • 250 ml letniego mleka
  • 1 jajko
  • 50 g masła
  • 1/4 łyżeczki soli

nadzienie:
  • 500 g rabarbaru
  • 100 g cukru
  • sok z 1/2 pomarańczy

dodatkowo:
  • 1 jajko
  • 1 łyżka mleka
  • 3 łyżki cukru perłowego
  • 30 g płatków migdałowych

Mąkę przesiać do dużej miski. Po środku zrobić wgłębienie, wkruszyć drożdże. Wsypać 1 łyżeczkę cukru, zalać połową mleka, odstawić na 15 minut.
Po tym czasie dodać resztę cukru i mleka, wbić jajko, zagnieść. Wlać rozpuszczone i przestudzone masło, dodać sól. Zagnieść gładkie, elastyczne ciasto. Odstawić na 1 godzinę do wyrośnięcia.

W tym czasie przygotować nadzienie. Odciąć końcówki rabarbaru, pokroić łodygi na kawałki (nie obierać). 
W garnku podgrzewać cukier z sokiem pomarańczowym, aż cukier zacznie się karmelizować. Dodać rabarbar, dusić pod przykryciem przez kilka minut. Rabarbar powinien zmięknąć, ale nie może się rozpadać.
Ostudzić, odcedzić.

Wyrośnięte ciasto podzielić na pół. Uformować dwie kule, każdą rozwałkować na okrąg o grubości 4-5 mm. Pociąć każdy na 8 trójkątów (jak tort). Przy podstawie trójkątów wykładać po łyżce nadzienia, następnie zwinąć i i uformować w kształt rogali, zawijając końce.
Odstawić na 20 minut do napuszenia.

Wyrośnięte rogaliki posmarować jajkiem roztrzepanym z mlekiem, posypać płatkami migdałowymi i cukrem perłowym.

Piec w 180 st. C. przez 25 minut.
Ostudzić na kratce.

Smacznego!

Co zrobić z syropem z karmelizowania rabarbaru? Nie wylewajcie go, smakuje bowiem wyśmienicie. Rozcieńczony wodą z bąbelkami będzie rewelacyjną lemoniadą na ciepłe dni. Moja - widać na zdjęciu - ma pomarańczowo-żółty kolor, ale jeśli Wasz rabarbar będzie różowy, wyjdzie ładniejsza. Smaku to jej jednak nie odjęło - już dla niej warto takie rogaliki przygotować.

czwartek, 23 kwietnia 2015

Lody czekoladowe z chilli

Zdarza się Wam czasami poczuć dorośle? Nie chodzi mi o to, że jesteście zmęczeni i marzycie, żeby znowu być dziećmi. Mam na myśli taką prawdziwą dorosłość, kiedy czuje się lekkie mrowienie na karku i przez głowę przemyka myśl: To jest to!
Ostatnio spadło na mnie takie objawienie, gdy w poniedziałek wychodziliśmy rano z domu. Doszliśmy na parking, dostałam całusa, i... Każe z nas poszło do swojego auta! Stałam tam przez chwilę, zadumana. Przez głowę przetoczyły się myśli o tym, że faktycznie już jesteśmy dorośli, żyjemy naprawdę dorosłym życiem. Skoro mamy dwa auta, nie może być inaczej!
Uśmiechnęłam się do siebie, i zadowolona pojechałam... Do szkoły. To już brzmi mniej dorośle, ale co tam, nie czepiajmy się szczegółów.

A skoro już o dorosłości mowa, C. niedługo znów zmieni cyferkę. W związku z tym w najbliższą niedzielę planujemy obiad dla jego rodziny. Od dawna myślałam nad tortem, a tu - niespodzianka. C. tortu nie chce! Najpierw się obruszyłam, później wzruszyłam ramionami - to w końcu jego urodziny, niech wybiera. Okazało się, że plan już był - zaserwujemy naszym gościom domowe lody. Co oznacza, że od poniedziałku kręcę i kręcę, i ciągle się zastanawiam, jakimi smakami ich zaskoczyć. Będą waniliowe, ulubione C. - kawowe z whisky, a także czekoladowe z chilli. Tak, tak, nie pomyliłam się. Skoro ciastka czekoladowe z chilli są takie pyszne, to dlaczego nie zrobić by lodów...? 
Pierwszy raz przygotowałam takie w poprzednie wakacje, gdy byliśmy w Polsce. Mojej Rodzince, szczególnie Tacie, bardzo zasmakowały. Mam nadzieję, że i tym razem znajdą amatorów.

Przepis jest od Doroty, zmieniłam lekko sposób przygotowania, i oczywiście dodałam chilli. Mi smakują bardzo. Nie są zbyt ostre - ale wszystko zależy, jakiej papryczki użyjecie i jak długo ją będziecie moczyć w mleku. Najlepiej posmakować już po kwadransie - nie powinny palić w gardło, ale pozostawiać lekko ostry smak na końcu języka. Pycha!

Lody czekoladowe z chilli

Składniki:
(na 1 l lodów)
  • 4 żółtka
  • 90 g cukru
  • 300 ml mleka
  • 300 ml śmietany kremówki (38%)
  • 100 g ciemnej czekolady (75%)
  • 60 g mlecznej czekolady
  • 1 papryczka chilli

Papryczkę przeciąć na pół oczyścić z pestek. Wrzucić do mleka, zagotować. Zdjąć z palnika, odstawić na 15-60 minut (im dłużej będzie stało, tym wyraźniejszy będzie smak chilli). Wyjąć papryczkę, resztę mleka znów zagotować.
W tym czasie ubić żółtka z cukrem na puszystą, jasną masę. Powoli wlewać gorące mleko, cały czas miksując. Masę przelać z powrotem do garnuszka, podgrzewać, aż nieco zgęstnieje (nie gotować!).
Ostudzić.

Czekolady posiekać. Kremówkę zagotować, zalać nią czekoladę, wymieszać aż do jej rozpuszczenia. Ostudzić. Wymieszać z masą jajeczną, schłodzić w lodówce przez noc.

Schłodzoną masę przelać do maszyny do lodów, a gdy ta skończy pracę, do plastikowego pojemniczka i zamrozić.

Smacznego!

