piątek, 31 sierpnia 2012

Kolacja samotnika

Plany miałam piękne - wrócić do domu, obejrzeć jakiś przyjemny film, trochę Pingwinów (na których punkcie mam ostatnio lekkiego fiołka, ale o tym może innym razem), poprzytulać się do C. i psy. Zupełnie niespodziewanie okazało się, że do tulenia została mi tylko Ptysia, Mężczyzna bowiem wybył z domu w celach zarobkowych. Cóż - jakoś przełknęłam tą wątpliwej jakości niespodziankę i stwierdziłam, że w takim razie dobrze wykorzystam ten czas - włączyłam laptopa i przez półtorej godziny przeglądałam zaległe przepisy na znajomych blogach. W okolicach osiemnastej żołądek zaczął wysyłać ostrzegawcze sygnały. Padło więc nieuniknione pytanie: co by tu zjeść...? W lodówce głównie światło i trochę alkoholu, co, nawet razem, nie daje zbyt świetlanych perspektyw na obiad. Do sklepu iść...? Eee, nie chce mi się... No więc: co by tu zjeść...?
I wtedy nagle mnie oświeciło. U Oli już dość dawno widziałam cudo, które nazwała volcano pancakes. Zamiast smażyć na patelni, piecze się toto w piekarniku. Nie za długo, bo mi zabrało to raptem kwadrans. Do tego mój ukochany złoty syrop, i obiad jak marzenie. Co prawda porcja jest średnio obiadowa, nawet dla jednej osoby (zrobiłam z jednej trzeciej porcji podanej przez Olę, bo miałam tylko jedno jajko, a jak już wspomniałam wcześniej, wyjście do sklepu nie wchodziło w grę), i musiałam to zajeść tostem, ale smak... Bajka! W dodatku cynamonowo-gałkomuszkatołowa (wątpię, żeby takie słowo istniało w jakimkolwiek języku, jednak świetnie oddaje charakter tego dania). Ciasto ma śmieszną konsystencję - środek mięciutki, lekko gąbczasty, brzegi cudownie chrupiące. Choć nie jest słodkie, polane syropem smakuje świetnie - zakochacie się, mówię Wam! Przepis jest łatwy i szybki, więc naprawdę, warto się skusić.

Ola twierdzi, że najlepiej przygotować je w formie z zaokrąglonymi brzegami, co też uczyniłam. Jak sprawdzi się inna - nie mam pojęcia. Brzegi foremki powinny też być dość wysokie - ciasto mocno rośnie. I tak jak Ola napisała - tylko micha z popcornem i można się zagapić, co też w tym piekarniku za cuda się wyczyniają... 

Volcano pancakes


Składniki:
(na formę o wymiarach 15x10 cm)
  • 30 g mąki pszennej
  • 1/2 łyżeczki cynamonu
  • 1/3 łyżeczki gałki muszkatołowej
  • 1/8 łyżeczki soli
  • 45 ml mleka
  • 1 jajko
dodatkowo:
  • 20 g masła
Mąkę przesiać do miski, wymieszać z cynamonem, gałką i solą.
Jajko zmiksować z mlekiem na jednolitą masę, wsypać mąkę i wymieszać, żeby nie było grudek.

W czasie rozgrzewania piekarnika umieścić w środku formę z masłem (żeby się rozpuściło).
Do formy przelać masę.

Podpiec w 220 st. C. przez 10 minut.
Następnie zmiejszyć temperaturę do 190 st. C. i piec jeszcze 5-10 minut, do zrumienienia.
Podawać na ciepło ze złotym syropem, ulubionym dżemem lub posypane cukrem pudrem.

Smacznego!


A jutro... Jutro upiekę ciasto. Ze śliwkami i orzechami. W cudownym towarzystwie. Ach, jak się cieszę!

wtorek, 28 sierpnia 2012

Nie tak proste życie sprzedawcy leków

Nie byłabym sobą, gdybym na tak długą wycieczkę nie wzięła ze sobą książki. A właściwie dwóch, bo jedną już prawie kończyłam, a nie chciałam, żeby zabrakło mi lektury w trakcie. Jak się okazało - w trakcie było tak interesujące, że czasu na lekturę zabrakło. Jakimś cudem wysupłałam godzinkę (pięć minut tu, dziesięć tam) i przeczytałam kilkadziesiąt ostatnich stron powieści Reidy'ego. I muszę powiedzieć, że śmiałam się do ostatniego zdania. Bo książka napisana jest tak dobrze, że nie sposób się nie śmiać.


Miłość i inne używki to ironiczna, autobiograficzna opowieść o sprzedawcy farmaceutyków. Jamie rezygnuje ze służby wojskowej i staje na rozdrożu - kompletnie nie wie, co ze sobą zrobić. Ojciec na niego naciska, żeby jak najszybciej znalazł dobrze płatną, interesującą pracę, ciągle przypominając, z jakich możliwości dobrowolnie zrezygnował. Kiedy więc do Jamiego dzwoni doradca i proponuje mu pracę w firmie farmaceutycznej, wspominając przy tym, że służbowy samochód i wysokie zarobki są nieodłączną częścią pracy, chłopak zgadza się bez wahania. Na początku sprzedaje zwykłe leki, jednak kiedy na rynek wchodzi Viagra, wszystko staje na głowie. Ojciec chce rozmawiać o seksie, obcy ludzie patrzą na niego z nabożnym lękiem, lekarze zapraszają do gabinetów. Co z tego, skoro sprzedaż nie idzie tak, jak powinna...?

Miłość i inne używki to książka rewelacyjna - po pierwsze język, którym jest napisana sprawia, że ciężko się od niej oderwać. Pełna ironii i prześmiewczego humoru; dystansu do siebie, pracy i życia sprawia, że nie można się nie śmiać. Gwarantuję, że będziecie się dobrze przy niej bawić.

Miłość i inne używki
Jamie Reidy
Wydawnictwo Świat Książki
Warszawa, 2011

poniedziałek, 27 sierpnia 2012

Wakacje - Praga

No to wróciłam. W sobotę wieczorem. Ale dopiero teraz mam chwilę, żeby naskrobać kilka słów o naszej wycieczce. C. w pracy, Ptysia drzemie na oparciu kanapy, a ja (o zgrozo!) piję zimną colę i z laptopem na kolanach nadrabiam wszystkie internetowe zaległości (co zajmie mi jeszcze sporo czasu, coś mi się wydaje). 

Zacznę od tego, że było bosko! Praga jest piękna, a towarzystwo miałam najlepsze z możliwych. Naprawdę żal mi było wyjeżdżać - te kilka dni minęło zdecydowanie zbyt szybko. Ale taki już urok wakacji - wszystko, co dobre, szybko się kończy... Dziś szefowa z uśmiechem od ucha do ucha oświadczyła, że teraz już długo nigdzie nie pojadę. Cóż... Witaj, rzeczywistości!

