poniedziałek, 30 listopada 2015

Smak Danii: lukrecja

Nie wiem, jak sprawa wygląda w innych krajach skandynawskich, ale w Danii lukrecja stoi na najwyższym piedestale. Kochają ją wszyscy rdzenni Duńczycy, których ulubionym zajęciem jest podsuwanie jej niczego nieświadomym obcokrajowcom i obserwowanie ich reakcji. A są one różne: od polubienia i zaciekawienia nowym smakiem, poprzez grzecznościowe przełknięcie z mniej lub bardziej zbolałą miną, aż po natychmiastowe wyplucie bez zważania na otoczenie. Lukrecja bowiem to bardzo charakterystyczna rzecz; kocha się ją albo nienawidzi. Nie ma nic pomiędzy.

Odmian lukrecji jest całe mnóstwo: od delikatnych i słodkich, aż po niesamowicie intensywne i ostre. Bardzo charakterystyczne są lukrecjowe cukierki obtoczone w soli; czasem nawet najwięksi fani lukrecji nie dają im rady. 
Ja rozróżniam dwa rodzaje: ten, który samym zapachem sprawia, że robi mi się słabo i drugi, który dam radę przełknąć z miną tylko troszkę kwaśniejszą od cytryny. Choć mieszkam tu już całkiem długo, nie potrafię się do lukrecji przekonać. Od czasu do czasu robię próby (smak ponoć zmienia się co siedem lat), ale póki co - bezowocne. To znaczy: nadal jej nie cierpię.

W domu jednak mam zapas. Szalona, pomyślicie. Nic z tych rzeczy! Po prostu C., jako rasowy Duńczyk, za lukrecją przepada, tak jak i reszta jego rodziny. Od czasu do czasu robię więc im przyjemność, i przygotowuję jakieś lukrecjowe smakołyki (dla mnie to nadal oksymoron). Sama też próbuję; kończy się na malutkim gryzku i wypiciu duszkiem kubka herbaty,

Tym razem zainspirowały mnie ciasteczka, które pieczemy w pracy. Całymi godzinami wkładam zgrabne ruloniki do specjalnej maszyny, która tnie je na cieniutkie plasterki. Następnie układam je na blasze, żeby później z piekarnika mógł wydobyć się całkiem przyjemny zapach. Zachęcona, postanowiłam spróbować w domu.
Przepis znalazłam na blogu Rikke i od razu mi się spodobał, bo efekt końcowy przypomina to, co otrzymuję w pracy. Zabrałam się do pieczenia, delikatnie tylko zmieniając proporcje. No i wałeczek uturlałam troszkę za gruby; moje ciasteczka wyszły dość spore. Okazało się jednak, że dla fanów lukrecji to nie problem. Znikały szybciutko, jedno po drugim, a z gardeł dobiegały odgłosy zadowolenia. 

Ciasteczka mają śliczny, karmelowy kolor, a smak lukrecji jest raczej stonowany. Wspaniale komponują się tu słodko-kwaśne żurawiny; w dodatku pięknie wyglądają. To opinia jedzących; ja ugryzłam kęsik, przełknęłam i stwierdziłam, że do tej puszki zaglądać nie będę.

Jeśli nie lubicie lukrecji, zamieńcie ją na cukier waniliowy (w mniejszej ilości, rzecz jasna).
Albo po prostu upieczcie inne ciasteczka...

Ciasteczka lukrecjowe z żurawiną


Składniki:
(na 40-45 sztuk)
  • 250 g mąki pszennej
  • 1/2 łyżeczki proszku do pieczenia
  • 3 łyżki lukrecji w proszku
  • 65 g suszonej żurawiny
  • 185 g zimnego masła
  • 200 g cukru trzcinowego
  • 1 jajko
Mąkę przesiać, wymieszać z lukrecją i cukrem. Dodać masło, posiekać. Wbić jajko, szybko zagnieść ciasto. Na końcu dodać żurawinę, połączyć.

Z ciasta uformować wałeczek o średnicy 3-4 cm, zawinąć w folię spożywczą i schłodzić w lodówce przez minimum 1 godzinę (można przez noc).

Schłodzone ciasto odwinąć z folii, pokroić na plastry grubości 3-4 mm. Układać na blasze wyłożonej papierem do pieczenia w niewielkich odstępach.

Piec w 180 st. C. przez 8-10 minut.

Smacznego!

Przepis, rzutem na taśmę, dorzucam do akcji Mopsika. Bo czy może być coś bardziej skandynawskiego, niż lukrecja...?

Kuchnia skandynawska 2015

niedziela, 29 listopada 2015

Skandynawski biszkopt z jabłkami

Tej jesieni zapomniałam o szarlotkach. Nie wiem, jak to się stało. We wrześniu ciągle jeszcze żyłam letnimi owocami: jeżynami, malinami, morelami. Później na ambicję weszły mi śliwki; tak mało z nimi piekę, że postanowiłam to zmienić i wykorzystać sezon, jak tylko się da. Sięgałam też po gruszki i egzotyczne granaty, aż wreszcie nagle obezwładnił mnie zapach cynamonu, więc przygotowałam przyprawę do piernika i zaczęłam planować, jakie ciasteczka upiekę do świątecznych puszek...
Jabłka jadam niemal codziennie, bo po prostu bardzo je lubię, a właśnie jesienią są najsmaczniejsze. Ale żeby zagnieść ciasto na szarlotkę i wykorzystać kilka sztuk w ten sposób, jakoś nie przyszło mi do głowy. Gdy więc Ania podrzuciła przepis na ciasto z jabłkami, poczuwszy wyrzuty sumienia, zabrałam się do działania.

Tutaj chciałabym pozwolić sobie na małą dygresję. Ostatnie posty były krótkie i konkretne, więc mała odmiana nikomu nie zaszkodzi (a już z pewnością nie mi, bo pomysły na posty kłębią się w mojej głowie niczym chmury na jesiennym niebie, tylko czasu, aby je spisać, brakuje).
W każdym razie: przepis pochodzi z książki Trine Hahnemann Scandinavian baking. Loving baking at home, która bardzo, ale to bardzo mi się podoba. Gdy więc kilka dni temu zaczęłam szukać promocji na Amazonie (słynny Black Friday mnie nie ominął), z niemal rozpaczą zauważyłam, że cena tej pozycji znacząco przekracza limit, który sobie postawiłam (nie kupię nic, co będzie kosztowało więcej niż pięć funtów!). Oczywiście, postanowienie delikatnie nagięłam dla Nigelli za sześć i nieco mocniej dla herbaty matcha w intensywnie zielonym kolorze (nie napiszę, za ile...). No ale... Black Friday jest tylko raz w roku, prawda...?
Cóż, mój portfel (i C.) pewnie się cieszą...

Wracając do ciasta: wyszło bardzo dobre. Szczerze mówiąc, nie powaliło mnie na kolana (ale o książce nadal marzę), bo to w końcu tylko biszkopt ze śmietaną, ale jabłka nadały mu wilgoci, a wierzch z chrupiącymi orzechami naprawdę przypadł mi do gustu. Nie miałam w domu alkoholu sugerowanego w przepisie, więc użyłam starego, dobrego rumu. Pasuje; pamiętajcie tylko, by nasączyć blaty równomiernie; mi trafił się naprawdę mocno rumowy gryz...

