piątek, 30 września 2016

Jesiennie: jabłecznik z marcepanem

Pamiętam, że gdy byłam młodsza, pory roku przechodziły w siebie bardzo płynnie. Nie było możliwości wskazania konkretnego dnia, w którym kończyła się jedna, a rozpoczynała druga. Ciepła wiosna powoli roztapiała śniegi, temperatura wzrastała stopniowo, a dni robiły się coraz dłuższe. Mniej deszczu, więcej słońca, wszystko wokół zalewała soczysta zieleń. Na polach wyrastały złote kłosy, słońce grzało coraz mocniej sprawiając, że chodziło się już tylko w letnich sukienkach i sandałach. Od czasu do czasu nocami zdarzały się burze, a nad ranem można było podziwiać doskonały łuk tęczy. Później sięgało się po baleriny, lekkie sweterki, aż wreszcie wieczorami trzeba było otulać się szalem. Krótkie dni, coraz chłodniejsze, czasem dżdżyste, czasem ciągle jeszcze słoneczne. Liście zmieniające barwy; zielenie przechodziły w czerwienie, żółcie i brązy. Szeleściły pod stopami, zapraszając do zasłuchania się w ten dźwięk. Później ścieżki w parkach pokrywała warstwa jesiennego błota, sięgaliśmy po płaszcze przeciwdeszczowe i kalosze. Pierwszy śnieg to zawsze ogromna frajda; świeże, rześkie powietrze i mróz szczypiący w policzki. Później śnieg powoli topniał, a spod niego nieśmiało wynurzały się pierwsze krokusy i przebiśniegi. Coraz dłuższe i cieplejsze dni sprawiały, że znów miało się ochotę spędzać dni na dworze; rękawiczki i czapki wędrowały na pawlacz, a lekkie sukienki zajmowały ich miejsce.

Tak wszystko toczyło się swoim rytmem; powoli, niestrudzenie. Bez zaskoczeń i niespodzianek.
Dzisiaj jest inaczej. Do wtorku było lato. Owszem, wieczory zaczynają się zdecydowanie zbyt szybko i sprawiają, że człowiek ma ochotę włożyć najgrubszy sweter z szafy, jednak jeszcze w zeszłym tygodniu paradowała w letniej sukience, i to bez rajstop! Słońce, ciepło; no coś cudownego. Nie do pomyślenia na koniec września.
W środę zaczęła się jesień. Nagle zerwał się porywisty wiatr, słońce schowało się za grubą warstwą chmur, z których co chwilę sączyły się gęste krople. Patrząc za okno myślę tylko o tym, że gdy już w końcu dojadę do domu, poproszę C., żebyśmy po raz pierwszy rozpalili w kominku. Zawinę się w ciepły koc i obejrzymy razem film; bo własnie tak najlepiej wykorzystywać jesienne wieczory, prawda...?

Ciągle zaskakuje mnie, że pogoda może się tak bardzo zmienić z dnia na dzień. Tak niespodziewanie, bez ostrzeżenia. 
Cóż, na lato znów przyjdzie czekać nam długie, ciemne miesiące...

Dawno już nic wspólnie nie piekłyśmy. Tym razem dziewczyny zaproponowały wspólne gotowanie z jabłkami; w końcu to najlepszy na nie czas. Nie wahałam się ani chwili; pierwszy raz w tym roku zebrałam jabłka z własnej jabłonki, i byłam z nich niezwykle dumna. Nie mogłam ich wszystkich ot tak, po prostu zjeść. Szarlotka była jedyną opcją.

Przepis na jabłecznik z marcepanem znalazłam u Gosi. Wprost nie mogłam się oprzeć temu połączeniu! Już kiedyś próbowałam jabłek z marcepanem i wiedziałam, że to doskonale zgrany duet. I tym razem się nie zawiodłam.
Mięciutkie, ucierane ciasto mocno pachnące cytryną świetnie współgra z soczystą warstwą miękkich jabłek i marcepanową, delikatną pianką. Nuta cynamonu nadaje ciastu jesiennego charakteru i sprawia, że całość staje się pełnoprawną szarlotką. A może jabłecznikiem...? Chyba nigdy nie rozwikłam tajemnicy nazewnictwa ciast z jabłkami.

Słodkości z jabłkami znajdziecie również u Ani i Mirabelki.

Jabłecznik z marcepanem


Składniki:
(na tortownicę o średnicy 22 cm)
  • 200 g miękkiego masła
  • 200 g cukru
  • 3 łyżki soku z cytryny
  • 4 jajka
  • 300 g mąki pszennej
  • 1 łyżeczka proszku do pieczenia
warstwa marcepanowa:
  • 1 jajko
  • 2 łyżki cukru
  • 100 g marcepanu
  • 1 łyżka mąki ziemniaczanej
  • 1 łyżeczka mielonego cynamonu
dodatkowo:
  • 700 g jabłek
Jabłka obrać, wyciąć gniazda nasienne i pokroić w ósemki.

Masło utrzeć z cukrem i sokiem z cytryny na puszystą, jasną masę. Po jednym wbijać jajka, dokładnie miksując po każdym dodaniu.
Mąkę przesiać z proszkiem, wymieszać. Dodawać partiami do masy maślano-jajecznej, miksując na najniższych obrotach miksera.

Masę przełożyć do formy wysmarowanej masłem, wyrównać. Na wierzchu ułożyć jabłka.

Białko ubić, pod koniec dodając cukier i mąkę.
Marcepan zmiksować z żółtkiem i cynamonem. Partiami dodawać bezę, delikatnie mieszając łyżką.
Masę marcepanową wyłożyć równomiernie na jabłka.

Piec w 180 st. C. przez 50-60 minut, pod koniec przykrywając wierzch folią, gdyby ciasto za bardzo się rumieniło.
Ostudzić.

Smacznego!

Jesień jesienią, a żyć trzeba. Jutro mam zamiar upiec w domu swój pierwszy chleb na zakwasie. Bardzo Was proszę: trzymajcie kciuki!

czwartek, 29 września 2016

Tymianek i figi. Tarta

Wszyscy bezustannie pytają mnie o to, jak mi jest w tej szkole. Dobrze - odpowiadam; bo jak ma być? Można wylegiwać się w łóżku do niemal siódmej, co oznacza, że nie muszę się kłaść spać o dwudziestej (najpóźniej!) i mam czas poczytać przed snem. Karmią - nie najlepiej, ale z tym nic się zrobić nie da. Z głodu nie umrę, a może niechcący trochę schudnę...? Nie byłoby źle. Zajęcia są przyjemne; wszystko toczy się w leniwym tempie, jest czas na wszystko i dla wszystkich. Z chlebami uwinęliśmy się w trzy dni; od dzisiaj więc zaczynamy przygodę z rzeźbami z czekolady i karmelu. Szczególnie na myśl o tym drugim niecierpliwie przebieram łapkami; do tej pory bowiem z karmelu robiłam co najwyżej nitki... Oj, będzie się działo!

