piątek, 30 stycznia 2015

Ciasto chałwowo-wiśnione na czwarte urodziny bloga

Sama nie wiem, o czym powinnam dzisiaj pisać. Bo powinno być dostojnie, być może wzruszająco, lekko nostalgicznie i w klimacie podziękować i obietnic. A mi jakoś nic do głowy nie przychodzi...

Dzisiaj Pożeraczka skończyła cztery latka. Dużo to? Czy mało? Sama nie wiem. Odwiedzam wiele blogów, które są w sieci latami, mają stałe grono czytelników i zna je chyba każdy, kto choć trochę lubi gotować. Bywam też na takich, które znikają, zanim zdążę się do nich przywiązać. Pojawiają się w sieci na kilka chwil, a potem, porzucone i nieczytane, popadają w zapomnienie. Czasem jest mi ogromnie szkoda, bo miały potencjał - ciekawe teksty, oryginalne przepisy, śliczne zdjęcia. Autorom jednak zabrakło motywacji, chęci, inspiracji, pochłonęło ich pozablogowe życie, nie dające czasu na spędzanie długich godzin przed komputerem.

Na początku mojej przygody z blogowaniem podchodziłam do tego z dużym dystansem. Ot, pstryknęłam szybko zdjęcie, zanim całe ciasto się rozeszło, napisałam kilka słów na temat (lub nie), skleiłam przepis i już. Gotowe. Z czasem wkładałam w bloga coraz więcej czasu i serca. Gdy wychodzę na spacer z psem, układam w głowie zdania do kolejnego wpisu. Wyszukuję oryginalne receptury, poluję na niecodzienne składniki. Mam ochotę przygotowywać wielowarstwowe ciasta i małe, niepozorne makaroniki, które spędzają sen z powiek początkującym cukiernikom. Żeby zrobić na Czytelnikach odpowiednie wrażenie, żeby chcieli tu wrócić. Z drugiej strony, największym powodzeniem i tak cieszą się przepisy proste, na typowe domowe ciasta, które można przygotować łatwo i bez stresu. Których zapach wydobywający się z piekarnika przeniesie nas w kolorowe, dziecięce dni. I takie ciasta też lubię; babki, ucierane z owocami, szarlotki, pierniczki.
Choć zdjęcia są cały czas moją piętą achillesową, staram się, jak mogę. Czytam artykuły o fotografii kulinarnej, już za tydzień w moje ręce trafi książka poświęcona właśnie temu tematowi. Dni są coraz dłuższe, jeszcze tylko kilka miesięcy do wiosny, a więc bardziej sprzyjającego światła. Mam nadzieję, że moje zdjęcia będą coraz bardziej apetyczne; tak, żebyście mieli coraz większa ochotę na wypróbowanie konkretnych przepisów. Bo niestety, moje zapewnienia co do pyszności danego dania, nie zawsze są wystarczające.

Te cztery lata to była długa droga. Nie zawsze łatwa - często sprawy osobiste i zawodowe odbierały chęć na blogowanie. Były więc przerwy, krótsze i dłuższe, ale zawsze wracałam. Bo blogowanie sprawia mi mnóstwo frajdy. Motywuje mnie do działania, do poszerzania wiedzy i rozwijania umiejętności. Dzięki blogowi odkryłam, że to pieczenie sprawia mi najwięcej radości, i odważyłam zapisać się do szkoły. Póki co idzie nieźle, zobaczymy, jak po feriach pójdzie test z higieny pracy.

Oczywiście, musi się znaleźć miejsce na nieśmiertelne podziękowania dla Was, Czytelników. Chyba każdy pisze o tym przy okazji urodzin, jest to oklepane i może wydawać się wymuszone, ale to szczera, najświętsza prawda - blog bez Czytelników by nie istniał. Byłby tylko smutnym kątem zajmującym miejsce w sieci, którego nikt nie chce i nie potrzebuje. Dzięki Czytelnikom nabiera życia, rozmachu, rozkręca się i wywołuje uśmiech na twarzy autora. Tak więc serdecznie Wam dziękuję za to, że ze mną jesteście, że czytacie, odpowiadacie, pomagacie. Dzięki Wam wiele się nauczyłam, nie raz się uśmiechnęłam czy wręcz roześmiałam w głos. Ogromnie się cieszę, że tu jesteście, i mam nadzieję, że zostaniecie na dłużej.

Dobrze, dość już tych wynurzeń, bo nikomu się nie będzie chciało czytać, a warto dotrwać do przepisu. Bo mam dla Was coś absolutnie wyjątkowego! (W końcu urodziny zobowiązują.)

To ciacho przygotowałam właśnie z myślą o dniu dzisiejszym. Jest nieco bardziej czasochłonne, ale jednocześnie proste w przygotowaniu. A smakuje... Moi drodzy, ono wręcz powala smakiem!

Przepis na bazę, czyli ciasto czekoladowe, pochodzi z książki Signe Johansen, Scandilicious baking. Dość mocno je jednak zmodyfikowałam (w oryginalnej wersji też się pojawi - piekłam je wcześniej i smakuje wprost niebiańsko). Zamiast whisky pojawia się delikatniejsze amaretto, którego nuta jest jednak dobrze wyczuwalna. Dodałam też czekolady, aby jej smak był bardziej intensywny. Do tego lekka jak chmura i słodka jak marzenie beza. Warstwy ciasta i bezy przełożone są bajecznym kremem chałwowym z Moich wypieków - mój niestety nie chciał trzymać formy i musiałam dodać żelatyny. Można spróbować bez jej dodatku, ale nie zagwarantuję, że wtedy ciasto nie popłynie.
Żeby przełamać słodycz przygotowałam frużelinę z wiśni ze słoiczków, które dostałam od Mamy. Można użyć owoców mrożonych, a w sezonie świeżych, należy wtedy dodać do nich kilka łyżek cukru - frużelina ma być kwaskowa, ale nie kwaśna.
Wierzch ciasta polałam obłędnie chałwową polewą i ozdobiłam pokruszony bezami.

Prace przy cieście najlepiej podzielić na dwa dni - pierwszego upiec ciasto i bezę, przygotować bazę kremu i frużelinę. Kolejnego skończyć krem, przygotować polewę i złożyć wszystko w całość. Nie jest to tak trudne, na jakie może wyglądać. A smak... Smak jest po prostu niebiański - dla tych, którzy lubią chałwę. Ja lubię, i to bardzo, więc mnie ciasto zachwyciło. C. chałwę jadł pierwszy raz w życiu, i był lekko zdystansowany. Jeśli jednak ten sezamowy smak nie jest Wam obojętny, koniecznie zapiszcie sobie ten przepis. Ciacho może robić za tort - jest wysokie i ślicznie wyglądają te wszystkie warstwy. Jest też dość słodkie, więc mimo, że niewielkie, to podzielne.
Polecam, nie tylko na urodziny.