Ciasto polecam fanom biszkoptów i tym, którym potrzebne jest bezpieczne ciasto, które wszystkim będzie smakować. Nie zawiedziecie się.
Poza tym wpisuje się w kanon modnych ostatnio naked cake; jeśli więc podążacie za trendami, upieczcie koniecznie!

Jesienny biszkopt z jabłkami i orzechami


Składniki:
(na tortownicę o średnicy 18 cm)

biszkopt:
  • 3 jajka
  • 125 g cukru
  • 100 g mąki pszennej
  • 25 g mąki ziemniaczanej
  • 1 łyżeczka proszku do pieczenia
  • 15 g płatków z orzechów laskowych

nasączenie:
  • 90 ml ciemnego rumu

krem:
  • 300 ml śmietany kremówki (38%)
  • 250 g jabłek
  • 100 g płatków z orzechów laskowych

dodatkowo:
  • 2 łyżki cukru pudru

Mąki przesiać, wymieszać z proszkiem do pieczenia.
Białka ubić na sztywną pianę, pod koniec partiami dodając cukier. Wbić po kolei żółtka, dokładnie miksując po każdym dodaniu. Na końcu partiami dodawać mąkę, miksując na najniższych obrotach miksera.

Dno formy wyłożyć papierem do pieczenia. Wyłożyć ciasto, wyrównać powierzchnię. Posypać płatkami orzechowymi.

Piec w 160 st. C. przez 45 minut.
Wystudzić w piekarniku.
Odstawić na noc.

Następnego dnia ciasto przeciąć w poziomie na 3 blaty.

Jabłka obrać, zetrzeć na tarce o dużych oczkach, lekko odcisnąć.
Kremówkę ubić na sztywno. Wymieszać z jabłkami i orzechami.

Na paterze ułożyć spodni blat ciasta, nasączyć połową rumu, wyłożyć połowę kremu. Przykryć drugim blatem, nasączyć pozostałym rumem, wyłożyć resztę kremu. Przykryć ostatni blatem (z orzechami). Wyrównać brzegi ciasta.

Schłodzić w lodówce 30-60 minut.
Przed podaniem oprószyć cukrem pudrem.

Smacznego!


Przepis dodaję do skandynawskiej akcji Mopsika. Mam przygotowany jeszcze jeden, ale nie jestem pewna, czy zdążę go jutro opublikować...
Na liście zakupów znalazł się ulubiony składnik Duńczyków. Zgadniecie jaki...?

Kuchnia skandynawska 2015

sobota, 28 listopada 2015

Ciasto z dynią i świeżą żurawiną / Z dynią

Dynia to dla mnie pękata królowa jesieni, a świeża żurawina - nieomylny znak zbliżających się Świąt Bożego Narodzenia. Tę pierwszą uwielbiam za neutralny, delikatny smak, który pasuje niemal do wszystkiego; cudowne kolory - od bladożółtego, przez krem i aż po intensywny pomarańcz, i za możliwość wycinania z niej lampionów na Halloween. Żurawina z kolei zdobyła moje podniebienie swym lekko cierpkim smakiem, a w oko wpadła dzięki wyjątkowej barwie. Nie potrafię się oprzeć ani jednej, ani drugiej.

W końcu uderzyło mnie, że będą dla siebie doskonałym towarzystwem. Dorzuciłam jeszcze białej czekolady dla zrównoważenia smaku żurawin, i muszę przyznać, że wyszło mi coś niesamowicie pysznego. Cudownie wilgotne, o pięknym kolorze ciasto, naszpikowane kwaśnymi żurawinami i słodkimi kawałkami białej czekolady. Całość pod polewą z tej ostatniej, żeby wyglądało już troszkę świątecznie... Dodałam też odrobinę tonki - pięknie pachnie i nadaje ciastu zupełnie wyjątkowego, subtelnego aromatu. Jeśli jej nie macie, łyżeczka ekstraktu z wanilii będzie w sam raz.

Ciasto dyniowe z białą czekoladą i żurawiną


Składniki:
(na tortownicę o średnicy 18 cm)
  • 200 g musu z dyni
  • 115 ml oleju
  • 3 jajka
  • 1 starte ziarno tonki
  • 180 g mąki pszennej
  • 1 łyżeczka proszku do pieczenia
  • 1/2 łyżeczki sody oczyszczonej
  • 100 g cukru
  • 100 g białej czekolady
  • 150 g świeżej żurawiny
polewa:
  • 100 g białej czekolady
  • 50 ml śmietany kremówki (38%)
Jajka roztrzepać, dodać mus z dyni oraz olej. 
Do drugiej miski przesiać mąkę, dodać proszek, sodę i cukier.
Wlać mokre składniki do suchych, wymieszać łyżką tylko do ich połączenia. Dodać żurawinę i posiekaną czekoladę, połączyć.

Masę przelać do formy wyłożonej papierem do pieczenia.

Piec w 180 st. C. przez 40-50 minut, do suchego patyczka.
Ostudzić.

Kremówkę zagotować. Zalać nią posiekaną czekoladę, wymieszać aż do jej rozpuszczenia.
Polewą polać ostudzone ciasto, odstawić do jej całkowitego zastygnięcia.

Smacznego!

Dziś znów na szybko; sama bowiem nie wiem już, w co ręce wkładać... Gorący, przedświąteczny okres powoli się rozkręca, a ja mam oczywiście mnóstwo innych rzeczy na głowie. 
Ale czego się nie robi, żeby spełnić marzenia... Szczególnie, gdy świąteczne piosenki właśnie do tego zachęcają.

Przepis dodaję do konkursu, w którym można wygrać książkę Moje wypieki. Wielki powrót Doroty Świątkowskiej.

Moje wypieki. Wielki powrót

czwartek, 26 listopada 2015

Wyjątkowe ciasto marchewkowe. Ze śliwkami

Po śniegu nie zostało ani śladu. Słupek rtęci znów radośnie podskoczył powyżej zera, i to o całe osiem kresek. Jeśli spojrzeć w błękitne, bezchmurne niebo, można się pomylić i sięgnąć po letnią sukienkę. Wystarczy jednak tylko spuścić wzrok nieco niżej; na ogołocone z liści korony drzew, na chodniki ciągle zasłane grubą warstwą podmokłych liści, na ludzi w zimowych płaszczach (choć rozpiętych); od razu wracamy do listopadowej rzeczywistości.

Dzisiaj jeszcze na moment porzucę mój niemal świąteczny nastrój, żeby pokazać Wam ciasto, które przygotowałam już jakiś czas temu. Zapragnęłam ciasta marchewkowego; wiadomo, to najlepsze, co nas może spotkać w pochmurny, jesienny dzień. Zaostrzyłam je imbirem, nadałam czaru kruszonką, ale ciągle czegoś mi brakowało... Sięgnęłam więc po sezonowe, intensywnie fioletowe śliwki. I to był, moi drodzy, strzał w dziesiątkę! Ciasto jest cudownie wilgotne, ale nie mokre, ze słodkimi, rozpływającymi się w ustach, pieczonymi śliwkami i chrupiącą kruszonką. Imbir nadaje całości charakteru. W dodatku ciasto przygotuje się bajecznie prosto: wystarczy zagnieść kruszonkę, wymieszać składniki suche z mokrymi, poukładać na cieście owoce, posypać kruszonką i upiec. Każdy da sobie radę.

Gwarantuję, nikt nie poprzestanie na jednym kawałku!