Jeśli macie pomysły na ciekawe lody, ale takie bez totalnych szaleństw (Tata C. to spory tradycjonalista), z przyjemnością się z nimi zapoznam.

wtorek, 21 kwietnia 2015

Rozpoczęcie sezonu grillowego, i tort z tej właśnie okazji

Wiosna szaleje na całego. Zrobiło się ciepło, słonecznie i bezchmurnie - aż chce się żyć! Okna cały dzień szeroko otwarte, pies najlepiej nie wracałby do domu, a we mnie wstąpiła nowa energia. W niedzielę otworzyliśmy ze znajomymi sezon grillowy - były kiełbaski, kurczak w dwóch postaciach, polędwiczka marynowana w coli (jeny, jakie dobre...). A do kawy babeczki, ciasteczka i tort. Wyszedł pyszny, choć dekoracja nie do końca mnie zadowoliła. Pomysł znalazłam na blogu Sprinkle Bakes, i ogromnie mi się spodobał. Okazuje się jednak, że malowanie tortu wcale nie jest takie proste. Już teraz wiem, że zdecydowanie za słabo rozcieńczyłam moje barwniki, bo kolory wyszły zbyt intensywne. Mąż koleżanki (ten sam, który podstępnie chciał mnie utopić) śmiał się nawet, że upuściłam C. krwi, żeby tort pomalować. No i zdjęcie też nie zachwyca, bo było robione na szybko tuż przed wyjściem...
Ale tort postanowiłam pokazać mimo wszystko, bo wyszedł obłędnie pyszny, i w czasie konsumpcji przy stole zapadła całkowita cisza. Nawet mały Dominik zjadł pół kawałka! A to już duży komplement. W zasadzie miałam kilka pomysłów na jego wnętrze. Upiekłam czekoladowe ciasto, zaplanowałam mus z czarnej porzeczki. Potem zmieniłam zdanie i stwierdziłam, że czerwona będzie lepsza. Aż w końcu wybraliśmy się na zakupy, i kupiłam pierwszy w tym roku rabarbar! Wymieszałam go z truskawkami, i wyszedł mi jeden z najpyszniejszych tortów, jakie piekłam. Ciasto czekoladowe jest gęste i wilgotne, intensywne w smaku i dość ciężkie. Do tego kwaskowaty mus z truskawek i rabarbaru, a wszystko przełożone delikatnym kremem z bitej śmietany i mascarpone. Całość rozpływała się w buzi, i choć ciasto syci, poza maluchem nikt nie zostawił na talerzu nawet okruszka. Polecam Wam ogromnie - nikt mu się nie oprze!

Oczywiście, dekorację z masy cukrowej można zastąpić bitą śmietaną (wtedy nie ma potrzeby przygotowywania kremu maślanego) i owocami - będzie bardziej wiosennie i świeżo.
W oryginale pieczone są trzy blaty ciasta w trzech tortownicach - ja mam tylko dwie, i w nich piekłam. Później każdy placek przekroiłam na pół - tort wyszedł bardzo wysoki. Miejcie to na uwadze - w trakcie układania warstw najlepiej wspomóc się papierem do pieczenia.

Ogólnie przygotowanie ciasta to świetna zabawa - dodatek majonezu, a później mieszanina octu i sody, która się pieni jak szalona, zrobiły duże wrażenie na C. Poczułam się jak mały chemik! I choć, tak jak napisałam, nad tą techniką dekoracji zdecydowanie muszę popracować, to wydaje mi się, że może być ogromnie efektowna. 

Tort czekoladowy z musem rabarbarowo-truskawkowym

Składniki:
(na tortownicę o średnicy 20 cm)

ciasto:
  • 400 g mąki pszennej
  • 100 g kakao
  • 1,5 łyżeczki proszku do pieczenia
  • 3/4 łyżeczki soli
  • 360 ml maślanki
  • 120 ml mocnej, gorącej kawy
  • 230 g miękkiego masła
  • 250 g cukru
  • 2 łyżeczki ekstraktu z wanilii
  • 4 jajka
  • 75 g majonezu
  • 1,5 łyżeczki sody oczyszczonej
  • 2 łyżki białego octu winnego
mus owocowy:
  • 250 g rabarbaru
  • 300 g truskawek
  • 4 listki żelatyny
  • 1 łyżka mąki ziemniaczanej
  • 1 łyżka zimnej wody
  • 100 g cukru
  • 1 łyżka soku z cytryny
krem do przełożenia tortu:
  • 500 m śmietany kremówki (38%)
  • 250 g serka mascarpone
  • 2 łyżki cukru pudru
krem maślany na bezie:
  • 100 g truskawek
  • 80 g rabarbaru
  • 1 łyżka cukru
  • 250 g miękkiego masła
  • 3 białka
  • 200 g cukru
dekoracja:
  • masa cukrowa
  • wódka lub ekstrakt waniliowy
  • kolorowe barwniki spożywcze (czerwony, żółty i złoty)
Ciasto:
Mąkę i kakao przesiać, wymieszać z proszkiem i solą.
Maślankę wymieszać z kawą.
Masło z cukrem utrzeć na puszystą, jasną masę. Po jednym wbijać jajka, dokładnie miksując po każdym dodaniu. Wlać ekstrakt, połączyć.
Na zmianę dodawać mąkę i maślankę, mieszając łyżką. Na końcu dodać majonez, połączyć.
Sodę wymieszać z octem, wlać do ciasta, szybko wymieszać.
Ciasto rozłożyć równomiernie do dwóch form wysmarowanych masłem.

Piec w 180 st. C. przez 45 minut.
Wystudzić, a następnie każdy placek przekroić na pół.

Mus:
Rabarbar i truskawki pokroić na mniejsze kawałki, umieścić w garnku z cukrem i sokiem z cytryny. Gotować na średniej mocy palnika, aż owoce zaczną się rozpadać.
Mąkę wymieszać z wodą, dodać do owoców. Gotować jeszcze chwilę. Zdjąć z palnika, dodać namoczoną i dobrze odciśniętą żelatynę, wymieszać. Ostudzić.

Krem:
Mascarpone i kremówkę ubić z cukrem na puszystą masę.

Układać na zmianę blat ciasta, krem i mus owocowy. Na wierzchu ułożyć ostatni blat ciasta, delikatnie docisnąć i wstawić do lodówki.

W tym czasie przygotować krem maślany.
Truskawki i rabarbar pokroić na mniejsze kawałki, gotować z cukrem, aż owoce zaczną się rozpadać. Zmiksować blenderem na gładką masę, przetrzeć przez sitko i całkowicie ostudzić.

Białka i cukier podgrzewać w kąpieli wodnej, cały czas mieszając, aż cukier całkowicie się rozpuści. Przelać do większej miski, ubijać, aż beza całkowicie wystygnie - około 10 minut. Dodawać po małym kawałeczku masła, miksując na najniższych  obrotach. Krem się zważy, a następnie przybierze pożądaną konsystencję. Na koniec powoli wlać owoce, cały czas miksując.

Brzegi i wierzch tortu pokryć kremem maślanym, następnie obłożyć masą cukrową. 
Barwniki spożywcze rozcieńczyć alkoholem, malować wzorki pociętą na mniejsze kawałki gąbką do mycia naczyń. Odstawić do zaschnięcia, następnie pokropić rozcieńczonym złotym barwnikiem.

Smacznego!

Jak już odkryję, jak zrobić taką ładną dekorację jak w oryginale, przygotuję dokładniejszą instrukcję. Póki co - pierwsze podejście zaliczone, droga do sukcesu - daleka.

sobota, 18 kwietnia 2015

Sernik z nutellą i masłem orzechowym

Padam. Za dużo rzeczy chcę robić na raz, w dodatku wszystkie chcę robić przynajmniej dobrze. Cierpi na tym moje nieogarnięte mieszkanie (już niedługo - w przyszłym tygodniu wielkie porządki z okazji urodzin C.), cierpię ja. Nie pamiętam, kiedy się ostatnio wyspałam, i chyba jeszcze przez czas jakiś sobie nie przypomnę... Z drugiej strony - część z rzeczy, które zrobić muszę, robić lubię. Bawię się przy tym całkiem nieźle, i tylko gdy o szóstej trzydzieści budzik znów dzwoni, mam ochotę schować głowę pod poduszkę i udawać, że mnie nie ma...

