sobota, 27 lutego 2016

Pozory mylą, czyli nie oceniaj książki po okładce, a człowieka po tatuażach. I konfitura z czerwonych pomarańczy

Przez ostatnie kilka dni przez piekarnię, w której pracuję, przewinęła się cała masa ludzi. Nie tylko goście, klienci i pani z telewizji, ale też znajomi piekarze, którzy wpadli pomóc w przygotowaniach do świętowania. W końcu tysiąc pięćset tortów Othello (kruchy spód z z czekoladą, krem cukierniczy, ciasteczka migdałowe, bita śmietana, biszkopt, glazura czekoladowa, obręcz z marcepanu i dekoracja z bitej śmietany) i cztery tysiące festelavnsboller (ciasto duńskie przełożone kremem cukierniczym, dżemem i bitą śmietaną), to nie przelewki. Ile chlebów i bułek napiekli w te trzy dni, nawet nie zliczę. Dzisiaj z pracy wszyscy wychodzili ledwo żywi i szczęśliwi, że nawet piekarnie mają urodziny tylko raz do roku...

W każdym razie, poza codziennymi kolegami, przy drewnianych stołach stanęło kilkanaście osób, których wcześniej nie widziałam wcale, albo tylko przelotem. Chłopak, który pojawił się dzisiaj, wzbudził we mnie rezerwę od pierwszego wejrzenia. No dobrze, bądźmy szczerzy: gdybym zobaczyła go na ulicy, czym prędzej przeszłabym na drugą stronę. Niewysoki, ale dobrze zbudowany, łysy, z tatuażem wynurzającym się spod koszulki i biegnącym przez kark na tył głowy. Akurat składał bochenki; jego mina zdecydowanie nie zachęcała do podejścia. 
A potem się uśmiechnął uśmiechem tak szczerym i rozbrajającym, że nie sposób na niego nie odpowiedzieć. Okazał się być sympatyczny i zabawny, a konwersacja o czekoladzie szła nam niezwykle gładko. Pracować z takimi ludźmi to sama przyjemność!

Od lat uczę się nie oceniać po pozorach; czasem jednak stereotypowe myślenie jest silniejsze i pierwsze wrażenie robi swoje. 
Zastanawialiście się kiedyś, jak Was widzą inni...? Przeczycie stereotypom, czy jesteście raczej w typie otwartej książki?

Sezon na czerwone, krwawe pomarańcze w pełni. Kocham je! Za ten niezwykle intensywny, ciemnorubinowy kolor i cudownie słodki smak.
Tym razem zamknęłam je w słoiczkach, żeby móc cieszyć się nimi, gdy na straganach będą królować truskawki czy jabłka. Z odrobiną rozmarynu smakują wyjątkowo; naprawdę ciężko się oprzeć, żeby nie podjadać konfitury prosto z garnka (parzy, uważajcie!).
Koniecznie zróbcie. Może przyda się do mazurka...?

Konfitura z czerwonych pomarańczy z rozmarynem


Składniki:
(na 4 słoiczki po 150 ml)
  • 2 kg czerwonych pomarańczy
  • 400 ml wody
  • 350 g cukru
  • 2 łyżki masła
  • 3 gałązki rozmarynu

Z połowy pomarańczy zetrzeć skórkę. Owoce wyfiletować, wycisnąć sok z resztek. Wszystkie błonki i pestki zawinąć w gazę lub włożyć do pończochy, zawiązać. Umieścić z pomarańczami, sokiem i całymi gałązkami rozmarynu w misce, zalać wodą i wstawić na noc do lodówki.

Następnego dnia jak najdokładniej wycisnąć zawiniątko, wyrzucić. Pomarańcze przelać do garnka, dodać cukier i masło, zagotować. Na małej mocy palnika gotować 2-3 godziny, aż do osiągnięcia pożądanej konsystencji (im dłużej gotowana, tym gęstsza będzie konfitura). 

Pod koniec gotowania wyjąć rozmaryn. Konfiturę przełożyć do wyparzonych słoiczków, zamknąć, ostudzić, ewentualnie zapasteryzować.

Smacznego!


A jutro z rana prawdziwy luksus - można spać aż do drugiej! 
Może nie uwierzycie, ale naprawdę ogromnie się cieszę.

piątek, 26 lutego 2016

Czyste szaleństwo, czyli jedenaste urodziny

Gdy pisałam w środę, świeciło słonko, niebo było błękitne i tylko niespokojnie poruszające się na wietrze nagie gałęzie drzew przypominały, że to nadal zima. Godzinę później zrobiło się ciemno; niebo zasnuły ołowianoszare chmury, z których posypały się drobne płatki. Usiadłam w głębokim fotelu przy oknie, i z zapartym tchem obserwowałam ten spektakl. Gdy pojedyncze śnieżynki lądują na szybie, zawsze myślę o tym, że każda z nich jest unikatowa; jedna jedyna. 
A tak szybko topnieją...

Urodziny nie moje, jakby się ktoś zastanawiał. Nie bloga, bo ten maluszek dopiero co skończył pięć lat. Jedenastolecie istnienia obchodzi właśnie dzisiaj piekarnia, w której pracuję. Dla nas oznacza to mnóstwo pracy i całą górę nadgodzin; dla klientów - darmowe ciacha i chleby. W centrum zainteresowania znajdzie się tort z wiewiórkami, który ma, tak na moje oko, półtora na cztery metry. I wysoki też jest całkiem. Jednym słowem: robi wrażenie. 
I choć zmęczona jestem okrutnie (a weekend ciągle przede mną), to jednocześnie świetnie się bawię (choć rozwałkowanie półtora tysiąca marcepanowych pasków było nieco nużące...). 
Cieszę się, że właśnie tutaj trafiłam.