Jednocześnie (a odkrycie to wprawiło mnie w stan niekłamanego zdumienia) nie mogę się doczekać, żeby wrócić do pracy. Do domu, już na stałe, a nie tylko na weekend, oczywiście też. Przede wszystkim właściwie. Okazuje się jednak, że w środowisku pracowniczym jest mi po prostu lepiej. Z natury jestem nieśmiała; dużo czasu zajmuje mi przyzwyczajenie się do nowych ludzi. W piekarni wiem, na czym stoję, znam wszystkich i wiem, czego się mogę spodziewać. Tutaj nowi koledzy są ciągle wielką niewiadomą; tęsknię za tym, co znam, za utartymi schematami; za codziennością. 

I za C. Niby dorosła ze mnie kobieta, a tu proszę - zachowuję się jak zakochana nastolatka, codziennie rano wysyłam smsa z serduszkiem i wieczorem gadam przez telefon całymi godzinami. No kto by się spodziewał...? Ja na pewno nie. 
Takie spojrzenie z dystansu (dosłownie) sprawia, że człowiek zaczyna inaczej patrzyć na sprawy; zaczyna bardziej doceniać to, co ma. Hmm... Może nie bardziej, ale bardziej świadomie. Tak, to dobre określenie. Zobaczyłam, ile mam, i jak okropnie byłoby to stracić.

Ale nie popadajmy w melancholię. Jesień jesienią, ale trzymać się przecież jakoś trzeba.
Dziś mam dla Was fantastyczne ciasto, które na blogu Cioccolato Gatto urzekło mnie już cztery lata temu. Absolutnie bajeczna tarta wręcz uginająca się pod świeżymi figami - sami powiedzcie, czy można się temu oprzeć...? Ciągle jednak brakowało mi jednego, kluczowego składnika: dżemu figowego. Krem z mascarpone jest obłędnie pyszny i kremowy, ale jednocześnie dość konkretny; ciężki. Z łatwością mógłby przyćmić delikatny smak fig. Żeby temu zapobiec, potrzebny jest najlepszej jakości figowy dżem, który cały wypiek ożywi. Ja zrobiłam własny, z dodatkiem winogron, ale możecie użyć dowolnego rodzaju. Odradzałbym jednak te kupne - brakuje im pazura; tego czegoś, co wyniesie tę tartę na zupełnie nowy poziom.
Całość nie jest trudna w przygotowaniu; subtelna tymiankowa nuta pasuje tutaj zaskakująco dobrze. Jeśli chcecie uzyskać wyraźniejszy kontrast, postawcie na rozmaryn - być może wyjdzie nawet lepiej...? 
Tak czy inaczej - polecam Wam to ciasto ogromnie. Korzystajcie z sezonu na figi - jest taki krótki! Za chwilę znowu będzie trzeba czekać rok...

Tarta z kremem tymiankowym i figami


Składniki:
(na formę do tarty o wymiarach 34x9 cm)

spód:
  • 175 g mąki pszennej
  • 50 g cukru pudru
  • 1/4 łyżeczki soli
  • 125 g zimnego masła
  • 1 żółtko
krem tymiankowy:
  • 200 ml śmietany kremówki (38%)
  • 6 gałązek tymianku
  • 250 g serka mascarpone
  • 1 łyżka płynnego miodu
dodatkowo:
Mąkę przesiać z cukrem pudrem, wymieszać z solą. Dodać masło, posiekać, a następnie rozetrzeć palcami. Dodać żółtko, szybko zagnieść gładkie ciasto.

Ciasto rozwałkować na prostokąt nieco większy od formy; wyłożyć ciastem formę, formując brzegi. Schłodzić w zamrażarce 15-20 minut.

Ciasto nakłuć widelcem, przykryć papierem do pieczenia i wysypać grochem lub kamykami do pieczenia.

Piec w 200 st. C. przez 12 minut.

Zdjąć z ciasta obciążenie i papier.

Piec w 200 st. 6-8 minut, aż ciasto nabierze złotego koloru.
Ostudzić.

Kremówkę przelać do rondelka, dodać tymianek i zagotować. Zdjąć z palnika, przykryć i odstawić na 30-60 minut. Odcedzić, schłodzić w lodówce przez noc.

Kremówkę ubić z mascarpone i miodem na sztywny krem.

Kruchy spód posmarować dżemem, na wierzch wyłożyć krem. Schłodzić w lodówce przez 15 minut.
Na kremie ułożyć pokrojone w ósemki figi, udekorować świeżymi gałązkami tymianku.

Smacznego!

Tymczasem moje autko jest już prawie jak nowe; w dodatku mój budżet nie został nadszarpnięty aż tak dotkliwie, jak się spodziewałam. Kto choć raz próbował naprawiać samochód w Danii ten wie, że w pewnym momencie w głowie pojawia się nieproszona myśl: A może lepiej oddać na złom i kupić nowy...? 
Oczywistą odpowiedzią jest nie, ale czasem zdarza się inaczej.
To już jednak zupełnie inna historia...

środa, 28 września 2016

Wielki finał i mus jabłkowy. Z czekoladą

Muszę przyznać, że wczorajszy dzień udał się znakomicie. Wstałam za pięć siódma, co w środku tygodnia jest niewiarygodnym wręcz luksusem. W południe spod szkoły odebrał mnie szef, i zabrał na małą wycieczkę do Kopenhagi. Wczoraj bowiem odbył się finał Danmarks bedste brød og kager, czyli jednego z najpopularniejszych duńskich konkursów dla piekarzy i cukierników. Niestety; w tym roku moja piekarnia nie dostała się do finału, ale i tak było na co popatrzeć. I czego spróbować! Tarty, ciasta i kransekage, czyli tradycyjne ciasto na masie marcepanowej w całkiem nowej odsłonie. Wyglądały jak marzenie, a smakowały jeszcze lepiej. Poza tym spotkałam nauczycieli ze starej szkoły i kilku znajomych piekarzy/cukierników, z którymi miło się gawędziło.
Po wszystkim poszliśmy na obiad - ach, jakże miła odmiana od szkolnego jedzenia! 

