czwartek, 31 lipca 2014

Kenis - darmowy uniwersytet internetowy

Mimo, że ciągle cieszę się wakacyjną wolnością, jakoś brakuje mi czasu na przesiadywanie przed komputerem. Oglądamy filmy, spędzamy mnóstwo czasu poza domem, do czego pogoda zdecydowanie zachęca. Choć nie słyszałam jeszcze ponurych prognoz o załamaniu pogody, nie mogę zapomnieć, że mieszkam w Danii - tutaj nigdy nic nie wiadomo. Zabieramy więc Ptysię na dłuuugie spacery, gdzie tylko się da.

Niemniej jakiś czas temu napisała do mnie Pani Wiola (że sobie pozwolę tak się spoufalić) z bardzo ciekawą informacją. Otóż pierwszego września startuje nowy projekt, który, muszę przyznać, bardzo mnie zainteresował. Mowa o internetowym uniwersytecie, czyli sporej bazie przeróżnych informacji. Dla tych, co się uczą: od szkół podstawowych po wyższe studia; dla tych, którzy chcieliby poszerzyć swoją wiedzę ot tak, dla samej przyjemności nauki. Podobno platforma będzie oferowała nie tylko materiały szkoleniowe, ale również różne ciekawe kursy. Bardzo jestem ciekawa, jak to wszystko będzie wyglądało, na ile uda się zrealizować wszystkie ambitne plany.

Mowa o stronie o tajemniczej nazwie Kenis. Projekt spodobał mi się na tyle, że poświęciłam słoneczny czas na siedzenie przed komputerem i dokładniejsze zapoznanie się z inicjatywą. I im więcej czytam, tym bardziej mi się podoba. Sami o sobie piszą:
Kenis, to platforma edukacyjna, która będzie stanowiła dużą bazę materiałów wideo, wysokiej jakości kursy (...); będzie także miejscem do treningu umysłu, a wszystko to dostępne oczywiście za darmo (taka jest nasza idea – chcemy by dostęp do wiedzy nie miał barier). Jedyne co jest potrzebne, oprócz chęci do nauki, to komputer czy smartfon oraz dostęp do internetu.

Startujemy już 1 września. Myśl, która nam przyświeca, to – uczysz się czego chcesz, kiedy chcesz i gdzie chcesz. Tak jak pisałam wyżej, chcemy likwidować bariery i zwiększać szansę każdego, kto chce się rozwijać. Uniwersytet będzie otwarty dla wszystkich. Materiały dla siebie znajdą tu zarówno uczniowie, czy studenci którym potrzebna jest szybka powtórka, jak i osoby, które chcą poszerzyć swoją wiedzę - niezależnie od wieku czy zasobności portfela.

Sami musicie przyznać - brzmi nieźle.
I tak - to jest reklama, jedna z niewielu na blogu. Zdecydowałam się na ten wpis, bo uważam, że projekt ma duże szanse na bycie ciekawym i pomocnym miejscem w sieci. A takie idee należy propagować i wspierać.
Wspieram więc.
Może wesprzesz i Ty...?

wtorek, 29 lipca 2014

Muffiny orkiszowe z truskawkami. I imieninowego prezentu historia krótka

W sobotę miałam imieniny. Nie, nie piszę tego, żeby domagać się życzeń (choć oczywiście każde są mile widziane). Po prostu stwierdzam fakt.
Moi Rodzice oczywiście pamiętali, porozmawialiśmy sobie bardzo miło z tej okazji. W Danii jednak imienin się nie obchodzi, do czego oczywiście zdążyłam się już przyzwyczaić. C. jednak stropił się ogromnie, kiedy wieczorem usłyszał, jak Rodzice składali mi życzenia. Gdyby mógł, pewnie zaraz pobiegłby do sklepu, o tej porze jednak wszystko było już pozamykane.
W niedzielę rano wybraliśmy się na kiermasz (tak to się chyba nazywa). Wielka wyprzedaż wszystkiego: od kompletnych, nikomu już niepotrzebnych rupieci, przez mnóstwo książek (oczywiście wszystkie po duńsku), akcesoriów kuchennych, ubrań, sprzętu grającego i nie, figurek porcelanowych i ogrodowych, na kurczakach (żywych!) i króliczkach kończąc. Uff... Dużo chodzenia, mnóstwo oglądania. Kupiliśmy trochę przypraw (jakżeby inaczej), a mi w oko wpadł pojemnik na ciasteczka. Uroczy, porcelanowy, z bałwankiem na pokrywce i życzeniami wypisanymi na boku. Wiem, wiem, nie pora teraz na zimowo-świąteczne akcesoria, a co poradzę - był prześliczny!
C. rzucił się na niego w tempie błyskawicy, żeby wręczyć mi go jako imieninowy prezent. A muszę zaznaczyć, że krzywo na mnie patrzy, kiedy kupuję kolejną puszkę na ciasteczka czy kolejną foremkę (ja rozumiem, że nie mamy miejsca i niedługo będziemy się przeprowadzać, ale czasem nie umiem się oprzeć!). Doceniam więc jego gest ogromnie i bardzo, bardzo dziękuję!
A pojemniczek pokażę Wam przy okazji pierwszych świątecznych ciasteczek.

Dzisiaj za to mam dla Was coś bardzo letniego, bo wypiek z truskawkami. Mmm, w całym domu pachniało tak, że nie mogłam już wysiedzieć i co chwilę zaglądałam do piekarnika! Muffiny bowiem wyszły znakomite! Poza tym są z tych nieco zdrowszych - zamiast mąki pszennej - orkiszowa, do tego płatki owsiane i oczywiście owoce. Słodka, chrupiąca kruszonka podbiła moje serce. Smakują tak, jak wyglądają - słodko i bardzo domowo. Nie można im się oprzeć!
Przepis znalazłam na blogu Cook & look, troszkę go przerobiłam i wrócę do niego z pewnością jeszcze nie raz.

Owsiano-orkiszowe muffiny z kruszonką i truskawkami

Składniki:
(na 12 sztuk)
  • 170 g mąki orkiszowej
  • 65 g cukru
  • 80 g płatków owsianych
  • 1 łyżeczka proszku do pieczenia
  • 1 łyżeczka cukru waniliowego
  • 2 jajka
  • 125 ml mleka ryżowego
  • 100 ml oleju

dodatkowo:
  • 12 większych truskawek

kruszonka:
  • 45 g mąki orkiszowej pełnoziarnistej
  • 30 g miękkiego masła
  • 25 g cukru

Przygotować kruszonkę:
mąkę wymieszać z cukrem, dodać masło, dokładnie rozetrzeć między palcami. Wstawić do lodówki na czas przygotowania ciasta.