Ciasto z kremem chałwowym i wiśniami

Składniki:
(na tortownicę o średnicy 20 cm)

ciasto czekoladowe:
  • 4 jajka
  • 200 g cukru
  • 1 łyżeczka cukru waniliowego
  • 100 g masła
  • 50 g ciemnej czekolady (70%)
  • 50 ml amaretto
  • 200 g mąki pszennej
  • 15 g kakao
  • 2 łyżeczki proszku do pieczenia

beza:
  • 3 białka
  • 150 g cukru
  • 1 łyżka mąki ziemniaczanej

frużelina wiśniowa:
  • 400 g wiśni ze słoika
  • 200 ml soku z wiśni (zalewa ze słoika)
  • 1 łyżka mąki ziemniaczanej
  • 2 łyżki zimnej wody
  • 3 listki żelatyny

krem chałwowy:
  • 300 ml śmietany kremówki (38%)
  • 200 g chałwy waniliowej
  • 250 g serka mascarpone
  • 3 listki żelatyny

polewa chałwowa:
  • 150 g chałwy waniliowej
  • 100 ml śmietany kremówki (38%)

Ciasto czekoladowe:
Masło rozpuścić, dodać posiekaną czekoladą, przestudzić.
Mąkę i kakao przesiać, wymieszać z proszkiem do pieczenia.
Jajka z cukrem ubić na puszystą, jasną masę. Powoli wlać masło z czekoladą, następnie amaretto. Na końcu partiami dodawać makę, delikatnie mieszając.

Ciasto przełożyć do formy wysmarowanej masłem.

Piec w 180 st. C. przez 40-50 minut, do suchego patyczka.
Wyjąć z piekarnika, ostudzić w formie.

Beza:
Białka ubić na sztywną pianę, pod koniec partiami dodając cukier. Na końcu wsypać mąkę, połączyć.

Na blasze ułożyć papier do pieczenia, odrysować koło wielkości 19 cm. Wyłożyć 3/4 bezy, z reszty za pomocą worka cukierniczego z końcówką w kształcie gwiazdki wycisnąć małe beziki.

Piec w 140 st. C. przez 2 godziny.
Ostudzić w piekarniku.

Frużelina:
Żelatynę namoczyć w zimnej wodzie.
Wiśnie i sok umieścić w garnuszku, podgrzać. Mąkę rozmieszać z wodą, wlać do wiśni, wymieszać. Gotować, aż całość nabierze konsystencji kisielu. Zdjąć z palnika, dodać odciśniętą żelatynę, wymieszać. Ostudzić.

Krem:
Chałwę pokruszyć, podgrzać ze śmietanką, aż całość połączy się gładką masę bez gródek. Ostudzić, schłodzić w lodówce minimum 12 godzin.

Polewa:
Chałwę pokruszyć, podgrzewać z kremówką w garnuszku, aż powstanie gładka masa. Ostudzić.

Żelatynę namoczyć w zimnej wodzie, następnie odcisnąć, rozpuścić i przestudzić.
Schłodzonę kremówkę ubić z mascarpone na puszysty krem. Powoli wlewać żelatynę, cały czas miksując.

Ciasto czekoladowe przekroić na pół w poziomie.
Na paterze ułożyć połowę ciasta, wyłożyć połowę kremu i połowę frużeliny. Przykryć bezą, wyłożyć pozostały krem i frużelinę, przykryć drugim blatem ciasta. Wierzch polać polewą.
Schłodzić w lodówce.

Przed podaniem posypać pokruszonymi bezikami.

Smacznego!

W tle moje jadowicie żółte kwiatuszki, które dostałam od C. Są jednocześnie śliczne i trochę przerażające... Ale bardzo oryginalne, więc mam nadzieję, że uda mi się nimi dobrze zaopiekować.

Przepis dodaję do konkursu na blogu Torta della figlia; mimo, że czekolada nie gra tu pierwszych skrzypiec, jest bardzo ważna i bez niej to ciasto nie smakowałoby już tak samo...

środa, 28 stycznia 2015

O bogach z Ameryki według Gaimana

Piszę i piszę o książkowych wyzwaniach, o tym, jak to spędzam popołudnia i wieczory wylegując się na kanapie i czytając, ale z przerażeniem stwierdzam, że zdecydowanie brakuje tu konkretów. Bo jak takie czytanie nie wiadomo czego ma być dla innych motywujące? Dla mnie nie jest. Owszem, podziwiam tych, którzy czytają po sto książek rocznie (szczerze i z całego serca), ale sam fakt, że ktoś potrafi, nie zachęca mnie do sięgnięcia po lekturę. Co innego, gdy ktoś poleca tytuł bądź autora, najlepiej z przekonaniem i światełkiem w oczach. O, to już zupełnie co innego! Wtedy przy najbliższej trafiającej się okazji dokonuję stosownego zamówienia, i kiedy już nowy nabytek wpada w moje łapki, szybciutko zabieram się za czytanie. W związku z tym mam zamiar popracować nad częstotliwością dodawania postów książkowych - żeby motywować Was do czytania, a siebie do szukania ciekawych, nieoczywistych pozycji.

Mam spore zaległości w opisywaniu powieści, które przeczytałam, niemniej ten rok otworzę tytułem, który wciągnął mnie ogromnie, a który z lekkim smutkiem dziś odłożyłam na półkę jako przeczytany. Mowa o Neilu Gaimanie i jego Amerykańskich bogach, czyli jednej z najsłynniejszych powieści. Zdobyła ona najważniejsze nagrody 2002 roku: Hugo, Nebula, Locus oraz Bram Stoker Award, w kategorii Najlepsza powieść. Była również nominowana do nagrody BSFA. I mówię Wam - nie bez powodu.

Gaiman zabiera nas w magiczną podróż po Ameryce, jakiej do tej pory nie znaliście. Głównym bohaterem jest Cień, który odsiaduje końcówkę wyroku za pobicie. Jedyne, o czym marzy, co trzymało go w ryzach przez ten czas, to powrót do ukochanej żony i życia, jakie wiódł przed trzema laty. Gdy naczelnik wzywa go do biura i oświadcza, że może opuścić więzienie nieco wcześniej, Cień jest w pierwszej chwili uradowany. Po chwili zostaje brutalnie sprowadzony na ziemię wiadomością o śmierci żony. Otępiały, wyrusza na pogrzeb. W samolocie poznaje niejakiego Wednesday'a, który składa mu ofertę pracy. Cień odmawia, wręcz ucieka przed nowym znajomym, ale gdy okazuje się, że żona miała romans, w dodatku z jego najlepszym kumplem, i nic już na Cienia nie czeka - zgadza się zostać ochroniarzem. Nie raz żałował później swojej decyzji... Wednesday nie jest bowiem zwykłym, nieco tylko dziwnym staruszkiem, ale jednym ze starych bogów, przywiezionych do Ameryki dawno temu. Potrzebuje pomocy Cienia, aby odnaleźć i namówić do współpracy innych. Okazuje się bowiem, że panowanie chcą przejąć nowi bogowie: telewizji, internetu, samochodów. Są uzbrojeni i niebezpieczni; szykują się do bitwy, w której może być tylko jeden wygrany. Kto? O tym przeczytacie w książce.

Amerykańscy bogowie wciągają od pierwszej chwili, bo już po kilkunastu stronach robi się naprawdę ciekawie. Tajemniczy pan Wednesday, który potrafi przemieszczać się tylko sobie (i innym bogom) znanymi ścieżkami; żona, która odwiedza Cienia w pokoju hotelowym już po swoim pogrzebie - pachnie rozkładem, ale nie ma najmniejszego zamiaru wracać pod ziemię; sztuczki z monetami, które pozwalają ściągnąć księżyc z nieboskłonu, a do tego cała masa przeróżnych bogów, którzy po długich, chudych latach mają swoje dziwne przyzwyczajenia i nawyki. Czy można się oprzeć takiej mieszance? Wątpię. Ja dałam się jej pochłonąć, i z niedosytem odłożyłam dziś książkę na półkę. Bo historia, choć zamknięta (w pewien sposób), wydaje się być zdecydowanie za krótka.

Polecam Wam ogromnie - jeśli lubicie fantastykę wpisaną w realia, będzie zachwyceni.