W drodze powrotnej zahaczyliśmy o piekarnię znajomego Henryka, gdzie nie tylko mogliśmy porównać inną piekarnię do naszej, ale wyszliśmy z książkami pełnymi przepisów. A jak wiecie, książki kucharskie to to, co Tygryski lubią najbardziej...

Taki początek tygodnia to ja rozumiem!

Przepis dzisiaj będzie prosty. Mamy właśnie środek sezonu na jabłka, szkoda więc by było go nie wykorzystać. Tym razem przepis, do którego inspirację znalazłam na blogu Szczecinianka gotuje. Pomysł mi się spodobał, proporcje już mniej. Chciałam, żeby mój mus był bardziej jabłkowy, a mniej słodki. Zredukowałam więc znacząco ilość cukru i czekolady, dorzuciłam też kardamon, którego aromat i smak pasuje do tej mieszanki znakomicie. Wyszło coś pomiędzy dżemem a kremem; gładkie, intensywnie jabłkowe smarowidło, które sprawdzi się nie tylko na kanapkach, ale też w naleśnikach, a także wyjadane prosto ze słoiczka...
Spróbujcie teraz, kiedy jabłka są najsmaczniejsze.

Mus jabłkowy z białą czekoladą i kardamonem


Składniki:
(na 3 słoiki o pojemności 300-350 ml)
  • 1 kg jabłek
  • 200 ml wody
  • 50 g jasnego cukru trzcinowego
  • 200 g białej czekolady
  • 1 łyżeczka cukru waniliowego
  • 1 łyżeczka mielonego kardamonu

Jabłka obrać, pokroić na ćwiartki, wyciąć gniazda nasienne. Pokroić w kostkę. Przełożyć do garnka, zalać wodą i gotować pod przykryciem, aż owoce się rozpadną, około 1 godziny.
Miękkie jabłka przestudzić, zmiksować blenderem na gładki mus. Dodać posiekaną czekoladę, cukier, cukier waniliowy i kardamon. Gotować na małej mocy palnika przez kolejne 15-20 minut, aż wszystko się rozpuści i połączy w gładki krem.

Gorący mus przełożyć do wyparzonych słoików, zakręcić. Ewentualnie zapasteryzować.

Smacznego!


W tajemnicy się Wam przyznam, że nieśmiało zaczynam myśleć o tym, czy by nie spróbować swoich sił za rok...
Ale do tego jeszcze daleko...

poniedziałek, 26 września 2016

Dzień pełen przygód i otwarcie sezonu dyniowego. Dynia kandyzowana

Plany planami, a życie - swoje. Tak to już jakoś jest. Rzeczy, które przyjmujemy za pewnik, nagle się zmieniają, stawiając nas w nieoczekiwanych sytuacjach. Na przykład na poboczu ruchliwej drogi (ale nie w weekendy), po środku niczego

Zaczęło się od tego, że autko zaczęło mi się jakby krztusić, wypuszczając z rury wydechowej chmury gęstego, szarawego dymu, przy okazji tracąc moc. Czyli ja pedał gazu do podłogi, a ono więcej niż osiemdziesiąt kilometrów na godzinę jechać i tak nie chciało. Jakoś dotoczyłam się w piątek do domu, a w sobotę rano do pracy (po drodze zatrzymana przez panów policjantów, którym wyłożyłam sprawę bardzo szczegółowo moim łamanym duńskim; puścili mnie bez mandatu, surowo nakazując oddać auto do mechanika). Przez cały długi dzień, czyli dwanaście godzin pracy, modliłam się w duchu, żeby jakoś dowiozło mnie do domu. Gdy zapaliło bez problemów, w radosnym nastroju ruszyłam żwawo do domu. Nie ujechałam jednak daleko - po kilku kilometrach samochód zastrajkował; i to na dobre. Zniechęcona, zmęczona i z coraz gorszym nastawieniem do świata, zadzwoniłam do C., żądając pomocy. Najlepiej natychmiastowej. Oddzwonił po kilku minutach informując, że pomoc drogowa zjawi się... Za godzinę. 

Najpierw miałam ochotę kogoś udusić, ewentualnie zacząć rzucać czymś ciężkim w niewdzięczne auto, które ostatnio wypucowałam na wysoki połysk, tracąc na to pół dnia z i tak niedługiego urlopu. Później wzięłam trzy (no dobrze, może siedem) głębokie wdechy i powiedziałam sobie, że czas zaakceptować to, czego zmienić nie mogę. Wysiadłam więc z samochodu, usadowiłam się na barierce, wystawiłam twarz do słońca i oddałam się kontemplacji. Wyrwał mnie z niej już po dwudziestu minutach młody, uśmiechnięty od ucha do ucha człowiek, który stwierdziwszy, że naprawdę fantastyczne miejsce sobie na postój wybrałam (jakbym sama nie wiedziała), załadował auto na lawetę, mnie do swojego pojazdu, i ruszyliśmy w drogę. Okazało się jednak, że po drodze do domu czeka mnie przesiadka; przeładowano mój samochodzik razem ze mną, i tym razem zostałam odstawiona niemal pod drzwi. Po drodze od obu panów dowiedziałam się co nieco o ich pracy, zgodziliśmy się w kwestii starych samochodów (są cudowne, dopóki nie zaczną się psuć), rozdałam całe pieczywo, które miało umilić C. nadchodzący tydzień i już o godzinie siedemnastej trzydzieści byłam w domu. 
Tak zaczęłam mój weekend. O tym, jak go skończyłam, opowiem innym razem, bo to też długa historia...

Tymczasem jesień powoli się rozgaszcza. W ciągu dnia nadal raczy nas cudowną pogodą, która kusi do wyciągania z szafy ciągle jeszcze letnich sukienek (co robię bez zastanowienia, bo kto wie, kiedy to się skończy), wieczory jednak są coraz dłuższe i coraz chłodniejsze. Nic to! Swetry też przecież są super!
Najwyższy jednak czas zabrać się za jesienne smakołyki. Dynia to jedno z moich ukochanych warzyw; co roku rozprawiam się w kuchni z kilkoma egzemplarzami, kilka kolejnych C. przeistacza w halloweenowe lampiony. 

Ten sezon zaczniemy od dyni kandyzowanej. Tak naprawdę przygotowałam ją w zeszłym roku z myślą o pewnym cieście, ale... Została zjedzona jako nadzienie do naleśników. Jest boska!
Przepis znalazłam na blogu Every cake you bake, i wzięłam go w ciemno. Nie zawiodłam się! Banalnie prosta w przygotowaniu, wychodzi karmelowo-słodka i mięciutka. W dodatku wygląda naprawdę ślicznie! W tym roku mam zamiar przepis powtórzyć; prawdopodobnie w większej ilości, żeby jednak starczyło do ciasta...