Mąkę przesiać, wymieszać z cukrem, płatkami owsianymi, proszkiem i cukrem waniliowym. Jajko roztrzepać, wlać mleko i olej, wymieszać. Płynne składniki wlać do sucych, wymieszać niedbale, tylko do połączenia składników.
Truskawki umyć, osuszyć, odszypułkować.
Ciasto przelać do formy na muffiny wyłożonej papilotkami. W każdą muffinkę wcisnąć truskawkę. Wierzch posypać kruszonką.

Piec w 180 st. C. przez 20-25 minut.
Ostudzić na kratce.

Smacznego!

Przede mną jeszcze prawie dwa tygodnie wakacji, zanim zacznie się szkoła. Cudownie się tak żyje bez planów, obowiązków, wczesnego wstawania... Oj tak, słodkie wakacyjne lenistwo to zdecydowanie fantastyczny wynalazek.

poniedziałek, 28 lipca 2014

Morele w syropie. I plaża

W piątek pojechaliśmy nad morze. Decyzja okazała się jak najbardziej słuszna, bowiem był to ostatni dzień prawdziwie letniej, upalnej pogody. Nie zrozumcie mnie źle - nadal o godzinie jedenastej wieczorem wychodzę z psem na spacer w letniej sukience i sandałach, i nie marznę (a ci, którzy mnie znają wiedzą, że marznę niemal zawsze). Zaczął się jednak sezon burz - jedna obudziła mnie w sobotę nad ranem, kolejna zwaliła się na nas w niedzielę po południu. Choć nadal jest ciepło, jest też parno i wilgotno, a plaża nie jest już tak kuszącym miejscem, jak była jeszcze kilka dni temu.

Pojechaliśmy więc na plażę. Uważam się za prawdziwą szczęściarę - od morza dzieli mnie około 25 kilometrów, od najbliższej plaży - 30. Od tej, na którą lubimy jeździć, mniej więcej 50. Nie są to zbyt wielkie odległości, wycieczka nie zajmuje więcej niż 45 minut. A ja morze wręcz uwielbiam! Piasek, woda, lekki wietrzyk... 
Oczywiście wybraliśmy się w nasze ulubione miejsce. Plaża na skraju miasteczka, gdzie nie chodzi aż tak wiele osób i można mieć psa. Trochę cienia dla Ptysi, słoneczne miejsce dla nas. I wszystko byłoby jak w bajce, gdyby nie setki meduz w wodzie (która swoją drogą była naprawdę ciepła). Weszliśmy do wody do pasa, i weszłabym dalej, gdyby nie śliskie, galaretowe ciałka ocierające się o moje nogi przy każdej fali. Brrr... Nie mogłam się przemóc. Za to Ptysia pływała dzielnie - chyba coraz bardziej jej się to podoba.

Tym wpisem otwieram sezon przetworowy na Pożeraczce. Będąc w Polsce (już o tym wspominałam) przygotowałam 61 słoiczków z owocami w różnej postaci. Część dałam Mamie, większość przyjechała ze mną do Danii. Będę się mogła teraz nimi cieszyć aż do następnego lata.
Nie wszystkie pokażę teraz: większość jest bowiem z truskawek, które się już, tak naprawdę, skończyły. Zachowam więc zdjęcia i przepisy na przyszłe lato, może się komuś przydadzą (a wyszły naprawdę dobre, nie chwaląc się). 
Mamy jednak aktualnie czas na morele, i to na ich zagospodarowanie chcę Wam pokazać sposób. Dżemy oczywiście są pyszne, szczególnie z dodatkiem lawendy lub rozmarynu - morele, same w sobie lekko mdławe w większych ilościach, nabierają zupełnie nowego charakteru w ich towarzystwie. Tym razem jednak zrobiłam coś zupełnie innego. W gazetce Moje gotowanie lipiec-sierpień 2014 znalazłam przepis na brzoskwinie Lorda Grey'a. Bardzo mi się ten pomysł spodobał, choć oczywiście przerobiłam go po swojemu. Zamiast brzoskwiń - morele. Zamiast słynnej herbaty Earl Grey - morelowa z wanilią. Efekt - wspaniały! Morele pachną cudownie, poza tym zachowują niezmieniony kształt - zalane gorącym syropem się nie gotują, więc zachowują strukturę. Będzie można je ułożyć na przykład na wierzchu sernika, a z syropu przygotować galaretkę. Ja chcę zrobić z nich lody - z pewnością będą smakowały wyjątkowo!

Morele w syropie herbacianym

Składniki:
(na 8 słoiczków)
  • 2 kg moreli
  • 500 g cukru
  • 4 torebki herbaty brzoskwiniowej lub morelowej z wanilią
  • sok z 1 cytryny
  • 600 ml wody

Morele naciąć na krzyż, sparzyć, zalać zimną wodą, obrać ze skórki. Pokroić na połówki, wyjąć pestki, ułożyć ciasno w słoiczkach.

Do garnka wsypać cukier i zawartość jednej torebki herbaty, włożyć pozostałe trzy, wlać wodę i sok z cytryny. Zagotować, po czym redukować około 20-30 minut. 
Bardzo gorącym syropem zalać morele, dobrze zakręcić, ewentualnie zapasteryzować.

Smacznego!

A teraz czas się zebrać w sobie, i ruszyć do lasu. Chcemy nazbierać malin - już zrobiliśmy rekonesans: są słodkie i pyszne, choć malutkie. Zobaczymy, ile znajdziemy, ale już mam kilka ciekawych pomysłów na ich zagospodarowanie.

piątek, 25 lipca 2014

Bułki z serem

Na podróż, oczywiście, przygotowałam nam bułeczki. Długo się zastanawiałam, jakie upiec, aż w końcu pomyślałam o bułkach z serem. Można je przekroić, posmarować masłem, włożyć plasterek szynki lub sera, pomidora, ogórka rzodkiewki; ale takie same, bez niczego, też smakują wspaniale - chrupiący ser na wierzchu, a pod nim mięciutkie, puszyste wnętrze... Pyszności.

Przepis znalazłam na Moich wypiekach; zaciekawił mnie water roux. Nigdy nie przygotowywałam bułek tą metodą. Nie ma w tym jednak żadnej filozofii, choć brzmi z francuska. Wystarczy zagotować mąkę z wodą, ostudzić, i taką papkę dodać do ciasta chlebowego. Dzięki temu bułeczki wychodzą bardziej puszyste i dłużej zachowują świeżość.
Jeśli jeszcze nie próbowaliście tej metody - skuście się. Jestem pewna, że nie będziecie żałować.