Amerykańscy bogowie
Neil Gaiman
Wydawnictwo MAG
Warszawa 2013

wtorek, 27 stycznia 2015

Egzotyczne lody styczniowe

Ciężko mi się ostatnio zabrać za pisanie postów. Po pierwsze, i chyba najważniejsze, brakuje mi czasu. Gdy C. ma wolne, staramy się spędzić jak najwięcej czasu razem, bo ostatnio głównie się mijamy. I choć według mojej Mamy nie ma tego złego, bo jak będziemy się rzadziej widywać, to za szybko się sobą nie znudzimy, to jednak odczuwam potrzebę zalegnięcia na kanapie w jego towarzystwie i oglądania serialu. Albo wyjścia razem na spacer, lub choćby do sklepu po coś na obiad. 
Ostatnio, gdy wróciłam ze szkoły i usiedliśmy razem przy stole, C. zaczął się we mnie intensywnie wpatrywać. Najpierw pomyślałam, że mam coś na twarzy, później wydało mi się to trochę dziwne, aż wreszcie lekko niepokojące. Na moje pytanie, o co mu właściwie chodzi, westchnął i stwierdził, że musi się na mnie napatrzeć, bo powoli zapomina, jak wyglądam... Jeśli więc zastanawiacie się, czy można tęsknić za kimś, z kim się mieszka, odpowiedź brzmi: tak. Bo w ciągu tygodnia mamy dla siebie co najwyżej dwie - trzy godziny, a czasem nie więcej niż pięć minut między moim powrotem ze szkoły, a jego wyjściem do pracy. W soboty C. pracuje, zostają nam więc tylko leniwe niedziele' które muszą się kończyć o przyzwoitej porze, bo w poniedziałek budzik głośno i niecierpliwie oznajmi początek nowego tygodnia już o szóstej piętnaście.

Na osłodę mam lody. Bo czyż jest coś, co może lepiej poprawić humor? No dobrze, jest... Lody czekoladowe... Tym razem jednak poszłam w inną, nieco bardziej egzotyczną stronę. Podyktowane to było bardziej chęcią zużycia zalegającej resztki mleczka kokosowego niż wewnętrzną głęboką potrzebą, jednak efekt mile mnie zaskoczył. Lody są słodkie, puszyste i intensywnie kokosowe. Smakują egzotycznymi krajami, plażą pod palmami i błękitnym oceanem, co, nie ukrywam, idealnie komponuje się z moim zimowo-depresyjnym nastrojem. Polecam więc je ogromnie, jeśli też potrzebujecie pomarzyć o ciepłych krajach.

Lody kokosowe

Składniki:
(na 800 ml lodów)
  • 250 ml mleczka kokosowego
  • 250 ml śmietany kremówki (38%)
  • 80 g cukru pudru
  • 2 łyżki białego rumu

Mleczko kokosowe i kremówkę dobrze schłodzić w lodówce, najlepiej przez noc. Przelać je do miski, dodać przesiany cukier puder i rum, wszystko dokładnie wymieszać.
Przelać do maszyny do lodów. Gdy skończy pracę, przełożyć lody do pudełka, zamrozić.

Smacznego!

Ja tymczasem zabieram się za moje tłuszcze i cukry - niby się już kiedyś o tym uczyłam, ale po duńsku to jednak brzmi zupełnie inaczej...

piątek, 23 stycznia 2015

Chleb jak z duńskiej piekarni

Zimno.
Może nie jest to zimno arktyczne, jednak mi te minus trzy stopnie doskwierają. Dłonie marzną nawet w rękawiczkach, czapka, mimo że naciągnięta niemal na oczy, grzeje jakoś słabo, a pod płaszcz muszę wkładać trzy swetry, co zdecydowanie utrudnia mi ruchy i upodabnia mnie do bliżej nieokreślonego gatunku czerwonego potwora ze sporą nadwagą.

Śnieżnie.
Moje miasteczko zamieniło się w krainę z bajki. Gdy patrzę przez okno, widzę pokryte śniegiem dachy domów i aut, całe wielkie połacie bieli na polach. Drzewa i krzewy w parku są oszronione, przez co nie wyglądają już tak nago i smutno. Pod stopami skrzypi świeży śnieg, gdy zapuszczamy się na dalsze, mniej uczęszczane ścieżki. 

Mgliście.
Od trzech dni nie widziałam w moim mieście słońca. Co zabawne, kilkadziesiąt kilometrów dalej, gdzie chodzę do szkoły, świeci słonko, temperatura jest wyraźnie na plusie, a krajobraz już niemal wiosenny. Tymczasem tutaj wszystko otulone jest grubą warstwą mlecznej mgły, która wszystko wycisza i sprawia, że nawet główna ulica wygląda tajemniczo. Z nadzieją wypatruję pana Holmes'a, w swym sherlockowym kapeluszu, podążającego tropem kolejnej zagadki.

Co, biorąc pod uwagę trzy powyższe czynniki, jest najlepszym sposobem na spędzenie kilku wolnych godzin? Owszem, książka brzmi ciekawie. Ale ona rozgrzeje raczej duszę niż ciało, a to ostatnie właśnie rozgrzania się domaga. Odpowiedź jest prosta - trzeba włączyć piekarnik. Żeby nie działał bezproduktywnie, tylko dla kaprysu, najlepiej wypełnić go drożdżowym ciastem, które swym ciepłem zamieni w aromatyczny bochenek, który będzie można, jeszcze ciepły, zjeść na kolację z masłem i ewentualnie odrobiną dżemu.

Mam dla Was przepis idealny. Ja co prawda mój bochenek upiekłam w wielkim, szkolnym piekarniku, razem z dwudziestoma pięcioma innymi, jednak w domowym zaciszu również uda się bez problemu. Jest to zwykły chleb na drożdżach, wyróżnia go dodatek mąki graham, przez co jest, podobno, nieco zdrowszy. Odpowiednie złożenie zapewni mu idealny kształt, a pieczenie z parą cudownie chrupiącą skórkę. Mięciutki w środku, smakuje naprawdę wyśmienicie.

Proporcje mogą się wydawać nieco dziwne, ale przeliczałam je z dwóch kilogramów mąki. Na domowe potrzeby aż takie ilości wydają mi się niepotrzebne, ale jeśli ktoś ma ochotę, może sobie ilość wszystkich składników pomnożyć razy trzy. 

Chleb pszenny z mąką graham

Składniki:
(na 2 bochenki)
  • 430 g mąki pszennej
  • 230 g mąki graham
  • 25 g świeżych drożdży
  • 1 łyżeczka cukru
  • 1,5 łyżeczki soli
  • 35 g oleju
  • 385 ml letniej wody

Mąki przesiać, wymieszać z solą. Po środku zrobić wgłębienie, wkruszyć drożdże, wsypać cukier i wlać 100 ml wody. Odstawić na 15 minut.
Po tym czasie dolać resztę wody i olej, zagnieść ciasto. Gdy zacznie odchodzić od ręki, uformować z ciasta kulę, odstawić na 1 godzinę do wyrośnięcia.

Wyrośnięte ciasto podzielić na pół. Z każdej części uformować kulę, ułożyć na blacie oprószonym mąką, przykryć ściereczką i zostawić na 15 minut.

Kulę ciasta ułożyć złączeniem do góry, kantem dłoni spłaszczyć na okrągły placek. Złożyć do środka 1/3, przygnieść, znów złożyć i przygnieść. Następnie zwinąć ciasto w rulon, podwinąć boki i ułożyć na blasze wyłożonej papierem do pieczenia łączeniem do dołu.
Tak samo przygotować drugi bochenek.
Odstawić do wyrośnięcia na 45 minut.