Wycieczka zaczęła się od przystanku w Dreźnie - hotel w Pradze mieliśmy zarezerwowany od wtorku, a tak naprawdę po 10godzinnej jeździe nie mielibyśmy już siły na nic. Poczytałam troszkę o Dreźnie i stwierdziłam, że poza idealną lokalizacją może być całkiem ciekawym miejscem. Niestety, nie było nam dane się o tym przekonać - chwilę po zameldowaniu się w hotelu rozpętała się burza ze wszystkimi atrakcjami w postaci piorunów, błyskawic i ogromnych kropli deszczu, i skończyła się późno w nocy. Zamiast więc zwiedzać okolice, zjedliśmy kolację na miejscu (całkiem niezły makaron, z tym, że tylko moja porcja była ciepła - C. najwyraźniej nie spodobał się kelnerce), po czym siedzieliśmy w pokoju oglądając jakiś dziwny japoński film i planując kolejne dni.
Rano ruszyliśmy dalej, i zaledwie po trzech godzinach byliśmy na miejscu. Hotel okazał się ogromny - na zdjęciach widziałam, że nie jest najmniejszy, ale na żywo prezentował się imponująco. Zatrzymaliśmy się w Crowne Plaza Prague, i z czystym sumieniem mogę polecić to miejsce. Nie jest w centrum, ale zaledwie dziesięciominutowy spacer dzieli hotel od stacji metra, skąd zaledwie cztery przystanki dzielą nas od centrum. Pracownicy recepcji są wspaniali - uczynni, pomocni i przesympatyczni. Kiedy przyjechaliśmy okazało się, że w pokoju mamy ekstra łóżeczko - tajemnicą jest, w którym momencie korespondencji Ptysia zamieniła się w dziecko. Sprawa została załatwiona błyskawicznie, i nie mieliśmy żadnych innych niespodzianek. Dla zainteresowanych - za psa nie musieliśmy dopłacać. Nie wiem, czy dlatego, że po prostu nie trzeba, czy może dlatego, że pracownicy recepcji się nad Ptysią rozczulali za każdym razem, kiedy ją widzieli.
Śniadania w hotelu były naprawdę smaczne i różnorodne. Jedyne co, to rozczarowała mnie kolacja - w karcie jest tylko jedno danie oznaczone jako tradycyjne danie kuchni czeskiej, i niestety, ale jagnięcina była twarda. Kapusta za to pierwsza klasa. Wino, które nam podano, było zimne, i dopiero drugi kieliszek, który wypiłam w pokoju po kilku godzinach, był zadowalający. Mimo wszystko do hotelu wróciłabym z przyjemnością, kończąc jednak prawdopodobnie na śniadaniach.

Co widzieliśmy w Pradze? Oczywiście Most Karola, po którym spacerowaliśmy w te i we wte w najróżniejszych godzinach. Centrum obeszliśmy we wszystkich możliwych kierunkach. Byliśmy w Muzeum Czekolady, które doprawdy mnie urzekło (ktoś się dziwi...?). Widziałam, jak pani robiła pralinki z nugatowym nadzieniem (pyszne!), ale najbardziej oczarowali mnie panowie robiący karmelki. Kulali ogromne ilości masy, żeby na końcu otrzymać z nich mnóstwo (1400) maleńkich cukiereczków. Mając szczęście, dostałam spory kawałek do spróbowania. 
Byliśmy też w Muzeum Seksu, które doprawdy mnie zaskoczyło. Nie mam pojęcia, po co ludziom takie, hmm... Urządzenia. Biorąc pod uwagę, że na blog zaglądają nieletni, nie będę się rozwodziła nad detalami. W każdym razie - wyszłam lekko wstrząśnięta. A C. się ze mnie śmiał.
Byliśmy też w Muzeum Figur Woskowych, które zrobiły na mnie wrażenie precyzją wykonania. Naprawdę, godne podziwu, ile czasu i pracy zostało włożone w wykonanie tych wszystkich figur.

Zobaczyliśmy też wystawę dzieł Dali'ego - rewelacyjna. Choć nie ma tam jego najsłynniejszych dzieł, to te, które można obejrzeć, też zapierają dech w piersiach. Ogólnie doszłam do wniosku, że co jak co, ale przeciętny ten facet nie był. Jego obrazy pełne są fantastycznych postaci, pozmienianych, zniekształconych. C. uwielbia jego sztukę, i choć widział już tą wystawę, dla obojga było to niezapomniane przeżycie.

Najlepsze, zupełnie nieświadomie, zostawiliśmy sobie na koniec. W ostatni wieczór wybraliśmy się do Black Light Theatre, na przedstawienie Aspects of Alice. Jest to bardzo luźna interpretacja Alicji w Krainie Czarów, której akcja rozgrywa się w Pradze. Aktorzy, bez dialogów, przekazują mnóstwo uczuć i historii. Na mnie przedstawienie zrobiło ogromne wrażenie. Przez dziewięćdziesiąt minut siedziałam jak zaczarowana. Kolory, muzyka, Alicja fruwająca nad dachami praskich kamienic - to wszystko sprawia, że warto to zobaczyć. Jeśli będziecie w Pradze, koniecznie wybierzcie się do Black Light Theatre - naprawdę warto. Jeśli jeszcze kiedyś będę odwiedzać stolicę Czech, z pewnością zawitam do tego niesamowitego miejsca.

Jak już napisałam wcześniej - tydzień minął błyskawicznie. Praga mnie uwiodła, mam nadzieję, że uda mi się tam jeszcze wrócić. Biorąc pod uwagę, że C. jest w tym mieście zakochany, prawdopodobnie nastąpi to prędzej niż później. Oby!

wtorek, 21 sierpnia 2012

A po drugie...

Wczoraj było o najważniejszej rzeczy, którą trzeba ze sobą zabrać na podróż - o słodyczach. Dzisiaj coś niemalże tak samo istotnego - bułeczki. Jakoś tak dziwnie organizm człowieczy jest zbudowany, że poza czekoladą potrzebuje też innych składników odżywczych. Kiedy jesteśmy w trasie, inne składniki odżywcze muszą być w postaci nieskomplikowanej, nie nastręczającej trudności w jedzeniu, nieprzeszkadzającej w byciu skupionym na czymś innym. Przy tym muszą być smaczne i pożywne. Rozwiązanie idealne - bułeczki z dodatkami. Te zaprezentowane poniżej można przeciąć i zrobić z nich pyszne kanapki, podgrzane podać jako dodatek do zupy, a w wersji najprostszej smakują dobrze po prostu posmarowane masłem i zjadane solo. Nam napełniły brzuszki w niedzielę na kolację, a później w poniedziałek zjedliśmy je w ramach śniadania, a resztę jako przekąskę w czasie jazdy. 