Z zakamarków na laptopkowym dysku wyciągnęłam na światło dziennie takie oto ciasto. Przepis znalazłam w gazetce Pieczenie jest proste, nr 4/2015; od razu zaintrygował mnie karmel z chilli. I do tego gruszki...? Tego jeszcze nie jadłam! 
Przygotowanie nie jest trudne, choć trzeba uważać przy karmelu, żeby się nie poparzyć. Samo ciasto to klasyczny ucieraniec o intensywnie czekoladowym smaku. Wspaniale komponuje się z miękkimi, soczystymi gruszkami i pikantnym karmelem. O ostrości decydujecie sami: można dodać papryczkę z lub bez pestek, można też ją wyjąć wcześniej. U nas było w wersji na ostro - lubimy, gdy szczypie w język.

Odwrócone ciasto z gruszkami i karmelem


Składniki:
(na formę 20x20 cm)
  • 2 jajka
  • 90 g cukru
  • 50 g ciemnej czekolady (70%)
  • 75 g masła
  • 90 g mąki pszennej
  • 1 łyżeczka proszku do pieczenia

gruszki w karmelu:
  • 1 kg gruszek
  • 1 papryczka chilli
  • 150 g cukru
  • 60 g masła
  • 100 ml śmietany kremówki (38%)

Gruszki obrać, wykroić gniazda nasienne, pokroić w plasterki.
Papryczkę przekroić na pół, usunąć pestki. Cukier wsypać do garnka, dodać papryczkę. Gdy nabierze złoto-brązowego koloru, dodać masło, wymieszać, aż masło się roztopi i powstanie gładki karmel. Dodać gruszki, gotować 1-2 minuty. Wyjąć papryczkę. 

Owoce wyłożyć na dno formy wyłożonej papierem do pieczenia. Odlać 250 ml sosu, resztę wylać na gruszki. Odstawić.

Czekoladę posiekać, umieścić w garnuszku z masłem, rozpuścić. Przestudzić.
Jajka ubić z cukrem na puszystą, jasną masę. Powoli wlewać czekoladę, cały czas miksując. Dodać przesianą mąkę z proszkiem, wymieszać.

Masę czekoladową wylać na gruszki.

Piec w 180 st. C. przez 40 minut.

W tym czasie przygotować sos karmelowy. 
Pozostały sos przelać z powrotem do garnuszka, zagotować. Dodać kremówkę; podgrzewać, aż sos odpowiednio zgęstnieje.

Upieczone ciasto pozostawić do wystygnięcia w formie na 15 minut. Po tym czasie wyłożyć na talerz, do góry spodem.

Podawać z ciepłym lub ostudzonym sosem karmelowym.

Smacznego!

Tak, ostatnio wielkim uczuciem darzę ciasta odwracane. Choć niby nie są takie ładne, jak zwykłe, dla mnie mają swój niepowtarzalny urok. Nie umiem się im oprzeć, i już!

środa, 24 lutego 2016

Z (prawie) jagodami

Ostatnio miałam całe mnóstwo pomysłów na wpisy. Dobrze pamiętam ten stan: myśli kłębiły się w głowie; jedno zdanie ciągnęło za sobą kolejne, a idee mnożyły się, zostawiając mi trudny wybór, od której zacząć.
Ale oczywiście, gdy już znalazłam czas, żeby coś napisać, w głowie pustka... 
I tak, wiem, że jest na to prosty sposób - wystarczy te pomysły zapisywać. Cóż za problem? Otóż zazwyczaj przychodzą do mnie w miejscach, gdy nie mam w zasięgu ręki ołówka i choćby skrawka papieru (prysznic), a jeśli nawet, niebezpiecznie byłoby się za takie działania zabierać (samochód) lub po prostu wszystko, co nie jest poduszką, wydaje się być za daleko (łóżko po ciężkim dniu pracy; ale tutaj chyba zgadliście...?). W związku z powyższym ucieka mi całe mnóstwo niekoniecznie mądrych, ale często zabawnych pomysłów, które z pewnością miałyby wzięcie jako posty na blogu. 
Hmm... 
Może po prostu powinnam zacząć pisać po prysznicu, a nie od razu po powrocie z pracy...?

Ostatnio uśmiechnęły się do mnie w sklepie borówki, wzięłam paczuszkę a potem głowiłam się co nie miara, co by tu z nimi zrobić. Niech żyją spontaniczne zakupy! - aż chce się powiedzieć. Sięgnęłam jednak po jedną z moich ulubionych książek, The hummingbird bakery: Kagedage Tarka Maloufa, i w niej objawiło mi się ciasto. Banalnie prosta babeczka, w której zmniejszyłam tylko ilość cukru o mniej więcej jedną trzecią, a i tak wyszła dość słodka (dlatego zrezygnowałam z posypywania cukrem pudrem). Jest tak obłędnie maślana, mięciutka i puszysta, że jeszcze ciepłej zjedliśmy prawie połowę (na naszą obronę dodam, że nie wychodzi jakaś bardzo duża...). Jagody dodają jej świeżości; soczyście fioletowe wyglądają prześlicznie. Moje opadły na dno, dlatego przed dodaniem do ciasta polecam obtoczyć owoce w mące. 
Ale nawet jak zapomnicie, ciasto zniknie tak szybko, że i tak nikt się nie zorientuje...

Maślane ciasto z jagodami i creme fraiche


Składniki:
(na keksówkę 8x22 cm)
  • 190 g miękkiego masła
  • 190 g mąki pszennej
  • 120 g cukru
  • 3 jajka
  • 1 łyżeczka proszku do pieczenia
  • 1/4 łyżeczki soli
  • 1,5 łyżki creme fraiche (18%)

dodatkowo:
  • 125 g borówek amerykańskich lub jagód

Masło utrzeć z cukrem na puszystą, jasną masę. Po jednym wbijać jajka, dokładnie miksując po każdym dodaniu.
Mąkę przesiać, wymieszać z proszkiem i solą. Partiami dodawać do ciasta, miksując na najniższych obrotach. Dodać creme fraiche, połączyć.
Na końcu wsypać borówki i wymieszać łyżką.