Ciasto marchewkowo-imbirowe ze śliwkami i kruszonką


Składniki:
(na tortownicę o średnicy 20 cm)

ciasto:
  • 250 g mąki pszennej
  • 90 g cukru
  • 2 łyżeczki proszku do pieczenia
  • 2 jajka
  • 150 ml mleka
  • 75 ml oleju
  • 150 g marchewki
  • 3-cm kawałek świeżego imbiru
dodatkowo:
  • 350 g śliwek
kruszonka:
  • 55 g mąki pszennej
  • 30 g cukru
  • 1 łyżeczka mielonego imbiru
  • 35 g zimnego masła
Mąkę, cukier i imbir na kruszonkę wymieszać. Dodać masło, posiekać, a następnie rozetrzeć palcami, aż powstanie kruszonka.
Odstawić.

Marchewkę zetrzeć na tarce o drobnych oczkach. Odcisnąć.
Śliwki przekroić na połowy, usunąć pestki.

Mąkę przesiać, wymieszać z cukrem i proszkiem do pieczenia.
Jajka roztrzepać, dodać olej i mleko, wymieszać. Imbir zetrzeć, dodać do masy jajecznej, wymieszać. Dodać marchewkę, połączyć.
Wlać mokre składniki do suchych, wymieszać tylko do połączenia.

Masę przelać do formy wyłożonej papierem do pieczenia. Na wierzchu ułożyć śliwki, rozcięciem do góry. Posypać ciasto kruszonką.

Piec w 180 st. C. przez około 60 minut.
Wystudzić.

Smacznego!

Dziś króciutko, bo choć mam dzień wolny, to całe mnóstwo zadań na mnie czeka. Trzeba upiec kolejne ciasteczka i zacząć myśleć o przedświątecznych porządkach. A muszę szczerze przyznać, że akurat na te najmniejszej nawet ochoty w tym roku nie mam...

poniedziałek, 23 listopada 2015

Pierwszy śnieg i bezglutenowe ciastka czekoladowe. Z cynamonem

Wczoraj, mimo niedzieli, ze snu wyrwał mnie dźwięk budzika. Na szczęście nie o tak drastycznej porze jak co dzień! Gdy otworzyłam oczy, zobaczyłam, że okno nad łóżkiem przykryła warstwa śniegu. Uśmiechnęłam się do siebie, i czym prędzej pobiegłam do drugiego pokoju, gdzie znajduje się jedyne zwykłe okno w naszym mieszkaniu. Drzewa i krzewy oblepione były białymi płatkami; samochody i chodniki pokryte lekkim puchem. Za szybami, w mroźnym powietrzu, wirowały śnieżne drobinki w szalonym, zimowym tańcu. Temu widokowi nie można się oprzeć; stałam więc i patrzyłam, dopóki C. nie wyrwał mnie z zamyślenia. 

To całkiem miły zbieg okoliczności, że pierwszy śnieg w tym roku spadł akurat w dzień, gdy wybieraliśmy się na świąteczny kiermasz. Wróciłam z niego z lżejszym portfelem, za to bogatsza o cztery mikołajkowe postaci, trzy urocze, maleńkie aniołki na choinkę i ręcznie robione, bożonarodzeniowe kartki. Mimo usilnych starań i szczerych zapewnień okazało się, że w tym roku Święta ponownie spędzimy w Danii... Nieco zawiedziona, pogodziłam się z sytuacją. Podobno nie można mieć wszystkiego... Naszą nieobecność będą musiały wypełnić kartki, wybrałam więc najpiękniejsze, jakie udało mi się znaleźć. Nie te z masowej produkcji, idealne i pod linijkę, ale ręcznie robione; może trochę krzywe, ale za to z duszą. Mam nadzieję, że adresatom spodobają się tak samo, jak mi.

Skoro więc sama niemal już zupełnie oddałam się świątecznemu nastrojowi, mam dla Was dzisiaj ciasteczka, które idealnie nadadzą się do świątecznych puszek. Nie mają co prawda nic wspólnego z piernikami, ale pachną cynamonem, są obłędnie czekoladowe i niesamowicie uzależniające. Ich smak przywodzi na myśl miniaturowe brownies - kruche z wierzchu, miękkie i ciągnące w środku. To ostatnie odczucie wzmagają maleńkie kawałeczki słodkich krówek. 
Przygotowałam je w wersji bezglutenowej, ale oczywiście mieszankę mąk możecie zastąpić po prostu mąką pszenną.

Gwarantuję, że jeśli upieczecie je teraz, puszki uzupełniać będziecie musieli jeszcze przynajmniej kilka razy przed Świętami!

Bezglutenowe ciastka czekoladowe z cynamonem i krówkami


Składniki:
(na 45 sztuk)
  • 150 g mąki kukurydzianej
  • 150 g mąki gryczanej
  • 40 g mąki ziemniaczanej
  • 2 łyżeczki proszku do pieczenia
  • 400 g cukru
  • 130 g kakao
  • 1 łyżeczka cynamonu
  • 1/2 łyżeczki soli
  • 4 jajka
  • 180 g masła
  • 120 g krówek
Mąki i kakao przesiać, wymieszać z proszkiem, cukrem, cynamonem i solą.
Krówki pokroić w kostkę.
Masło rozpuścić i przestudzić.
Jajka roztrzepać, wymieszać z masłem. Połączyć mokre składniki z suchymi, na końcu dodać krówki, wymieszać.

Z ciasta formować kulki nieco większe od orzecha włoskiego, mocno spłaszczać. Schłodzić w lodówce przez 1 godzinę.

Po tym czasie rozłożyć ciastka na blasze wyłożonej papierem do pieczenia, zachowując duże odstępy (ciastka się rozleją).

Piec w 180 st. C. przez 10 minut.
Ostudzić na kratce.

Smacznego!

Oczywiście, moim celem jest zapełnienie jak największej ilości puszek wszelkiej maści ciasteczkami, możecie się więc spodziewać przeróżnych propozycji.
Ciasteczkowy Potwór w akcji!

piątek, 20 listopada 2015

Telefon-zdrajca i dyniowe ciasteczka na pociechę

Nie jestem wielką fanką statystyk blogowych. Owszem, czasem zerkam, ale liczby wydają mi się takie zimne i puste, bezosobowe (choć zdaję sobie sprawę, że tak naprawdę stoją za nimi żywi ludzie). Co innego komentarze. Och, te czytam z wypiekami na twarzy i każdy jeden cieszy mnie ogromnie! Interakcja z Czytelnikami to coś, co każdy bloger ceni sobie ogromnie. I ja nie jestem tutaj żadnym wyjątkiem.
Nikogo nie zdziwi pewnie fakt, że często sprawdzam, czy nie pojawiły się jakieś nowe. Bardzo przydatny okazuje się tutaj telefon; to właśnie z niego korzystam rano, przed pracą, gdy nie mam czasu włączać komputera. Środowy poranek nie różnił się niczym; przeczytałam wszystkie nowe komentarze, zaznaczyłam je, a potem... Kliknęłam usuń
Od razu się rozbudziłam, przeszukałam internet w poszukiwaniu wsparcia; niestety, jedyne, co znalazłam, to informacja, że nie da się ich przywrócić...
Zrobiło mi się bardzo, bardzo smutno. 

Dlatego bardzo Was proszę: jeśli to Wasze komentarze zniknęły, to nie dlatego, że tak chciałam, ale dlatego, że o czwartej rano, na wpół śpiąc, nie potrafię zapanować nad niezgrabnymi palcami i kliknęłam nie to, co trzeba... Obiecuję więc uważać jeszcze bardziej i nie korzystać z telefonu, dopóki się zupełnie nie rozbudzę; a Was proszę o wyrozumiałość.