Tak naprawdę jedyną rzeczą, którą dokupiłam, żeby je zrobić, był boczek. Mąkę, cukier, sól i mleko  (szczególnie mleko) zawsze mamy w domu, w koszyczku znalazła się akurat czerwona cebula (ale równie dobrze można użyć zwykłej), a w lodówce leżało troszkę sera, który C. kupił do beszamelu. Sosu nie było, ser został. Poszperałam więc w książce Pieczenie chleba w domu Gertrud Weidenger i Maire-Theres Wiener, i znalazłam przepis idealny. To znaczy idealny do modyfikacji, które zamierzałam przeprowadzić. Efekt? Wyśmienite, pełne smaku, mięciutkie i puszyste bułeczki. Z chrupiącą skorupką sera na wierzchu. Bajka po prostu. Mówię Wam, musicie spróbować.

Bułeczki z boczkiem, cebulą i serem


Składniki:
(na 12 sztuk)
  • 500 g mąki pszennej
  • 12 g suszonych drożdży
  • 300 ml letniego mleka
  • 1 łyżeczka cukru
  • 1 łyżeczka soli
  • 50 g masła
  • 200 g wędzonego boczku
  • 2 średnie czerwone cebule

dodatkowo:
  • 25 ml letniego mleka
  • 150 g żółtego sera

Boczek pokroić w kostkę, zrumienić na suchej patelni.
Cebulę pokroić w dość drobną kostkę, zezłocić na 20 g masła. 
Pozostałe masło rozpuścić i ostudzić.

Mąkę przesiać do miski, wymieszać z drożdżami, cukrem i solą. Wlać mleko, zagnieść ciasto. Wlać masło, wyrobić gładkie, nielepiące się ciasto. Dodać cebulę i boczek, dobrze połączyć.
Odstawić do wyośnięcia na 1 godzinę.

Gotowe ciasto szybko zagnieść, podzielić na 12 równych części, z każdej uformować okrągłą bułeczkę. Ułożyć je na blasze wyłożonej papierem do pieczenia. Odstawić do wyrośnięcia na 20-30 minut.

Wyrośnięte bułeczki posmarować mlekiem, posypać startym serem.

Piec w 190 st. C. 25-30 minut.
Ostudzić na kratce.

Smacznego!

Teraz już jestem w Pradze - nie zabrałam ze sobą laptopa z pełną świadomością popełnianego czynu. Skoro wakacje - to na całego, i od wszystkiego. Tylko C., Ptysia, ja i Praga. Ach...
Do zobaczenia za tydzień!

poniedziałek, 20 sierpnia 2012

Ciasteczka na drogę. I odrobina minimalizmu w kwestii ubrań

Hura! Zaczynamy dziś nasze najdłużej wyczekiwane wakacje. Pierwsze nasze wspólne, tylko dla nas. W Pradze - mieście pełnym pięknych zakątków, do którego C. ma szczególny sentyment. Mamy pewne plany, zobaczymy, co z nich wyjdzie. Psica oczywiście jedzie z nami - mam nadzieję, że nie będzie to dla niej zbyt uciążliwe. Po drodze na jedną noc zatrzymujemy się w Dreźnie - liczę na to, że tam też uda nam się chociaż coś zobaczyć. Jestem ogromnie podekscytowana, i gdyby to nie było zupełnie niepoważne, podskakiwałabym w miejscu z tej dzikiej radości, która sprawia, że w brzuszku latają mi motylki...

Na drogę potrzebne są dwie rzeczy. Po pierwsze, i najważniejsze - słodkości. Bez czegoś do pojedzenia tak długa podróż jest po prostu nie do zniesienia. W duchu tej myśli w sobotę w nocy piekłam ciastka. Skończyłam gdzieś przed trzecią, po czym wyspacerowałam psa, wykąpałam się i doszłam do wniosku, że nie warto już się kłaść, skoro C. zaraz wróci z pracy i mnie obudzi. Cóż, wydawał się nieco zaskoczony - zapachem wypełniający dom i mną na kanapie, szczelnie owiniętą kocem, z książką w dłoniach i szklanką soku pomarańczowego na stole.

Co do ciasteczek - wyszły pierwsza klasa. Inspirację znalazłam w gazecie Dobre rady, wydanie specjalne, nr 2/2009. Co prawda jest poświęcona wypiekom świątecznym, ale ciii... Na zdjęciu był śliczne - płaskie, duże, ciemne, z kawałkami czekolady zatopionymi w cieście. Jak widać na zdjęciu - moje wyglądają zupełnie inaczej. Po pierwsze - są małe, bo specjalnie lepiłam mniejsze, żeby wygodniej się je jadło w podróży. Choć sporo rosną, to jednak nie rozpłynęły się za bardzo na boki - pewnie dlatego, że lekko zmieniłam proporcje składników, bo w okolicach północy sklepy dziwnym zbiegiem okoliczności są już pozamykane. Nie są też pięknie czekoladowe - w składnikach nie było kakao, i jakoś mnie to nie uderzyło. Jak już dotarło - było za późno. Jednak gdybym miała kakao, z pewnością bym je dosypała.
Mimo wszystko wyszły boskie - delikatne, kruche, ale nie kruszące się, z duuużą ilością czekolady. C. stwierdził, że to jedne z najlepszych ciastek, jakie zdarzyło mu się jeść. I potwierdził to ilością wchłoniętych wczoraj przed pracą (na szczęście wyszło dużo, więc trochę nam na drogę zostało).

Ciasteczka z czekoladą


Składniki:
(na 45-50 sztuk)
  • 215 g miękkiego masła
  • 150 g ciemnego brązowego cukru
  • 2 łyżeczki cukru waniliowego
  • 1/4 łyżeczki soli
  • 2 jajka
  • 360 g mąki
  • 1 łyżeczka proszku do pieczenia
  • 1/4 łyżeczki sody oczyszczonej
  • 300 g ciemnej czekolady (60%)

Masło utrzeć na puszystą, gładką masę z cukrem, cukrem waniliowym i solą. Po jednym wbijać jajka, dokładnie miksując po każdym dodaniu. Mąkę przesiać z proszkiem i sodą, partiami dodawać do masy maślanej, miksując na najniższych obrotach miksera.
Czekoladę posiekać. 200 g dodać do masy, dokładnie wymieszać łyżką.
Masę schłodzić przez 30-60 minut.

Po tym czasie lepić z masy kuleczki nieco większe od orzecha włoskiego, delikatnie spłaszczać układając na blasze wyłożonej papierem do pieczenia (w odstępach, bo ciasteczka sporo rosną). Resztą czekolady posypać ciasteczka, delikatnie wciskając ją w ciasto.

Piec w 180 st. C. 12-14 minut.
Wystudzić na kratce. 

Smacznego!