Plan na dziś - skończyć tort, upiec bułki czosnkowe (czy może być coś lepiej pasującego do grilla?) i może taki jeden cudaczny chlebek, który znalazłam w czeluściach internetu... I babeczki. Albo ciasteczka. A najlepiej to jedno i drugie - dzieci będzie pięć sztuk, a i te większe, i mniejsze, wolą małe słodkości niż tort, jak piękny i dobry by nie był (jeszcze nie wiem, czy będzie piękny i dobry, ale nadzieja umiera ostatnia).

Tymczasem mam dla Was przepis na ciacho, które przygotowałam już jakiś czas temu. C. naopowiadał w nowej pracy, jakimi to dobrociami go karmię, i w końcu zebrał się na odwagę, żeby poprosić o jakiś smakołyk do pracy. W sumie, wyraził się bardzo konkretnie: bezglutenowy. I sernik. Na zimno najlepiej. Ok, niech będzie i tak...
Myślałam długo, czym by tych jego współpracowników uraczyć. Najpierw wpadła mi do głowy nutella, później orzechy. Ale jak tu zrobić warstwę orzechową, żeby była kremowa i pyszna? Trzeba by je zmielić... A wtedy wyjdzie co? Masło orzechowe przecież! Połączyłam więc to wszystko w jedno, i wyszedł mi całkiem zgrabny serniczek. Jak smakowała całość - nie wiem, ale poszczególne warstwy wyszły mniamniuśne. Szczególnie ta z nutellą, mmm...
Następnego dnia blaszka wróciła do domu pusta, wnioskuję więc, że i konsumenci byli zadowoleni.

Jeśli więc szukacie czegoś dla miłośników nutelli i masła orzechowego; czegoś, przy czym się nie napracujecie i czegoś, co nie może się nie udać - ta dam! Zróbcie ten sernik.

Sernik z nutellą i masłem orzechowym (na zimno)

Składniki:
(na tortownicę o średnicy 20 cm)

spód:
  • 150 g mielonych orzechów laskowych
  • 50 g mąki gryczanej
  • 80 g zimnego masła

masa z nutellą:
  • 300 g serka kremowego
  • 115 g nutelli
  • 45 g cukru pudru
  • 1 łyżka żelatyny
  • 1 łyżka zimnej wody
  • 200 ml śmietany kremówki (38%)

masa z masłem orzechowym:
  • 300 g serka kremowego
  • 115 g masła orzechowego gładkiego
  • 125 g cukru pudru
  • 1 łyżka żelatyny
  • 1 łyżka zimnej wody
  • 200 ml śmietany kremówki

dodatkowo:
  • 10 g krokantu

Orzechy wymieszać z mąką, zagnieść z masłem na jednolitą masę. Wyłożyć nią dno formy wyłożonej papierem do pieczenia. Schłodzić w lodówce przez 30 minut.

Spód podpiec w 200 st. C. przez 12-15 minut.
Ostudzić.

Masa z nutellą:
Żelatynę namoczyć w zimnej wodzie.
50 ml kremówki podgrzać, rozpuścić w niej żelatynę. Ostudzić.
Serek zmiksować z nutellą i cukrem, powoli wlać żelatynę, cały czas miksując. Resztę śmietany ubić, partiami dodawać do masy serowej, delikatnie mieszając łyżką.

Masę wyłożyć na całkowicie ostudzony spód, schłodzić w lodówce przez 30 minut.

Masa z masłem orzechowym:
Żelatynę namoczyć w zimnej wodzie.
50 ml kremówki podgrzać, rozpuścić w niej żelatynę. Ostudzić.
Serek zmiksować z masłem orzechowym i cukrem, powoli wlać żelatynę, cały czas miksując. Resztę śmietany ubić, partiami dodawać do masy serowej, delikatnie mieszając łyżką.

Masę wyłożyć na schłodzoną masę z nutellą.
Sernik wstawić do lodówki na 3-4 godziny.
Przed podaniem posypać krokantem.

Smacznego!

Sernik był lekki, delikatny i puszysty; nie zbity. Ja takie lubię najbardziej.

czwartek, 16 kwietnia 2015

Śniadanie idealnie chrupiące - granola

Ten tydzień, a szczególnie jego końcówka, wypadł bardzo pracowicie. Do środy jeszcze jakoś było, ale teraz to już sama nie wiem, za co się łapać. Rano szkoła, dzisiaj i jutro do pracy na całe popołudnie. W sobotę, teoretycznie, mogę trochę odespać, ale jednocześnie wisi nade mną widmo tortu na niedzielę. I to nie byle jakiego, bo na nieoficjalne drugie urodziny małej Natalki. Nieoficjalne - bo w teorii ma to być tylko przyjacielski grill. Ale skoro maluch ma urodziny, no to przecież aż głupio pojawić się bez tortu... Na szczęście plan jest - zobaczymy, jak mi pójdzie realizacja... Oby efekt był zadowalający - szczególnie, że taki tort mam zamiar zrobić po raz pierwszy...

W każdym razie, chodzi mi o to, że czasu mam jak na lekarstwo. Jeść nawet nie ma kiedy! Przygotowałam więc kolejny słój pełen granoli, tym razem takiej zdrowszej - bez cukru, za to z miodem, dużą ilością suszonych owoców i orzechów, z sokiem jabłkowym. Pomysł znalazłam u Leny, ale jak już wylądowałam w kuchni, to zaczęłam go radośnie rewolucjonizować. Wyszło coś niebiańsko pysznego - słodka, sycąca, chrupiąca - granola idealna (a bez czekolady!). 
Jeśli szukacie pomysłu na błyskawiczne i pożywne śniadania - to jest coś dla Was. W dodatku smakuje tak dobrze, że mogłabym śniadania jeść na obiad i kolację!

Granola lekko egzotyczna

Składniki:
(na 2 l granoli)
  • 400 g płatków owsianych
  • 100 g orzechów nerkowca
  • 40 g chipsów kokosowych
  • 50 g miodu
  • 200 ml soku jabłkowego bez cukru
  • 75 g suszonej żurawiny
  • 75 g suszonych moreli

Orzechy grubo posiekać, chipsy kokosowe lekko połamać. Wymieszać w dużej misce z płatkami owsianymi.
Sok jabłkowy lekko podgrzać z miodem, żeby składniki się połączyły. Zalać płatki, dokładnie wymieszać. Równomiernie rozłożyć na blasze wyłożonej papierem do pieczenia.

Piec w 180 st. C. przez 30 minut, 3-4 razy mieszając w trakcie pieczenia.

Przestudzić, dodać żurawinę i posiekane morele, wymieszać.
Przechowywać z szczelnym słoiku do 2 tygodni.

Smacznego!