Na każdą tragedię najlepszym remedium będą ciasteczka. Dzisiaj mam dla Was malutkie, pulchniutkie pyszności, które znalazłam na blogu Daktyle w czekoladzie. Są raczej miękkie, pachną cynamonem i orzechami, i mają obezwładniająco uroczy kolor. C. się w nich zakochał, i musiałam kilka przed nim schować, żebym mogła zrobić zdjęcie...

Przydadzą się nie tylko, gdy od rana będziecie w podłym nastroju. 

Ciastka dyniowo-owsiane


Składniki:
(40-45 sztuk)
  • 150 g puree z dyni
  • 1 jajko
  • 60 g miękkiego masła
  • 160 g płatków owsianych
  • 100 g mąki pszennej
  • 70 g cukru
  • 1/2 łyżeczki cynamonu
  • 1/3 łyżeczki sody oczyszczonej
  • 50 g orzechów laskowych
  • 50 g ciemnej czekolady (80%)
Puree z dyni, jajko i masło zmiksować. Mąkę przesiać, wymieszać z płatkami, cukrem, cynamonem, sodą oraz posiekanymi orzechami i czekoladą. 
Dodać suche składniki do mokrych, dokłądnie wymieszać łyżką.
Z masy lepić kulki wielkości orzecha włoskiego. Układać je na blasze wyłożonej papierem do pieczenia, zachowując odstępy.

Piec w 180 st. C. przez 12 minut.
Ostudzić na kratce.

Smacznego!

Podobno trzeba uczyć się na błędach, najlepiej cudzych... Zapamiętajcie więc i Wy: telefony bywają zdradliwe!

wtorek, 17 listopada 2015

Dynia, cebula, brukselka

Czy to nie dziwne połączenie...? Mi się tak wydawało, gdy pierwszy raz na nie spojrzałam. Pomyślałam, że te trzy rzeczy nijak do siebie pasować nie będą. A jeśli nawet, to i tak nic ekscytującego nie uda się z nimi przygotować. Dynię kocham miłością wielką, ale nawet ja muszę uczciwie przyznać, że sama w sobie jest dość mdła i potrzebuje towarzystwa wyrazistych dodatków. Cebula to najbardziej prozaiczne z warzyw; a brukselka... Cóż, ja za brukselką przepadam, ale znam wiele osób, które nawet na nią nie spojrzą. A gdy tylko poczują jej zapach, uciekną, gdzie pieprz rośnie (czyli naprawdę daleko, jeśli brać pod uwagę, że uciekać będą z Danii). 
Później stwierdziłam, że to wyzwanie. Nie tylko połączyć je w harmonijną całość, ale jeszcze wywołać przy tym efekt łał... Trudna sprawa. Ale nie niemożliwa! 
Zaczęłam się więc intensywnie zastanawiać, co by tu z tym fantem zrobić...

Po długich namysłach, odrzuconych projektach i chwilach zwątpienia, w końcu padło na zupę. Cóż, może i prozaiczna, ale w listopadzie, po powrocie do domu z zamglonego, deszczowego świata, miska z rozgrzewającą zupą to marzenie. Które tak łatwo spełnić!
Poza dynią dodałam marchewki (dla koloru i słodyczy), pietruszki (dla zaostrzenia smaku) i ziemniaków (żeby całość odpowiednio zagęścić). Z przypraw postawiłam na ostrą pastę curry i curry z mango, które jest bardzo aromatyczne i ma piękny, intensywnie żółty kolor, a które C. kupił jakiś czas temu, bez konkretnego pomysłu na jego wykorzystanie. Do tego odrobina słodkiej papryki, sól i pieprz; i naprawdę więcej nie potrzeba. Krem jest przyjemnie gęsty, intensywnie warzywny, po prostu pyszny. Można dodać kremówki czy mleczka kokosowego, dla złagodzenia smaku i jeszcze większej kremowości. Dodatki to brukselka, lekko podsmażona na patelni, dzięki czemu zyskuje na smaku; oraz chrupiąca, prażona cebulka. Całość wyszła zaskakująco pyszna i oryginalna, a przy tym naprawdę prosta w przygotowaniu. 
To co, skusicie się...?

Nad tym fantazyjnym trio zastanawiała się również Ania; sprawdźcie koniecznie, co wymyśliła!

Krem dyniowo-marchewkowy z brukselką i prażoną cebulką


Składniki:
(na 8 porcji)
  • 400 g marchewki
  • 400 g dyni (waga bez skóry i pestek)
  • 300 g pietruszki
  • 200 g ziemniaków
  • 1 czerwona cebula
  • 2 ząbki czosnku
  • 1 łyżka zielonej pasty curry
  • 1 łyżeczka przyprawy mango-curry
  • 1 łyżeczka słodkiej papryki
  • 1 l bulionu
  • 1 łyżka masła
  • sól
  • pieprz
dodatkowo:
  • 400 g brukselki
  • 2 łyżki masła
  • prażona cebulka
Marchewki, pietruszkę i ziemniaki obrać, razem z dynią pokroić w kostkę mniej więcej tej samej wielkości.
Cebulę obrać, pokroić w kosteczkę.

Na rozgrzane masło dodać pastę curry i przyprawę, chwilę podsmażyć. Dodać cebulę i przeciśnięty przez praskę czosnek, zeszklić. Dodać pozostałe warzywa; gdy wchłoną cały tłuszcz, wlać bulion i dodać słodką paprykę.

Gotować 20-30 minut, aż warzywa będą miękkie. Zmiksować zupę na gładki krem, doprawić do smaku solą i pieprzem.

Brukselkę umyć, odciąć końcówki, przekroić na połowy. Ugotować w lekko osolonej wodzie.
Na patelni rozgrzać masło, podsmażyć brukselkę.

Zupę podawać gorącą, z podsmażoną brukselką i prażoną cebulką.

Smacznego!

Ja tymczasem muszę poważnie zastanowić się nad ostatnią z dyń, która czeka na wykorzystanie. A to całkiem specjalny okaz; moja pierwsza dynia makaronowa! 
Znacie, lubicie...?

poniedziałek, 16 listopada 2015

Jak pachnie wolny poniedziałek?

Niewątpliwą zaletą pracy w weekend jest dzień lub dwa wolne w ciągu tygodnia. I gdy wszyscy muszą wstać wcześnie, ja mogę wylegiwać się w łóżku tak długo, jak będę miała ochotę. Albo przynajmniej do momentu, gdy Ptysia stanowczo nie zażąda spaceru. Idziemy sobie wtedy pustymi jeszcze niemal ulicami; sklepy ciągle są zamknięte, dopiero co zaczęło robić się jasno (pamiętajmy, że jest listopad; słońce ukazuje swe nieco pochmurne oblicze coraz później); z banku po drugiej stronie ulicy pracownicy pod krawatami zerkają na nas zazdrośnie. A my idziemy dalej; do parku, gdzie drzewa zgubiły już niemal wszystkie złote liście. Szeleszczą teraz pod stopami, i nie mogę się zdecydować, czy w porannej mgle park wygląda pięknie, czy raczej strasznie. Cóż, to chyba połączenie obydwu, wywołuje lekkie drgania w sercu.