W sobotę w nocy, poza pieczeniem ciastek, zabrałam się za jeszcze jedną rzecz. Zainspirowana wpisem Truskawkowej Ani, wykorzystując fakt, że znów musiałam się spakować, też postanowiłam ograniczyć swój stan posiadania. Przejrzałam wszystkie (wszystkie!) moje ubrania, wyrzucając (czy raczej - póki co - odkładając na kupkę) wszystkie niepotrzebne. Z jednej strony wydaje mi się, że nie pozbyłam się aż tak wielu, z drugiej - nagle zrobiło się sporo miejsca w szafie (w Pradze mam w planie zakupy, więc jest to jak najbardziej pożądany efekt).
Warto od czasu do czasu przejrzeć zawartość szaf - i choć wiem, że książek czy kuchennych pierdół nie będę potrafiła się pozbyć - to chociaż w jakimś aspekcie mojego życia zapanuje porządek (oby na jak najdłużej...).

niedziela, 19 sierpnia 2012

Serniczek jak chmurka i historia pewnego pieska

Już kilka razy z przerażeniem stwierdzałam, że w te wakacje nie było u mnie jeszcze sernika na zimno. Po kilkuminutowym oburzeniu przechodziłam nad zagadnieniem do porządku dziennego, żeby tydzień później znów się zdziwić. W końcu powiedziałam: dość! I zrobiłam sernik. W cenie wyjątkowo okazyjnej zakupiłam dwa opakowania mascarpone, więc podstawa była. Do tego jogurt - żeby nieco zrównoważyć cały tłuszcz zawarty w serku. Użyłam jogurtu bardzo light, czego normalnie nie robię, bo wychodzę z założenia, że słodkie ma być słodkie i pyszne, i lepiej zjeść jeden kawałek prawdziwej dobroci, niż nawet całą blaszkę półproduktu. Ten jogurt jest jednak moim absolutnie ulubionym - uwielbiam go jeść z musli czy po prostu pić ze szklanki. Zawartość tłuszczu to 0,1%, czyli nic. A smakuje rewelacyjnie. Z tej serii również bardzo przypadł mi do gustu truskawkowo-rabarbarowy - pychotka. 

Co do sernika - wyszedł mi bardzo, bardzo delikatny, piankowy wręcz. Ogólnie miałam problem z żelatyną - tutaj nie ma takiej w proszku, a przeliczanie na listki jakoś kiepsko mi idzie. Dałam sześć i sądzę, że następnym razem dodałabym przynajmniej o dwa więcej. C. jednak stwierdził, że taka konsystencja mu odpowiada - leciutka jak chmurka. A do tego borówki, które oboje uwielbiamy. Masa jest dość słodka, ale ze świeżymi owocami komponuje się świetnie. Najlepszy prosto z lodówki.

Przepis jest zmiksowaniem dwóch propozycji - z gazet Pieczenie jest proste, nr 1/2011 oraz Pieczenie jest proste, nr 4/2011.

Jogurtowy sernik z mascarpone i borówkami amerykańskimi (na zimno)


Składniki:
(na tortownicę o średnicy 20 cm)

spód:
  • 115 g ciastek digestive
  • 60 g masła

masa serowa:
  • 250 g serka mascarpone
  • 500 g jogurtu waniliowego (0,1%)
  • 50 g cukru
  • 2 łyżeczki ekstraktu z cytryny
  • 6 płatków żelatyny
  • 300 g borówek amerykańskich

dodatkowo:
  • 100 g borówek amerykańskich

Masło rozpuścić i przestudzić. Ciastka dokładnie pokruszyć, wymieszać z masłem.
Dno tortownicy wyłożyć papierem do pieczenia, następnie ugnieść palcami lub łyżką masę ciasteczkową. Schłodzić w lodówce 20-30 minut.

Schłodzony spód podpiec w 180 st. C. przez 10-12 minut.
Ostudzić.

Mascarpone zmiksować na gładką masę z cukrem i ekstraktem. Wlać jogurt, zmiksować.
Żelatynę namoczyć w zimnej wodzie, odcisnąć i rozpuścić na parze. Ostudzoną dodać do masy serowej, zmiksować, żeby nie było grudek. Wsypać jagody, delikatnie wymieszać łyżką.

Schłodzić w lodówce przez noc.
Przed podaniem udekorować resztą owoców.

Smacznego!


Wczoraj rozmawiałam z Rodzicami i opowiedzieli mi o pewnej dość kontrowersyjnej sytuacji. W pewnej miejscowości w naszym cudnym kraju pan kłócił się z małżonką. Na nerwową sytuację zareagował ich piesek - malutki kundelek. Pan, niewiele myśląc, złapał psiaka, i wyrzucił przez okno. Na szczęście zwierzak przeżył, choć był mocno poturbowany. Pęknięte kości czaszki, krwawiące zadrapania. W dodatku okazało się, że sunia była w ciąży. 

Co się z takim panem dzieje? Ano zostaje postawiony przed sądem, pod zarzutem znęcania się nad zwierzęciem. Co na to szanowny sędzia? Że szkodliwość czynu mała, i że właściwie to nie jest znęcanie, bo znęcanie by było, jakby wyrzucił psa z dziesiątego piętra na beton, a nie z drugiego na trawę. I w tym momencie zaczynam się zastanawiać, kogo należałoby na leczenie oddać najpierw: pana, czy szanownego sędziego? 

Idiota, który po pijaku krzywdzi Bogu ducha winną suczkę to jedno - czyn naganny moralnie (co szanowny sędzia w swej wielkiej mądrości zauważył), który należy piętnować, żeby się więcej coś takiego nie powtórzyło; a sędzia, który twierdzi, że to nic takiego, to zupełnie inna sprawa. Człowiek, który ma za zadanie oceniać innych mówi, że wyrzucenie psa przez okno to nic takiego?! A gdyby to było dziecko? Jakby było tylko lekko poobijane, to też by machnął ręką? 

Panie sędzio - zwierzęta czują! Mam wrażenie, że intensywniej niż niektórzy ludzie. Należy im się szacunek i miłość za przyjaźń, którą nam dają. Nie wolno wyrzucać psów przez okno, a ludzi, którzy to robią, należy karać z najwyższą surowością. Bez względu na piętro, na którym (zupełnie przypadkiem zapewne) mieszkają i to, czy pod oknem mają chodnik, czy trawę!

Wybaczcie te wykrzykniki, ale jak o tym myślę, to zęby mi zgrzytają samoistnie, a dłonie w pięści zaciskają. Kraj pełen jest idiotów - szkoda, że tak wielu dopuszcza się do sprawowania urzędów, które w założeniu mają zapewniać opiekę społeczeństwu...

piątek, 17 sierpnia 2012

I znów kawa. Tym razem gorąca

Cichy ten sierpień na blogu. Powód to wyjazdy (część przyjemna) przeplatane pracą (część nieco mniej przyjemna). W hotelu mamy teraz bardzo specjalnych gości - golfistów, którzy są, powiedzmy delikatnie, trudnymi klientami. Bałaganiarze jak się patrzy, w dodatku nie grzeszący grzecznością (w większości przypadków). Nadgodzin coraz więcej się zbiera... Na szczęście dziś był ostatni dzień - teraz znów jestem na wakacjach! C. pracuje do niedzieli, i w poniedziałek rano ruszamy. Ponieważ hotel w Pradze mamy zarezerwowany dopiero od wtorku pomyśleliśmy, że możemy zrobić sobie przystanek gdzieś po drodze. Obejrzałam uważnie mapę i doszłam do wniosku, że Drezno będzie miejscem idealnym. Wieczorem skonsultuję się z C., i jeśli pomysł przypadnie mu do gustu, poszukamy noclegu.