Drożdżowe paluchy z żółtym serem

Składniki:
(na 16 sztuk)

water roux:
  • 50 g mąki pszennej
  • 250 ml zimnej wody

ciasto właściwe:
  • 285 g mąki pszennej
  • 12 g świeżych drożdży
  • 1 łyżeczka cukru
  • 1 łyżeczka soli
  • 1 jajko
  • 65 ml letniego mleka
  • 80 g water roux
  • 45 g masła

dodatkowo:
  • 1 jajko
  • 1 łyżka mleka
  • 60 g sera cheddar

Mąkę na water roux przesiać, dokładnie wymieszać z wodą. Zagotować i podgrzewać, cały czas mieszając, aż konsystencją będzie przypominała kisiel, a temperatura wyniesie 65 st. C. Wystudzić.

Mąkę na ciasto właściwie przesiać, wymieszać z solą. Po środku zrobić wgłębienie, wkruszyć drożdże, wsypać cukier i zalać mlekiem. Odstawić na 15 minut do wyrośnięcia.

Do zaczynu dodać jajko i 80 g water roux. Wyrobić ciasto.
Masło rozpuścić i przestudzić, dodać do ciasta, dokładnie połączyć. Odstawić do wyrośnięcia na 1,5 godziny.

Wyrośnięte ciasto podzielić na 16 równych części, z każdej uformować długi na 10-15 cm wałeczek. Ułożyć je na blasze wyłożonej papierem do pieczenia, zachowując odstępy.
Odstawić do wyrośnięcia na 40 minut.

Jajko roztrzepać z mlekiem. Posmarować bułeczki, posypać startym serem. 

Piec w 190 st. C. przez 15 minut, aż ser się zrumieni.
Ostudzić na kratce.

Smacznego!

W aktualne upały, muszę się przyznać, nie mam chęci na pieczenie chleba ani bułek. Wyrabianie ciasta, długie wyrastanie, a później pieczenie mnie przerasta... Chleb więc, o zgrozo, kupujemy. Muszę przyznać, że w piekarni po drugiej stronie ulicy jest całkiem niezły. Choć do domowego się nie umywa...

czwartek, 24 lipca 2014

O tajemniczej maszynce do lodów słów kilka. I ciasteczka z mąki gryczanej

Jadąc do Polski, zabrałam ze sobą drobiazg dla Rodziców z okazji Dni Mamy i Taty. Długo myślałam, co by im można kupić, żeby im się spodobało i może nawet trochę do czegoś przydało. Przy okazji każdej rozmowy na Skypie podpytywałam i starałam się coś z nich wyciągnąć tak, żeby nie zauważyli, że czegoś właściwie od nich chcę. Któregoś razu zaczęłam opowiadać o domowych lodach, jakie to wyszły dobre i w ogóle cudowne. Tatuś zrobił oczy małego dziecka i zaczął znacząco wzdychać, a Mamunia stwierdziła, że takie domowe lody to dopiero musi być coś... (Zdecydowanie miała rację.) Przy okazji kolejnej rozmowy, tym razem z pełną premedytacją, znów skierowałam rozmowę na mrożonki. Spotkałam się z entuzjazmem. Póki więc nie zmieniłam zdania, zamówiliśmy maszynkę. Przyjechała, piękna, nowa, opakowana w styropian. Zachwycona nie mogłam się doczekać, żeby jej użyć. Cóż... Okazało się, że maszynka do lodów to nie takie oczywiste urządzenie. Siostrzyczka moja, która po swoich studiach ma podobno budować wiatraki, pół godziny się zastanawiała, co to jest i co właściwie można z tym zrobić... I niech mi ktoś powie, że kuchnia to nie miejsce dla zaawansowanej techniki!
Pierwsze lody były pyszne, niestety na pół płynne, bo cała Rodzina, jak sępy, nie przymierzając, krążyła wokół zamrażalnika. Kolejne miały już dłuższą chwilę na dojście do właściwiej konsystencji. Tak czy inaczej, wszystkie był pochłaniane błyskawicznie (dlatego właśnie nie mam ani jednego zdjęcia, i niektóre smaki będę musiała odtworzyć w domu). Były więc kawowe z whisky, które zachwyciły C. Czekoladowe z chilli zdobyły serca Taty. W truskawkowych zakochała się Mama, a ja przepadłam dla obłędnego koloru jagodowych. Dla Młodej miał być sorbet, ale nie zdążyliśmy... Cóż, następnym razem. Albo sobie w domu zrobię, to może zachęcona moim sukcesem, uda się do kuchni. Albo namówi Mamę na podjęcie wyzwania, co jest w gruncie rzeczy bardziej prawdopodobne.

Po całym tym wstępie powinnam Wam zaserwować jakieś pyszne lody. Ale, jak już wspomniałam, zdjęć brak. A w domu lody czekały na nas w zamrażarce, i teraz dojadamy resztki.
Mam za to absolutnie boskie ciasteczka, które nie dość, że robi się szybko i prosto, to wychodzą naprawdę wyjątkowe w smaku. Wszystko za sprawą dodatku mąki gryczanej, z którą eksperymentowałam po raz pierwszy. Ma bardzo charakterystyczny, dość intensywny, kaszowo-orzechowy smak. Mi przypadł do gustu bardzo. Poza tym nie zawiera glutenu, co jest dobrą wiadomością dla alergików.
Przepis na ciasteczka znalazłam u Pomidorowej Ani, więc zaufałam mu w ciemno. Nie pomyliłam się - choć moje nie wyszły tak zgrabne jak jej, to smakują po prostu wyśmienicie!

Gryczane ciasteczka bezglutenowe

Składniki:
(na 40 sztuk)
  • 190 g mąki gryczanej
  • 1 łyżka kakao
  • 40 g mielonych migdałów
  • 25 g mąki kokosowej
  • 100 g cukru trzcinowego
  • 1/4 łyżeczki soli
  • 1/2 łyżeczki proszku do pieczenia
  • 2 łyżki wódki karmelowej
  • 1 łyżka miodu
  • 1 jajko
  • 95 g miękkiego masła
Mąkę przesiać z kakao, wymieszać z mielonymi migdałami, mąką kokosową, cukrem, solą i proszkiem do pieczenia. Dodać masło, rozgnieść w palcach na kruszonkę. Jajko roztrzepać z miodem i wódką, dodać do ciasta, dokładnie połączyć.
Z ciasta uformować kulę, zawinąć w folię spożywczą i schłodzić w lodówce przez noc.

Rano formować z ciasta kulki wielkości orzecha włoskiego, układać je na blasze wyłożonej papierem do pieczenia. Każdą kulkę spłaszczyć widelcem, odciskając wzorek.

Piec w 175 st. C. przez 15 minut.
Ostudzić na kratce.

Smacznego!