Po powrocie do dziwnie chłodnego mieszkania wycieram Ptysi łapki, bo wiem, że zaraz z powrotem wskoczy do łóżka. Ja tymczasem wyjmuję ciasto drożdżowe, które przez noc rosło w lodówce, i pozwalam mu powoli dojść. W międzyczasie przygotowuję kremowe, marcepanowo-cynamonowe nadzienie, kroję biszkopt na trzy równe blaty i obieram warzywa na zupę, która rozgrzeje zmarzniętego C. po długich godzinach spędzonych w pracy.
Gdy w końcu włączam piekarnik, najpierw kuchnia, a później całe mieszkanie, wypełniają się przyjemnym ciepłem. Za nim podąża intensywny korzenny zapach moich drożdżówek. Później zostanie zdominowany przez zapach cebuli i czosnku, gotujących się powoli warzyw. A na końcu, nad tym wszystkim, gdy już skończę wszystkie kuchenne sprawy na dziś, uniesie się zapach świeżo zmielonej kawy... Bo choć pijam ją rzadko, dzisiaj jestem akurat w odpowiednim nastroju. Może dodam do niej szczyptę cynamonu...? Żeby poczuć delikatną nutę Świąt...

Po pracowitym przedpołudniu w końcu mogę usiąść i opowiedzieć Wam bardziej szczegółowo o drożdżówkach, które przygotowałam.
Ciasto drożdżowe, szczególnie w listopadzie, smakuje cudownie. Ciepłym domem, spokojem, relaksem. Nie można mu się oprzeć, szczególnie, gdy uzupełniają je wyraźne nuty kardamonu i cynamonu.
Przepis na te supełki znalazłam w książce Scandilicious baking Signe Johansen. Od razu mi się spodobały, bo kardamon to moja ulubiona przyprawa. Ciasto zagniata się wieczorem; rano wystarczy wyjąć je z lodówki, uformować i upiec. Oczywiście, zamiast całonocnego wyrastania w lodówce, możecie zafundować swoim drożdżówkom tradycyjne, godzinne wyrastanie w cieple. Trzeba wtedy dodać do ciasta nieco więcej drożdży; dwadzieścia pięć gram będzie w sam raz.

Nadzienie to po prostu niebo w buzi. W przepisie nie ma mowy o cynamonie, ale Signe sugeruje jego dodatek w adnotacjach. Skwapliwie skorzystałam z tego pomysłu; w końcu im więcej rozgrzewających przypraw, tym lepiej. Całość rozpływa się na języku: aromatyczne, delikatne nadzienie, owinięte sprężystym, miękkim ciastem. Na śniadanie, podwieczorek i kolację - sprawdzą się doskonale w każdej sytuacji.
Listopadowe must have, nie tylko dla fanów ciast drożdżowych.

Kardamonowo-migdałowe supełki


Składniki:
(na 16 sztuk)

ciasto:
  • 325 ml mleka
  • 50 g masła
  • 600 g mąki pszennej
  • 75 g cukru
  • 1,5 łyżeczki mielonego kardamonu
  • 1 łyżeczka soli
  • 15 g świeżych drożdży
  • 1 jajko
nadzienie:
  • 75 g miękkiego masła
  • 50 g mielonych migdałów
  • 50 g marcepanu
  • 50 g cukru
  • 50 g creme fraiche (18%)
  • 1 łyżeczka ekstraktu z wanilii
  • 1/4 łyżeczki soli
dodatkowo:
  • 1 jajko
  • 30 g płatków migdałowych
Mleko z masłem zagotować, przestudzić; ma być letnie, nie gorące.
Drożdże rozetrzeć z 1 łyżeczką cukru.
Do dużej miski przesiać mąkę, dodać cukier, kardamon i sól, wymieszać. Po środku zrobić wgłębienie, wbić jajko, wlać drożdże i mleko z masłem.
Wyrobić gładkie ciasto; może się delikatnie lepić.

Przełożyć ciasto do miski delikatnie posmarowanej olejem, przykryć folią spożywczą i włożyć na noc do lodówki.

Ciasto wyjąć z lodówki 30-60 minut przez rozpoczęciem pracy.

Wszystkie składniki nadzienie zmiksować w blenderze na gładką masę.

Ciasto rozwałkować na prostokąt o wymiarach 30x50 cm. Połowę ciasta (15x50 cm) posmarować nadzieniem. Złożyć ciasto na pół, sklejając brzegi. Pociąć je w poprzek na 16 równych pasków. Każdy z nich złapać za przeciwległe końce, skręcić 2-3 razy, skleić końcówki. Układać na blasze wyłożonej papierem do pieczenia, zachowując spore odstępy.
Odstawić na 15-20 minut do wyrośnięcia.

Bułeczki posmarować roztrzepanym jajkiem, posypać płatkami migdałów.

Piec w 180 st. C. przez 15 minut.
Ostudzić.

Smacznego!


Przepis dodaję do skandynawskiej akcji Mopsika.
Muszę przyznać, że mam wyrzuty sumienia, że to dopiero mój pierwszy wpis... Ale ostatnio jestem taka zabiegana i zmęczona... Wykorzystałam więc pierwszą spokojniejszą chwilę, która się nadarzyła - i są. One: listopadowe drożdżówki idealne.

Kuchnia skandynawska 2015

piątek, 13 listopada 2015

Piernik staropolski, część pierwsza

Nigdy jeszcze nie piekłam piernika staropolskiego. Jakoś tak... Zawsze wydawał mi się szalenie trudny. Sam fakt, że przygotowania należy rozpocząć niemal dwa miesiące przed Świętami sprawiał, że przepis odkładałam na bliżej nieokreślone kiedyś...
W tym roku jednak postawiłam go sobie za punkt honoru. W końcu jego smak jest absolutnie wyjątkowy, prawda...? A właśnie po takie najchętniej sięgamy w Święta.

Skąd przepis...? Znaleźć go można w wielu różnych miejscach: u Lucyny Ćwierczakiewiczowej, Tadeusza Żakieja (lepiej znanego pod swym pseudonimem: Maria Lemnis i Henryk Vitry; swoją drogą, zawsze mnie zastanawiało, dlaczego wybrał aż dwa nazwiska...?), na wielu blogach kulinarnych, a także... Wśród kulinarnych zapisków mojej Babci. Zrobiłam więc, jak oni nakazują; póki co, oczywiście, tylko zagniotłam ciasto. Nie zabiera to zbyt wiele czasu; miód z cukrem może być ciepławy, gdy będziemy go łączyć z jajkami. Potem wszystko razem zmiksować, przykryć miskę, odstawić do lodówki lub spiżarki (ta opcja dla szczęśliwców posiadających takową) i... Zapomnieć. Na całe, długie sześć tygodni. Choć podobno i dwa wystarczą, żeby piernik nabrał mocy. 

Swoje ciasto zagniotłam przedwczoraj, i codziennie zaglądam pod przykrywkę, żeby je powąchać. Użyłam własnoręcznie przygotowanej przyprawy piernikowej; jeśli użyjecie takiej ze sklepu, warto dodać odrobinę więcej. 

Jak potoczą się losy pierwszego piernika staropolskiego w moim domu...? Mam nadzieję, że jak najlepiej; jeśli wszystko się uda, powinien wykarmić wiele brzuszków (porcja jest bowiem raczej słuszna).
Mam nadzieję, że i Was, drodzy Czytelnicy, zmotywowałam do działania. Zadebiutujecie ze mną...? Czy może od dawna już pieczecie takie pierniki, i możecie służyć dobrą radą...? 