Ponieważ mam straszliwy katar, który doprowadza mnie do szału i sprawia, że ciężki dzień stał się jeszcze cięższy, po powrocie do domu stwierdziłam, że potrzebne mi są dwie rzeczy - kawa i alkohol. A jakby to połączyć...? Taki przepis - nie przepis, raczej inspiracja, jak odmienić popołudniową kawę (rannej w ten sposób odmieniać nie polecam, chyba, że w dzień wolny). Smakuje wyśmienicie - delikatnie migdałowo, lekko alkoholowo. Taka jeszcze gorąca, parząca język. Choć w wersji dobrze schłodzonej też pewnie byłaby ciekawa. Tylko wtedy koniecznie z bitą śmietaną.

Proporcje dostosowane są do moich kubków smakowych - kawa jest dość mocna, dość słodka. Można nimi dowolnie manipulować, żeby osiągnąć ulubiony smak.

Kawa z nutą migdałową


Składniki:
(na 1 porcję)
  • 2 łyżeczki kawy rozpuszczalnej
  • 250 ml wrzątku
  • 2 łyżeczki cukru
  • 2 łyżki Amaretto

Kawę zaparzyć, posłodzić. Wlać Amaretto, wymieszać. 
Podawać od razu po przygotowaniu.

Smacznego!

Przed wyjazdem wrzucę coś jeszcze - ciasto, które niedługo znajdzie się w mojej lodówce, a jutro będziemy sprawdzać, czy nadaje się do konsumpcji i coś, co przygotuję na drogę - bo nie wiedzieć dlaczego, w samochodzie albo jem, albo śpię... A że śpiący pasażer w tak długiej podróży nie jest zbyt użyteczny, muszę zaopatrzyć się w odpowiednią dawkę smakołyków.

wtorek, 14 sierpnia 2012

Duńskie czytadło

Spędzając cały tydzień w wyłącznie duńskim towarzystwie, musiałam znaleźć możliwość kontaktu z językiem ojczystym. Smsy do Tatusia to jednak odrobinę za mało. Wzięłam więc ze sobą książkę myśląc, że ponad czterysta stron z pewnością na te kilka dni wystarczy. Nie starczyło. Nie dlatego, że się nudziłam i książka była jedynym ratunkiem, ale dlatego, że naprawdę mnie wciągnęła. Bardzo chciałam wiedzieć, co będzie dalej, więc jak tylko pojawiała się wolna chwilka - czy to poobiednia sjesta, czy odpoczynek po wycieczce - siadałam na tarasie (lub w łóżku, zależnie od pogody) i czytałam. 

Pewnego dnia tłumaczyłam Alice, że czytanie powieści duńskiego pisarza, nawet przetłumaczonej na polski, to prawie jak czytanie po duńsku. Jednak nie. Ja się jednak mimo wszystko starałam choć trochę oszukać.

Bibliotekę cieni Mikkela Birkegaarda kupiłam zupełnie przypadkiem. Zobaczyłam duńskie nazwisko i stwierdziłam, że mogłabym spróbować. Opis na okładce był wystarczająco interesujący. Książka o książkach? Dlaczego nie?


Bohaterem Biblioteki cieni jest Jon - młody, ambitny prawnik. Pewnego dnia dowiaduje się, że zmarł jego długo nie widziany ojciec, pozostawiając mu w spadku antykwariat. Libri di Luca jest nie tylko miejscem, gdzie można kupić stare książki - tu spotykają się tajemniczy Lektorzy, aby ćwiczyć swoje umiejętności. We wszystko wprowadza Jona Iversen - przyjaciel jego ojca, pracownik antykwariatu, Lektor - nadawca. W sklepie pracuje również Katherina, co jest o tyle dziwne, że dziewczyna jest dyslektyczką. Mimo wszystko kocha książki i chętnie słucha czytanych opowieści. Dodatkowo jest odbiorcą, co czyni jej słuchanie dużo głębszym, niż Jon jest sobie w stanie wyobrazić. Jest też oczywiście miejsce dla tego złego - ponura frakcja Cieni chce dzięki umiejętnościom Lektorów zdobyć władzę nad światem.

Kim są Lektorzy? Co zrobi Jon z ogromną mocą, którą z pulą genów przekazał mu ojciec? Jaki związek ma sprawa, nad którą aktualnie pracuje adwokat, ze stowarzyszeniem? Co oprócz uczucia połączy Jona z Katheriną? Czy śmierć Luki okaże się wypadkiem? Czy Jon wyjaśni tajemnicę samobójstwa matki i dowie się, dlaczego ojciec go odrzucił?
Na te pytania znajdziecie odpowiedź w książce.

Biblioteka cieni spodobała mi się, bo trzyma w napięciu, a do tego historia jest naprawdę oryginalna. Momentami przewidywalna, kiedy już wdrążymy się w opowieść, jednak mimo wszystko niecierpliwie czeka się na rozwiązanie. Moim zdaniem końcówka jest nieco nadmuchana - to całe panowanie nad światem to jednak lekka przesada. Mimo wszystko całość jest dobrze pomyślana, zgrabnie napisana i naprawdę wciągająca. Myślę, że wielbiciele kryminałów znajdą tu coś dla siebie (ja za nimi nie przepadam, a i tak mi się podobało).

Biblioteka cieni
Mikkel Birkegaard
Świat Książki
Warszawa, 2011

poniedziałek, 13 sierpnia 2012

Pożegnanie z truskawkami

Wracałam dziś do domu autobusem (C. - chyba, bo nie daje znaku życia - odebrał po południu autko od mechanika - mam nadzieję, że już jeździ do tyłu). Siedzę sobie spokojnie z nosem w książce, aż tu nagle słyszę za plecami: Ooo, ja tu chyba widzę polskie literki! Zdziwiona, odwracam głowę, a tam pani dobrze po pięćdziesiątce. I - jak byk! - mówi do mnie w języku mym ojczystym. Nieźle się zdziwiłam. 
Porozmawiałyśmy aż do jej przystanku. Przyjemnie tak usłyszeć niespodziewanie swój język tak daleko od domu. Szczególnie, jeśli nie jest to ulubione słowo Polaków ogólnie uznawane za niecenzuralne. 

Zanim wsiadłam do autobusu, drogą kupna nabyłam pewną ciekawą rzecz, która mam nadzieję przyda mi się, kiedy już skończę wypoczywać. W tym tygodniu nie będę miała czasu na tak pracochłonne przedsięwzięcie, jakie sobie wymyśliłam. Ale jak tylko wrócę - będzie się w mojej kuchni działo!