Pogoda nadal dopisuje, ale podobno w weekend ma się popsuć. Musimy się więc dobrze zastanowić, co robić jutro - grzechem byłoby zmarnowanie ostatniego tak cudownego dnia.

wtorek, 22 lipca 2014

Teatr pod gołym niebem i drożdżówki dla alergików

Wyjazd na wakacje zaplanowaliśmy na późny wieczór. Podróż nocą ma swoje plusy - ruch jest mały, nie jest gorąco, wszystko idzie jakoś szybciej. Oczywiście, trzeba uważać, żeby nie zasnąć za kółkiem. Ale skoro jesteśmy we dwójkę i możemy się zmieniać, to akurat nie problem. Tym razem wszystko poszło gładko - najpierw prowadził C., ja sobie pospałam (chociaż spanie w aucie to jednak średnia przyjemność; nawet tak wygodnym, jak nasze); następnie to ja wzięłam kierownicę w dłonie. Jak mi już zupełnie stopy ścierpły (odzwyczaiłam się od prowadzenia na długie dystanse), C. był na tyle rześki, żeby dowieźć nas cało i zdrowo do celu.

Zanim jednak wyruszyliśmy w podróż, pojechaliśmy do rodziców C., i razem z nimi poszliśmy do teatru. W Varde (zachodnie wybrzeże Danii w okolicach Esbjerg) co roku przez trzy tygodnie codziennie wystawiana jest jedna sztuka. W zeszłym roku było to Den eneste ene, czyli Jedna jedyna, na podstawie duńskiego filmu. Wzruszająca sztuka mnie oczarowała, i w tym roku już miesiąc przed premierą siedziałam jak na szpilkach. Kiedy okazało się, że wyjeżdżamy w dniu premiery, a wydarzenie zakończy się przed naszym powrotem, miałam niemal łzy w oczach. Na szczęście tata C. stanął na wysokości zadania i kupił bilety właśnie na premierę. I to naprawdę dobre miejsca - piąty rząd, choć trochę z boku. Widok był znakomity!
W tym roku aktorzy przedstawili The best little whorehouse in Texas na podstawie znanej amerykańskiej komedii. I muszę przyznać, że wyszło im znakomicie! Miss Mona, czyli główna rola kobieca, wypadła niesamowicie. Ostatnia piosenka wycisnęła łzy z niejednych oczu, a w międzyczasie aktorka pokazała znakomity kunszt. Pozostali również byli wspaniali - zabawni, z mocnymi, urzekającymi głosami. Byłam absolutnie zachwycona!
Jedynym minusem była pogoda - spłatała nam fatalnego psikusa, i lało jak z cebra. Tak sobie jednak myślę, że my narzekaliśmy siedząc na widowni, zawinięci w koce i płaszcze przeciwdeszczowe, kiedy aktorki z uśmiechami biegały po scenie w samej bieliźnie... Z pewnością odczuwały skutki aury boleśniej niż my. Spisały się jednak znakomicie i zostały nagrodzone ogromnymi brawami. Krótkimi, ale szczerymi.
Za rok wystawią Shreka. To dopiero będzie zabawa!

A teraz chciałabym opowiedzieć Wam o wyjątkowych bułeczkach. Przygotowane właśnie z myślą o teatrze (który zawsze połączony jest z rodzinnym piknikiem) dla siostry C., uczulonej na gluten i laktozę. Są więc na mące orkiszowej, z dodatkiem mleka ryżowego. Nie mają nawet jajek - zamiast nich użyłam musu z dyni, który czekał grzecznie w zamrażarce na swoją kolej (a to już najwyższa pora, bo w Polsce, tuż przed wyjazdem, widziałam dynie na targu). Wyszły po prostu boskie! Siostra C. i on sam zajadali tak, że aż im się uszy trzęsły. Mięciutkie, pachnące i słodkie. Z chrupiącą kruszonką i aromatycznymi truskawkami. Wyciekający z nich podczas pieczenia sok razem z mąką ziemniaczaną utworzył taki kisiel - nie kisiel, który zachwycił wszystkich. A do tego ciasto nie rozmiękło i nie miało nawet śladu zakalca!
Koniecznie musicie spróbować, póki jeszcze można dostać truskawki. W zasadzie sezon się skończył, ale ciągle są dostępne na przykład niemieckie (dzisiaj kupiłam opakowanie bardzo ładnych), więc warto skorzystać. Albo zrobić takie bułeczki z malinami czy jagodami - z pewnością zasmakują nie tylko alergikom.
Inspirację znalazłam na blogu Moje wypieki, ale sporo w przepisie zmieniłam.

Dyniowo-orkiszowe drożdżówki z truskawkami

Składniki:
(na 10 bułeczek)
  • 400 g mąki orkiszowej
  • 100 g mąki orkiszowej pełnoziarnistej
  • 20 g świeżych drożdży
  • 125 ml mleka ryżowego
  • 200 g pure z dyni
  • 45 g bezmlecznej margaryny
  • skórka otarta z 1 cytryny
  • 60 g cukru
  • 1/4 łyżeczki soli
kruszonka:
  • 85 g mąki orkiszowej pełnoziarnistej
  • 55 g zimnego masła
  • 50 g cukru
dodatkowo:
  • 3 łyżki mąki ziemniaczanej
  • 400 g truskawek
  • 4 łyżki mleka ryżowego
Mąki przesiać, dodać to, co zostało na sitku z mąki pełnoziarnistej. Wymieszać z solą. Po środku zrobić wgłębienie, wkruszyć drożdże. Wsypać łyżeczkę cukru, wlać mleko ryżowe, odstawić na 15 minut.
Do zaczynu dodać pure z dyni, skórkę z cytryny i resztę cukru. Zagnieść ciasto. Margarynę rozpuścić i przestudzić, wlać do ciasta, dokładnie wyrobić.
Odstawić na 1 godzinę do wyrośnięcia.

Wyrośnięte ciasto podzielić na 10 równych części. Z każdej uformować okrągłą bułeczkę, ułożyć na blasze wyłożonej papierem do pieczenia w sporych odstępach.
Odstawić na 30 minut do wyrośnięcia.

W tym czasie zagnieść kruszonkę: wymieszać mąkę z cukrem, zagnieść z masłem. Wstawić do lodówki.
Truskawki umyć, osuszyć, odszypułkować.

Dnem szklanki robić w bułeczkach wgłębienia niemal do samej blachy. Każde oprószyć mąką ziemniaczaną, wcisnąć w każde kilka truskawek. Brzegi bułeczek opędzlować mlekiem ryżowym. Wierzch posypać kruszonką.

Piec w 190 st. C. przez 20-25 minut, aż się ładnie zrumienią.
Ostudzić na kratce.

Smacznego!