Bochenki dowolnie naciąć.

Włożyć blachę do naparowanego piekarnika nagrzanego do 240 st. C. Od razu zmniejszyć temperaturę do 200 st. C. i piec 30-40 minut.

Wystudzić na kratce.

Smacznego!

Proces przygotowania bochenka nieco uprościłam na domowe potrzeby, ale jeśli ktoś ma ochotę poznać wzór na obliczanie temperatury wody, z przyjemnością podzielę się wiedzą w kolenym chlebowym wpisie.

czwartek, 22 stycznia 2015

Bezglutenowe i bezjajeczne prawie pierniczki

Dzisiaj, proszę Państwa, wielki dzień. W końcu, niemal miesiąc po terminie, przedstawiam Wam ostatni z serii przepisów bożonarodzeniowych. Nie, żebym czuła się jakoś specjalnie usprawiedliwiona... Po prostu z tym wszystkim nie nadążałam. Napiekłam ogromnie ilości ciastek, a przecież ile można o ciastkach i pisać, i czytać...? Stwierdziłam więc, że będę je i Wam, i sobie, racjonalnie dawkować. I oto, co z tego wyszło...

W tajemnicy się przyznam, że te akurat ciasteczka upiekłam po Świętach. Po prostu miałam na nie taką ochotę, że nie mogłam się powstrzymać. Wpadły mi w oko u Pomidorowej Ani, bo na zdjęciach wyglądają obłędnie, a gdy przeczytałam przepis wiedziałam, że też muszę takie mieć. Migdałowe, piernikowe, czekoladowe i w dodatku ciągnące...? Toż to musiał być hit!
I był. Ciasteczka wyszły niesamowicie aromatyczne, z wierzchu chrupiące, w środku delikatnie ciągnące (trzeba uważać, żeby ich nie przepiec, bo będą po prostu kruche - też pyszne, ale nie o to tutaj chodzi). Myśmy się nimi zajadali z największą rozkoszą, tak samo dzieci koleżanki - małe łapki co i rusz sięgały po kolejny. 

Jeśli więc jeszcze świąteczny, albo chociaż zimowy nastrój Was nie opuścił, nie znudziły się Wam korzenne aromaty, to serdecznie polecam te maleństwa nawet teraz. Jeśli jednak zużyliście już całą przyprawę do piernika i zamiast cynamonu wolicie w cieście mrożone maliny, zapiszcie sobie ten przepis na przyszłe Święta - gwarantuję, że się w nich zakochacie.

Piernikowe ciągutki z migdałami

Składniki:
(na 30-35 sztuk)
  • 120 g mielonych migdałów
  • 35 g mąki ziemniaczanej
  • 75 g cukru
  • 1 łyżeczka sody oczyszczonej
  • 2 łyżki przyprawy do piernika
  • 25 g kakao
  • 30 g masła
  • 15 g ciemnej czekolady (70%)
  • 60 g melasy
  • 10 g świeżych drożdży

Mąkę i kakao przesiać, wymieszać z migdałami, cukrem, solą i przyprawą do piernika. 
Masło rozpuścić z melasą. Gdy połączą się w gładką masę, zdjąć garnuszek z palnika, dodać posiekaną czekoladę i mieszać do jej rozpuszczenia. Przestudzić.

Do suchych składników dodać mokre oraz drożdże, zagnieść gładkie ciasto. Uformować z niego kulę, odstawić w chłodne miejsce na minimum 2 godziny, a najlepiej na całą noc.

Ze schłodzonego ciasta formować kulki wielkości orzecha włoskiego. Lekko spłaszczać, układać na blasze, zachowując odstępy.

Piec w 180 st. C. przez 6-8 minut.
Ostudzić.

Smacznego!

Wczoraj rano, tuptając do autka z przykrością stwierdziłam, że po wieczornej zimie nie został nawet ślad. Przynajmniej nie trzeba było szyb skrobać... Niemniej, poczułam się poważnie zawiedziona. 
Mgła, która próbowała wynagrodzić mi moje marzenia o zmianie pogody, nie zdała egzaminu.

wtorek, 20 stycznia 2015

Sernik z mascarpone i białą czekoladą

Ósma piętnaście, wchodzimy do klasy. Zimno straszliwie, więc staję sobie z boczku marząc, żeby już zabrać się do pracy i trochę rozgrzać. W tym momencie padło jednak na mnie pełne politowania spojrzenie nauczyciela, który pokierował mnie do piekarnika (w którym mogłyby wygodnie usiąść i napić się herbaty cztery dorosłe osoby), kazał otworzyć drzwi i przekręcić gałeczkę. W tym momencie owiało mnie cudowne, piekarnikowe ciepło, pachnące jeszcze wczorajszymi wypiekami... I jak tu nie kochać mojej szkoły...?

Wróciłam do domu, odkurzyłam mieszkanie po tym, jak C. spakował Święta (a wiadomo, że przy takiej operacji igliwie koniecznie trzeba roznieść po całym domu), a wieczorem wyszłam na spacer z Ptysią. Akurat zaczął padać śnieg. Ogromne, białe płatki powoli pokrywały dachy i chodniki białą pierzynką. Uwielbiam tą śnieżną ciszę - absolutną, ale nie przytłaczającą. Magiczną. I choć praktyczna część mnie w duchu zaczęła sarkać na myśl o porannym skrobaniu auta, nie potrafiłam się oprzeć urokowi tego białego cudu. Gdy już naprawdę zaczęłam myśleć, że prawdziwa zima nas w tym roku ominie - taka niespodzianka.
Wróciłyśmy do domu niczym dwa bałwanki, i jedyne, o czym marzyłam, to kąpiel, a po niej paść na kanapę z kubkiem parującej herbaty. Albo jeszcze lepiej - kakao... Zamiast tego postanowiłam napisać posta, którego przelanie na klawiaturę wczoraj zdecydowanie przerosło moje siły. Po ponad trzynastu godzinach poza domem nie byłam w stanie skleić choćby jednego sensownego zdania, dałam więc sobie spokój i stwierdziłam, że blog nie zając...

A mam dla Was coś obłędnie pysznego. Sernik, oczywiście. Znaleziony u Doroty, wykonany na serku mascarpone, dzięki czemu jest obłędnie kremowy, a konsystencją przypomina truflę. Słodki od białej czekolady, którą równoważy frużelina z porzeczek, które jeszcze latem zamknęłam w słoiczkach. Wyszedł bajeczny, i choć może nie wygląda specjalnie widowiskowo, po pierwszym kęsie nikt już o tym pamiętał nie będzie.

Sernik z mascarpone i białą czekoladą

Składniki:
(na tortownicę o średnicy 20 cm)

spód:
  • 80 g ciastek digestive
  • 45 g mielonych migdałów
  • 40 g masła

masa serowa:
  • 500 g serka mascarpone
  • 200 g białej czekolady
  • 150 ml śmietany kremówki (38%)
  • 4 jajka
  • 2 łyżki mąki pszennej
  • 1 łyżeczka ekstraktu z wanilii

frużelina porzeczkowa:
  • 150 g czerwonych porzeczek
  • 3 łyżki cukru
  • 1 łyżeczka mąki ziemniaczanej

dodatkowo:
  • 250 ml śmietany kremówki (38%)

Ciastka dokładnie pokruszyć, wymieszać z migdałami.
Masło rozpuścić, przestudzić. Wymieszać z ciastkami.
Dno formy wyłożyć papierem do pieczenia. Ugnieść na dnie ciasteczka, przyduszając dłonią lub spodem łyżki.