A na zdjęciu mój cudowny słój, który mnie w końcu zmotywował do upieczenia pierwszej granoli. Znalazłam go w Netto, i tak mi się spodobał, że nie mogłam mu się oprzeć. Gdy C. zapytał, co ja w takim wielkim słoju będę trzymać, odpowiedź nasunęła się sama...
Okazuje się jednak, że te dwa litry to zdecydowanie za mało - bo C. w granoli też zasmakował, i znika, nim zdążę się obejrzeć.

wtorek, 14 kwietnia 2015

Co robię w szkole? Czyli o zajęciach w szkole cukierniczej

Pogoda zachęca tylko do jednego - spania. Nawet czytanie (a aktualnie pochłaniam Starcie królów, czyli drugą część słynnej serii Georga Martina) mnie nuży, a siedzenie przed komputerem i nie zamykanie przy tym oczu wymaga wręcz nadludzkich zdolności...

Dzisiaj więc będzie mało pisania, za to więcej niż zazwyczaj zdjęć (robionych telefonem, na szybko; bez cudów, ale mam nadzieję, że widać, o co chodzi). 
Chcę Wam pokazać, czym zajmuję się w szkole. To oczywiście tylko mała część, za to ta, która mnie interesuje najbardziej - ciasta i dekoracje. Mam nadzieję, że w końcu uda mi się zdobyć dyplom cukiernika, a któregoś dnia może nawet otworzyć moją malutką kawiarenkę... Ach, te marzenia! Póki co, wróćmy na ziemię.

Klasyczny tort Othello, czyli ciasto, które można dostać w każdej duńskiej cukierni i w większości piekarni. Biszkopt, kruche ciasto, warstwa dżemu malinowego, odrobina bitej śmietany i krem cukierniczy. Na wierzchu glazura kakaowa, boki obłożone marcepanem. Całość udekorowana bitą śmietaną i połówkami winogron w tym przypadku, ale akurat tutaj panuje duża dowolność. W cukierni, w której byłam na praktykach, do dekoracji używałam ananasów z puszki, a ciasto kruche było zastąpione pokruszonymi ciasteczkami amaretti. Bitej śmietany w środku nie było w ogóle.

To moje pierwsze ciasto, które przygotowałam w szkole. Dostałam za nie 10 (najwyższa ocena to 12), bo środek nie był na środku... Cóż, następnym razem się poprawię. Na szczęście w cukierni, gdy trzeba ich wykonać setkę, nikt z linijką nie biega i nie sprawdza, gdzie ten środek właściwie jest...

Tutaj nasze pierwsze zajęcia z czekoladą. W końcu miałam okazję zatemperować ją na marmurowym blacie, o czym od dawna marzyłam. I to całe 5 kilo! Ależ frajda. 

Z papieru do pieczenia robi się rożek, wypełnia czekoladą, odcina końcówkę i rysuje wzroki na papierze. Gdy wyschną, odwraca się je na drugą stronę i rysuje czekoladą po kształtach, żeby z obu stron był wypukłe. Żeby motylek latał, rysuje się go na złożonym na pół papierze i w takiej formie wysycha. Na końcu wszystko sklejamy płynną czekoladą - delikatnie, żeby nic się nie pokruszyło. 

Zabawa jest przednia, ale też nie tak łatwa, jak może się wydawać... Żeby wszystko wyszło doskonale, potrzeba wielu godzin ćwiczeń (wszystko przede mną!). Jak na pierwszy raz, muszę przyznać, byłam z siebie bardzo zadowolona.

Tutaj małe ciasteczka, tak zwane servietringer, czyli obręcze do serwetek. Dwa krążki biszkoptu przełożone dżemem malinowym, na to krem cukierniczy. Całość obłożona marcepanem, na wierzchu dekoracja z bitej śmietany, czekolady i owoców.

To gęsie piersi, czyli gåsebryst. My robiliśmy je na cieście francuskim, z dżemem malinowym i kremem cukierniczym. Całość obłożona marcepanem, udekorowana bitą śmietaną i czekoladą.

Te dwa ciasta robiliśmy jednego dnia, następnie sprzedawaliśmy - znikały błyskawicznie! I choć nie były idealne, to i tak wyglądały bardzo efektownie.

W tym samym tygodniu przygotowywaliśmy też nasze tarty wielkanocne. Jednego dnia lepiliśmy ozdoby z marcepanu, następnego piekliśmy ciasta, a na samym końcu składaliśmy wszystko w całość. Efekty widać na zdjęciu poniżej - moje różyczki zrobiły furorę.

A tutaj kransekage, czyli tradycyjny wypiek urodzinowy, a także noworoczny. Z marcepanowego ciasta przygotowuje się pierścienie, piecze, następnie dekoruje glazurą z cukru pudru i pasteryzowanych białek. Wszystko sklejamy i dekorujemy czekoladą. Na Nowy Rok na szczycie przykleja się pierścień z czekoladową tarczą zegara zamiast kuleczki.


Za to ciasto zebrałam mnóstwo pochwał (choć latający motylek się połamał, i musiałam zastąpić go płaskim); Karina zabrała je nawet do pokoju nauczycielskiego, żeby pokazać innym nauczycielom. Po czym złożyła mi propozycję nie do odrzucenia - powiedziała, że razem z moim nauczycielem prowadzącym i szefem działu pomogą mi znaleźć miejsce praktyk, bo powinnam trafić do naprawdę dobrej cukierni, żeby się rozwijać. Stałam tam czerwona jak burak i tylko kiwałam głową, a w środku serce wywijało mi koziołki. Nie jest łatwo znaleźć praktyki w cukierni, a jeśli zostanę polecona... Cóż, wszystko wygląda o wiele jaśniej, niż na początku.

I ostatnie już zdjęcia. Drewniane ciasto, które przygotowałam dzisiaj. Najpierw przez półtorej godziny rysowaliśmy szlaczki na papierze (dostałam nawet różową kredkę!). Później dostaliśmy drewniane koła, na których najpierw ćwiczyliśmy rysowanie glazurą, a później obkładaliśmy je marcepanem i dekorowaliśmy. Ogromnie mi się ta zabawa podobała i mam nadzieję, że jeszcze kiedyś będziemy takie robić. Ole pokiwał głową z zadowoleniem (u niego to komplement), więc jestem szczerze zachwycona, choć widzę, gdzie mogłabym się poprawić (następnym razem).

Tak właśnie wyglądają zajęcia w mojej szkole. Dla niezainteresowanych tematem z pewnością nudne; dla mnie - ogromna frajda! Szczególnie, że wszystko wychodzi mi coraz lepiej... Teraz muszę skupić się na znalezieniu praktyk - do końca czerwca, wbrew pozorom, wcale nie zostało aż tak dużo czasu...

poniedziałek, 13 kwietnia 2015

Jaglane brownie na niepogodę

W sobotę mieliśmy pierwszy prawdziwie wiosenny dzień. Na spacer z psem wyszłam w lekkim tylko swetrze; później, gdy jechałam do pracy, do autka poszłam w koszulce z krótkim rękawem. Nie zmarzłam - było dziewiętnaście i pół stopnia! Słonko świeciło jak szalone, a ja nie mogłam przestać się uśmiechać. Nareszcie! Długo wyczekiwana, cudownie ciepła, zielona wiosna...
Niestety, trzy godziny później, gdy z pracy wychodziłam, lało jak z cebra, a temperatura drastycznie spadła. I tak utrzymuje się na tym zadziwiająco niskim poziomie; wspomagana lodowatym wiatrem, nie pozwala zapomnieć o czapce i ciepłym szalu. I choć dziś znów trochę słonka wyjrzało zza chmur, to wychodząc na dwór ma się wrażenie, że to początek raczej jesieni niż wiosny... Brrr!