Masę przełożyć do keksówki wyłożónej papierem do pieczenia.

Piec w 180 st. C. przez 50-60 minut.
Przestudzić przez 15 minut, następnie wyjąć z formy i pozostawić do całkowitego ostudzenia.

Smacznego!


Przez słoneczną, optymistyczną pogodę, zaczynam czuć się zielono
A może by tak zielone ciasto...?

sobota, 20 lutego 2016

Ciasteczka z mąką ryżową

W Danii w absolutnie każdej cukierni można znaleźć pewne charakterystyczne smakołyki. Jednym z nich są Napoleonshatte, czyli po prostu kapelusze Napoleona. Nazwę swoją wzięły od kształtu, w jaki formuje się kruche ciasto z marcepanową kuleczką w środku. 
Druga praktykantka, troszkę tylko młodsza ode mnie, niedawno dostąpiła zaszczytu robienia ich po raz pierwszy. Moim zdaniem nie jest to specjalnie skomplikowane zajęcie, ale jej wyraźnie nie szło. Męczyła się dziewczyna okrutnie. W końcu podszedł do niej Ole, piekarz z - tak na moje oko - czterdziestoletnim stażem; westchnął i stwierdził: To nie są kapelusze Napoleona, tylko kaszkiety spod Waterloo... 

Uwielbiam moją pracę! I nawet nie narzekam, że zamiast cudownego, wolnego weekendu czeka mnie wstawanie o drugiej nad ranem... Dla takich chwil warto się poświęcić.

Ponieważ czasu wolnego u mnie jak na lekarstwo, mam dla Was znów szybciutki i prosty przepis. Na ciasteczka, a jak!
Robi się je bardzo łatwo i szybko; mimo, że to kruche ciastka, nie trzeba ciasta chłodzić. Nawet wałkowanie można pominąć, jeśli ktoś potrafi ugnieść placuszek mniej więcej tej samej grubości.
Dzięki dodatkowi mąki ryżowej są niesamowicie kruche; mają też charakterystyczną, lekko ziarnistą strukturę.
Nam smakowały bardzo.

Przepis z Macaroons and biscuits The Australian women's weekly.

Kruche ciastka z mąką ryżową


Składniki:
(na 24 sztuki)
  • 250 g miękkiego masła
  • 75 g cukru
  • 1 łyżka wody
  • 300 g mąki pszennej
  • 90 g mąki ryżowej

Masło utrzeć z cukrem na puszystą, jasną masę. Mąki przesiać, partiami dodawać do masy
maślanej. Na końcu dodać wodę, połączyć.

Masę podzielić na pół. Na blachach wyłożonych papierem do pieczenia uformować okręgi o średnicy 20 cm, brzegi uformować, szczypiąc je palcami. Każdy okrąg naciąć nożem na 12 kawałków (jak tort). Nakłuć widelcem.

Piec w 180 st. C. przez 30-35 minut.

Odstawić na 5 minut, przekroić ostrym nożem w oznaczonych miejscach. Ostudzić całkowicie. 

Smacznego!


Nie wiem jak u Was, ale tutaj pogoda szaleje. Raz słonko i niemal wiosennie, niebo błękitne i aż chce się żyć, a za chwil kilka pada śnieg. 
Świat staje na głowie, nie ma co.

czwartek, 18 lutego 2016

Bułki. Na obiad

Wielkimi krokami zbliża się weekend. Nawet dla mnie, co cieszy mnie niezmiernie. Poprzedni, teoretycznie wolny, spędziłam kursując między łóżkiem a kanapą, czując się przy tym raczej licho. Teraz, w pełni sił, z optymistycznymi prognozami pogody, mam nadzieję na cudowne dwa dni. Może nawet nie tak zupełnie leniwe...?

Oczywiście, wolny weekend wiąże się z gotowaniem. Duuuużą ilością gotowania. W planie jest ciasto i ciasteczka, może nawet więcej niż jeden rodzaj, ale główną atrakcją będzie sobotni obiad (na niedzielę jesteśmy zaproszeni; już się doczekać nie mogę). Staramy się z C. takie dni celebrować; wspólne spędzanie czasu w kuchni daje nam dużo frajdy. Można się pośmiać, popłakać przy krojeniu cebuli; nawet zmywanie, gdy nie trzeba tego robić samemu, nie jest takie straszne.

Burgery uchodzą za jeden z najpopularniejszych fast foodów; ostatnimi czasy jednak wdarły się na salony. No, może trochę przesadzam... Ale ich finezyjne, wyszukane wersje można znaleźć w najlepszych restauracjach. 
A co powiecie na domową wersję...?

Jeśli sami zabierzecie się za przygotowywanie bułek, zrobi się z tego zdecydowany slow food. Ale warto. Takie bułeczki są cudownie chrupiące z zewnątrz i mięciutkie w środku; świetnie absorbują soki z mięsa i warzyw, tworząc z nimi zgraną i naprawdę pyszną całość. Warto poświęcić trochę czasu, znaleźć dobry przepis na sos i sięgnąć po ulubione dodatki, żeby później delektować się... Zupełnie niezwykłym burgerem.

Bułki hamburgerowe z sezamem


Składniki:
(na 8 bułek)
  • 500 g mąki pszennej
  • 300 ml letniego mleka
  • 20 g świeżych drożdży
  • 1 łyżeczka cukru
  • 1 łyżeczka soli
  • 50 g masła

dodatkowo:
  • 3 łyżki mleka
  • 20 g sezamu

Mąkę przesiać do dużej miski. Po środku zrobić wgłębienie, wkruszyć drożdże, wsypać cukier, wlać 100 ml mleka. Odstawić na 15 minut.
Masło rozpuścić i przestudzić.
Po tym czasie dodać pozostałe mleko i sól, zagnieść gładkie ciasto. Dodać masło, wyrobić.
Odstawić na 1-1,5 godziny do wyrośnięcia.