Podpiec w 180 st. C. przez 10-12 minut.
Ostudzić.
Kremówkę podgrzać. Czekoladę drobno posiekać, zalać bardzo ciepłą kremówką, wymieszać, aż do rozpuszczenia czekolady. Ostudzić.
Serek zmiksować z jajkami, mąką i ekstraktem. Dodać ostudzoną czekoladę, połączyć.
Masę przelać na podpieczony spód.

Piec w 150 st. C. przez 60-75 minut.
Ostudzić w zamkniętym piekarniku, a następnie schłodzić w lodówce przez kilka godzxin, a najlepiej całą noc.

Porzeczki zasypać cukrem, odstawić na kilka godzin, żeby puściły sok.
Całość przełożyć do garnka, podgrzać, dodać mąkę, dokładnie wymieszać. Zagotować, zdjąć z palnika, gdy masa nabierze konsystencji rzadkiego kisielu. Ostudzić.

Kremówkę ubić, wyłożyć na schłodzony sernik. Udekorować frużeliną.

Smacznego!

Przepis dodaję do konkursu na blogu Torta della figlia; mimo, że niektórzy twierdzą, iż biała czekolada czekoladą nie jest. Ja się jednak do tego szacownego grona nie zaliczam, i liczę, że organizatorka konkursu również.

niedziela, 18 stycznia 2015

Najlepsze zimowe lody: cynamonowe z pierniczkami

Minął pierwszy tydzień szkoły. I choć nadal się troszkę denerwuję, to z pełnością świadomością stwierdzam, że to był dobry wybór. Nie będzie łatwo, w piątek na zajęciach boleśnie odczułam brak znajomości wielu słówek, ale chcę. I to bardzo.
W piątek właśnie mieliśmy cztery godziny zajęć teoretycznych. Są ciekawe (nie aż tak, jak praktyka, wiadomo, ale dowiaduję się wielu nowych rzeczy, które z pewnością przydadzą mi się w przyszłości), ale w pewnym momencie poczułam się, jakby ktoś przełączył pstryczek w moim mózgu. Nauczyciel mógłby mówić po chińsku albo w suahili - zrozumiałabym tyle samo. Zrzucam to na karb całego tygodnia porannego wstawania, do którego tak trudno mi się przyzwyczaić, niewyspania (trzy godziny to chyba jednak za mało), całego stresującego tygodnia. Będąc w szkole skupiam się maksymalnie, żeby jak najwięcej wynieść z zajęć i przypadkiem nie zrobić z siebie głupka. W piątek po prostu coś we mnie pękło, jakieś spięcie nastąpiło i się najzwyczajniej w świecie wyłączyłam. Na szczęście mam notatki, materiały i wszelkie możliwe pomoce, nadrobiłam więc już tą niewielką część straconego materiału. Pewnie jeszcze będą mi się zdarzać takie momenty (oby jak najrzadziej!), mam tylko nadzieję, że do egzaminu zdążę nad nimi zapanować. 

Do tej pory takie rzeczy zrażały mnie do podjętego przedsięwzięcia. Skoro mi nie szło, to znaczy, że się nie nadaję. Tym razem mam w sobie mnóstwo motywacji i energii, wiem, czego chcę. Są momenty trudne, ale przekonałam się również, że będą chwile łatwe i przyjemne - okazuje się, że umiejętność zwinięcia papieru do pieczenia w zgrabny rożek oraz ukręcenie lukru królewskiego czy zaplecenie bułeczki może zrobić wrażenie nie tylko na kolegach, ale i na nauczycielu. Mam nadzieję, że brak perfekcyjnej znajomości języka nadrobię entuzjazmem i znajomością rzeczy praktycznych. Bo owszem, pieczenie na większą skalę wygląda zupełnie inaczej, ale podstawowe zasady są te same; umiejętności, które wypracowałam przez ostatnie lata okazują się być wartościowe i naprawdę przydatne. Uff, to się rozpisałam...

W każdym razie - weekend został spożytkowany efektywnie na relaks i naukę w dobrze dobranych proporcjach. Wiem, co się działo na zajęciach w piątek, przeczytałam materiały na przyszły tydzień i mam nadzieję, że będzie dobrze.

Dzisiaj mam dla Was coś jeszcze w odrobinę świątecznym klimacie. Na półce pod stolikiem do kawy stoi puszka pełna pierniczków, a już nikt po nie łapczywie nie sięga. Jakoś tak się dzieje, że w styczniu magiczna moc przyprawy korzennej lekko zanika, i zapachy, które jeszcze niedawno przyprawiały nas o zawrót głowy, teraz stają się już lekko nudne. Nie mam już poczucia, że muszę dodawać cynamon do wszystkiego, niemniej, nie mam ochoty rzeczonych pierniczków wyrzucać. Zamiast tego staram się dla nich znaleźć jakieś ciekawe zastosowania, dać im drugie życie. Lody okazały się strzałem w dziesiątkę.
Nie raz widziałam, czasem nawet jadłam, lody z kawałkami ciasteczek czy batoników, pomyślałam więc, że takie z pierniczkami też będą smakować dobrze. Przygotowałam więc klasyczną bazę na żółtkach, jednak z dodatkiem cynamonu zamiast wanilii (a jednak ten cynamon!). Na końcu dodałam do lodów pokruszone pierniczki, całość zamroziłam, a kiedy chciałam się zabrać za zdjęcia, okazało się, że nic nie zastało i musiałam kręcić lody od nowa. C. zjada je do gofrów z uporem maniaka nie patrząc nawet w stronę bitej śmietany, dżemu czy frużeliny. Same w sobie, do gorącego kakao, genialnie sprawdzą się jako oryginalny, zimowy deser. Bo lody znajdą amatorów o każdej porze roku, tego jestem pewna.

Lody cynamonowe z pierniczkami

Składniki:
(na 1 l lodów)

Laskę cynamonu połamać na mniejsze kawałki, razem z mlekiem umieścić w garnuszku. Zagotować, ostudzić.

Żółtka ubić z cukrem na puszystą, jasną masę. Mleko raz jeszcze zagotować, przelać przez sitko, powoli wlewać do żółtek, cały czas miksując. Masę przelać z powrotem do garnuszka. Podgrzewać, aż nieco zgęstnieje (nie gotować!). Masę przelać przez sitko, ostudzić, a następnie schłodzić w lodówce.

Schłodzoną masę wymieszać z kremówką, przelać do maszyny do lodów. Gdy maszyna skończy pracę, lody wymieszać z pokruszonymi pierniczkami, przełożyć do pojemnika i zamrozić.

Smacznego!

Wy spróbujcie ukręcić sobie najlepsze zimowe lody, o ile macie jeszcze zapas pierniczków, ja tymczasem wracam do moich ziaren.

piątek, 16 stycznia 2015

Niecodzienny krem z marchewki. Z tahini i sumakiem

Pogoda nas zdecydowanie nie rozpieszcza. Wieje tak, że wychodząc na spacer z Ptysią albo idąc do auta rozglądam się nerwowo, czy mi zaraz coś na głowię nie spadnie. Wiatr szarpie szalem, smyczą i Tiną, a deszcz dodatkowo komplikuje sprawę i sprawia, że wychodzenie z domu choćby na chwilę staje się niezwykle nieprzyjemne. Szczególnie o szóstej trzydzieści rano. Ale jak mus, to mus. A może lepiej zupa...?