Pierwszy dzień w pracy nie obfitował w niespodzianki - pracy jest mnóstwo i wszyscy, łącznie z szefową, powitali mnie uśmiechami ulgi i szczęścia. K. ledwo żyje, i ja się jej wcale nie dziwię. Mam nadzieję, że niedługo wszystko się unormuje... Niemniej przyjemnie jest usłyszeć od szefowej, że tęskniła, i to nie just a little bit, ale a lot. W związku z tym pożegnałam się z przewidywanym na jutro dniem wolnym w całkiem optymistycznym nastroju. Poza tym, biorąc pod uwagę, ile czasu w tym miesiącu spędziłam i spędzę na urlopie, przyda się te parę godzin ekstra.

W związku z tym, że do domu wróciłam raczej zmęczona, nie chciało mi się niczego piec. Ale że kupiłam ostatnie już chyba truskawki, doszłam do wniosku, że trzeba coś z nimi zrobić. Malutkie, dość kwaśne, same w sobie szału nie robią już, niestety. I wtedy pomyślałam o galaretkach - widziałam takie na kilku blogach, poza tym któż nie zna galaretek owocowych? Żeby było ciekawiej, przygotowałam je w wersji mini, z czekoladą na wierzchu. Ekstrakt z limonki nadaje ciekawej nuty, ale myślę, że z wanilią będą równie pyszne. Albo zupełnie bez niczego.
Mniamniuśne wyszły. Ostatni smak lata?

Galaretki truskawkowe



Składniki:
(na 20-25 sztuk)
  • 200 g truskawek
  • 2 łyżki cukru
  • 1 łyżeczka ekstraktu z limonki
  • 3 łyżeczki żelatyny
  • 1 łyżka zimnej wody
  • 50 ml gorącej wody

dodatkowo:
  • 70 g czekolady (49%)

Truskawki umyć, odszypułkować, zmiksować na gładką masę z cukrem i ekstraktem. Żelatynę namoczyć w zimnej wodzie, zalać gorącą, mieszać aż do rozpuszczenia. Przestudzić.
Chłodną żęlatynę wymieszać z masą truskawkową. Przelać do silikonowych foremek do lodu, schłodzić w lodówce 2-3 godziny.

Czekoladę rozpuścić w kąpieli wodnej i przestudzić.
Gotowe galaretki wycisnąć z foremek. Ułożyć na papierze do pieczenia, zrobić paseczki z czekolady. Zostawić do zastygnięcia.
Podawać schłodzone.

Smacznego!

Zdjęcie, jakie jest, każdy widzi. Nie, żeby normalnie moje zdjęcia powalały, ale to jest wyjątkowo paskudne. Wszystko dlatego, że o 21:27 nie ma już słonka, i zostaje tylko sztuczne światło, z którym mój aparat w makro zupełnie sobie nie radzi. A szkoda. Bo to znaczy, że będzie już tylko gorzej, aż do następnych wakacji. Heh...

sobota, 11 sierpnia 2012

Cześć Robaczki!

Wróciłam. Chwilkę przed szesnastą przekroczyłam próg naszego mieszkanka (zaraz za Ptysią, tuż przed C.).  Mężczyzna tylko się przebrał i pojechał do pracy, wróci prawdopodobnie dopiero jutro. Ja piorę i... Wgapiam się w monitor. Ileż tu się działo! Tydzień bez internetu to mnóstwo czasu.

Parę słów o tym, gdzie się podziewałam. Otóż Rodzice C. wynajęli dom letniskowy na Langeland, w Dageløkke. Duży (pomieścić dziesięć dorosłych osób, jedną prawie, aktywnego trzylatka i trzy psy to niemały wyczyn), ze wspaniałym ogrodem, w dodatku z naszej sypialni mieliśmy cudny widok na morze. Najbliższa okolica dostarczyła nam przyjemnych wrażeń - niewielka przystań, regularnie odwiedzany sklepik z lodami, plaża i oczywiście morze. Dumna z siebie jestem niesłychanie, gdyż wykąpałam nie tylko stopy, ale też łydki i kolana, co było całkiem sporym wyzwaniem. Co prawda C., Alice i Klinge wykąpali też resztę siebie, ale podejrzewam, że to jakaś duńska mutacja genetyczna, pozwalająca im na znoszenie temperatur niższych niż przeciętny śmiertelnik. Tak w ogóle to się zastanawiam, jak to jest, że kąpiel w morzu mimo, że palce niemal odpadają z zimna, sprawia jakąś dziwną przyjemność. Jako dziecko byłam w stanie taplać się w lodowatej wodzie, z sinymi ustami tłumaczyć Mamie, że wcale a wcale nie jest zimno i jeszcze tylko pięć minut. Hmm... 
Spacerowaliśmy też po okolicy, w chłodne wieczory graliśmy w gry planszowe, karty i kości, a nawet zdarzyło nam się siedzieć przy ognisku (taki otwarty ogień ma w sobie coś...). Jeździliśmy też w nieco odleglejsze zakątki - byliśmy na basenie, w starym młynie, najbliższym, niezwykle urokliwym miasteczku, a dzisiaj rano zwiedziliśmy fort, w którym największą niespodzianką był dla mnie MIG ze Słupska, na którym wszystkie napisy były po polsku (czego się zupełnie nie spodziewałam). Była też łódź podwodna, która przyprawiła mnie o lekką klaustrofobię i pokaz straży pożarnej (w iście brawurowy sposób ugasili pożar auta). Pogoda nam dopisała - w niedzielę i dziś była zdecydowanie najlepsza, jednak jak na duńskie możliwości, nie ma co narzekać. Nie padało dużo, nie wiało za bardzo, a i słonko pokazywało się co jakiś czas.

Jeśli chodzi o jedzenie - gotowaliśmy na zmianę. I, wierzcie lub nie, obiad dla tylu osób to nie aż tak ekstremalne przeżycie, jak myślałam. Owszem, wymaga pewnej dozy fantazji i cierpliwości, ale można. Z C. przygotowaliśmy spaghetti bolognese i gulasz z ziemniaczanym musem (we czwórkę obieraliśmy ziemniaki, i zajęło nam to pół godziny!). Poza tym były frykadelki, hamburgery z grilla, ryż z sosem by Husi i brazylijskie odwracane ciasto z bananami i ananasem. Do tego truskawki w śmietanie, arbuz i melon.  Widziałam też największą w swoim życiu marakuję - była wielkości owocu mango. Smakowała standardowo, jak to marakuja, choć była nieco słodsza od tych, które normalnie kupuję. Cóż - prezent prosto z Brazylii. Pierwszy raz jadłam też pieczone pianki marshmallow - pyszne, ciepłe, ciągnące... Bajka.
Jednym słowem - same pyszności. A zdjęć i przepisów nie ma, bo nie było aparatu.