Kandyzowana dynia


Składniki:
(na 2 małe słoiczki)
  • 350 g dyni (waga bez skóry i pestek)
  • 110 g cukru
  • 1 łyżka masła

Dynię pokroić w małą kosteczkę.
W garnku podgrzewać cukier, aż nabierze głębokiej, złoto-brązowej barwy. Dodać masło i dynię, gotować 3-5 minut, aż stanie się szklista. Gorącą przełożyć do słoiczków, zalać syropem, dobrze zamknąć.

Smacznego!

Tymczasem znów jestem w internacie, daleko od mojej kuchni... W głowie więc układam listy zakupów i wypieków na kolejny weekend. Oby udało mi się przygotować choć połowę!

czwartek, 22 września 2016

Jesienny sernik z figami

Pierwszy dzień jesieni. W tym roku kalendarzowa wyjątkowo zgrała się z tą rzeczywistą, którą niepewnie obserwuję przez szyby zasnute cienkimi nitkami pajęczyn. Kaledarz nie kłamie; od dzisiaj nie możemy obrażać się na mgły, deszcze, chłodne poranki i wieczory. Pogodziłam się z tym w tym roku wyjątkowo bezboleśnie; wrzesień rozpieszczał nas słońcem i letnią pogodą; cudownie było ciągle móc nosić sandały i letnie sukienki. Jednocześnie zdążyłam się już stęsknić za ciepłymi swetrami i puchatymi skarpetkami w paski i gwiazdki; zakładam je z prawdziwą przyjemnością, wtulam się w ich kojące ciepło i miękkość. 

Atrybutów jesieni jest wiele - liście zmieniające barwy, a później ścielące się pod nogami kolorowym, szeleszczącym dywanem; coraz krótsze dni i długie wieczory zachęcajce do umoszczenia się w wygodnym fotelu pod ulubionym kocem, a także gruntowne zmiany na straganach. Ostatnie późne odmiany malin, jeżyny i morele ustępują miejsca dyniom, gruszkom, jabłkom, śliwkom i, oczywiście, figom. Te ostatnie, ciągle jeszcze dość drogie, stają się coraz bardziej popularne w naszym kraju. Dla mnie nie była to miłość od pierwszego wejrzenia; początkowo figi wydały mi się mdłe, irytujące z tą niezliczoną ilością drobniutkich pesteczek uporczywie wchodzących między zęby, choć jednocześnie zachwycające niecodziennym kształtem i pięknym, intensywnym kolorem. Chyba właśnie dlatego nie poddałam się, ale dałam im jeszcze jedną szansę. Skarmelizowane na patelni z lodami waniliowymi podbiły moje serce. Dzisiaj nie wyobrażam sobie jesieni bez fig; czekam na nie niemal tak samo tęsknie jak na dynie. W tym roku puściłam wodze fantazji, i nie bacząc na zawartość portfela, namiętnie kupowałam te fioletowe kule. Był jeden dżem, potem drugi; jeden sernik, i następny. A także ucierane ciasto i obłędnie pyszna tarta. Od czego mam więc zacząć...?

Od sernika, oczywiście. 

Ten jest rezultatem mojej radosnej twórczości; chciałam w nim połączyć smaki bliskowschodnie tak, żeby znalazły uznanie także w europejskich podniebieniach. Jest więc kardamon i konfitura z róży, które z figami komponują się wybornie.
Sernik wyszedł niesamowicie kremowy i delikatny, po prostu rozpływa się na języku. Pięknie pachnie i delikatnie smakuje kardamonem. Do tego kwiatowa nuta, i oczywiście figi w karmelu. Jest uroczy i obłędnie pyszny. 
Spróbujecie...?

Sernik kardamonowy z różą i figami


Składniki:
(na tortownicę o średnicy 18 cm)

spód:
  • 120 g ciastek digestive
  • 45 g masła

masa serowa:
  • 500 g serka kremowego
  • 250 g serka mascarpone
  • 100 g cukru
  • 1 łyżeczka kardamonu
  • 4 jajka
  • 250 ml śmietany kremówki (38%)

dodatkowo:
  • 100 g konfitury różanej

wierzch:
  • 400 g świeżych fig
  • 50 g cukru
  • 2 łyżki wody
  • 50 ml śmietany kremówki (38%)

Ciastka dokładnie pokruszyć. Masło rozpuścić, przestudzić, wymieszać z ciastkami.
Spód tortownicy wyłożyć papierem do pieczenia. Wyłożyć ciastka, dokładnie ugnieść. Schłodzić w lodówce 15 minut.

Podpiec w 180 st. C. przez 12 minut.
Przestudzić.

Serek kremowy i mascarpone, cukier, kardamon, jajka i śmietanę zmiksować tylko do połączenia składników.
Na podpieczonym spodzie rozsmarować konfiturę, na wierzch wyło¿yć masę serową.

Piec w 180 st. C. przez 10 minut. 
Następnie zmniejszyć temperaturę do 140 st. C. i piec około 1 godziny, aż wierzch sernika będzie ścięty.
Ostudzić w piekarniku.

Figi pokroić w plastry grubości 4 mm. 
Na patelni skarmelizować cukier. Na karmelu ułożyć figi, zalać wodą. Podgrzewać z każdej strony przez około 1/2 minuty - owoce mają być miękkie, ale nie mogą się rozpadać. Ułożyć figi na serniku.
Do gorącego sosu dodać kremówkę, wymieszać, podgrzewać jeszcze chwilę. Sos przelać do garnuszka, polewać nim kawałki ciasta na talerzykach.

Smacznego!

Ostatnio w ogóle stawiam na serniki (nie tylko z figami). Uwielbiam je jeść, a jeszcze bardziej piec - możliwości wariacji smakowych przyprawiają o zawrót glowy! A wychodzą... Zawsze. Nie wierzcie tym, którzy przekonują Was, że serniki piecze się trudno. Owszem, wymagają naszej uwagi i wyczucia odpowiedniego momentu na wyjęcie z piekarnika; i choć pieką się długo, to pracy właściwej przy nich niewiele. 
Upieczcie sobie sernik, koniecznie!