A teraz zaczynam się zastanawiać, które przepisy Wam przedstawić - przez urlop moje zaległości dramatycznie wręcz wzrosły, i nie za bardzo mam pomysł, jak to wszystko opanować...

poniedziałek, 21 lipca 2014

Wróciłam!

Tak. Wczoraj w nocy wróciłam do Danii z moich cudownych, polskich wakacji. Trzy tygodnie upalnej pogody, od której można było odpocząć tak naprawdę tylko w kinie lub klimatyzowanych sklepach. Mnóstwo czasu spędzonego z Rodzinką, a także 61 słoiczków pełnych przetworów, z których znaczna część przyjechała ze mną do domu. Mam już kilka ciekawych pomysłów na ich wykorzystanie: makaroniki, pączki, a także tort, może urodzinowy...?
Było bajecznie. Nie chciało mi się wyjeżdżać, choć muszę przyznać, że powrót do domu ma swój jeden zasadniczy plus - w końcu porządnie się wyspałam, bez wstawania w nocy z różnych dziwnych i mniej dziwnych powodów. Jestem więc rześka jak skowronek, i właśnie zabieram się do rozpakowania ostatniej walizki... Fury prania czekają, aż spojrzę na nie łaskawszym okiem, lodówka zieje pustką, wszystkie doniczkowe zioła niestety dokonał żywota swego... I trzeba trochę posprzątać. Ale dobrze jest być w domu. Szkoda tylko, że teraz nie mogę się już przespacerować do Mamy...

Na rozpoczęcie sezonu powakacyjnego mam dzisiaj dla Was urocze minimuffiny. Przygotowałam je na zakończenie roku szkolnego, gdzie zrobiły furorę i zniknęły błyskawicznie. Przygotowanie i pieczenie nie zajmuje dużo czasu, więc można się o nie pokusić nawet w upały. Gwarantuję, że znikną błyskawicznie.
Przepis z niezawodnej 1 mix, 100 muffins Susanny Tee.

Minimuffiny marmurkowe z czekoladową niespodzianką

Składniki:
(na 16-18 sztuk)
  • 170 g mąki pszennej
  • 1 łyżeczka proszku do pieczenia
  • 60 g cukru
  • 1/8 łyżeczki soli
  • 1 jajko
  • 125 ml mleka
  • 45 ml oleju
  • 1 łyżeczka ekstraktu z wanilii
  • 1 łyżka kakao

czekoladowy krem:
  • 70 ml śmietany kremówki
  • 20 g mlecznej czekolady (32%)
  • 30 g ciemnej czekolady (80%)

dodatkowo:
  • 60 g cukru pudru
  • 2 łyżki gorącej wody
  • cukrowe perełki do dekoracji
  • cukrowe serduszka

Najpierw przygotować krem:
Kremówkę mocno podgrzać, ale nie gotować.
Czekoladę posiekać, włożyć do miski, zalać kremówką. Odstawić na 5 minut, po czym dokładnie wymieszać na gładką masę.
Krem wstawić do lodówki na 5-6 godzin, aż całkowicie stężeje.

Mąkę przesiać, wymieszać z proszkiem, cukrem i solą.
Jajko roztrzepać, połączyć z mlekiem, olejem i ekstraktem.
Płynne składniki wlać do suchych, wymieszać niedbale, tylko do połączenia składników.
Masę podzielić na dwie róne części. Do jednej dodać kakao, wymieszać.

Masę przełożyć do formy na minimuffinki wyłożonej papilotkami.

Piec w 180 St. C. przez 15 minut, do suchego patyczka.
Wyjąć z piekarnika, przełożyć na kratkę i ostudzić.

W ostudzonych babeczkach wyciąć nożem wgłębienia. Nakładać w nie czekoladowy krem.
Z cukru pudru i wody ukręcić gęsty lukier, polać babeczki, udekorować cukrowymi perełkami i serduszkami.

Smacznego!

Muszę przyznać, że stęskniłam się troszkę za blogowaniem. W czasie wakacji nie myślałam o tym za dużo, ale w tej chwili piszę z prawdziwą przyjemnością. Brakowało mi też oglądania Waszych blogów - jednak na to czasu nie miałam zupełnie. Ach, ileż mam teraz zaległości!

piątek, 11 lipca 2014

Bułki z zaparką

Do niedawna jeszcze nie wiedziałam, że coś takiego jak zaparka w ogóle istnieje. Później gdzieś mi się o uszy obiło, aż wreszcie kiedyś zrobiłam na zaparce pączki. Wyszły pyszne, puchate i w ogóle bardzo pączkowe, ale po nich o zaparce znów zapomniałam. Aż tu nagle, któreś pięknego dnia, szukając przepisu na jakieś smakowite pieczywko, wpadł mi w oczy przepis z bloga Gotowanie pod gruszą. Bułeczki na zdjęciach wyglądały wyjątkowo zachęcająco, a że lista składników nie jest długa ani skomplikowana, od razu zabrałam się do rzeczy.

Nadal nie wiem, co zaparka daje. Czy inaczej smakowałyby bułeczki bez niej? A jeśli tak, to jak inaczej? Nie wiem. Może kiedyś to przetestuję. Jednak w ten sposób przygotowane i upieczone, bułki wychodzą znakomite. Mięciutkie, pachnące, sycące. Idealne na pierwsze lub drugie śniadanie. I na kolację też, jeśli ktoś jada. U nas zniknęły bardzo szybko, pomimo, że wyszło ich aż dwanaście.

Pszenno-żytnie bułki z zaparką

Składniki:
(na 12 sztuk)

zaparka:
  • 80 g mąki żytniej
  • 150 ml gorącej wody

ciasto właściwe:
  • 600 g mąki pszennej
  • 390 ml letniej wody
  • 25 g świeżych drożdży
  • 2 łyżeczki miodu
  • 1,5 łyżeczki soli

Mąkę żytnią przesiać do miski, zalać gorącą wodą, dokładnie wymieszać.
Odstawić do wystudzenia.

Mąkę pszenną przesiać do miski, po środku zrobić wgłębienie. Wkruszyć drożdże, dodać miód i wlać około 100 ml wody. Odstawić na 15 minut.

Do wyrośniętego zaczynu dodać zaparkę, sól i resztę wody, zagnieść i wyrobić gładkie ciasto (może się nieco lepić). Odstawić na 1 godzinę do wyrośnięcia.
Wyrośnięte ciasto jeszcze raz szybko zagnieść, podzielić na 12 rónych części. Z każdej uformować okrągłą bułeczkę, obsypać mąką; ułożyć je na blasze wyłożonej papierem do pieczenia.
Odstawić na 30 minut do wyrośnięcia.

Piec w 190 st. C. przez 20-25 minut.
Ostudzić na kratce.

Smacznego!