Nie tylko ja miałam ogromną frajdę - Ptysia znalazła przyjaciela i towarzysza zabaw w Eltonie - psiaku Rodziców C. Kiedy czternastoletnia Niki leżała spokojnie na krześle, ci dwoje ganiali niemal bez przerwy. Sporo się naśmialiśmy, obserwując ich zabawy i gonitwy. A kiedy przychodził czas spania, Ptysia odpływała w dwie minuty, a po kolejnych trzech zaczynała głośno chrapać. Chyba będzie tęsknić...

Tydzień minął zaskakująco szybko - choć nieco obawiałam się spędzenia tylu dni w towarzystwie wyłącznie Duńczyków okazało się, że dawałam radę. Mój duński z pewnością na tym skorzystał. A i cała moja świadomość jest w skowronkach, bo bawiłam się znakomicie. Nawet troszkę żałuję, że to tylko tydzień... Na szczęście, już za kilka dni znowu wyjeżdżam - tym razem tylko z C., i nieco dalej, bo do Pragi. Blog troszkę na tym ucierpi, ale raz do roku należą się człowiekowi (i mi też) porządne wakacje. Obiecuję jednak, że przed wyjazdem uraczę Was czymś pysznym i opowiem o książce, którą przeczytałam. Naprawdę dobrej książce.

sobota, 4 sierpnia 2012

Zimne picie i pożegnanie na krótko

Wczoraj jednak się nie zdrzemnęłam. Snułam się po domu w te i we wte sama nie wiedząc, czego chcę od życia. Niby chciało mi się spać, ale jakoś tak niewygodnie mi było w pozycji horyzontalnej, czy to na kanapie, czy w łóżku. I co tu taki biedny osobnik ma ze sobą zrobić...? No przecież tak się funkcjonować nie da! 
Pomyślałam, że może kawa by pomogła. Ekspres C. jest maszyną rozbudowaną i dość skomplikowaną, obsługa zajmuje (mi) wieki, więc stwierdziłam, że rozpuszczalna w zupełności wystarczy. Okazało się, że została jakaś smętna resztka na dnie słoiczka... I wtedy mnie oświeciło - jakiś czas temu widziałam gdzieś przepis na kawę mrożoną. Robiłam już takową nie raz, ale nigdy w taki sposób. Poszperałam, i znalazłam - na blogu Magiel kuchenny autorka przedstawia sposób na mrożoną kawę po grecku. Ile naprawdę z Grecją ma wspólnego, tego nie wiem - ale zapewniam, że jest warta wypróbowania. Na ciepłe dni (a wczorajsze popołudnie było wyjątkowo przyjemne i słoneczne) w sam raz. Dość mocna, więc przywróciła mnie do życia. Smakuje świetnie - o ile lubicie mocną kawę. Pianka sama w sobie to kwintesencja kawowatości, jednak wymieszana z mlekiem jest wyśmienita. Jeśli lubicie słabszą kawę, można porcję pianki rozłożyć na dwie osoby, lub wlać więcej mleka (tylko wtedy potrzeba większej szklanki). 

Tym jakże letnim przepisem chciałabym się pożegnać na tydzień - jedziemy z C. i jego Rodzinką (osiem dorosłych osób, dwójka dzieci, trzy psy plus my) na Langeland - wysepkę w okolicach tej kopenhaskiej. Rodzice C. wynajęli dom, i będziemy odpoczywać od codzienności, a ja (podobno) będę się uczyć duńskiego. Albo oni będą uczyć mnie. Nie mam pojęcia, troszkę się lękam. A tak serio jestem bardzo podekscytowana - nigdy tam nie byłam, więc czeka mnie eksplorowanie okolicy, cieszenie się przyrodą i przemiłym towarzystwem, dużo śmiechu i zabawy. W planie jest basen (trzymajcie kciuki za ładną pogodę) i kilka innych atrakcji, z czego część Rodzice C. trzymają przed nami w tajemnicy. 
Życzę Wam (i sobie) miłego tygodnia, i do napisania za te kilka dni!

Kawa frappe - mrożona kawa po grecku


Składniki:
(na 1 porcję)
  • 1 łyżka kawy rozpuszczalnej
  • 1 łyżka cukru
  • 2 łyżki zimnej wody

dodatkowo:
  • 250 ml zimnego mleka

Kawę i cukier wsypać do wysokiego naczynia, wlać wodę i miksować na najwyższych obrotach 

miksera aż do uzyskania puszystje piany.
Mleko wlać do wysokiej szklanki, na wierzch wyłożyć piankę.

Podawać od razu po przygotowaniu.

Smacznego!


Wczoraj C. wrócił z pracy, pooglądaliśmy serial, po czym spaliśmy niemal dwanaście godzin! Ostatnie dwa tygodnie niemal spałam po cztery - pięć, wstawałam naprawdę wcześnie i doszłam do wniosku, że mi się należy. Za karę cały dzień głowa mi pęka mimo połknięcia kilku magicznych, czerwonych tabletek. Odkurzanie było katorgą, na szczęście jedyne, co jeszcze muszę zrobić, to umyć naczynia i jutro już tylko wsiądę w samochód i pojadę... Tam, gdzie mnie zabiorą.

piątek, 3 sierpnia 2012

Bułki - giganty

Ostatnio z C. zdarzyło nam się jeść brunch (lub, jak kto woli, drugie śniadanie, które jednak było pierwszym) na mieście. Oddaliśmy autko do mechanika, a że w domu niespecjalnie było co jeść stwierdziliśmy, że spróbujemy coś znaleźć. Po kilku próbach w końcu wylądowaliśmy w niewielkiej, aczkolwiek bardzo sympatycznej Cafe Kindkys (co na polski przetłumaczymy jako Całus w Policzek, hmm...). Mają tam mnóstwo przeróżnych gier, którymi można zająć się czekając na posiłek, kącik dla dzieci i ogólnie przyjazny wystrój wnętrza (bardzo wygodne fotele). Zjadłam sobie gigantyczną kanapkę z kurczakiem, popiłam colą i czułam się wyjątkowo zadowolona. 
Co to ma wspólnego z moimi bułkami? Otóż wczoraj, po powrocie z pracy, musiałam wykombinować coś do jedzenia. Nie miałam ochoty na tosty (mój standardowy zapychacz, kiedy jestem sama w domu), nie chciało mi się też wznosić na wyżyny moich kulinarnych zdolności. I właśnie wtedy przypomniałam sobie o kanapkach z Cafe Kindkys - takich dużych, sycących, w pysznych, chrupiących bułeczkach. Weszłam więc do sklepu po ziarna dyni, bo - nie wiedzieć dlaczego - zapragnęłam je mieć na wierzchu mojego pieczywka. Wróciłam do domu, zagniotłam ciasto, pozwoliłam mu urosnąć, uformowałam bułki - i już, gotowe. Wyszły pyszne! Z wierzchu chrupiące, w środku mięciutkie, zniewalająco pachnące cebulką. Cudnie przypieczone, idealnie nadawały się do piętrowych kanapek. 