Wieść niesie, że wczoraj był Dzień Czekolady. Nie sprawdzałam tej informacji zbyt uważnie - tego typu słowa biorę na wiarę. Głęboką. Szczególnie, że przy takiej pogodzie, tylko czekolada może sytuację uratować. A skoro ma być naprawdę obłędnie czekoladowo, zostaje tylko brownie...
W lodówce miałam pudełeczko obłędnie pachnących truskawek (smak, niestety, aromatowi nie dorównał), pomyślałam więc, że z czekoladowym ciastem skomponują się dobrze. Przypadkiem trafiłam na przepis na jaglane brownie u Kasi, i postanowiłam go wypróbować. Od dawna miałam ochotę na jakieś ciasto na bazie tej kaszy (bo zdrowa, ale przede wszystkim pyszna), serników trochę się lękam (no bo jak to tak - sernik zupełnie bez nabiału...?), a brownie przecież nie udać się nie może (w końcu to zakalec z definicji). 

Wszystko przygotowuje się sprawnie i szybko, najdłużej trwa oczywiście pieczenie i gotowanie kaszy. Można użyć takiej z poprzedniego dnia, z obiadowych resztek na przykład. 
Do musu truskawkowego dodałam kremu balsamicznego - kupiłam to cudo przy okazji poprzedniej wizyty w Polsce, i pomyślałam, że do truskawek pasować będzie (tak jak balsamiczny ocet). Nie myliłam się. To połączenie nieoczywiste, lekko wykwintne... Naprawdę dobre.
Jeśli nie macie kremu, śmiało możecie zastąpić go octem balsamicznym (w nieco mniejszej ilości, jest bardziej wyrazisty i ostry w smaku), lub pominąć, jeśli nie lubicie. We wszelkich kombinacjach - będzie pysznie. Brownie z kaszą jaglaną ma lekko orzechowy smak, i wychodzi bardzo dobre - jak ktoś nie wie (C.), co tam w środku jest, to z pewnością się nie domyśli, że chcecie mu podać nieco zdrowszą alternatywę. Spróbujcie koniecznie!

Jaglane brownie z musem truskawkowo-balsamicznym

Składniki:
(na blachę 22x30 cm)
  • 160 g suchej kaszy jaglanej
  • 400 ml gorącej wody
  • 50 ml oleju
  • 3 jajka
  • 150 g cukru
  • 125 ml śmietany kremówki (38%)
  • 45 g kakao
  • 100 g ciemnej czekolady (80%)
  • 1 łyżeczka sody oczyszczonej

mus:
  • 300 g truskawek
  • 35 g cukru
  • 75 ml wody
  • 2 łyżeczki mąki ziemniaczanej
  • 2 łyżeczki kremu balsamicznego

Kaszę dokładnie wypłukać. Przesypać do garnka, zalać wrzącą wodą i gotować 15-20 minut na małym ogniu, aż kasza będzie miękka.
Ostudzić, zmiksować blenderem na gładką masę.

Truskawki zasypać cukrem, dolać 50 ml wody. Gotować pod przykryciem, aż truskawki zmiękną. Zmiksować na gładką masę.
Mąkę rozmieszać w pozostałej wodzie, dodać do zmiksowanych truskawek, podgrzać, cały czas mieszając. Zdjąć z palnika, dodać krem balsamiczny, wymieszać.

Do zmiksowanej i ostudzonej kaszy dodać olej, cukier, śmietanę, kakao, rozpuszczoną w kąpieli wodnej czekoladę i sodę. Na końcu wbić jajka, zmiksować.
Ciasto wyłożyć do formy wyłożonej papierem do pieczenia. Na wierzch wyłożyć mus, zrobić widelcem esy-floresy.

Piec w 180 st. C. przez 45-55 minut, aż masa się zetnie, ale będzie lekko galaretowata przy poruszeniu blachą.
Ostudzić.

Smacznego!

Nie oszukujcie się - takie nieco zdrowsze ciasta zawsze będą smakowały inaczej niż te z dodatkiem masełka i białej mąki. Ale inaczej, wcale nie znaczy gorzej. Nasze kubki smakowe to brownie podbiło, i z pewnością jeszcze do niego wrócę, bo powtórek jest warte jak najbardziej.

sobota, 11 kwietnia 2015

Topinambur w zupie

Powrót do poświątecznej codzienności minął zaskakująco łagodnie. W szkole wszyscy - uczniowie i nauczyciele - dopiero powoli znów przyzwyczajają się do zajęć. Zresztą - w tej chwili wychowawcy zajęci są nową grupą. Kilka tygodni temu to my nieśmiało przemykaliśmy korytarzami, nieco zagubieni w ich labiryncie. Baliśmy się, że nie znajdziemy właściwej sali, a nawet jeśli - zajęcia okażą się katastrofą. Nie potrafiliśmy obsługiwać maszyn, które teraz znacząco ułatwiają nam pracę. Zestresowani, zdenerwowani, niepewni. Na szczęście nie naszym to udziałem w tej chwili. Ze śmiechem przygotowywaliśmy pizze dla nowych kolegów, dzieląc się wrażeniami z minionych Świąt. 
Miło.

Ostatnio w końcu się odważyłam na zakupienie większej ilości topinamburu. Z myślą o zupie, rzecz jasna. Pogoda zdecydowanie sprzyja gorącym, kremowym, rozgrzewającym obiadom. Przeczytałam kilka przepisów, i w końcu zrobiłam po swojemu. Prawie bez przypraw, żeby wydobyć ten charakterystyczny, delikatny smak. Topinambur świetnie skomponował się z pasternakiem, delikatnie orzechowy smak obu warzy idealnie do siebie pasuje. Do tego chipsy - banalnie proste do przygotowania, a sprawiają, że zupa staje się dużo bardziej elegancka i nowoczesna. No i te chrupiące, przypieczone plasterki - rozkosz dla podniebienia. Wychodzi ich nieco więcej, niż potrzeba, ale znikają w bliżej niewyjaśnionych okolicznościach... Następnym razem przygotuję podwójną porcję - na wszelki wypadek. Dla koloru i odrobiny ostrości - posiekana dymka również wylądowała w miseczce. Wszystko razem tworzy niezwykle zgraną całość - polecam na te chłodne kwietniowe popołudnia.

Krem z topinamburu z chipsami

Składniki:
(na 4 porcje)
  • 250 g ziemniaków
  • 200 g pasternaku
  • 600 g topinamburu
  • 1 cebula
  • 1 łyżka masła
  • 1 l bulionu
  • sól
  • pieprz biały

chipsy:
  • 150 g topinamburu

dodatkowo:
  • 1 cebulka dymka

Topinambur na chipsy wyszorować, osuszyć. Pokroić w cieniutkie plasterki, ułożyć je pojedynczo na blasze wyłożonej papierem do pieczenia.