Wyrośnięte ciasto podzielić na 8 równych części, z każdej uformować okrągła bułeczkę. Ułożyć je na blasze wyłożonej papierem do pieczenia, mocno spłaszczyć; odstawić na 20 minut.

Wyrośnięte bułeczki spryskać mlekiem, posypać sezamem.

Piec w 200 st. C. przez 15-20 minut.
Ostudzić na kratce.

Smacznego!

Ja tymczasem idę planować weekendowe desery...

środa, 17 lutego 2016

Trochę zdrowszy chlebek bananowy

Uff... Co to był za tydzień! Miałam wrażenie, że z pracy to już wcale nie wychodzę. A fakt, że ciągle jeszcze czułam się chora, nie poprawiał sytuacji... Na szczęście jest już lepiej; jeszcze sobie trochę pokasłuję od czasu do czasu i nos mam zapchany, co jednak nie jest miarodajnym wyznacznikiem choroby. Od wczesnej jesieni bowiem, aż do późnej wiosny, mój narząd powonienia odmawia współpracy i utrudnia mi oddychanie, jak tylko może. Cóż, liczę na to, że w końcu dojdziemy do porozumienia...

Styczeń był ciemny, zimny i wyjątkowo nieprzyjemny; luty za to pokazał się z zupełnie innej strony. Nagle słonko postanowiło pokazać, co potrafi, i mieliśmy już w Danii kilka niemal wiosennych dni. Teraz znów przymroziło, ale nadal jest słonecznie i... Jasno. Dni wydłużyły się sama nie wiem kiedy; dopiero w okolicach osiemnastej rozważam włączenie światła. Bajka! Dzięki temu, nawet gdy jestem zmęczona, mam ochotę coś zrobić; działać, a nie tylko zwinąć się w kłębek pod kocem. 
Czy to naprawdę już...? Aż ciężko uwierzyć.

Na taką nie do końca jeszcze zdecydowaną pogodę idealny będzie chlebek bananowy. Ten akurat przepis znalazłam w Scandilicious baking Signe Johansen, i nie potrafiłam mu się oprzeć. Pełen orzechów, wyraźnie bananowy, z lekkim posmakiem syropu klonowego; orzechowy smak potęguje dodatek płatków owsianych i orkiszowej mąki razowej. Jest dość ciężki, ale nie zakalcowaty; idealny na drugie śniadanie z kubkiem zimnego mleka.
Nie tylko dla dzieci!

Chlebek bananowy z mąką orkiszową i płatkami owsianymi


Składniki:
(na keksówkę o wymiarach 11x30 cm)
  • 3 banany
  • 100 ml jogurtu naturalnego
  • 75 ml oleju
  • 75 ml syropu klonowego
  • 1 jajko
  • 225 g mąki pszennej
  • 50 g mąki orkiszowej razowej
  • 25 g płatków owsianych
  • 1,5 łyżeczki proszku do pieczenia
  • 1/4 łyżeczki sody oczyszczonej
  • 1/2 łyżeczki mielonej gałki muszkatołowej
  • 1/4 łyżeczki soli
  • 100 g orzechów włoskich

dodatkowo:
  • 2 łyżki płatków owsianych

Mąkę przesiać, wymieszać z płatkami, proszkiem, sodą, gałką i solą.
Orzechy posiekać.
Banany rozgnieść widelcem.
Jajko roztrzepać, dodać jogurt, olej i syrop, wymieszać. Na końcu dodać rozgniecione banany, połączyć.

Mokre składniki wlać do suchych, wymieszać tylko do połączenia. Na końcu dodać banany, wmieszać do ciasta.

Masę wylać do wyłożonej papierem do pieczenia keksówki. Wierzch posypać pozostałymi płatkami.

Piec w 180 st. C. przez 5-60 minut, aż do suchego patyczka.
Przestudzić w formie przez 15-20 minut, następnie wyjąć na kratkę i zostawić do całkowitego wystudzenia.

Smacznego!

A mi już w głowie wielkanocne jajeczka... 
Powiedzcie, proszę, że nie tylko ja tak mam...

sobota, 13 lutego 2016

Panna cotta. Na Walentynki

Kilka miesięcy temu kupiłam piękne granaty. Rzadko kupuję te owoce, bo mam mało pomysłów na ich wykorzystanie. Ich charakterystyczne pesteczki nie do wszystkiego się nadają i ciężko nimi po prostu zastąpić coś innego. Tym razem jednak skusiły mnie intensywną barwą skórki.
Już w drodze do domu przyszedł mi do głowy prosty, aczkolwiek interesujący pomysł. Wtedy nie udało mi się wcielić go w życie, a granaty wylądowały w sałatce z kuskusem. Zbliżające się Walentynki przypomniały mi o tamtej idei, kupiłam więc ponownie dorodny owoc granatu i zabrałam się do rzeczy.

W czasie przygotowań pomysł nieco ewoluował. Najpierw przygotowałam galaretkę owocową: tylko sok i żelatyna. Sama w sobie kwaskowata, idealnie komponuje się ze słodką, kremową panną cottą. A ta jest zupełnie wyjątkowa: nie tylko mocno waniliowa, ale też intensywnie jogurtowa w smaku. Gdy mój wzrok padł na jogurt naturalny, stwierdziłam, że muszę spróbować dodać właśnie jego zamiast klasycznego mleka. Dzięki temu deser zyskał bardzo ciekawą nutą; panna cotta wydaje się nieco lżejsza. Całość nie tylko świetnie smakuje, ale też naprawdę znakomicie prezentuje się na talerzu.