No i co? Jeszcze tylko troszkę ponad tydzień, i znów straszliwie długa podróż... Aj, nie chce mi się wyjeżdżać. Ani ciut!

poniedziałek, 7 lipca 2014

Mus kawowy - najlepszy

Dla nikogo, kto zagląda tu bardziej regularnie tajemnicą nie jest, że uwielbiam kawowe słodycze. Samą kawę lubię, choć nie szaleję na jej punkcie. Czarnej z fusami nie wypiję. Czarną z ekspresu tak, jeśli nie jest zbyt mocna ani intensywna. Ale wolę taką z mlekiem i cukrem. Mlekiem najlepiej spienionym - mmm... Rozkosz
Bardzo lubię kawy na zimno, takie bardziej desery - z bitą śmietaną, syropami, lodami. I tutaj właśnie przechodzimy do sedna, czyli kawowych deserów właśnie. Nie potrafię się takim słodyczom oprzeć - kawowy sernik, beza, czy kawowy mus pochłonę bez wahania i wyrzutów sumienia.

Po torcie został mi trzy żółtka, nie wiedziałam, co z nimi zrobić. Jak z nieba spadł mi przepis Bereniki - od razu wiedziałam, że to cudo podbije nasze kubki smakowe.
Nieco zmieniłam proporcje: nie dałam serka, za to więcej kremówki; zmieniłam też nieco sposób przygotowania (dodawanie żelatyny do ciepłej masy to moim zdaniem najłatwiejszy sposób, grudek nie będzie nigdy). Wyszło bosko! Naprawdę. Mus jest lekki, delikatny, mocno kawowy, mało słodki. Bita śmietana i truskawka wieńczą dzieło. Nie można się oprzeć. Mmm...

Mus kawowy

Składniki:
(na 4 porcje)
  • 3 żółtka
  • 3 łyżki cukru
  • 3 łyżeczki kawy rozpuszczalnej
  • 75 ml wrzątku
  • 2 listki żelatyny
  • 300 ml śmietany kremówki
  • 1,5 łyżki kakao
  • 4 truskawki

Żelatynę namoczyć w zimnej wodzie.
Kawę rozpuścić we wrzątku, lekko przestudzić.
Żółtka z cukrem lekko ubić w kąpieli wodnej. Wlać kawę, wymieszać. Przelać do garnuszka, podgrzewać, aż masa nieco zgęstnieje (nie gotować!). Zdjąć z palnika, przelać przez sitko.
Żelatynę odcisnąć, dodać do ciepłęj masy żółtkowej, wymieszać, aż się rozpuści.
Ostudzić.

Masę podzielić na pół.
Do połowy dodać kakao, dokładnie wymieszać.
ubić 180 ml śmietany. Połowę wmieszać do masy z kakao, przełożyć do szklanek, wstawić do lodówki na 30 minut.
Do pozostałej masy kawowej dodać pozostałą kremówkę, delikatnie wymieszać. Wyłożyć na masę kakaową, schłodzić w lodówce 2-3 godziny.

Przed podaniem ubić pozostałą kremówkę, wyłożyć na wierzch i udekorować truskawkami.

Smacznego!

Ciekawostką przyrodniczą (ja mawia Tatuś) jest moja Babcia (a Mama Tatusia). Otóż przepada ona za kawą, gdyby nie ograniczenia zdrowotne i zdrowy rozsądek, prawdopodobnie mogłaby żyć tylko kawą się posilając. Pije czarną, mocną, intensywnie pachnącą. Mleko i cukier nie dla niej. I kawowe słodycze też nie. Babcia nie tknie cukierków czy ciastek o smaku kawy - twierdzi, że jej nie smakują. 
A ja się zawsze nad tym fenomenem zastanawiam...

niedziela, 6 lipca 2014

Sernik z rabarbarem - jeszcze jest czas

Mmm, kocham serniki. Uwielbiam rabarbar (tak, tak, wiem. Sezon już się dawno skończył, teraz czas na zupełnie inne dary natury. Ale: przepis jest sprzed dwóch tygodni, i jakoś zapomniałam dodać go wcześniej, a poza tym cały czas widuję rabarbar na straganach. Więc jak ktoś ma chęć, ma też możliwości). Piekłam już sernik z rabarbarem, teraz przyszła pora na sernik na zimno.

Nigdzie nie mogłam znaleźć przepisu, który by mnie w pełni usatysfakcjonował. Rabarbar jest popularny, ale serniki z jego udziałem to ciągle nie najbardziej rozchwytywane ciasta. Postanowiłam więc pokombinować sama. 
C. powiedział, że chce na biszkopcie. Ja chciałam, żeby miał dwie warstwy - rabarbarową i sernikową. Najdłużej myślałam, jakby tu urozmaicić właśnie tę drugą, aż do głowy wpadła mi cytryna. Pycha!
Mimo, że i rabarbar i cytryna słodkością nie grzeszą, sernik wyszedł bardzo wyważony w smaku. Zużyłam do niego resztę mleka skondensowanego po lodach, dałam też trochę miodu, którego smak bardzo dobrze komponuje się z całością. Masa rabarbarowa jest troszkę kwaskowa, sernikowa też nie jest przesłodzona, ale wszystko równoważy mięciutki, pachnący, słodki biszkopt. Na wierzch świeże truskawki - czysta rozkosz w buzi. 
Ponieważ na biszkopt wyłożyłam nie całkiem stężałą masę, sok spłynął do biszkoptu, nasączając go i nadając mi kolor. Mi się ten efekt podoba, ale jeśli chcecie mieć żółciutki biszkopt, poczekajcie z wylaniem masy, aż zacznie lekko tężeć.

Sernik cytrynowy z rabarbarem na biszkopcie (na zimno)

Składniki:
(na formę 20x20 cm)

biszkopt:
  • 2 jajka
  • 70 g cukru
  • 45 g mąki pszennej
  • 15 g mąki ziemniaczanej
  • skórka otarta z 1 cytryny

masa rabarbarowa:
  • 400 g rabarbaru
  • 2 łyżki cukru
  • skórka otarta z 1 cytryny
  • sok z 1/2 cytryny
  • 1 galaretka truskawkowa (proszek)

masa serowa:
  • 400 g serka kremowego
  • 120 g mleka skondensowane słodzonego
  • 30 g płynnego miodu
  • sok z 1 cytryny
  • 6 listków żelatyny
  • 300 ml śmietany kremówki (38%)

dodatkowo:
  • 2 łyżki cukru pudru
  • 9 truskawek

Mąki przesiać, wymieszać.
Białka ubić na sztywną pianę, pod koniec ubijania dodając partiami cukier. Po jednym dodawać żółtka, miksując po każdym dodaniu. Na końcu partiami dodawać mąkę, miksując na najniższych obrotach.
Dno formy wyłożyć papierem do pieczenia. Przelać do formy masę, wyrównać wierzch.