środa, 21 września 2016

O barwieniu czekolady słów kilka. I curd cytrynowy

Fakt, że muszę mieszkać w internacie, średnio mnie cieszy, szczerze mówiąc. Wszystkie te popołudnia spędzone w małym pokoiku zlewają się w jedno, jednocześnie dłużąc się niemiłosiernie. Owszem, próbuję z tego wyciągnąć, ile się da - czytam, czytam i jeszcze raz czytam, nadrabiam serialowe zaległości i próbuję uczyć się na bieżąco, żeby nie dostać ataku paniki przed testem na koniec tych czterech tygodni. Jednocześnie jestem zachwycona zajęciami; to cudowna odskocznia od codziennej bieganiny w pracy. Tu jest czas, żeby bawić się w temperowanie czekolady przez dwie godziny, zastanawianie się, czy przygotować glasurę w trzech, czy tylko dwóch kolorach i spokojne ćwiczenie nowych technik tak, żeby efekty były zadowalające. Z jednej strony czuję się dość pewnie, bo większości rzeczy już kiedyś próbowałam; z drugiej, czerpię nie tylko z praktycznej wiedzy nauczyciela, ale też poznaję życie innych praktykantów od kuchni
I okazuje się, że wcale tak źle nie trafiłam. Powiem więcej - trafiłam zaskakująco dobrze. Pomijam to, że niektórzy szefowie na miano szefa nie zasługują, bo o pracy z ludźmi i nauczaniu nie mają bladego pojęcia; chodzi mi o to, ile ja mogę. Dostaję do zabawy nowe foremki, które sama mogę wybrać, sama decyduję jak dekorować ciasta, jeśli nie ma szczegółowych wytycznych od klienta; wreszcie niemal codziennie dostaję od Henryka smsy z pytaniami, jak mi idzie i czy czegoś mi nie brakuje. 
To doświadczenie sprawiło, że patrzę na moje miejsce pracy z zupełnie innej perspektywy. Ale tak to już jest - bywa, że żeby docenić to, co się ma, trzeba to sobie przemyśleć. A uwierzcie - na myślenie czasu mi teraz nie brakuje...

Jedną z nowych technik, których próbowałam po raz pierwszy, jest zabawa farbowaną czekoladą. A właściwie masłem kakaowym z dodatkiem barwników. Można takim malować, bawić się fakturami i kolorami. Najpierw na spryskanej olejem desce kładzie się kawałek folii i dokładnie go wyrównuje. Na tym maluje się i chlapie farbami, a na końcu smaruje całość cienką warstwą zatemperowanej czekolady. Teraz trzeba odczekać, aż całość pożądnie zastygnie, ściąga się folię z czekoladą z deski, odwraca - i jest. Sztuka nowoczesna, w stu procentach jadalna. 
Rewelacyjna zabawa, wcale nie tak trudna do ogarnięcia w domu. Wystarczą farbki w proszku (lub płynne na bazie tłuszczu, nie wody), nieco masła kakaowego i trochę cierpliwości. Szczoteczka do zębów też może się przydać, wszystkie chwyty są bowiem dozwolone.

Teraz już czas na przepis. Dzisiaj mam dla Was rzecz naprostszą na świecie, którą przygotowałam w moich kuchniach niezliczoną ilość razy i nie rozumiem, jak mogła mi uknąć na tyle, że nie opowiedziałam o niej na blogu. Mowa o curdzie - angielskim specyfiku, który w zasadzie jest gęstym, owocowym budyniem. Klasyka to cytryna, ale można eksperymentować z najróżniejszymi owocami i warzywami. Najlepiej, żeby były lekko kwaśne - świetnie tutaj pasuje na przykład limonka, ale też świeża żurawina czy rabarbar. 
Dzisiaj jednak klasyk - w wersji odchudzonej. Zamiast duuużej ilości masła, łyżeczka oleju. Skusicie się...?

Przepis od Doroty.

Cytrynowy curd


Składniki:
(na 300 g kremu)
  • sok z 3 cytryny
  • skórka otarta z 1 cytryny
  • 2 jajka
  • 2 żółtka
  • 200 g cukru
  • 1 łyżka mąki ziemniaczanej
  • 1 łyżeczka oleju

Sok i skórkę z cytryny, jajka i żółtka, cukier oraz mąkę umieścić w garnuszku, zagotować. Gotować na małej mocy palnika, cały czas mieszając, aż krem nabierze konsystencji gęstego budyniu. Dodać olej, wymieszać, gotować jeszcze 2 minut. Ewentualnie przetrzeć przez sitko.
Przechowywać w lodówce do 7 dni.

Smacznego!


Z komputerem idzie mi coraz lepiej. Na początku byłam duńską klawiaturą przerażona; okazało się, że niepotrzebnie. Palce same pamiętają, gdzie u nas jest przecinek, myślnik czy znak zapytania. Cieszy mnie to ogromnie - pisanie nie jest tak trudne, jak się spodziewałam. Ale polskiej autokorekty jeszcze nie ogarnęłam; z góry więc przepraszam za wszystkie błedy i literówki. Mam nadzieję, że nie odbierze Wam to przyjemności z czytania.

poniedziałek, 19 września 2016

Złośliwość rzeczy martwych i dżem figowo-winogronowy

Zapewne pamiętacie (a jak nie, to zaraz Wam przypomnę), że już od ponad tygodnia mieszkam w internacie. Jest to niezwykłe wręcz doświadczenie dla osoby, która takiego stanu rzeczy doświadczyła po raz pierwszy krótko po okrągłych, trzydziestych urodzinach. Zamiast w nowo kupionym domu, gdzie można się gonić lub bawić w chowanego (jeśli ktoś ma taki kaprys), przesiaduję w pokoiku z łazienką, gdzie z założenia tylko połowa metrów kwadratowych przeznaczona jest dla mnie. Tym razem się udało i współlokatora nie mam, ale i tak jest mi dziwnie. Siedzę więc sobie sama, w dziwnie dzowniącej w uszach ciszy, gdzie dźwięk pracującego laptopa wydaje się być ogłuszający, i... Czytam. Bo rzeczony laptop już we wtorek, czyli dzień po przyjeździe, stanowczo odmówił współpracy. Czarny ekran był nieprzejadnany: ani prośby, ani groźby, ani klikanie gdzie popadło nie pomogły. Po dłuższej rozmowie z Tatą i organoleptycznym sprawdzeniu stanu nieszczęsnego urządzenia przez C., postawiono diagnozę: trup. Znaczy coś by się tam dało zrobić, ale z ekonomicznego punktu widzenia bardziej opłaca się pójść do sklepu i nabyć nowy. Tak też zrobiliśmy - po konsultacji z panem sprzedawcą C. wybrał dla mnie coś zupełnie innego. Czy jestem zadowolona? Szalenie! Działa!
Nie mam dużych wymagań w tej kwestii, a póki co mogę sobie oglądać przepisy, sprawdzać pocztę i pisać bloga. To ostatnie jest swego rodzaju wyzwaniem, gdyż, wbrew woli, zostałam szczęśliwą posiadaczką laptopa z duńską klawiaturą i systemem operacyjnym w tymże języku (pytanie dla obytych: da się to jakoś zmienić...?). Pisanie po polsku jest więc swego rodzaju wyzwaniem. Ale czego się dla bloga nie robi...