Cóż rozgrzeje lepiej niż właśnie zupa po powrocie do domu, gdy dłonie są skostniałe, policzków i nosa się już niemal nie czuje, skarpetki, mimo teoretycznie porządnych butów, są wilgotne, a ślady błota ciągną się za nami w korytarzu? Zupa gęsta, kremowa, gorąca tak, że aż parzy w język. Ze składników prostych i łatwo dostępnych, jedynie sumak może sprawić pewien problem (ale spokojnie można go pominąć). Tahini nadaje tutaj naprawdę wyjątkowej nuty. 
Muszę przyznać, że nigdy wcześniej tahini nie jadłam, zakupiłam więc słoiczek z pewną dozą niepewności. Chałwę jednak uwielbiam, stwierdziłam więc, że nie powinno być źle. Okazało się, że tahini smakuje jak wytrawna chałwa. Oczywiście ma zupełnie inną konsystencję, niemniej naprawdę przypadła mi do gustu. Jestem pewna, że jeszcze ją w swojej kuchni wykorzystam, nie tylko w wytrawnej wersji.

Wracając do zupy - zgodnie z zapewnieniami Limonki wyszła bardzo aromatyczna, gęsta i sycąca. Dla mnie ideał jesienno-zimowego kremu, gdy wiatr hula za oknem, a człowiek chce się rozgrzać. Taki comfort food, któremu bardzo ciężko się oprzeć. Spróbujcie koniecznie.

Zupa marchewkowa z tahini i sumakiem

Składniki:
(na 6 porcji)
  • 1 kg marchewki
  • 3 ziemniaki
  • 1 cebula
  • 2 ząbki czosnku
  • 2 łyżki masła
  • 1 litr bulionu
  • 1/2 łyżeczki sumaku
  • 3 łyżki tahini
  • 125 ml śmietany kremówki (38%)
  • sól

dodatkowo:
  • grzanki

Ziemniaki i marchewki obrać, pokroić w kostkę.
Cebulę obrać, pokroić w kostkę. Czosnek obrać, przecisnąć przez praskę.

Na maśle zeszklić cebulę, dodać czosnek, marchewkę i ziemniaki. Podsmażyć, aż warzywa wchłoną tłuszcz. Zalać bulionem i gotować 20-30 minut, aż zmiękną.

Zupę zmiksować blenderem na gładką masę, wymieszać z pastą tahini i sumakiem, zmiksować raz jeszcze. Dodać kremówkę, wymieszać, doprawić solą do smaku.

Podawać z grzankami.

Smacznego!

Ja wiem, że na blogu zup marchewkowych jest pod dostatkiem, nic jednak nie poradzę na to, że to jedna z moich ulubionych. Marchewka jest bardzo wdzięcznym warzywem, jej lekko słodki smak komponuje się wspaniale z mnóstwem różnych składników. Ostrzejsza, łagodniejsza, słodsza, bardziej wytrawna, klasyczna czy nowoczesna - wszystko jest możliwe, każda wariacja będzie doskonała.

środa, 14 stycznia 2015

Muffinki z czekoladą i szkolne początki

Zimno... I spać mi się chce. Odzwyczaiłam się wstawać o szalonej porze, jaką jest szósta rano. Niemniej, po trzech dniach szkoły muszę uczciwie przyznać, że dla niej jestem w stanie się poświęcić i zrywać z łóżka przed świtem. Bo, moi drodzy, jestem po prostu zachwycona! Wszystko jest nowe, a jednocześnie w pewien sposób znajome; używanie tych wielkich maszyn sprawia mi ogromną frajdę. Ale może przejdźmy do konkretów.

Dzisiaj miałam pierwsze zajęcia praktyczne. Razem z koleżanką upiekłyśmy bułeczki z prawie trzech kilo mąki, używając ogromniastego, przemysłowego miksera, którego samo mieszadło jest niemal cięższe niż cały mój Walle. Już dzisiaj dowiedziałam się, że woda nie może być po prostu letnia, ale należy dokładnie obliczyć jej temperaturę, żeby ciasto odpowiednio urosło. Piec, z którego wychodzą bułeczki mięciutkie i delikatne, super puchate, a jednocześnie z cudownie chrupiącą skórką, zrobił na mnie ogromne wrażenie. Pieczywo jak z piekarni; tyle, że tym razem zrobiłam je sama (no dobrze, w duecie). Ekscytacja sięga zenitu, nie mogę przestać się uśmiechać i aż ciężko mi uwierzyć, że nie śnię - chodzę do szkoły piec chleb! Żyć, nie umierać, jak mawia Tato.
W ogóle mój plan lekcji wygląda niezwykle kusząco: czekolada, zdrowe ciasta, dekoracje kremem cukierniczym (to już jutro!), a do tego kilka godzin teorii z pierwszej pomocy, higieny pracy, co nieco o zdrowiu i produktach (dzisiaj na przykład dowiedziałam się, jak myć ręce i w ogóle jak się kąpać). I mimo, że nadal się trochę tym moim nieudolnym duńskim stresuję, to jestem w siódmym niebie. I tylko profilaktycznie w lustro nie zerkam, jak mam na głowie czepeczek...

Dzisiaj mam dla Was coś szybkiego, prostego, a jednocześnie pysznego i niezawodnego. Muffinki, oczywiście. U mnie w stylizacji świątecznej, ale ich neutralny, czekoladowy smak sprawdzi się przez całą zimę. C. zapragnął muffinek z kawałkami czekolady, ja chciałam, żeby ładniej wyglądały, więc dorobiłam im kremu z nutelli i serka kremowego. Wyszło bosko! Czekoladowo i pysznie. Idealne na każdą okazję, a i bez okazji spiszą się na medal.
Przepis na muffinkową bazę z 1 mix, 100 muffins Susanny Tee.

Muffiny z czekoladą i kremem z nutelli

Składniki:
(na 14 muffinek)
  • 340 g mąki orkiszowej
  • 2 łyżeczki proszku do pieczenia
  • 1/8 łyżeczki soli
  • 100 g cukru
  • 110 g ciemnej czekolady (70%)
  • 2 jajka
  • 250 ml mleka
  • 90 ml oleju
  • 1 łyżeczka ekstraktu z wanilii

krem:
  • 300 g serka kremowego
  • 300 g nutelli

Czekoladę posiekać.
Mąkę przesiać, wymieszać z proszkiem, solą i cukrem.
Jajka roztrzepać, wlać olej, mleko i ekstrakt, wymieszać.
Do suchych składników wlać mokre, wymieszać tylko do połączenia składników. Dodać czekoladę, szybko wymieszać.

Masę przełożyć do formy na muffiny wyłożonej papilotkami.

Piec w 180 st. C. przez 20-25 minut, do suchego patyczka.
Ostudzić.

Serek zmiskować z nutellą na gładką masę, tylko do połączenia składników. Przełożyć do woreczka cukierniczego z końcówką w kształcie gwiazdki, wykładać na muffiny.

Smacznego!

Ja wiem, że ledwo osiemnasta minęła, ale ja już mam ochotę iść spać... Najpierw jednak pójdę pod prysznic - jestem pełna nadziei, że mnie rozbudzi. No i będzie okazja przetestować nowo nabytą wiedzę...

poniedziałek, 12 stycznia 2015

O zielonych pomarańczach i cieście z ich udziałem

Pomarańcze. Dla osób urodzonych w latach osiemdziesiątych lub wcześniej to niemal symbol Bożego Narodzenia. Były dostępne w sklepach tylko w tym okresie, często znajdowały się w paczkach od Świętego Mikołaja, razem z mandarynkami zresztą. Pamiętam, jak męczyłam Mamę o obieranie coraz to nowych sztuk, bo pochłaniałam je szybciej, niż ona dawała radę pozbawiać je skórki. Intensywnie pomarańczowe, pachniały nieziemsko, a sok ściekał po palcach. Prawdziwy rarytas.