Piec w 160 st. C. przez 25 minut.
Przestudzić w uchylonym piekarniku, następnie wyjąć z piekarnika i ostudzić całkowicie.

Rabarbar zasypać cukrem, odstawić na 30 minut. Po tym czasie dodać skórkę i sok z cytryny, zagotować. Dusić na średnim ogniu, aż rabarbar zmięknie i zacznie się rozpadać. Zdjąć z palnika, wmieszać galaretkę. Odstawić do ostygnięcia.

Gdy masa ostygnie, wyłożyć ją na biszkopt, równomiernie rozprowadzając. Wstawić do lodówki na 30-60 minut, aż zastygnie.

Żelatynę namoczyć w zimnej wodzie.
Sok z cytryny podgrzać, dodać odciśniętą żelatynę, mieszać, aż się rozpuści. Ostudzić.
Serek utrzeć z mlekiem skondensowanym i miodem na gładką masę. Dodać całkowicie ostudzoną żelatynę, zmiksować.
Kremówkę ubić na sztywno, łyżką delikatnie wmieszać do masy serowej.

Masę wyłożyć na warstwę rabarbaru, wygładzić wierzch, a następnie zrobić spodem łyżki fale. Odstawić na 4-5 godzin do lodówki do stężenia.

Przed podaniem posypać cukrem pudrem i udekorować truskawkami.

Smacznego!

Hmm... Sama nie wiem, czy to już ostatnie rabarbarowe pyszności w tym roku. Aktualnie na tapecie inne owoce, ale któż wie, może jeszcze wrócę do tych pysznych łodyg i zaserwuję je Rodzince...? Nie zdążyłam się bowiem rabarbarem nacieszyć(jak co roku zresztą) i ciągle mam ochotę na więcej...

piątek, 4 lipca 2014

Zakręcony chleb od Lorraine

Ten chleb zrobiłam już jakiś czas temu. Siedziałam sobie z C. na kanapie, on grał, ja skakałam po kanałach. Ot, taki leniwy, piątkowy wieczór, gdy po całym tygodniu pracy człowiek nie ma siły ani ochoty na nic bardziej wyszukanego. W pewnym momencie trafiłam na nowy program Lorraine Pascale, którą bardzo lubię. Pyszności, które wyciąga z piekarnika zawsze działają intensywnie na moją kulinarną wyobraźnię, po cichu marzę sobie o jej książce o wypiekach (urodziny już za dwa miesiące, więc kto wie). Tym razem piekła chleb - szybki, prosty, a wyglądający niesamowicie efektownie. Szybki rzut oka na listę składników - wszystko jest. Czym prędzej więc udałam się do kuchni, żeby przygotować sobie to cudo.

Oczywiście, nie pomyślałam o zapisaniu proporcji w trakcie programu, troszkę więc improwizowałam. Później znalazłam przepis na stronie BBC Food. Niezamierzenie wprowadziłam drobne zmiany, niemniej chlebek wyszedł boski - chrupiące skórka i mak, który choć wchodzi między zęby, to smakuje tak dobrze i wygląda tak uroczo, że nie warto z niego rezygnować. Miąższ jest miękki i puszysty, a chleb zachowuje świeżość nawet do trzech dni. Polecam Wam bardzo.

Zakręcony chleb z makiem

Składniki:
(na 1 duży bochenek)
  • 550 g mąki pszennej
  • 100 g mąki pszennej pełnoziarnistej
  • 350 ml letniej wody
  • 2 łyżki miodu
  • 24 g świeżych drożdży
  • 1,5 łyżeczki soli
  • 30 g masła
  • 35 g maku

dodatkowo:
  • 2 łyżki mleka
  • 10 g maku

Mąki przesiać do miski, wymieszać z solą. Po środku zrobić wgłębienie, wkruszyć drożdże. Dodać 1 łyżkę miody i 100 ml wody, odstawić.
Do wyrośniętego zaczynu dodać resztę wody i miodu, wyrobić gładkie ciasto. 
Odstawić na 45-60 minut do wyrośnięcia.

Masło rozpuścić, przestudzić.
Wyrośnięte ciasto krótko zagnieść, rozwałkować na prostokąt o grubości 3-5 mm. Posmarować masłem, posypać makiem. Pokroić wzdłuż na 6 pasków. Każdy z pasków skręcić, następnie skręcić wszystkie razem. Uformować wieniec, ułożyć na blasze wyłożonej papierem do pieczenia. 
Odstawić na 30 minut do wyrośnięcia.

Wyrośnięty chleb posmarować mlekiem, posypać pozostałym makiem. 

Piec w 200 st. C. przez 40-45 minut.
Ostudzić na kratce.

Smacznego!

Tydzień wakacji minął błyskawicznie. Jak zawsze zresztą - wszystko, co dobre, szybko się kończy, itd, itp... Ale korzystamy jak możemy, uśmiecham się od rana do wieczora - tak właśnie wyglądają wakacje idealne!
O szczegółach będę pisać, jak wrócimy do Danii; teraz szkoda mi czasu na długie wpisy...

środa, 2 lipca 2014

Lody żurawinowe wyjątkowo chrupiące

Jeszcze przed wyjazdem ukręciłam lodów żurawinowych. Miałam w zamrażarce opakowanie żurawin, które w sezonie kupiłam świeże, a których nie udało mi się wykorzystać. Miałam oczywiście mnóstwo planów z rzeczoną żurawiną związanych, ale gdy już wylądowała z zamrażarce, ciągle wpadało mi w oko co innego. W efekcie doczekała tam lata.
Tak naprawdę chciałam wtedy ukręcić zupełnie inne lody, ale okazało się, że brak miejsca na sorbetierę. Próbowałam upchnąć, ale się nie udało. Stwierdziłam więc, że trzeba by zamrożone zapasy nieco uszczuplić. Popatrzyłam na puree z dyni, na szpinak i na mieszankę warzyw. A potem zerknęłam na czerwone korale żurawiny, i wyobraźnia zaczęła pracować.
W sklepie czy lodziarni nie widziałam nigdy lodów żurawinowych. Poszukiwania przepisu w internecie i książkach też niewiele dały, bo głównie były to lody z żurawiną suszoną. A jak już jakieś znalazłam, to dietetyczne. Albo na samym jogurcie. I sorbety. A ja chciałam lodów pysznych (nie insynuuję, że tamte pyszne nie były; to po prostu nie to, czego pragnęłam), kremowych, słodkich, ale z wyraźną kwaśno-żurawinową nutą. Usiadłam więc w kąciku, i zaczęłam myśleć. Ułożyłam plan, przystąpiłam do realizacji, a wieczorem spróbowałam lodów. O mamuniu, jakie dobre!
Lekko kwaśne, ale jednak słodkie. Z wyraźnym smakiem żurawiny. Z chrupiącymi płatkami migdałowymi i kawałkami białej czekolady, które przyjemnie osładzają całość. Wyszły wyborne.
Jeśli macie dostęp do mrożonej żurawiny, spróbujcie koniecznie. Jestem pewna, że nie będziecie żałować.