Tym samym wytłumaczyłam tygodniową ciszę i kolejne opóźnienia w publikacjach: z nowym sprzętem musimy się dotrzeć, poznać i zrozumieć. I jestem pewna, że nie uda nam się to w jeden wieczór. Ani dwa. Cierpliwości więc życzę - przede wszystkim sobie.

Tymczasem mam dla Was absolutnie obłędny dżem. Kupiłam sobie fig w promocji, i pierwszy raz postanowiłam przeznaczyć je na dżem właśnie. Do tej pory bowiem nijak mi się to nie opłacało.
Porcja nie jest duża - ot, żeby posmakować, co i jak. A jak już spróbujecie, gwarantuję - będziecie chcieli więcej. Dżem ten bowiem ma nie tylko przepiękny kolor, ale smakuje wprost wyśmienicie. Figami, winogronami; wakacjami. Coś wspaniałego!

Przepis znazałam w magazynie Bage og sylte, nr 2/2016, z którego, jestem pewna, skorzystam jeszcze nie raz, bo przepisy kuszą niesamowicie.

Dżem figowo-winogronowy


Składniki:
(na 3 słoiczki)
  • 400 g fig
  • 400 g ciemnych winogron bez pestek
  • 300 g cukru
  • skórka otarta z 1 cytryny
  • sok z 1 cytryny

Figi pokroić w ósemki, winogrona wzdłuż na połowy. Przełożyć do garnka, zasypać cukrem, dodać sok i skórkę z cytryny. Wymieszać. Odstawić na 2 godziny do lodówki.
Po tym czasie gotować przez 30-40 minut, aż do osiągnięcia pożądanej konsystencji. 
Przełożyć dżem do wyparzonych słoiczków, mocno zakręcić i odstawić do góry spodem do wystudzenia.
Ewentualnie zapasteryzować.

Smacznego!


Razem ze starym komputerem w zapomnienie odeszły kolekcjonowane przez lat siedem zakładki. Najpierw wpadłam w panikę, później w lekką rozpacz, a na końcu stwierdziłam, że może to i lepiej...? I tak niemal z nich nie korzystałam, bo tyle ich było. I bałagan miałam w nich potworny. Teraz zaczynam z czystą kartą, od nowa. 
Czasem przydaje się takie oczyszczenie. 
Choćby w kwestii zakładek...

poniedziałek, 12 września 2016

Pierwsze wrażenia z internatu i ciastka z czekoladą. Taaakie dobre!

No i się zaczęło... Pierwszy dzień w nowej szkole i pierwsza noc w internacie już za mną. Ileż ja się nadenerwowałam! Oczywiście - niepotrzebnie.
Na miejsce trafiłam bez większych problemów, dopiero pod szkołą zgubiłam wątek wśród mnóstwa budynków. Na szczęście znalazły się dobre dusze, które wskazały mi właściwe drzwi. Potem poszło już gładko: schodami na piętro, korytarzem w prawo, później w lewo, przez salon i drugie drzwi na lewo, jeszcze kawałek - i jest. Moja sypialnia na najbliższe cztery tygodnie. Niezbyt duża, już nie nowa, ale współlokatorka się nie pokazała, więc póki co mam te kilka metrów kwadratowych tylko dla siebie. Tubka kremu do rąk stoi na szafce przy łóżku razem z jedną już tylko gruszką, którą zerwałam jeszcze w Gram, na biurku laptop, a na półce nad nim - dwie książki przewidziane na ten tydzień. Nie jest tak zupełnie źle, ale jednak wolę swój spokojny, cichy dom od zbiorowiska hałasujących małolatów. 
Zachciało mi się dokształcać w tym wieku, to teraz mam...

Zajęcia z drugiej strony okazały się niesamowicie przyjemne. Spokojne wprowadzenie, a później trzy godziny lepienia marcepanowych różyczek. Jutro - malowanki czekoladą. Sama radość! I to bez stresu i stojącego nade mną szefa, pukającego znacząco w szkło zegarka. Jeśli całe cztery tygodnie takie będą myślę, że jakoś dam radę. Choć już czuję, że wieczory będą mi się dłużyły... Chyba zacznę spacerować; chociaż bez psa to tak dziwnie jakoś, jakby nie na miejscu...

Dzisiaj mam przepis na niewiarygodnie łatwe i bajecznie pyszne ciacha z czekoladą. Przepis znalazłam w niewielkiej książeczce Lækre små kager: Makroner, marengs og ande små kager, którą kupiłam kierowana impulsem i niską ceną. Pierwszy przepis, który wykorzystałam to właśnie ten: wystarczy wszystko ze sobą zmiksować, a potem już tylko lepić kuleczki (a właściwie całkiem spore kule) i piec. Ciasteczka wychodzą chrupkie z zewnątrz i lekko miękkie w środku, a połączenie czekolady i orzechów jest zabójczo pyszne. To właśnie nimi przekonałam do nas naszych nowych Sąsiadów - odwiedzili nas, dali śliwki... To ewidentny znak, że ciasteczka zadziałały, jak powinny.
A jeśli nie macie akurat nowych sąsiadów, nie przejmujcie się, i upieczcie takie ciasta dla starych. Z pewnością się ucieszą!

Ciastka z czekoladą i orzechami włoskimi


Składniki:
(na 40 sztuk)
  • 250 g miękkiego masła
  • 1 łyżeczka ekstraktu z wanilii
  • 100 g cukru
  • 100 g ciemnego cukru muscovado
  • 1 jajko
  • 335 g mąki pszennej
  • 1 łyżeczka sody oczyszczonej
  • 250 g ciemnej czekolady (57%)
  • 125 g orzechów włoskich
Masło z cukrem i ekstraktem ubić na puszystą, jasną masę. Wbić jajko, połączyć. 
Mąkę przesiać z sodą. Dodać do ciasta w 2 partiach, mieszając łyżką. Na końcu dodać grubo posiekane orzechy i czekoladę, połączyć.
Z ciasta formować kulki o wadze 30 g, spłaszczać je i układać na blasze wyłożonej papierem do pieczenia, zachowując spore odstępy.