I to już ostatni pomysł na Walentynki w tym roku. Podoba się Wam...?

Jogurtowa panna cotta z galaretką z granatu


Składniki:
(na 6 porcji)

galaretka:
  • 1 granat
  • 1 listek żelatyny

panna cotta:
  • 250 ml śmietany kremówki (38%)
  • 1 laska wanilii
  • 50 g cukru
  • 5 listków żelatyny
  • 250 ml jogurtu naturalnego

Wyłuskać pestki granatu. Zmiksować blenderem, przetrzeć przez sitko.
Żelatynę namoczyć w zimnej wodzie.
Sok podgrzać; zdjąć garnuszek z palnika, dodać odciśniętą żelatynę, wymieszać. Przelać do foremek, schłodzić w lodówce przez 1-2 godziny.

Laskę wanilii przeciąć wzdłuż na pół, wyskrobać ziarenka. Laskę i ziarenka dodać do kremówki, zagotować. Odstawić na 30-60 minut.

Żelatynę namoczyć w zimnej wodzie. 
Do kremówki dodać cukier, zagotować. Gdy cukier się rozpuści, zdjąć garnuszek z palnika, wyjąć laskę wanilii i dodać odciśniętą żelatynę. Wymieszać, ostudzić do temperatury pokojowej. 
Kremówkę wymieszać z jogurtem. Przelać do foremek na zastygniętą galaretkę.

Schłodzić przez noc w lodówce.

Przed podaniem wyjąć na talerzyki, odwracając do góry spodem.

Smacznego!


Jak już wspominałam, weekend w znakomitej części spędzam w pracy; czas wolny poświęcam na spanie, bo na nic innego nie mam siły. Może w niedzielę się bardziej postaram, gdy w perspektywie będzie poniedziałkowy luksus spania do czwartej...

piątek, 12 lutego 2016

Jedzenie nie tylko dla chorych

Choróbsko powoli przechodzi. Jeszcze tylko pokasłuję sobie w najmniej odpowiednich momentach i oddycham niczym ryba wyrzucona na brzeg przez fale: z szeroko otwartymi ustami. Mało to zachęcające i atrakcyjne, ale co zrobić... Alternatywna - nie oddychanie - nie wydaje się być zbyt pociągająca. 
Na szczęście czuję się już na tyle dobrze, że razem z C. zaplanowaliśmy sobie na poniedziałek odrobinkę tylko spóźnioną walentynkową kolację. No dobrze... Zaplanowaliśmy to może zbyt wielkie słowo. Stwierdziliśmy, że pójdziemy zjeść gdzieś, gdzie kto inny będzie dla nas gotował. Wszelkie doprecyzowania tego, bądź co bądź, raczej ogólnikowego planu, zostawiamy sobie na... Później. Najpewniej będzie to poniedziałek, po pracy, tuż przed wyjściem. 
Niech żyje spontaniczność! Choćby i nieco naciągana...

Nie mówcie mojej Mamie, ale gdy zrobiło mi się naprawdę źle, nie mogłam jeść. Nic, zupełnie. Przez prawie trzy dni. Dieta cud normalnie!
A tak serio, to w pewnym momencie zrobiło mi się troszkę słabo, a w głowie zaczęło mi wirować. Stwierdziłam więc, że dalej tak być nie może, i choćby nie wiem, jak bardzo mi się nie chciało, jeść trzeba. Tylko co, skoro cokolwiek wyobraźnia mi podsuwała, robiło mi się niedobrze...?
W końcu wykoncypowałam budyń z kaszy jaglanej. Jak wiadomo, kasza ta to samo zdrowie. Budyń powinien być aksamitny i kremowy, ergo: nie podrażni i tak już bolącego gardła. Poza tym delikatna nuta słodyczy takiego łakomczucha, jak ja, powinna skusić bez problemów. 

Robi się takie cudo szybciutko, i nawet słaniający się, chory człowiek da sobie radę. Zamiast dżemu można dać na wierzch świeże owoce (ja akurat miałam w domu tylko jabłka, które jakoś średnio mi tutaj pasowały bez obróbki termicznej, a ta wydawała się już zbyt wycieńczająca). Tak czy inaczej, taki krem smakuje niemal jak budyń. Jest delikatny, lekki i kremowy (można dać więcej mleka przy miksowaniu), lekko tylko słodki. Nie dałam zjeść rady więcej niż kilka łyżek, ale jestem pewna, że następnym razem zniknie w zdecydowanie większych ilościach...

Budyń z kaszy jaglanej


Składniki:
(na 4 porcje)
  • 250 ml kaszy jaglanej
  • 450 ml mleka
  • 300 ml wody
  • 1 łyżeczka cukru waniliowego
  • 2 łyżki miodu

dodatkowo:
  • 4 łyżki dżemu truskawkowego

Kaszę wypłukać w zimnej wodzie. 
W garnuszku zagotować 300 ml mleka i 300 ml wody. Dodać kaszę i cukier waniliowy; gotować pod przykryciem przez 15-20 minut.

Po tym czasie dodać pozostałe mleko i miód, zmiksować blenderem na gładki krem.
Podawać z dżemem.

Smacznego!


Tak sobie myślę, że taki budyniek rewelacyjnie sprawdziłby się na śniadanie. Leniwe albo szybkie; jak kto woli.

czwartek, 11 lutego 2016

Jagodowe pralinki na Walentynki

Powtórzę raz jeszcze, ale tylko dlatego, że to prawda stara jak świat i... Jak najbardziej prawdziwa. Przez żołądek do serca, szczególnie męskiego. 
Cóż, C. jest żywym dowodem na prawdziwość tej teorii.