Poza tym lody te mają jedną zasadniczą zaletę - są na białkach, które często po lodach właśnie zostają, i potem jest kłopot, co z nimi zrobić. 
Problem rozwiązany - ukręcić następne lody!

Lody żurawinowe z migdałami i białą czekoladą

Składniki:
(na 1 l lodów)
  • 250 g świeżej lub mrożonej żurawiny
  • 210 g cukru
  • 2 łyżki wody
  • 100 g serka mascarpone
  • 250 ml śmietany kremówki (38%)
  • 2 białka
  • 50 ml limoncello
  • 100 g białej czekolady
  • 50 g płatków migdałowych

Żurawinę włożyć do garnka (mrożonej nie rozmrażać), wsypać 100 g cukru, wlać wodę. Zagotować, zmniejszyć moc palnika i dusić pod przykryciem, aż żurawina popęka. Lekko odparować, zdjąć z palnika, przestudzić. Przetrzeć przez sitko, schłodzić w lodówce.

Białka z pozostałym cukrem umieścić w dużej szklanej misce. Ustawić na garnku z gotującą wodą i mieszać trzepaczką, aż cukier się rozpuści, a masa osiągnie temperaturę 55-60 st. C. Zdjąć miskę z garnka, miksować, aż masa całkowicie ostygnie, a beza stanie się sztywna i błyszcząca (około 10 minut). 

Mus z żurawiny dokładnie wymieszać z mascarpone, kremówką i alkoholem. Dodać białka, delikatnie połączyć.
Masę przelać do maszyny do lodów.

W czasie pracy maszyny uprażyć migdały na suchej patelni, a czekoladę niezbyt drobno posiekać.
Gdy maszyna skończy pracę, dodać migdały i czekoladę do lodów, dokładnie wymieszać. Przełożyć masę do pudełka na lody, zamrozić.

Smacznego!

A teraz kręcę lody z Rodziną. Przywiozłam im w ramach prezentu na Dzień Mamy i Taty maszynkę do lodów - troszkę się obawiałam, jak będzie działać, na szczęście niepotrzebnie. Wszystko idzie sprawnie, a zamrażarkę zapełniać będą kolejne smaki. A lista, moi drodzy, jest długa...

wtorek, 1 lipca 2014

Słodkie maleństwa czekoladowo-truskawkowe

Lubię robić muffiny. Szybkie, bezproblemowe, każdemu smakują. Mniej kręcą mnie minimuffiny, które trzeba upychać w tych minipapilotkach... Co czasami wcale nie jest takie proste. Niemniej, zdarza się, że podejmuję wyzwanie.
Tym razem motywacją stała się reszta kremu od tortu (któremu nie zdążyłam zrobić zdjęć, a szkoda, bo wyszedł naprawdę smaczny; ale... Co się odwlecze... Taki dobry był, to zrobię jeszcze raz, może nawet tutaj, w Polsce), której nie chciałam wyrzucać. Ogólnie to zawsze mam problem, gdy robię krem maślany na bezie szwajcarskiej. Używam go tylko do posmarowania boków i wierzchu tortu pod masę cukrową. Z dwóch białek jest za mało, z trzech - zawsze sporo zostaje. Ech...

Zostałam więc z miseczką różowego kremu, który w zasadzie mi smakuje. Jest, i owszem, trochę ciężki i lekko tłusty, ale przy tym mocno truskawkowy. Mniam. Zastanawiałam się, co by do niego pasowało... Aż w końcy wymyśliłam - czekolada. Sięgnęłam więc po 1 mix, 100 muffins Susanny Tee, zmieniłam formę z dużej na małą, i upiekłam całą blaszkę czekoladowych maleństw. Udekorowałam kremem i cukrową posypką, i zabrałam na dziecięce urodziny. Okazały się hitem - dla dzieci takie małe słodkości są dużo bardziej interesujące niż tort. A mały Dominik, chociaż stwierdził, że krem jest niedobry, zjadł cztery sztuki. Z kremem. Hmm... Chyba jednak nie był taki najgorszy.

Minimuffiny czekoladowe z kremem truskawkowym

Składniki:
(na 22-24 sztuki)
  • 140 g mąki pszennej
  • 30 g kakao
  • 1 łyżeczka proszku do pieczenia
  • 1/8 łyżeczki soli
  • 60 g ciemnego brązowego cukru
  • 1 jajko
  • 125 ml mleka
  • 45 ml oleju

krem:
  • 85 g miękkiego masła
  • 1 białka
  • 70 g cukru
  • 70 g truskawek
  • 15 ml wody
  • 1 łyżka soku z cytryny

dodatkowo:
  • cukrowe perełki do dekoracji

Mąkę przesiać z kakao do dużej miski, wymieszać z cukrem, solą i proszkiem.
Jajko roztrzepać, wymieszać z mlekiem i olejem.
Mokre składniki wlać do suchych, wymieszać tylko do połączenia składników.
Masę przełożyć do formy na minimuffinki wyłożonej papilotkami.

Piec w 180 st. C. 20-25 minuty, do suchego patyczka.
Ostudzić na kratce.

Przygotować krem maślany:
Truskawki umyć, oberwać listki. Włożyć do garnka z wodą i sokiem z cytryny, zagotować. Zmniejszyć ogień; gotować, często mieszając, aż owoce się rozpadną, a większość płynu odparuje. Zdjąć z palnika, ostudzić. Zmiksować na gładką masę.

Białka z cukrem umieścić w szklanej misce, ustawić na kąpielą wodną i mieszać, aż do rozpuszczenia cukru. Zdjąć z kąpieli, przelać do większej miski i ubijać przez 10 minut, aż białka całkowicie ostygną i będą sztywne i lśniące. Partiami dodawać miękkie masło, ubijając na najniższych obrotach miksera. Krem się zważy, a później stanie się gładki i smarowny. W tym momencie dodać całkowicie ostudzone puree z truskawek, połączyć.

Krem przełożyć do rękawa cukierniczego z końcówką w kształcie gwiazdki, wycisnąć na babeczki. Udekorować cukrowymi perełkami.

Smacznego!

Przypomniałam sobie teraz o tych muffinkach. Dobre były. Hmm... 
Głodna jestem.