Piernik staropolski I


Składniki:
(na 3litrową miskę)
  • 500 g miodu
  • 250 g cukru
  • 250 g masła
  • 1 kg mąki
  • 1/2 łyżeczki soli
  • 30 g domowej przyprawy do piernika
  • 3 jajka
  • 3 łyżeczki sody oczyszczonej
  • 125 ml mleka
Miód, cukier i masło podgrzewać, aż cukier się rozpuści, a mieszanka zagotuje. Zdjąć z palnika, ostudzić.

Mąkę przesiać, wymieszać z solą i przyprawą do piernika. 
Sodę rozpuścić w mleku.
Do ostudzonego miodu wbić jajka, zmiksować. Następnie wlać mieszankę do mąki, dodać mleko z sodą i bardzo dokładnie zmiksować. 

Masę przelać do dużej miski, wstawić do lodówki na 4-6 tygodni.

Cdn...

Ciasto na piernik wprowadziło mnie w tak świąteczny nastrój, że chyba w wolną niedzielę upiekę coś z dodatkiem przypraw korzennych. Ledwo zaczął się listopad, a ja już poczułam magię Świąt...

Dopiero pisząc tego posta zauważyłam, że dziś piątek trzynastego... Nie dajcie się przesądom, piernik zagnieciony dzisiaj z pewnością uda się wyśmienicie!

środa, 11 listopada 2015

Gruszki w sosie

Tematem wspólnego gotowania na dziś były gruszki w sosie. Hmm... Wiele jest możliwości, które przychodzą do głowy niezwłocznie; a ile więcej, jeśli tylko człowiek odrobinę się nad tym zastanowi! Gruszki pięknej Heleny, gruszki w sosie karmelowym... Już tutaj poczułam satysfakcję, i dalej się nie zastanawiałam. Gruszki i karmel to bowiem połączenie wyborne, które podbiło niejedno podniebienie.
Przygotowałam więc lekko korzenny karmel, w którym poddusiłam owoce. Pozostały syrop za pomocą niezbędnej w mojej kuchni kremówki zamieniłam w pyszny, gęsty sos. Nadal jednak czegoś brakowało... Szybko więc upiekłam bezy z dodatkiem cynamonu (sezon na korzenne przyprawy bowiem w pełni), które zwieńczyłam chmurą bitej śmietany i gruszkami w sosie karmelowym.

Jest słodko. Czego innego się spodziewaliście...? Ale jednocześnie tak pysznie, że nie można się od tego deseru oderwać. Połączenie chrupko-ciągnącej bezy, lekkiej bitej śmietany, miękkich i soczystych gruszek oraz obłędnego, korzenno-karmelowego sosu sprawiło, że C. stracił głowę. A ja nie pozostałam za nim w tyle! Zajadaliśmy się, aż miło. 
Dopóki deser się nie skończył...
Spróbujecie...?

Gruszki w sosie przygotowała również Mirabelka; koniecznie sprawdźcie, co wyczarowała!

Bezy cynamonowe z gruszkami i sosem karmelowym


Składniki:
(na 4 porcje)

bezy:
  • 3 białka
  • 165 g cukru
  • 1 łyżeczka cynamonu
gruszki w sosie karmelowym:
  • 4 gruszki
  • 110 g cukru
  • 25 ml gorącej wody
  • 25 g masła
  • 90 ml śmietany kremówki (38%)
  • 1/2 łyżeczki mielonego cynamonu
  • 1/2 łyżeczki mielonego imbiru
  • 1/4 łyżeczki białego pieprzu
  • 1/4 łyżeczki gałki muszkatołowej
dodatkowo:
  • 300 ml śmietany kremówki (38%)
Cukier wymieszać z cynamonem.
Białka ubić na sztywną pianę, pod koniec partiami dodając cukier.
Uformować 4 okrągłe bezy na blasze wyłożonej papierem do pieczenia.

Piec w 180 st. C. przez 10 minut.
Następnie zmniejszyć temperaturę do 120 st. C. i piec jeszcze 1 godzinę.
Ostudzić.

Gruszki obrać, wyciąć gniazda nasienne i pokroić w plasterki.
Cukier, cynamon, imbir, pieprz i gałkę wsypać na patelnię. Podgrzewać, aż cukier się rozpuści i nabierze złocistej barwy. Dodać gruszki, zalać całość gorącą wodą. Smażyć 2-3 minuty, aż gruszki zmiękną, ale nie będą się rozpadać. Zdjąć owoce z patelni. Karmel podgrzewać, aż całkowicie się rozpuści.
Zdjąć mieszaninę z ognia, dodać masło i kremówkę, wymieszać. Podgrzewać jeszcze 1-2 minuty, aż sos nieco zgęstnieje.
Ostudzić.

Pozostałą kremówkę ubić na sztywno tuż przed podaniem. Wyłożyć ją na bezy, udekorować całość gruszkami i sosem.

Smacznego!


Cóż, a teraz to już najwyższa pora spać...

poniedziałek, 9 listopada 2015

Mus czekoladowy z granatem

Wstawać o czwartej nie jest łatwo. Cały świat jeszcze śpi; i słusznie! Nic bowiem się o tej porze nie dzieje, a za oknami hula wiatr...
Okazało się jednak, że wstawianie o pierwszej bije procedurę z dni poprzednich na głowę! C. jeszcze nie zdążył się nawet położyć, kiedy rozczochrana wychynęłam spod kołdry, i udałam się do łazienki myć zęby. Tego, co zjadłam, nie można nawet nazwać śniadaniem, i to nie z powodu jakości posiłku. I co się mówi po przyjeździe do pracy? Dzień dobry...? Przecież to środek (dosłownie) nocy...
A kiedy już wydawało mi się, że pracuję i pracuję, wyszłam na dwór i zobaczyłam, że nadal jest ciemno, tak troszeczkę tylko, w głębi serca, zachciało mi się płakać... 
I spać. Chyba nawet bardziej...

No dobrze, ja tu narzekam, a tak naprawdę przecież bardzo jestem zadowolona. Muszę się tylko przyzwyczaić...

W kuchni nie mam czasu i chęci stać, bo bolą mnie stopy. Dlatego mam dla Was super szybki i jeszcze super smaczniejszy mus czekoladowy.
Czekolada karmelowa zauroczyła mnie w Polsce; przywiozłam sobie kilka tabliczek do Danii. Jedna wylądowała w musie, w duecie ze swoją mleczną kuzynką. Jest słodko, delikatnie i pysznie. Granat nadaje deserowi lekko kwaśnej nuty, orzeźwia całość i pięknie wygląda. 
Czy można mu się oprzeć...? Nie sądzę...

Dwukolorowy mus czekoladowy z granatem


Składniki:
(na 4 porcje)
  • 75 g czekolady karmelowej
  • 75 g czekolady mlecznej
  • 300 ml śmietany kremówki (38%)
  • 2 białka

dodatkowo:
  • 1 owoc granatu

Czekolady posiekać, każdą wsypać do osobnej miseczki.
100 ml kremówki zagotować, wlać po 50 ml do każdej z czekolad. Odstawić na 5 minut, po tym czasie dokładnie wymieszać. Odstawić na 20-30 minut, aż masa całkowicie ostygnie i zacznie gęstnieć.