Piec w 180 st. C. przez 15 minut.
Ostudzić na kratce.

Smacznego!

A teraz już chyba powinnam się zabrać za odrabianie lekcji...

czwartek, 8 września 2016

Czerwone korale! Suszone...?

Fakt, że jarzębina, z której jako dziecko namiętnie robiłam korale dla całej żeńskiej części Rodziny (i Dziadka też, a co!), jest jadalna, odkryłam z wielkim zaskoczeniem w zeszłym roku. Najpierw patrzyłam na nią nieufnie, potem przegryzłam najdorodniejszą kulkę, jaką udało mi się znaleźć - i skrzywiłam się z niesmakiem. Gorzka! Co robić...? 
Chęć spróbowania jest ogromna, rozsądek i wrodzona ostrożność mówią nie. Duch innowatorstwa jednak okazał się od rozsądku silniejszy, i najpierw przygotowałam dżem, potem z tego dżemu lody, a jarzębinę, która z tych eksperymentów została - ususzyłam. Nie jest to proces skomplikowany ani żmudny; najbardziej przerażający moment to ten, gdy do kuchni wnosi się pełną siatkę pomarańczowo-czerwonego dobrodziejstwa, a ona zaczyna się ruszać... I to gwałtownie! Wtedy należy wezwać na pomoc C., który upora się z żywym inwentarzem z miną, powiedzmy, pobłażliwą, i już można zabrać się do dzieła. Umyć, osuszyć, podgotować z syropie cukrowym, na blachę i do piekarnika. A jak już się ususzy - do słoiczków. Gotowe!
Taką jarzębinę można dodać do granoli (niedługo pokażę Wam mój sposób; podpowiem tylko, że doskonale zgrywa się z cynamonem), albo do... Ciastek. Brzmi ciekawie...? Ususzcie więc jarzębinę już teraz - mnóstwo jej w parkach i lasach. A ja mam to szczęście, że kilka drzewek rośnie przed domem, i tylko czekają, aż do nich sięgnę...

Przepis na suszoną jarzębinę znalazłam na blogu Magia w kuchni.

Suszona jarzębina


Składniki:
(na 2 małe słoiczki)
  • 400 g jarzębiny
  • 175 g cukru
  • 300 ml wody

Wodę z cukrem zagotować. Gdy cukier się rozpuści, dodać jarzębinę. Gotować przez 10-15 minut, aż owoce jarzębiny lekko się pomarszczą.
Odcedzić.

Owoce ułożyć na blasze wyłożonej papierem do pieczenia. Owoców powinna być jedna warstwa.

Suszyć w 70 st. C. przez 5-6 godzin, od czasu do czasu mieszając.
Przechowywać w szczelnie zamkniętych słoiczkach.

Smacznego!

Pogoda dzisiaj zaskakująco przyjemna. Słonko świeci, jest przyjemnie ciepło, ale lekki wietrzyk nie pozwala się spocić. Późno letni ideał po prostu!
Duńczycy wyznają zasadę, że pogoda zależy od tego, kto ma danego dnia urodziny. Jeśli był grzeczny, pogoda będzie ładna, jeśli nie - wiadomo. Dzisiejsze słońce więc to bezsprzecznie moja zasługa!

środa, 7 września 2016

Muffiny w przebraniu

Wrzesień mnie w tym roku zupełnie zaskoczył. Wakacyjne miesiące minęły w takim tempie, że czuję się jakaś taka... Zagubiona. Przez codzienne poranne wstawanie wcześnie też chodzę spać; teraz, w czasie urlopu, pozwalam sobie na więcej. Gdy więc nagle okazało się, że o godzinie dwudziestej pierwszej jest już ciemno, a na wieczorny spacer z Ptysią trzeba wkładać puchate skarpetki i ciepły sweter, stałam w tych nieoczekiwanych ciemnościach zaskoczona ogromnie zaistniałym stanem rzeczy. Do tego nitki babiego lata oblepiające mi twarz, pierwsze żółte liście, powoli opadające z drzew i słońce, którego promienie straciły już letnią ostrość. 
Usiadłam więc nad kalendarzem, i przerażona wpatrywałam się w czarne cyfry, które w mojej głowie wyglądały przecież zupełnie inaczej! Już za chwilę urodziny, a potem miesiąc w szkole. Gdy wrócę do domu, będzie już październik. Październik! Halloween tuż-tuż, a Święta za pasem. Czas zabrać się za krojenie pierwszej zakupionej dyni, za planowanie strasznych słodkości i wyrabianie ciasta na piernik staropolski. 

Was też spadające nieubłaganie kartki z kalendarza przerażają, czy też ze stoickim spokojem przyjmujecie ten szaleńczy bieg czasu...?

Jeszcze na początku sierpnia byliśmy na chrzcinach małej Astrid. Dostałam ważne zadanie przygotowania tortu i babeczek z tej jakże doniosłej okazji. O torcie jeszcze Wam napiszę, bo wyszedł mi całkiem nieźle, ale dzisiaj będzie o babeczkach.
Tak naprawdę to zwykłe muffiny przebrane za cupcakes malinowym kremem maślanym. Musiały być szybkie i pyszne, i oczywiście efektowne. Użyłam więc mleka kokosowego z kartonu, którego nikt nie chce pić, bo jest zdecydowanie za słodkie (choć w składzie nie ma żadnego słodzidła), ale tutaj sprawdziło się doskonale, nadając muffinom kokosowego aromatu. Do tego ostatni serek kremowy, który musiałam zużyć przed urlopem. Na wierzch - krem maślany z przyczyn praktycznych. Gdybym serwowała je u siebie, zwieńczyłabym je kremem na bazie mascarpone. Choć muszę przyznać, że maślany z dodatkiem malin smakował całkiem nieźle. 

Soczyste dzięki owocom, wcale nie ciężkie, jak można by się obawiać, podbiły serca gości i zniknęły niemal wszystkie. 
Spróbujecie...? To w końcu takie jeszcze letnie smaki...

Muffiny kokosowe z malinami, jagodami i malinowym kremem maślanym


Składniki:
(na 24 muffinki)
  • 500 g mąki pszennej
  • 4 łyżeczki proszku do pieczenia
  • 150 g cukru
  • 1 łyżeczka cukru waniliowego
  • 200 g serka kremowego
  • 400 ml mleka kokosowego (z kartonu)
  • 160 ml oleju
  • 2 jajka
  • 170 g malin
  • 130 g borówek amerykańskich
dodatkowo:
  • 1 białko
  • 65 g cukru
  • 85 g miękkiego masła
  • 80 g malin
Mąkę przesiać z proszkiem, wymieszać z cukrem i cukrem waniliowym.
Jajka roztrzepać, dodać serek, połączyć. Wlać mleko kokosowe, wymieszać.
Wlać mokre składniki do suchych, wymieszać tylko do połączenia składników. Na końcu dodać owoce, wymieszać delikatnie, aby ich nie rozgnieść.