Piec w 100 st. C. przez 1 godzinę, wystudzić.

Pozostałe warzywa obrać, pokroić w kostkę. Cebulę zeszklić na maślę. Dodać pozostałe warzywa, podsmażyć, aż wchłoną cały tłuszcz. Zalać bulionem, gotować około 20-30 minut, aż zmiękną.
Zupę zmiksować blenderem na gładki krem, dodać soli i pieprzu do smaku.

Podawać gorące z chipsami z topinamburu i posiekaną dymką.

Smacznego!

A dzisiaj, żeby za lekko nie było, do pracy... Na szczęście w domu będzie czekał ciepły obiad i słodki deser, wraz z miłym towarzystwem - czy potrzeba czegoś więcej...?

czwartek, 9 kwietnia 2015

Babka z różą

Gdy tylko zobaczyłam ten przepis na blogu Słodkie fantazje wiedziałam, że muszę też taką upiec. Szaleję za babkami - ostatnio ciasta z kremami zupełnie mi nie podchodzą. Nawet ukochane serniki zeszły na dalszy plan. To chyba ta Wielkanoc tak na mnie działa. Mam jeszcze kilka babkowych pomysłów - w końcu kto powiedział, że te śliczne wypieki możemy serwować tylko na wielkanocnym stole...? Są urocze, no i pyszne. Ja zdecydowanie nie mam ich jeszcze dość...

Dzisiejsza babka ma śliczny, pastelowo-różowy kolor, a smakuje i pachnie różą. Miałam jeszcze trochę konfitury, postanowiłam właśnie tak ją wykorzystać. Okazało się to bardzo dobrym pomysłem, babeczka bowiem wyszła wyśmienita. Pięknie pachnie, smak róży nie jest przytłaczający, tylko subtelny i taki w sam raz. Ciasto jest piaskowe, sypkie, ale się nie kruszy. W stosunku do oryginalnego przepisu zmniejszyłam ilość cukru (wyszła idealnie słodka) i konfitury (akurat tyle było w słoiczku), nie ubijałam też osobno białek (w niczym to nie zaszkodziła - babeczka wyszła pulchniutka i lekka). Jeśli chcecie uzyskać intensywniejszy kolor, wystarczy dodać więcej barwnika. Coś jeszcze...? Ach, tak! Nie czekajcie do kolejnych Świąt, upieczcie ją sobie na weekend - z pewnością zdobędzie Wasze podniebienia.

Babka różana

Składniki:
(na formę do babki z kominkiem o pojemności 2 l)
  • 200 g miękkiego masła
  • 65 g cukru
  • 4 jajka
  • 1 łyżeczka ekstraktu z wanilii
  • 150 g białej czekolady
  • 65 g konfitury z płatków róży
  • 35 g creme fraiche
  • 150 g mąki pszennej
  • 100 g mąki ziemniaczanej
  • 1,5 łyżeczki proszku do pieczenia

lukier:
  • 150 g cukru pudru
  • 1 łyżka creme fraiche
  • 2 łyżki wody

dodatkowo:
  • różowe cukrowe perełki

Czekoladę posiekać, rozpuścić w kąpieli wodnej, przestudzić.

Masło utrzeć z cukrem na puszystą, jasną masę. Po jednym wbijać jajka, dokładnie miksując po każdym dodaniu. Wlać ekstrakt, zmiksować. Dodać czekoladę, konfiturę i śmietanę, połączyć.
Mąki przesiać, wymieszać z proszkiem. Partiami dodawać do ciasta, miskując tylko do połączenia składników.

Masę przelać do formy wysmarowanej tłuszczem i wysypanej mąką. Wyrównać.

Piec w 180 st. C. przez 40-50 minut, do suchego patyczka.
Ostudzić.

Cukier puder utrzeć z wodą i śmietaną na gładki lukier. Polać ostudzoną babkę, posypać cukrowymi perełkami. Odstawić do zastygnięcia lukru.

Smacznego!

To już ostatnia propozycja do wielkanocnych akcji.

Babki Wielkanocne 2015

środa, 8 kwietnia 2015

Koszyczek z ciasta drożdżowego

Wiadomo, jak jest - Święta cały rok trwać nie mogą. A szkoda. Dzisiaj trzeba było już wrócić do szarej (ach, jakże szarej! I zupełnie niewiosennej) rzeczywistości, która obejmuje pobudkę o szóstej trzydzieści. Uff... Lekko nie było. Na szczęście ten tydzień krótki, tak, żeby się człowiek nie zdążył za bardzo zmęczyć. 

Chciałabym Wam dzisiaj pokazać mój pierwszy chlebowy koszyczek - dosłownie. Został bowiem zapleciony z ciasta chałkowego, i muszę przyznać, że warto było się z nim pomęczyć. Miny gości - bezcenne!
Sprawa nie jest tak trudna, jak mogłoby się wydawać, ale jednak wymaga pewnych manualnych zdolności. Inspirację znalazłam na blogu Na miotle, stamtąd wzięłam przepis i ogólną ideę. Później po prostu starałam się, jak mogłam.
Jak zapleść koszyk, chyba każdy wie. Być może następnym razem pokuszę się o więcej detali i skupię się bardziej na wyglądzie - tym razem chciałam tylko, żeby wyglądał jak koszyk i żeby się nie rozpadł, co na szczęście się udało. Do pieczenia użyłam silikonowej formy na babkę - trochę za dużej, koszyk wyszedł przez to nieco niezgrabny. Ale przynajmniej nic mi się nie przykleiło... Najwięcej kłopotu sprawiło mi umocowanie rączki tak, żeby się nie chwiała i trzymała prosto. Można to zrobić wykałaczkami - ja użyłam skróconych patyczków do szaszłyków - są dłuższe i nieco grubsze. Mocowania zamaskowałam błękitnymi kokardami, które dodały całości uroku.

W koszyczku schowałam wydmuszki z ciastem czekoladowym.

Chlebowy koszyczek

Składniki:
(na spory koszyczek)
  • 680 g mąki orkiszowej
  • 25 g świeżych drożdży
  • 300 ml letniej wody
  • 1 jajko
  • 55 g cukru
  • 1/2 łyżeczki soli
  • 60 ml oleju

dodatkowo:
  • 1 jajko
  • wykałaczki

Mąkę przesiać do dużej miski, po środku zrobić wgłębienie. Wkruszyć drożdże, zasypać 1 łyżeczką cukru i zalać 100 ml wody. Odstawić na 15-20 minut.
Po tym czasie dodać pozostałe składniki, wyrobić gładkie, elastyczne ciasto. Odstawić na 1 godzinę do wyrośnięcia.

Na blasze ułożyć żaroodporną miskę lub formę na babkę do góry dnem. Posmarować delikatnie olejem (nie trzeba, jeśli forma jest silikonowa). Z ciasta uformować kilka wałeczków; cztery ułożyć na formie, tak, żeby się przecinały na szczycie, a końce dotykały blachy. Kilka kolejnych ułożyć na okrągło, zaplatając je tak, jak się zaplata koszyk. Końcówki pierwszych wałeczków podwinąć.
Posmarować koszyczek roztrzepanym jajkiem.