Moje bułki w zasadzie są bułami - jedna starcza za śniadanie lub obiad czy też kolację. Odpowiednio nafaszerowana dodatkami - pomidorkiem, ogórkiem, świeżymi liśćmi szpinaku i remoladą (tak, zaczęłam ją jeść, frytek z ketchupem już sobie nie wyobrażam) - smakuje po prostu bosko. Szczególnie taka jeszcze cieplutka...
Oczywiście możecie przygotować osiem mniejszych, co absolutnie nie wpłynie na walory smakowe.

Ogólnie to szukałam bułeczek z dodatkiem dymki, ale jakoś nie mogłam trafić na odpowiedni przepis. Ten to mocno zmodyfikowana receptura z książki Pieczenie chleba w domu Gertrud Weidenger i Marie-Theres Wiener. Tak właściwie to jest niezwykle luźna inspiracja, bo pozmieniałam dodatki, proporcje, a nawet czas pieczenia. Oryginalne też kiedyś wypróbuję - na zdjęciu prezentują się wyjątkowo apetycznie.

Bułki z dymką i ziarnami dyni


Składniki:
(na 4 duże bułki)
  • 300 g mąki pszennej
  • 7 g suszonych drożdży
  • 200 ml letniego mleka
  • 1/2 łyżeczki cukru
  • 1/2 łyżeczki soli
  • 20 g masła
  • 2 cebule dymki

dodatkowo:
  • 2 łyżki mleka
  • 1/2 łyżeczki soli
  • 20 g ziaren dyni

Masło rozpuścić i przestudzić.
Mąkę przesiać do miski, wymieszać z drożdżami, solą i cukrem. Wlać mleko, połączyć składniki. Dodać masło, zagnieść gładkie, nielepiące się ciasto.
Dymkę pokroić razem ze szczypiorem, dodać do ciasto. Wyrobić, żeby równomiernie rozprowadzić cebulę w cieście.
Odstawić w ciepłe miejsce do wyrośnięcia na 1-1,5 godziny.

Wyrośnięte ciasto jeszcze raz zagnieść, podzielić na cztery równe części. Uformować akrągłe bułeczki, odstawić do wyrośnięcia na 30 minut.

Wyrośnięte bułeczki posmarować mlekiem wymieszanym z solą, posypać ziarnami dyni.

Piec w 200 st. C. przez 25-30 minut.
Ostudzić na kratce.

Smacznego!


A teraz... Teraz chyba pójdę się zdrzemnąć. Dziwna duńska pogoda doprowadza mnie do pasji - rano chłodno, za godzinę pada, deszcz przechodzi w burzę, żeby po chwili znów świeciło słońce. Ciśnienie skacze jak szalone i sprawia, że nie chce mi się nic - a powinnam chociaż troszkę posprzątać (jutro już mam wolne, więc rano się wyśpię i postaram się zrobić coś pożytecznego). Mam nadzieję, że przyszły tydzień będzie udany - a przynajmniej nie zupełnie paskudny...

czwartek, 2 sierpnia 2012

Lepsza książka?

Już dawno o książkach nie pisałam. Wszystko dlatego, że ugrzęzłam przy jednej, a naprawdę bardzo, bardzo chciałam ją skończyć (bo wiecie, jak to jest: nieskończona pozycja przypomina o sobie w najmniej odpowiednich chwilach, dręczy wyrzutami sumienia i nie pozwala skupić się na czytadle aktualnym). W końcu dzisiaj się udało - wracałam do domu autobusem (C. jest mi winien przynajmniej jakiegoś badylka, bo było to z mojej strony całkiem spore poświęcenie), a rzeczona książka jeździ w torbie razem ze mną (specjalnie dla niej nie noszę mojej maleńkiej torebeczki). Znaczy się jeździła, bo teraz idzie na półkę. 

Lepszy świat Marty Zaraskiej wyciągnęłam z pudła zupełnie przypadkowo, jak większość książek, które ostatnio czytam. Skoro los chciał, abym się z nią zapoznała, nie zamierzałam dyskutować. Jednak trochę narzekałam, kiedy zaczęłam się nudzić...

Bohaterem Lepszego świata jest Paweł - niespełna trzydziestoletni dziennikarz, jeszcze na tyle niedoświadczony, żeby nie mieć ustalonej pozycji. Pracuje w Wielkiej Prestiżowej Gazecie, jednak nie do końca go ta praca satysfakcjonuje. Zazdrości Maćkowi - najlepszemu kumplowi, a jednocześnie współlokatorowi - który ciągle jest zajęty, bez przerwy opracowuje nowe strony internetowe, szuka wyzwań, zapomina się w kolejnych projektach. Gdy Paweł poznaje Grześka, niepozornego chłopaka aktywnego politycznie, zaczyna się zmieniać. Bierze udział w spotkaniach, protestach, też chce zmienić świat na lepszy. W międzyczasie traci pracę, gdyż zbyt jest zajęty, żeby pisać. Ukochana dziewczyna zdradza go, po czym odchodzi bez słowa. Paweł próbuje się w tym wszystkim odnaleźć, zrozumieć, co jest dla niego najważniejsze, dowiedzieć się, jak właściwie zmienić ten świat.


Co mogę powiedzieć o tej książce? Właściwie nie umiem jednoznacznie powiedzieć, czy jest warta uwagi. Z jednej strony historia młodego chłopaka, z którym - podejrzewam - mogłoby się zidentyfikować wielu jemu podobnych. Ot, codziennie życie, zwykłe troski, poszukiwanie siebie - młodzi ludzie muszą przez to przejść, zanim znajdą swoje miejsce. Wszystko osadzone w bliskich nam realiach - może się spodobać. Ja jednak się nudziłam - od Pawła dzielą mnie lata świetlne, i czytanie o jego borykaniu się z problemami, z których część ma na własne życzenie, nie zafascynowało mnie. Poza tym ten typ prowadzenia narracji nie jest mi najbliższy - choć muszę przyznać, że im dalej, tym lepiej. Albo po prostu się przyzwyczaiłam. W każdym razie mniej więcej w dwóch trzecich przestało mnie to irytować.

Sami musicie zdecydować, czy macie ochotę sięgnąć po Lepszy świat - moim zdaniem jest wiele dużo ciekawszych, lepiej napisanych powieści. Tej brakuje tego czegoś - trudno definiowalnego - co sprawia, że w książce można się zatracić. Tej nie czytałam z wypiekami na twarzy, nie myślałam o niej, dopóki w autobusie nie wyciągałam jej z torby. Nie wywarła na mnie piorunującego (ani w sumie żadnego) wrażenia. Może po prosu nie trafiła w mój gust. Nie wiem. Sprawdźcie sami, czy Wam się spodoba.

Lepszy świat
Marta Zaraska
Wydawnictwo Książkowe Twój Styl
Warszawa, 2004