Masę przełożyć do formy na muffiny wyłożonej papilotkami.

Piec w 180 st. C. przez 20-25 minut.
Ostudzić.

Przygotować krem maślany:
Białko i cukier podgrzewać w kąpieli wodnej, cały czas mieszając, aż cukier całkowicie się rozpuści. Przelać do większej miski, ubijać, aż beza całkowicie wystygnie - około 10 minut. Dodawać po małym kawałeczku masła, miksując na najniższych  obrotach. Krem się zważy, a następnie przybierze pożądaną konsystencję.

Maliny zagotować, a następnie przetrzeć przez sitko. Ostudzić.
Malinowe puree partiami dodawać do kremu, mieszając łyżką.

Krem przełożyć do woreczka cukierniczego z końcówką w kształcie dużej gwiazdki. Wyciskać na babeczki. 
Przechowywać w lodówce, wyjąć 30 minut przed podaniem.

Smacznego!

Porcja jest słuszna, z racji większej liczby gości. Nic jednak nie stoi na przeszkodzie, aby przygotować babeczki z połowy porcji. Bez kremu idealnie nadadzą się na ostatni w tym roku piknik.

niedziela, 4 września 2016

Suszone pomidory. Z piekarnika

Wakacje dla trzynastu osób to prawdziwe wyzwanie logistyczne. Czasem ciężko jest zorganizować urlop dwójki w tym samym czasie, a co dopiero aż takiej grupy ludzi! Gdy więc się udało, wszyscy byli w siódmym niebie. 
Rodzice C. wynajęli domek letniskowy - domostwo właściwie, żeby całe towarzystwo pomieścić - w środku lasu. Jechałam tam sama, prosto z pracy. Gdy nagle nawigacja optymistycznie stwierdziła: Jesteś na miejscu, a tam tylko kawałek asfaltu i zielona, gęsta głusza, wpadłam w lekką panikę. Po kilku telefonach i pokrzepiających rozmowach, przejechałam jeszcze kawałek w głąb lasu - i moim oczom ukazał się ładny, biały dom. To właśnie tam spędziłam cały tydzień - z dala od szumu aut, z ledwo dychającym internetem, którym przestałam sobie zawracać głowę już następnego dnia, za to z basenem, dużym trawnikiem, stołami do piłkarzyków i bilarda. W dodatku pogoda dopisała - aż miałam wrażenie, że wyjechaliśmy z Danii. Słonko świeciło od rana do wieczora, i choć nogi nadal mam idealnie białe, to ramiona, plecy i twarz nabrały delikatnie brązowego koloru.

Całodniowa wycieczka do parku rozrywki okazała się świetną zabawą. Szaleliśmy niczym małe dzieci, śmigając na kolejkach wszelkiej maści. Najbardziej rozbawiła mnie dziewczynka, może sześcioletnia, która na zadane pytanie, czy mówię po niemiecku, otrzymała odpowiedź w postaci ostrożnego Nein, a i tak mówiła do nas bez przerwy przez całe pięć minut obracania się karuzeli. Ja natomiast wywołałam salwy śmiechu swoim ogromnym entuzjazmem dla kolejki, na której można było majtać nogami w wodzie. Przyznam się Wam w tajemnicy, że przejechałam się nią... Sześć razy! Ale ciii...

Po powrocie do domu pogoda postanowiła nam przypomnieć, że jednak jesteśmy w Danii, a jesień już za pasem. Mży i kropi, trochę wieje i ogólnie nie ma się ochoty wyściubiać nosa z domu. Szczęśliwie, ostatni tydzień urlopu postanowiliśmy spędzić w domowych pieleszach, nie ma więc takiej potrzeby, Mam zamiar upiec przynajmniej jedną szarlotkę (macie jakieś dobre przepisy na ciasta i przetwory z jabłkami...? Bo nasza jabłonka obrodziła wręcz zaskakująco), a za chwilę zabieram się za dżem figowy...

Póki co jednak powrócę duchem do słonecznego lata. Sezon na pomidory uciekł mi jakoś w tym roku; w ogóle lato minęło zaskakująco szybko. Gdyby nie fakt, że któregoś dnia C. obdarował mnie dwoma skrzynkami tych czerwonych, okrąglutkich warzyw (czy też raczej owoców), w ogóle bym się na nich nie skupiła. A tak powstał duży słoik suszonych pomidorów. Co prawda nie tradycyjnie na słońcu, ale bardziej przyziemną metodą - w piekarniku, jednak smakują naprawdę cudownie. Oliwa przeszła smakiem nie tylko pomidorów, ale też czosnku i rozmarynu; jest wprost idealna do polewania sałatek! Mam wrażenie, że może już być za późno na tego rodzaju przetwory, ale może będziecie pamiętać o tym przepisie za rok...?

Przepis znalazłam w starym numerze gazety Moje gotowanie poleca: Konfitury i spółka, nr 1/2014.

Suszone pomidory w oliwie


Składniki:
(na 1 słoik o pojemności 700 ml)
  • 2 kg mięsistych pomidorów
  • 4 łyżki soli
  • 2 łyżki cukru
  • 2 łyżki suszonej bazylii
  • 6 łyżek oliwy
zalewa:
  • 2 gałązki rozmarynu
  • 2 suszone papryczki chilli
  • 3 ząbki czosnku
  • oliwa do zalania

Pomidory umyć, przekroić na połówki. Ułożyć na blasze wyłożonej papierem do pieczenia rozcięciem do góry. Posypać solą, cukrem i bazylią, skropić oliwą.

Suszyć w 75 st. C. przez 12-15 godzin.
Pomidory powinny być suche, ale nadal miękkie.

Pomidory przełożyć do słoiczków, przekładając rozmarynem i pokrojonym w plastry czosnkiem. Włożyć również papryczki. Całość zalać oliwą tak, żeby przykrywała pomidory.

Odstawić na minimum 3 dni.

Smacznego!


W tym tygodniu mam też zamiar nazbierać jeżyn - soczyste, niemal czarne i słodkie, mmm... Czy to jeszcze letnie owoce, czy już jesienne...? Zawsze mam z nimi problem...