Piec w 180 st. C. przez 20-25 minut, aż się ładnie zezłoci.
Ostudzić na formie.

Z pozostałego ciasta zapleść warkocz, który będzie rączką koszyczka. Ułożyć go na formie tak, żeby końce dotykały blachy.
Posmarować roztrzepanym jajkiem.

Piec w 180 st. C. przez 20 minut.
Ostudzić na formie.

Całkowicie ostudzony koszyczek ustawić na blacie, przypiąć rączkę wykałaczkami.

Smacznego!

Jak tam u Was pogoda? U nas obrzydliwie szaro, pochmurno i wietrznie. Brrr...

wtorek, 7 kwietnia 2015

Ciasto w wydmuszce

Wczoraj z rana obudził nas telefon. Służbowy C., w związku z czym odwróciłam się na drugi bok i próbowałam spać dalej. Gdy po kilku minutach C. skończył rozmowę, otworzyłam jedno oko i ujrzałam tuż nad twarzą kubek z wodą, który niebezpiecznie zaczął się przechylać... A całej sytuacji towarzyszył demoniczny chichot C.
Okazało się, że mąż koleżanki uznał, że należy C. zapoznać ze starą, polską tradycją, jaką jest Lany Poniedziałek. Na szczęście nie zostałam zbyt mocno podtopiona, ale już obmyślam plan zemsty...

Jak Wam minęły Święta? Nam bardzo spokojnie. W niedzielę wybraliśmy się do siostry C., gdzie posiedzieliśmy kilka godzin, porozmawialiśmy, pośmialiśmy się. Jedzenie też było, i to dobre, ale nic nie mające wspólnego z polskimi tradycjami - był szwedzki stół, na którym oczywiście główną rolę odgrywały jajka na twardo, a na deser krem cytrynowy (pyszny, kiedyś podam Wam przepis). A później wszyscy z niedowierzaniem oglądali ciasto w jajkach...

Widziałam takie cuda już w zeszłym roku, a może nawet wcześniej. Ogromnie mi się podobały, ale jednak troszkę mnie ich przygotowanie przerażało... Tym razem postanowiłam wszystkich zaskoczyć, zaczęłam więc uważnie czytać przepisy. Nieznacznie się od siebie różniły: jedne kazały jajka sparzyć, inne wypłukać wodą z solą, jeszcze inne po prostu dokładnie wypłukać. Ciasta w nich zamknięte też były różne - od prawdziwego, intensywnie czekoladowego brownie po świeżo-cytrynowe. Wyciągnęłam więc wnioski, i zabrałam się do pracy. 
Zrobienie dwudziestu wydmuszek zabiera sporo czasu, polecam więc zacząć je kompletować już kilka dni przed Świętami. Sparzonym, nic się nie stanie do chwili, gdy nadejdzie pora pieczenia. Reszta to już banał - przygotowałam zwykłe ciasto muffinkowe (wszystkim bardzo smakowało) na wodzie - można użyć mleka, moje miały być bez laktozy. Napełnianie skorupek jest proste, a później wystarczy bezpiecznie ułożyć je w gniazdkach i upiec. Jedna ważna rzecz - nie wlewajcie za dużo ciasta do skorupek - popękają! Mi się tak z kilkoma niestety przytrafiło... 
Mam nadzieję, że za rok przyda Wam się taki przepis.

Ciasto czekoladowe w skorupkach jajek

Składniki:
(na 20 jajek)
  • 300 g mąki orkiszowej
  • 40 g kakao
  • 100 g cukru
  • 1,5 łyżeczki proszku do pieczenia
  • 2 jajka
  • 200 ml wody
  • 50 ml oleju
  • 1 łyżeczka ekstraktu z wanilii

dodatkowo:
  • 20 jajek
  • 2 łyżki oleju

U podstawy jajka zrobić dziurkę o średnicy około 1,5 cm. Do środka wsunąć wykałaczkę lub maleńki widelczyk, zamieszać. Wytrząsnąć zawartość jajka, wypłukać. Tak samo postąpić z pozostałymi jajkami. Puste skorupki wyparzyć, ustawić dziurkami do dołu, żeby całkowicie wyschły.

Przed pieczeniem do każdej skorupki wlać 1 łyżeczkę oleju, potrząsać, aż dokładnie obleje ścianki. Resztę oleju wylać.
Skorupki ułożyć otworem do góry w formie do mini muffinek wyłożonej folią aluminiową (tak, żeby jajka stały prosto i się nie ruszały).

Mąkę i kakao przesiać, wymieszać z cukrem i proszkiem.
Jajka roztrzepać, dodać wodę, olej i ekstrakt, połączyć.
Wlać mokre składniki do suchych, wymieszać tylko do połączenia składników.

Masę przełożyć do woreczka cukierniczego z otworem o średnicy 1 cm, napełniać skorupki nieco tylko ponad połowę (zbyt duża ilość ciasta rozsadzi skorupki podczas pieczenia).

Piec w 180 st. C. przez 20 minut, do suchego patyczka.
Wystudzić.

Smacznego!

W następnym wpisie pokażę Wam, w czym moje jajka podałam. Sama nie wiem, co zrobiło większe wrażenie!

piątek, 3 kwietnia 2015

Wesołych Świąt! I tort z galaretką z cydru

Czas pędzi nieubłaganie. Dopiero co pochowałam ozdoby choinkowe do pudeł i schowałam je na dnie szafy, a tu już trzeba wyciągać zajączki i jajeczka. Jedyne, co nie bardzo się zmieniło, to pogoda - w Boże Narodzenie było szaro, zimno i pochmurno; wyglądając za okno w tej chwili, moim oczom ukazuje się widok niezwykle podobny. Ale - kto by się przejmował pogodą? Najważniejsze to, że mamy chwilę wolnego, gdzie można zwolnić i odsapnąć, spotkać się z rodziną i przyjaciółmi, posiedzieć przy stole zastawionym pysznościami i po prostu razem pobyć. W tym roku Wielkanoc spędzam w Danii; w niedzielę udamy się na świąteczny brunch (jak to modnie brzmi!) do siostry C., gdzie mam zamiar zaserwować kilka niecodziennych słodkości. Intensywna produkcja rozpoczęła się już dzisiaj, ale na blogu przepisy pojawią się dopiero po Świętach (może komuś przydadzą się w przyszłym roku). 