Dawno, dawno temu (czyli jakieś cztery lata), gdy dopiero co wpadłam mu w oko (albo on mi; nie będziemy się przecież spierać o szczegóły), chodziliśmy często na długie, romantyczne spacery. A styczeń był wtedy mroźny, oj tak... Za każdym razem zabierałam ze sobą coś na przegryzkę: a to ciasteczka, a to muffinki. Tak, to właśnie muffinki (szczerze mówiąc, nie bardzo pamiętam jakie...) były pierwszym smakołykiem domowej roboty, którym poczęstowałam C. A później ciastka czekoladowe z miętą, które dopełniły dzieła: C. zakochał się jak ta lala. Systematycznie podsuwam mu pod nos przeróżne słodkości, i efekt jest taki, że ciągle nosi mnie na rękach. A ostatnio zaczął nawet regularnie myć naczynia! Dla osobnika tak zmęczonego jak ja ostatnimi czasy, to najwyższy dowód gorącego uczucia.

Ponieważ Walentynki już czają się niemal za progiem, postanowiłam zrobić mu przyjemność. Pralinki z przepisu Iwony raz już przygotowałam, w wersji bardzo letniej, bo poziomkowej. Teraz sięgnęłam po mrożone jagody, żeby uzyskać ten niesamowity, intensywny fiolet. I udało się!
I tak samo jak wtedy, C. dla pralinek stracił głowę. A że Walentynki, to liczyć mu przecież nie będę...

Jagodowe praliny w białej czekoladzie


Składniki:
(na 20-25 sztuk)
  • 110 g białej czekolady
  • 50 ml śmietany kremówki (38%)
  • 100 g jagód
  • 1 łyżka soku z cytryny
  • 100 g biszkoptów

dodatkowo:
  • 250 g białej czekolady
  • 20-25 sztuk liofilizowanych jagód

Czekoladę do pralinek posiekać. Kremówkę zagotować, zalać nią czekoladę, odstawić na 5 minut. 
W tym czasie jagody z sokiem z cytryny zmiksować blenderem na gładką masę, ewentualnie przetrzeć przez sitko. Biszkopty drobno pokruszyć, wymieszać z owocami.
Czekoladę wymieszać, aż do rozpusczenia. Dodać biszkopty z jagodami, wymieszać na jednolitą masę. Wstawić do lodówki na 2-3 godziny.

Ze schłodzonej masy formować kuleczki wielkości orzecha włoskiego. Ułożyć na talerzu, schłodzić w lodówce przez noc.

Następnego dnia pozostałą czekoladę rozpuścić w kąpieli wodnej, zatemperować.
Trufle oblewać czekoladą, układać na papierze do pieczenia. Natychmiast wierzch dekorować liofilizowanymi jagodami. Zostawić do zastygnięcia.

Smacznego!

Przygotowanie takich maleńkich cudeniek jest nieco czasochłonne, ale... Walentynki są przecież raz w roku. I tak, wiem: kochać należy nie tylko od święta. Ale właśnie od święta dobrze jest podarować coś wyjątkowego. 

wtorek, 9 lutego 2016

Na Dzień Pizzy: pizza wiosenna

Tak, tak, dzisiaj jest ten piękny dzień, gdy możemy objadać się pizzą do woli! W końcu międzynarodowe święto zobowiązuje, nieprawdaż...? 
Można wybrać drogę prostą, czyli pójście do pizzerii na rogu i wybranie ulubionego numerka z listy, który już nieraz ratował nam życie, gdy w lodówce tylko światło i/lub echo (niepotrzebne skreślić), a chęci na przyrządzenie czegoś bardziej skomplikowanego od wody z kranu równały się zeru. 
Można też wybrać drogę nieco (ale naprawdę, tylko odrobinę!) bardziej skomplikowaną, i pokusić się o przygotowanie pizzy w domu. 

Wbrew pozorom, nie jest to wcale trudne ani czasochłonne; wystarczy sobie wszystko dobrze zaplanować. Ciasto można przygotować nawet wieczór wcześniej i wstawić na noc do lodówki; można też wybrać jakąś szybką, modną opcję bez drożdży. Wierzch to mozaika Waszych smaków, zawartości lodówki i kuchennych szafek; na pizzę można położyć niemal wszystko i prawie zawsze będzie pysznie. Hmm... W zasadzie nie przychodzi mi do głowy nic, co by pizzę definitywnie zepsuło... A Wam?

U mnie tym razem szparagi i mozzarella; tak, tak, wiem: to zupełnie nie ta pora. Uznajmy więc, że to wspomnienie wiosny, do której poważnie zaczynam tęsknić. Biały, delikatny sos, czerwona cebulka i kapary, żeby pizza nabrała charakteru; i gotowe. Nie potrzeba nic więcej, żeby cieszyć się wybornym smakiem w zaciszu domowym. 

A Wy pamiętaliście o Dniu Pizzy...?
MartaEmilia i Kasia pamiętały. 

Pizza ze szparagami i mozzarellą


Składniki:
(na 3 pizze)

spód:
  • 350 g mąki pszennej
  • 150 g mąki graham
  • 25 g świeżych drożdży
  • 1 łyżeczka cukru
  • 1 łyżeczka soli
  • 400 ml letniej wody
  • 2 łyżki oliwy

sos:
  • 250 g serka kremowego
  • 75 ml śmietany kremówki (38%)
  • 1 ząbek czosnku
  • sól
  • pieprz

dodatkowo:
  • 500 g zielonych szparagów
  • 3 łyżki kaparów
  • 1,5 czerwonej cebuli
  • 250 g mozzarelli
  • 150 g żółtego sera

Mąki przesiać, wymieszać. Po środku zrobić wgłębienie, wkruszyć drożdże. Zasypać cukrem i zalać 100 ml wody, odstawić na 15 minut.
Po tym czasie dolać letniej wody, zagnieść. Dodać sól i oliwę, wyrobić gładkie ciasto (może się delikatnie lepić).
Odstawić na 1 godzinę do wyrośnięcia.