Dzisiaj pomarańcze można kupić przez cały rok, choć z pewnością to właśnie te zimowe mają w sobie najwięcej smaku i aromatu. Mi już zawsze będą się kojarzyły ze Świętami; nie wyobrażam sobie tego okresu bez chociażby jednego z nimi ciasta. W tym roku w grudniu jakoś nam było nie po drodze (za to szaleńczo zajadałam się mandarynkami, których nie potrafię sobie odmówić); tym bardziej więc ucieszyłam się, gdy na styczniowe wspólne gotowanie zaproponowano właśnie deser lub ciasto z pomarańczami. Miałam nadzieję, że uda mi się dostać czerwone, które są naprawdę zupełnie wyjątkowe i które szczerze uwielbiam, jednak na bazarze nie mogłam ich znaleźć. Kupiłam więc zielone, których nigdy wcześniej nie próbowałam, a które poważnie mnie zaintrygowały.
Pierwszy raz się z takim cudem spotkałam. Nie mogłam się oprzeć, i kupiłam trzy sztuki. Dwie wylądowały w cieście, ostatnią zjedliśmy ot tak, żeby sprawdzić, jak smakuje. Moim zdaniem miała w sobie coś z grejpfruta, była jakby lekko gorzkawa... Ale to tylko delikatnie wyczuwalna nuta w tle, generalnie smakowała... No cóż, pomarańczowo.

Przepis na ciasto znalazłam u Oli, i nie potrafiłam się mu oprzeć. Karmel, na to cieniutkie plasterki pomarańczy, które podczas pieczenia cudownie się karmelizują. Jeśli nie lubicie kandyzowanej skórki pomarańczy, tej lekkiej goryczki, lepiej owoce obierzcie przed ułożeniem w tortownicy. Mi ten smak odpowiada, C. jednak zostawiał plasterki pomarańczy na talerzu.
Co ciekawe, podczas pieczenia skórka zmieniła kolor z zielonego na pomarańczowawo-żółty. Winna jest temu wysoka temperatura, która zabija chlorofil i pozwala na uwydatnienie się ukrytego w głębszych warstwach koloru.

Zamiast wanilii jako smaku uzupełniającego użyłam tonki, i muszę powiedzieć, że to był bardzo dobry pomysł. Jej delikatny, subtelny smak świetnie się zgrał z pomarańczami. Oczywiście, jeśli tonki nie macie, wanilia sprawdzi się znakomicie. 
Całość wyszła lekka, dość słodka, wilgotna. Taka jeszcze trochę, moim zdaniem, świąteczna. Spróbujecie...?

Ciasta i desery z pomarańczą przygotowały również JustinkaMirabelka i Mopsik. Koniecznie sprawdźcie, co za pyszności goszczą dzisiaj na ich stołach.

Odwracane ciasto z zielonymi pomarańczami i tonką


Składniki:
(na tortownicę o średnicy 20 cm)

karmel:
  • 45 g masła
  • 160 g cukru
  • 1 łyżka glukozy w płynie
dodatkowo:
  • 1 zielona pomarańcza
ciasto:
  • 190 g mąki pszennej
  • 1,5 łyżeczki proszku do pieczenia
  • 1/2 łyżeczki mielonej tonki
  • skórka otarta z 1 zielonej pomarańczy
  • 3 jajka
  • 100 g cukru
  • 125 ml soku z zielonych pomarańczy
  • 125 ml oleju
Masło, cukier i glukozę umieścić w garnuszku. Podgrzewać, aż cukier zacznie się karmelizować, a wszystkie składniki połączą się w jednolitą masę. Przelać karmel do formy, której dno wyłożone jest papierem do pieczenia. Formę dodatkowo można zabezpieczyć folią aluminiową, żeby podczas pieczenia karmel nie wypłynął.
Pomarańczę pokroić w cienkie plastry, ułożyć na karmelu, odstawić.

Mąkę przesieać, wymieszać z proszkiem, tonką i skórką z pomarańczy. 
Biała ubić na sztywno, pod koniec partiami dodając cukier. Następnie po jednym wbić żółtka, miksując dokładnie po każdym dodaniu. Następnie na zmianę dodawać suche składniki i olej wymieszany z sokiem, miksując na najniższych obrotach miksera.

Ciasto przełożyć na pomarańcze, wyrównać wierzch.

Piec w 180 st. C. przez 50-60 minut, do suchego patyczka.

Ciasto wyjąć z piekarnika, przestudzić w formie 10 minut. Następnie wyłożyć na paterę lub talerz, odwracając je do góry spodem.
Zostawić do ostudzenia.

Smacznego!

Ciasto można przygotować ze zwykłymi, pomarańczowymi pomarańczami, jak również z ich czerwoną odmianą. Wszystko zależy od tego, jakie akurat uda Wam się znaleźć.

niedziela, 11 stycznia 2015

Pikantne ciasteczka serowe. I Egon

Sztormy szaleją na całego. Wczoraj Egon zrywał dachy z domów i przewracał drzewa, a ja, mimo powagi sytuacji, nie potrafiłam opanować uśmieszku, myśląc o słynnym Egonie Olsenie, założycielu niemniej słynnego gangu. Niemniej, wiatr targający korony drzew za oknem, chłoszczący deszczem i gradem okna, nie sprawia mi najmniejszej przyjemności. Ptysia stanowczo odmawia spacerów, i wcale jej się nie dziwię. Sama mocno odczuwam silne podmuchy, a Tina, choć ostatnio nieco przytyła, nadal kwalifikuje się do wagi piórkowej. Gdyby miała kieszenie, napakowałabym jej kamieni. A tak pozostaje nadzieja, że mimo wszystko nie zamieni się w latawiec...

Na przekór paskudnej pogodzie, mam dla Was dzisiaj słoneczne, serowe ciasteczka. Idealnie sprawdzą się jako karnawałowa przekąska. Są malutkie i bardzo poręczne, takie w sam raz na raz. Ja wycinałam je najmniejszą z foremek, ale można użyć większej - wtedy wałkowanie nie będzie trwało aż tyle... Moje zabrałam do Karoliny na babski wieczór, i sprawdziły się doskonale. Świetnie smakują i do wina, i do piwa, i do soczku dla małoletnich. Najlepsze, według mnie, są te z kminkiem, ale jak ktoś nie lubi, polecam ostrą lub wędzoną paprykę (wtedy wędzonej jeszcze nie miałam, dzisiaj używałbym jej z pewnością). Najmniej smakowały mi te z rozmarynem, były bowiem troszkę mdłe. Za to dzieciom właśnie te wchodziły najlepiej.

Ogólnie ciasteczka robi się prosto, ciasto ładnie się wałkuje, nie lepi. Im mniejsze ciasteczka, tym dłużej będzie trwało ich przygotowanie. A smakują rewelacyjnie w każdym rozmiarze.  Kruche, lekko się listkujące, intensywnie serowe. Bajka.

Przepis z gazetki Lubię gotować nr 6/2005.