Zresztą, na moim stole już od paru tygodni królują typowo wielkanocne wypieki - babki, mazurki, serniki. Tylko na paschę czasu zabrakło, niestety...
Dzisiaj mam dla Was coś wyjątkowego, trochę innego, nietradycyjnego. Zaczęło się od tego, że C. z szerokim uśmiechem wyręczył mi dwa granaty i stwierdził, że na pewno przygotuję z nich coś pysznego. Jasne, tylko co...? Granatów nie używam zbyt często (błąd - pyszne są przecież!), bo są owocem nieco problematycznym... Trzeba do nich wymyślać specjalne ciasta i desery, bo ani za jabłka, ani za truskawki uchodzić nie mogą. Wymyśliłam więc sobie, że ich smak doskonale skomponuje się ze słodyczą białej czekolady. Moja wyobraźnia pogalopowała dalej, zahaczając o świeże, pyszne mango. Biszkopt był wyborem oczywistym, a galaretka na wierzchu chyba mi się przyśniła... Niemniej, wyszedł z tego całkiem zgrabny torcik, a owoce zatopione w przezroczystej galaretce wyglądają zjawiskowo. Połączenie niemal krwistej, rubinowej czerwieni granatów z intensywną żółcią mango zachwyci chyba każdego. Smakowo całość wypadła również bardzo dobrze - słodszy krem, lekko kwaśny granat, wszystko miękkie, delikatne i rozpływające się w ustach. Może zdecydujecie się na taki niecodzienny wypiek? A jeśli nie na Święta - to może na najbliższe urodziny...?

Tort z białą czekoladą, granatem i cydrową galaretką

Składniki:
(na tortownicę o średnicy 20 cm)

biszkopt:
  • 3 jajka
  • 120 g cukru
  • 70 g mąki pszennej
  • 30 g mąki ziemniaczanej

nasączenie:
  • sok z 1/2 limonki
  • 2 łyżki cydru bzowego

krem:
  • 500 ml śmietany kremówki
  • 150 g białej czekolady
  • ziarenka z 1 granatu

galaretka:
  • 500 ml cydru
  • 5 łyżeczek żelatyny
  • 3 łyżki zimnej wody

dodatkowo:
  • ziarenka z 1/2 granatu
  • 1 mango

Biszkopt:
Białka ubić na sztywną pianę. Pod koniec partiami dodawać cukier. Po jednym dodawać żółtka, dokładnie miksując po każdym dodaniu. Mąki przesiać do osobnej miski, wymieszać. Po łyżce dodawać do masy jajecznej.

Dno tortownicy wyłożyć papierem do pieczenia. Masę wyłożyć do tortownicy, delikatnie wyrównać wierzch.

Piec 25-35 minut w 160 st. C.

Upieczony biszkopt wyjąć z piekarnika, zrzucić z wysokości 60 cm (w formie) na podłogę, wstawić z powrotem do lekko uchylonego piekarnika, wystudzić. Brzegi odkroić ostrym nożem, kiedy ciasto będzie już zupełnie ostudzone.
Przekroić na pół.

Sok z limonki wymieszać z cydrem. Nasączyć oba blaty.

Czekoladę posiekać, rozpuścić w kąpieli wodnej, ostudzić.
Kremówkę ubić na sztywno, powoli wlewać całkowicie ostudzoną czekoladę, cały czas miksując. Odłożyć 3-4 łyżki kremu, resztę wymieszać z nasionkami granatu.

Ułożyć blat ciasta na paterze, zapiąć obręcz tortownicy. Równomiernie wyłożyć krem z granatem, przykryć drugim blatem, delikatnie dociskając. Wierzch posmarować pozostałym kremem. Ułożyć pokrojone w plasterki mango, posypać ziarenkami granatu. Schłodzić w lodówce.

W tym czasie przygotować galaretkę.
Żelatynę zalać wodą. Cydr mocno podgrzać, zdjąć z palnika. Dodać żelatynę, wymieszać aż do jej całkowitego rozpuszczenia. Ostudzić.

Tężejącą galaretkę wylać na ciasto, schłodzić, aż zupełnie zastygnie.

Smacznego!

Ponieważ to już ostatni wpis przed Świętami, chciałabym życzyć Wam cudownej Wielkiej Nocy, spędzonej z rodzinami. Zapomnijcie o idealnie wysprzątanym mieszkaniu, o jajkach jak spod igły, skupcie się na celebrowaniu i zapamiętywaniu tych wspaniałych chwil.

Wesołych Świąt!

czwartek, 2 kwietnia 2015

Biscotti z lawendą i cytryną

Pamiętaliście o zmianie czasu? Choć tak właściwie, to pytanie jest już jakby nie na miejscu...
Gdy byłam dzieckiem, o zmianie czasu, obojętnie której, mówili wszyscy. Sąsiedzi sobie przypominali, w radiu i telewizji powtarzali do znudzenia. Dzisiaj po prostu któregoś dnia okazuje się, że jest on jakiś dziwnie długi... Słońce świeci jasno, gdy już w zasadzie powinno być ciemno. Dlaczego? Niektórzy zadają sobie to pytanie, i wtedy przypominają sobie o tej drobnej zmianie. Inni po prostu przechodzą nad tym do porządku dziennego. W dzisiejszym świecie to komputery pamiętają za nas. Same przestawiają, teraz już tylko metaforyczne, wskazówki, nie pytając nas o zdanie. Tak ma być, i koniec. Bez dyskusji. Nie da się oszukać i mieć choćby kilku dodatkowych godzin dla siebie...

Wczoraj w kuchni spędziłam kilka godzin. Przygotowałam pełen słój nowej, pysznej granoli, ugotowałam zupę z topinambura (moją pierwszą) i upiekłam pyszne biscotti. Zakochałam się w nich od pierwszego wejrzenia, gdy tylko ujrzałam je na blogu Kulinarne pomyłki. Bardzo mi się takie połączenie smaków spodobało, i obiecałam sobie, że przygotuję je na Wielkanoc. Upiekłam raz, i nie do końca mnie zadowoliły. Zmieniłam więc to i owo, i okazało się, że takie są idealne. Z delikatnymi nutami cytryny i lawendy (nie są mydlane, nie bójcie się!), z cudownie chrupiącymi migdałami i ledwo wyczuwalnym smakiem miodu gdzieś w tle. Bajecznie, idealnie wiosenne, z kwiatową nutą. Skusicie się?

Cytrynowo-lawendowe biscotti z miodową nutą

Składniki:
(na 12-15 sztuk)
  • 2 jajka
  • 100 g cukru
  • 50 g miodu
  • 65 ml oleju
  • 340 g mąki pszennej
  • 100 g całych migdałów
  • 2 łyżki suszonych kwiatów lawendy
  • skórka otarta z 1 cytryny

Czekoladę i obrane migdały grubo posiekać.
Jajka ubić z cukrem i miodem na puszystą, jasną masę. Wlać olej, zmiksować. Partiami dodawać mąkę z proszkiem i skórką z cytryny, miksując na najniższych obrotach miksera. 
Wsypać migdały i lawendę, dokładnie połączyć.

Z ciasta uformować gruby wałeczek o długości około 30 cm. Zawinąć w folię spożywczą, schłodzić w lodówce przez 1 godzinę.

Schłodzone ciasto odwinąć z folii, ułożyć na blasze wyłożonej papierem do pieczenia.

Piec w 180 st. C. przez 30-35 minut.
Lekko przestudzić.

Pokroić ciasto po skosie na kromki grubości 1-1,5 cm. Ułożyć je płasko na blasze.

Piec w 180 st. C. przez 20-25 minut, przewracając w połowie na drugą stronę.
Ostudzić na kratce.

Smacznego!

Tak sobie myślę, że to połączenie smaków jest naprawdę znakomite. A może by tak wykorzystać je w jakimś innym wypieku lub deserze...?