Szparagi blanszować 2-3 minuty w lekko osolonej wodzie, odcedzić.
Serek wymieszać z kremówką, dodać przeciśnięty przez praskę czosnek, sól i pieprz. Połączyć.

Wyrośnięte ciasto podzielić na 3 równe części. Każdą rozwałkować na okrąg nieco mniejszy niż średnica kamienia. Posmarować sosem, ułożyć szparagi, plasterki cebuli i mozzarelli, posypać kaparami i startym żółtym serem.

Piec w 180 st. C. przez 15-20 minut.
Podawać gorącą.

Smacznego!

Dzisiaj jest też Dzień Naleśnika; jakby się kto pytał... Tyle dobrego na raz; aż nie wiadomo, co jeść!

poniedziałek, 8 lutego 2016

Walentynkowe tiramisu. Z jeżynami

Pogoda - pod psem. Zresztą, nad psem i obok psa też zdecydowanie nieciekawa. Pada tak intensywnie, że stukot kropel zagłusza radio w pracy. Po drodze do domu wycieraczki pracują na pełnych obrotach, a i tak bożego świata nie widać. Gdy przechodzę przez próg mieszkania, Ptysia pędzi na złamanie karku, żeby dać mi powitalnego całusa; zaraz jednak wraca do łóżka, na swoje wygrzane, wymoszczone miejsce. Zerkam za okno i doskonale rozumiem jej motywy; odkładamy spacer na później. 
Tylko co takiego to później nam przyniesie...?

Z pączkami w tym roku zawiodłam przez choróbsko, które ciągle trzyma mnie w swych łapach, i jakbym nie kombinowała i się nie wierciła, nie chce puścić. Jutro grzecznie pójdę do pana doktora; jeśli znów każe mi pić więcej gorącej herbaty, to chyba otwarcie go wyśmieję. Gdyby od tego zależało zdrowie, nigdy bym nie chorowała!
W każdym razie, wracając do meritum: postanowiłam, że z Walentynkami spiszę się lepiej niż z Tłustym Czwartkiem. Mam więc dzisiaj dla Was smakowitą propozycję na zbliżające się wielkimi krokami Święto Zakochanych.

Wiadomo, w taki dzień nie chce się nikomu stać przy garach; a jednak zaproszenie ukochanej/ukochanego na własnoręcznie przygotowaną kolację (jeśli ma być połączona ze śniadaniem, wypadałoby upiec też chleb, albo przynajmniej bułeczki; ale to już temat dla bardziej zaawansowanych: i kulinarnie, i związkowo) przyprawia wiele osób o przyjemny dreszczyk w dole brzucha. Nie na darmo nasze babcie mawiały, że przez żołądek do serca.
Dlatego dzisiaj podsuwam Wam pomysł na banalnie prosty w przygotowaniu, a jednocześnie cudownie efektowny i obłędnie pyszny deser. Tiramisu, bo o nim mowa, nie tylko z nazwy doskonale pasuje na Walentynki. Jest delikatne, lekkie, a w mojej wersji: owocowo-orzeźwiające. Zamiast kawy: sok z pomarańczy z odrobiną likieru z czarnej porzeczki (dla podgrzania atmosfery). Do tego kuszące swym głębokim kolorem jeżyny (zamiast nich możecie użyć malin albo czarnej porzeczki), a reszta już tradycyjnie: lekki krem z mascarpone i podłużne biszkopty. Przygotowanie zajmie Wam nie więcej niż kwadrans, a efekt...
Wyznanie miłości po spożyciu gwarantowane!

Tiramisu z jeżynami


Składniki:
(na 6 porcji)
  • 250 g serka mascarpone
  • 2 jajka
  • 60 g cukru pudru
  • 115 g podłużnych biszkoptów
  • 150 ml soku z pomarańczy
  • 50 ml likieru z czarnej porzeczki
  • 250 g jeżyn

Żółtka utrzeć z cukrem pudrem na puszystą, jasną masę. Dodać mascarpone, zmiksować tylko do połączenia składników. Białka ubić na sztywno, partiami dodawać do kremu, delikatnie mieszając łyżką.

Sok wymieszać z likierem. Maczać w nim krótko biszkopty, ułożyć na dnie szklanek. Przykryć warstwą kremu, wyłożyć owoce. Znów ułożyć warstwę nasączonych biszkoptów, krem i jeżyny. Schłodzić przed podaniem.

Smacznego!

A Wy...? Macie już plany na Walentynki...?

piątek, 5 lutego 2016

Przychodzi Duńczyk do lekarza... Czyli na chorobę najlepszy jest rum

W Polsce rzadko kiedy pacjent wychodzi z gabinetu lekarskiego bez recepty, choćby jedyną dolegliwością go nękającą był najbanalniejszy z możliwych katar. W Danii sytuacja wygląda zupełnie inaczej. Najczęściej można tutaj usłyszeć rady, takie jak: wietrzyć mieszkanie, pić dużo gorącej herbaty, nie przegrzewać się. Jeśli pacjent wyraźnie cierpi, wskazówką będzie kupno paracetamolu. Gdy delikwent jest niemal w stanie agonalnym, po potarciu wnętrza policzka patyczkiem i stwierdzeniu, że zagnieździły się tam bakterie, lekarz wypisze receptę na penicylinę w formie, w której w Polsce od lat jest niedostępna (wiem, co mówię; Mamunia jest farmaceutką i zna się na rzeczy).