Ubić pozostała kremówkę, podzielić na pół, delikatnie wmieszać do rozpuszczonych czekolad.
Ubić białka, podzielić na pół, wmieszać do czekolad delikatnie, żeby nie zaburzyć struktury.

Do szklanek lub miseczek przełożyć najpierw mus z mlecznej czekolady, na wierzch delikatnie wyłożyć mus karmelowy.
Wstawić do lodówki na minimum 3 godziny, żeby mus stężał.

Przed podaniem posypać ziarenkami granatu.

Smacznego!


A teraz szybciutko dzwonię do Taty, bo przyszła paczka, na którą długo czekałam i muszę wirtualnie pomóc w rozpakowywaniu.

piątek, 6 listopada 2015

Czekoladowy cmentarz na Halloween

Chociaż staram się chodzić wcześnie spać (ku wielkiej rozpaczy C., który w nocnomarkowaniu niemal dorównuje mojej Mamie), gdy budzik dzwoni o czwartej, wyrzucam sobie w prostych, żołnierskich słowach, że taką głupią drogę wybrałam. Przechodzi mi po jakichś dziesięciu minutach, przy pierwszym łyku porannej herbaty. W końcu robię to, co kocham, i jeszcze mi za to płacą! Jeśli wstawanie o nieludzkiej porze jest jedynym minusem (a więcej, póki co, nie znalazłam), warto się trochę poświęcić, a później po prostu przyzwyczaić. 
Choć fakt, że to dopiero preludium do weekendu, gdy spod kołdry będę się musiała wynurzyć w okolicach pierwszej, cały czas lekko mnie przeraża...

Wróćmy jednak do weekendu poprzedniego, i naszego niezwykle udanego halloweenowego przyjęcia. Wielonarodowościowe (cztery to w tym przypadku już wiele, prawda...?), kilkujęzyczne, z upiorną stewardessą, inspektorem Gadżetem, Czerwonym Kapturkiem, Wilkiem i Drwalem, a także miniaturowymi Spidermanem, Dzwoneczkiem i Elsą. Dla takiej ekipy trzeba było przygotować coś wyjątkowego. Co prawda plan miałam zupełnie inny, ale ciasto nie wyrosło tak, jak myślałam, i musiałam improwizować. Poszłam trochę na łatwiznę, i niemal na ostatnią chwilę (nagrobki ustawiałam pół godziny przed wyjściem) przygotowałam swoją wersję dobrze wszystkim znanego ciasta z cmentarną dekoracją. Intensywnie czekoladowy spód, gęsty, ale nie bardzo ciężki, przykryty cienką warstwą domowego, kwaskowatego dżemu z hibiskusem, na tym zaś klasyczny krem serowo-maślany. Tak przygotowaną bazę przykryłam czekoladową ziemią, a w nią zatknęłam nagrobki z podłużnych biszkoptów (takich jak do tiramisu). Jeśli miałabym więcej czasu, przygotowałabym bezowe duszki, może jakiś lukrowany płotek... Ale taki prototyp i tak zrobił odpowiednie wrażenie, z czego bardzo się, oczywiście, ucieszyłam. Smakowo też wyszło bardzo dobrze - kwaskowy dżem przełamuje słodycz kremu, a ciasto czekoladowe... Wiadomo, smakuje zawsze.

Jedna uwaga - lukru jest zdecydowanie za dużo na te kilka napisów, ale trzydzieści gram to jedno białko i trochę ciężko podać mniejsze proporcje...
Tak przygotowany lukier można jednak przechować w lodówce przez 1-2 dni, i wykorzystać do innych dekoracji. Na przykład pierniczków... (Sama się sobie dziwię, że to napisałam.)

Ciasto cmentarne


Składniki:
(na formę o średnicy 22 cm)

ciasto:
  • 4 jajka
  • 200 ml mleka
  • 150 g masła
  • 165 g ciemnego cukru muscovado
  • 1 łyżeczka ekstraktu z wanilii
  • 280 g mąki pszennej
  • 50 g kakao
  • 1/2 łyżeczki sody oczyszczonej
  • 1,5 łyżeczki proszku do pieczenia

krem serowo-maślany:
  • 100 g miękkiego masła
  • 150 g cukru pudru
  • 1,5 łyżeczki cukru waniliowego
  • 300 g serka kremowego

dodatkowo:

nagrobki:
  • 50 g podłużnych biszkoptów

polewa:
  • 75 g mlecznej czekolady
  • 35 g ciemnej czekolady (75%)
  • 35 ml śmietany kremówki (38%)

lukier:
  • 30 g białka
  • 150 g cukru pudru

Masło rozpuścić i przestudzić. 
Jajka roztrzepać, dodać masło, cukier i ekstrakt, połączyć.
Mąkę i kakao przesiać, wymieszać z sodą i proszkiem. Wlać mokre składniki do suchych, wymieszać tylko do połączenia składników.
Masę przelać do formy wyłożonej papierem do pieczenia.

Piec w 180 st. C. przez 45-55 minut, do suchego patyczka.
Ostudzić.

W tym czasie przygotować nagrobki. 
Czekoladę posiekać, kremówkę zagotować. Zalać nią czekoladę, wymieszać do powstanie jednolitej masy.
Biszkopty przekroić w poprzek na pół, maczać w polewie, odkładać do zastygnięcia na papier do pieczenia.

Cukier puder przesiać, wymieszać z białkiem na gładki lukier. Przełożyć do woreczka cukierniczego, odciąć końcówkę, tworząc mały otwór. Zrobić napisy i rysunki na nagrobkach. Zostawić do całkowitego zastygnięcia.

Masło utrzeć z cukrem pudrem i cukrem waniliowym na gładką, jasną masę. Po łyżce dodawać serek, miksując na najniższych obrotach miksera.

Ciasto wyjąć z formy, ściąć górkę, wyrównując wierzch. Rozsmarować na cieście cienką warstwę dżemu, następnie krem. Wierzch i boki posypać pokruszonym pozostałym ciastem. Powtykać w ciasto nagrobki.
Przechowywać w lodówce, ale podawać w temperaturze pokojowej.

Smacznego!

Zdjęcie jakie jest, każdy widzi... Ale robiłam je o dziewiątej wieczorem, w ciemnościach i pośpiechu. Z drugiej strony, taka mroczna aura nadaje odpowiedniego klimatu.
Nie ma tego złego, czy jakoś tak...

wtorek, 3 listopada 2015

Migdałowe ciasto ze śliwkami

Budzik zadzwonił o czwartej. Ostatnio zrywam się na pierwszy sygnał; wybiegam z łóżka jak oparzona z niepokojem w brzuchu, że chyba zaspałam. To chyba przejaw zadowolenia z pracy, co jest dobre, choć mogłoby się ono (zadowolenie znaczy) objawiać w nieco przyjemniejszy sposób. Mam nadzieję, że to ekscytacja początkującego; jak się wszystko ustabilizuje, mój żołądek również przestanie przypominać o sobie w ten, raczej dokuczliwy, sposób.
O czwartej trzydzieści, owinięta w ciepły, czerwony płaszcz, z czapką nasuniętą głęboko na oczy i szalem zakrywającym większość twarzy, spróbowałam przekonać Ptysię do wyjścia na dwór. Spojrzała na mnie jak na wariatkę, rozłożyła się zupełnie płasko na plecach i chrapnęła. Nie dałam jednak za wygraną - założyłam jej szelki (czerwone zupełnym przypadkiem) i na siłę wyciągnęłam z łóżka. Nie była zadowolona... Ja zresztą też nie, ale z opinią żadnej z nas dzisiejszy dzień się nie liczył.
Spacer był krótki i konkretny; na głównej ulicy świeciła się raptem co druga latarnia, boczne uliczki spowijała mglista ciemność. Nie zapuszczałyśmy się w nie z obawy przed Kubą Rozpruwaczem... Mógłby się bowiem łatwo pomylić i nie zauważyć nawet, że dawno opuścił już Londyn.
Wróciłyśmy więc szybko do domu, Ptysia do łóżka, ja do kubka z gorącą herbatą. Szybko wlałam w siebie zawartość, starając nie poparzyć się za mocno, i pojechałam do pracy.