Przez takie podejście frustracja sięgała zenitu kilka razy. Gdy ledwo jestem w stanie się podnieść z łóżka, picie jeszcze większych ilości herbaty nie zmieni nic, poza jeszcze częstszymi wizytami w toalecie. Dlatego w końcu zaczęłam zaopatrywać moją apteczkę w Polsce, a do lekarza idę tylko wtedy, gdy wiem, że bez antybiotyku się nie obejdzie. 

Reakcja C. na zawartość mojej szafki z lekami była bezcenna. Patrzył, oglądał, dziwił się niepomiernie. Po co mi tyle wszystkiego? I dlaczego ja jem tyle tabletek...?
Chowany po duńsku, po medykamenty sięga w ostateczności. Efekt jest taki, że na największy ból głowy łyka pół tabletki i... Mu przechodzi! Na przeziębienie wystarczą mu dwie pomarańczowe tabletki, i od razu jest jak nowo narodzony. Cóż, w drugą stronę wszystko działa nieco gorzej...
C. się jednak nie poddaje, i próbuje leczyć mnie domowymi, duńskimi sposobami. Ulubionym jest rumianek z rumem; taka siekierka rozgrzewa i błyskawicznie stawia na nogi, jeśli człowiek zabierze się za spożycie odpowiednio wcześnie. W barku zawsze stoi u nas butelka niewiarygodnie mocnego rumu (osiemdziesiąt procent!), wyciągana tylko w czasie choroby. Odrobina tego trunku w połączeniu z sokiem z cytryny, miodem i naparem z rumianku, nawet jeśli nie sprawi, że cudownie ozdrowiejecie, zdecydowanie umili czas choroby. Ja tam korzystam z tego z przyjemnością...

Rum Toddy


Składniki:
(na 1 porcję)
  • 200 ml gorącej herbatki rumiankowej
  • sok z 1/4 cytryny
  • 2 łyżeczki miodu
  • 2-3 łyżki rumu Stroh (80%)

Do herbaty dodać sok z cytryny, miód oraz rum, wymieszać. W razie potrzeby dosłodzić do smaku. Pić gorące.

Smacznego!

Ja tymczasem wracam do pod kołdrę chorować. Nie jest to specjalnie przyjemne czy rozrywkowe zajęcie, ale zdecydowanie lepiej choruje się na kanapie niż na krześle...

wtorek, 2 lutego 2016

Granola. Na dobry początek tygodnia

Kto powiedział, że nie lubi poniedziałków i sprawił, że stało się to hasłem przewodnim rodzaju ludzkiego...? Nie pamiętam. Ale szczerze mogę stwierdzić, że palnął totalną głupotę. Albo nigdy nie pracował w piekarni...
Ja kocham poniedziałki! Są ciche, spokojne, nikt się nie spieszy, nie biega jak w ukropie (a przecież nawet pięciolatki wiedzą, że w piekarni biegać nie wolno!), nie krzyczy i nie popędza. Spokojnie uzupełnia się nadszarpnięte w weekendowym ferworze zapasy; a to tarty się zrobi, a to czekoladowe dekoracje, a rano jest mnóstwo czasu na przygotowanie raptem stu dwudziestu festelavnsboller. No bajka, mówię Wam!

Poza tym wtorki mam wolne; taki przedsmak weekendu, chwila oddechu. Dzisiaj jednak chyba tylko zwinę się pod kołdrą; szczytem możliwości wydaje się dotarcie na kanapę. Głowa boli, stawy bolą, gardło boli... No, jednym słowem: boli. A już jutro od nowa trzeba ruszać do pracy! Przecież uczniom cukierniczym nie wypada wręcz chorować...

Gdy jestem w takim stanie, na śniadanie najlepiej sprawdza się ciepła owsianka. Nie podrażnia gardełka, przyjemnie rozgrzewa i sprawia, że świat staje się przyjemniejszy. A jeśli nie mam siły nawet na to (tudzież C. jest poza domem w porze śniadania), sięgam do słoika z domową granolą.
Stoi sobie taki na blacie w kuchni, zawsze pełny. Odkąd spróbowałam po raz pierwszy, nie mogę się oprzeć coraz to nowym kombinacjom. Na początku skrupulatnie stosowałam się do przepisów; teraz po prostu mieszam to, na co aktualnie mam ochotę. I tak właśnie powstała ta dyniowo-pomarańczowa granola. Zamiast cukru - suszone figi i syrop klonowy. Do tego porcja płatków, ziarenek i orzechów w połączeniu z lekką nutą cynamonu i wyraźniejszą pomarańczy. Niebo w buzi! 
Spróbujecie...?

Granola dyniowo-pomarańczowa


Składniki:
(na 2 l granoli)
  • 300 g płatków owsianych
  • 100 g płatków jęczmiennych
  • 25 g pestek dyni
  • 75 g ziaren słonecznika
  • 50 g orzechów pekan
  • 40 g ziaren lnu
  • 200 g musu z dyni
  • 65 ml syropu klonowego
  • 1 łyżeczka cynamonu
  • skórka otarta z 1 pomarańczy
  • sok wyciśnięty z 1 pomarańczy
  • 1 łyżeczka ekstraktu z wanilii
  • 180 g suszonych fig

Płatki, dynię, słonecznik, len i grubo posiekane orzechy wymieszać w dużej misce.
Dynię, syrop klonowy, cynamon, ekstrakt z wanilii, skórkę i sok z pomarańczy dokładnie wymieszać. Dodać do suchych składników, połączyć.
Wyłożyć na blachę wyłożoną papierem do pieczenia.

Piec w 180 st. C. przez 40 minut, kilka razy mieszając w trakcie pieczenia.

Do przestudzonej granoli dodać pokrojone w kostkę figi. Wystudzić całkowicie. Przechowywać w szczelnym pojemniku.

Smacznego!

I tak, wiem, powinnam smażyć pączki. Ale stanie nad garem pełnym gorącego oleju zupełnie mi teraz nie w głowie...