A tam czekały na mnie rolady (czekoladowe, pistacjowe, orzechowe i marcepanowe), dużo czerwonego marcepanu, a na koniec krem waniliowy, który złośliwie postanowił nie tężeć. Na szczęście w końcu opanowałyśmy jego krnąbrną naturę, i mogłyśmy udać się do domów na zasłużony odpoczynek. 
Muszę Wam powiedzieć, że czuję się szalenie produktywna. Tylko w domu już nic mi się nie chce... Ale i w tej kwestii, mam nadzieję, dojść w końcu do wprawy.

Dzisiaj mam dla Was proste ciasto, które uda się szybko upiec nawet po ciężkim dniu. Najprostsze ciasto ucierane ze śliwkami, które powoli się kończą. Na wierzchu migdałowo-cukrowa skorupka, która cudownie chrupie, kontrastując z miękkim jak gąbeczka ciastem i rozpływającymi się w ustach owocami.
I nie mówcie, że nie macie już siły. Gwarantuję, że nagroda w postaci aromatycznego ciasta warta jest tych kilkunastu dodatkowych minut w kuchni.

Przepis znalazłam w gazetce Pieczenie jest proste, nr 4/2014, ale pozmieniałam po swojemu.

Migdałowo-waniliowe ciasto ze śliwkami


Składniki:
(na tortownicę o średnicy 20 cm)
  • 125 g miękkiego masła
  • 125 g cukru
  • ziarenka z 1 laski wanilii
  • 1 jajko
  • 100 ml mleka
  • 175 g mąki pszennej
  • 100 g mielonych migdałów
  • 1,5 łyżeczki proszku do pieczenia
dodatkowo:
  • 500 g śliwek
  • 45 g płatków migdałowych
  • 2 łyżki cukru
Śliwki umyć, osuszyć, przeciąć na połowy i pozbawić pestek.
Mąkę przesiać, wymieszać z migdałami i proszkiem do pieczenia.
Masło utrzeć z cukrem i wanilią na puszystą, jasną masę. Wbić jajko, połączyć. Na zmianę dodawać do masy mąkę i mleko, miksując na najniższych obrotach miksera.

Masę przełożyć do formy wyłożonej papierem do pieczenia. Na wierzchu ułożyć śliwki, rozcięciem do góry. Wierzch posypać płatkami migdałów i cukrem.

Piec w 180 st. C. przez 50-60 minut.
Ostudzić.

Smacznego!

A teraz już pora najwyższa zabrać się za obiad. Ma być sałatka od Jamiego O., tylko sałaty kupić zapomniałam... Cóż, będzie się trzeba pomysłowością wykazać (mam nadzieję, że jeszcze tyle jej w sobie znajdę).

poniedziałek, 2 listopada 2015

Krwawe ciasteczka na Halloween

Zdaję sobie sprawę, że w Polsce Halloween kocha się albo nienawidzi. Przeciwnicy argumentują, że to nie nasza tradycja, że dzieci się boją, że chodzenie po domach i wyłudzanie cukierków jest nie tylko niegrzeczne, ale wręcz godzi w wolność osobistą. Zwolennicy lubią się bać, bawić i śmiać, adaptują cudze tradycje na własne potrzeby i nie widzą w tym nic złego. 
Ja, choć horrory oglądam spod poduszki, Halloween bardzo polubiłam. Gdy pracowałam w Anglii, przebrana za wiedźmę z nosem z kurzajką i w spiczastym kapeluszu, razem z podopiecznymi pukałam do drzwi sąsiadów, przekonując, że wrzucenie cukierka do koszyczka jest dużo lepszym pomysłem niż narażanie się na bliżej niesprecyzowanego psikusa. W Danii ta tradycja dopiero powoli zapuszcza korzenie; do moich drzwi nie pukają dzieci zawinięte w prześcieradła, ale chętnie spotykam się ze znajomymi, żeby się razem pobawić. W tym roku było nas nieco więcej; a jak ogólnie wiadomo - im więcej, tym weselej.

Dlatego dopiero teraz prezentuję moje halloweenowe smakołyki. Na pierwszy ogień idą krwawe ciasteczka, które wszyscy dokładnie oglądali przez zjedzeniem. Oczywiście musiałam zademonstrować obie dłonie i dziesięć palców, bo pojawiły się, nieuzasadnione moim zdaniem, wątpliwości co do moich umiejętności posługiwania się nożem. 
Ciasteczka same w sobie wyszły bardzo smaczne - cytrynowo-cynamonowe, kruchutkie, aromatyczne. Dekoracja dodała im charakteru - lukier królewski i odrobina barwnika mogą zdziałać cuda. Ich przygotowanie jest bardzo proste, a efekt naprawdę znakomity.
Może za rok przyda się Wam taki przepis...?

Krwawe ciasteczka cytrynowo-cynamonowe


Składniki:
(na 20 sztuk)
  • 225 g mąki pszennej
  • 40 g cukru pudru
  • skórka otarta z 1 cytryny
  • 1 łyżeczka mielonego cynamonu
  • 150 g zimnego masła
  • 1 żółtko

lukier:
  • 30 g białka
  • 150 g cukru pudru
  • 1/2 łyżeczki zimnej wody

krew:
  • 1/4 łyżeczki czerwonego barwnika w żelu
  • 1 kropla zielonego barwika w żelu
  • 1 łyżeczka ekstraktu z wanilii

Mąkę i cukier puder przesiać, wymieszać ze skórką cytrynową i cynamonem. Dodać masło, posiekać, a następnie rozetrzeć palcami. Wbić żółtko, szybko zagnieść gładkie ciasto. Uformować z niego kulę, zawinąć w folię spożywczą i schłodzić w lodówce przez 1 godzinę.

Po tym czasie ciasto rozwałkować na grubość 3 mm, wycinać szklanką koła. Układać na blasze wyłożonej papierem do pieczenia, zachowując niewielkie odstępy.

Piec w 180 st. C. przez 15 minut.
Ostudzić.

Cukier puder przesiać, utrzeć z białkiem na gładki lukier. Przełożyć do woreczka cukierniczego, odciąć końcówkę, żeby powstała mała dziurka i narysować na ciastkach okręgi. Pozostały lukier rozrzedzić wodą, wypełnić środki ciasteczek.
Zostawić do zastygnięcia.

Barwniki wymieszać z ekstraktem. Za pomocą pędzelka pryskać na ciastka, żeby powstały plamy krwi.
Odstawić do zastygnięcia.

Smacznego!


Tak naprawdę jest to mocno uproszczona wersja zeszłorocznego krwawego tortu, który wzbudził wiele ochów i achów. Dla tych, którzy w kuchni nie czują się zbyt pewnie, a chcieliby zrobić wrażenie na gościach, nadadzą się znakomicie.