Pikantne ciasteczka z żółtym serem

Składniki:
(na 195 malutkich ciasteczek)
  • 270 g mąki pszennej
  • 1 łyżeczka proszku do pieczenia
  • 100 g zimnego masła
  • 200 g żółtego sera
  • 2 żółtka
  • 2 łyżki mleka
  • 1/2 łyżeczki mielonego imbiru
  • 1/2 łyżeczki soli
dodatkowo:
  • kminek
  • ostra papryka w proszku
  • rozmaryn
  • 1 białko
Ser zetrzeć na tarce o dużych oczkach. 
Mąkę przesiać z proszkiem do pieczenia, wymieszać z solą i imbirem, a następnie posiekać z zimnym masłem. Dodać ser, wymieszać. Wbić żółtka, szybko zagnieść ciasto, w razie potrzeby dodając mleko.
Uformować kulę, zawinąć w folię spożywczą i włożyć do lodówki na co najmniej 1 godzinę.

Schłodzone ciasto cienko rozwałkować, wykrawać niewielkie koła, układać na blaszce wyłożonej papierem do pieczenia.
Smarować roztrzepanym białkiem, posypywać kminkiem, papryką lub rozmarynem.

Piec w 180 st. C. 10-15 minut.

Smacznego!

Nie zważając na pogodowe przeciwności, jadę kupić kłódkę. Bo jak tu bez kłódki nowy rok szkolny rozpocząć...?

piątek, 9 stycznia 2015

O gofrach, czyli najlepszy prezent świąteczny

Jak pamiętacie (albo i nie), na Święta dostałam w prezencie gofrownicę (dwie właściwie; dzisiaj jedziemy jedną wymienić na termos mam nadzieję. Albo cudowne szklanki z podwójnymi ściankami, o których marzę od dawna, bo desery będą w nich wyglądać fenomenalnie). W związku z tym ogarnęło mnie prawdziwe gofrowe szaleństwo - przez tydzień nic nie piekłam, bo codziennie zajadaliśmy się goframi (ci, którzy są na noworocznej diecie, lepiej niech tego nie czytają...). Jak ja je lubię! Kojarzą mi się z wakacjami nad morzem, gdy Rodzice kupowali nam po gofrze skąpanym w bitej śmietanie (w spreju oczywiście), z sosem lub owocami. Śmietana ściekała po rękach, Mama się denerwowała, a ja rozkoszowałam się tym boskim smakiem... Dla mnie gofry są synonimem słońca, wakacji, spacerów w popołudniowym upale. Chwil szczęścia.

Przejrzałam całe mnóstwo przepisów na gofry, część zapisałam do wypróbowania na później (na drożdżach, kakaowe, dyniowe, piernikowe), a swoje przygotowałam z przepisu z instrukcji obsługi. Wydawał się prosty - wszystko tylko wymieszać trzepaczką, odstawić na pół godziny i gotowe. Można piec. Okazało się, że gofry wychodzą idealne - chrupiące z zewnątrz, miękkie w środku, trochę słodkie, ale nie za bardzo - świetnie komponują się ze słodkimi dodatkami. Faworytem C. są takie z lodami, mi smakowały z bitą śmietaną i ciepłym sosem malinowym. Prawdziwą furorę jednak zrobiły te z karmelizowany figami - obłędnie pyszne i rozpustne. Figi w lepkim sosie karmelowym same w sobie smakują bajecznie, a ułożone na gofrach z bitą śmietaną (prawdziwą!) smakują wyśmienicie. Nie można się im oprzeć. I tak, wiem, to już dawno nie sezon na świeże figi, ale po prostu nie mogłam się oprzeć... Na samo wspomnienie ślinianki zaczynają pracować intensywniej, mmm...

Niemniej, gofry z tego przepisu polecam, bo z każdym innym dodatkiem też są pyszne. Skusicie się?

Gofry z bitą śmietaną i figami


Składniki:
(na 8-10 gofrów)
  • 200 g mąki pszennej
  • 65 g cukru
  • 3/4 łyżeczki proszku do pieczenia
  • 1 łyżeczka cukru waniliowego
  • 85 g masła
  • 300 ml mleka
  • 1 jajko
karmelizowane figi:
  • 8 fig
  • 50 g cukru
  • 50 ml wody
dodatkowo:
  • 250 ml śmietany kremówki
Mąkę przesiać, wymieszać z cukrem, proszkiem i cukrem waniliowym.
Masło rozpuścić, przestudzić. Wlać mleko, wbić jajko, dokładnie połączyć. Mokre składniki wlać do suchych, wymieszać na gładką masę bez grudek. Odstawić na 30 minut.

Po tym czasie ciasto jeszcze raz zamieszać. Wlewać odpowiednie porcje do rozgrzanej gofrownicy, piec 2-3 minuty.
Odkładać na kratkę do lekkiego przestudzenia.

Na patelni skarmelizować cukier. Dodać pokrojone na ćwiartki figi, lekko podsmażyć. Wlać wodę; podgrzewać, aż część wody odparuje i utworzy się sos.

Kremówkę ubić na sztywno.

Gofry podawać najlepiej jeszcze ciepłe, z bitą śmietaną i figami, polane sosem.

Smacznego!

Gofrownica to z pewnością najlepszy prezent, jaki dostałam w tym roku, a i jeden z lepszych, jakie dostałam w ogóle. Marzyłam o niej od dawna, i w końcu - jest. Patrzę na nią z zachwytem, i wymyślam kolejne gofrowe wariacje.
Macie ochotę na więcej przepisów na gofry?

czwartek, 8 stycznia 2015

Po co liczyć książki? I sorbet gruszkowy

W komentarzach do poprzedniego postu Sylwia napisała, że nie wpadłaby na to, żeby liczyć przeczytane książki. Zaczęło mnie to stwierdzenie nurtować, sama nie wiem, dlaczego. Sama przecież, jeszcze niedawno, też bym o tym nie pomyślała. A teraz nie wyobrażam sobie stycznia bez rozpoczęcia wyzwania na Good reads. Jak to się stało i o co właściwie z tym liczeniem chodzi...?

Pomysł podsunęła mi Maggie. Spodobał mi się od razu. Jestem bowiem typem, który potrzebuje motywacji do działania. Jeszcze kiedy pracowałam, czasem ciężko mi było znaleźć czas na czytanie, chociaż bardzo to lubię. Wracałam do domu zmęczona, a tu tyle rzeczy trzeba było zrobić - sprzątnąć, wyprać, ugotować... Efekt był taki, że wieczorem siadałam na kanapie, i nie chciało mi się już nic, nawet czytać. Skoro jednak podjęłam wyzwanie, i to publicznie, musiałam chociaż te kilkanaście stron przeczytać. Żeby się lepiej ze sobą czuć. A wiadomo, że najgorzej jest zacząć - jak już otwierałam książkę i czytałam, często nie mogłam się oderwać. Wystarczył więc ten mały impuls, który sprawiał, że po tę książkę sięgnęłam...
Jeszcze nie jest za późno - Wy też możecie podjąć wyzwanie. Nie muszą to być zaraz ilości zwalające z nóg; jeśli nie czytacie wcale, wystarczy pięć, trzy, albo chociaż dwie. Bo to zawsze więcej niż nic, prawda...?

Na osłodę odchodzącego już klimatu świątecznego (u mnie choinka nadal stoi!) mam dzisiaj dla Was lody. Bo co, jak nie lody właśnie, najlepiej poprawia humor i sprawia, że człowiek nie może się nie uśmiechnąć? W dodatku jest to sorbet, więc jest nieco lżejszy od tradycyjnych lodów na żółtkach i śmietanie. A pachnie piernikiem i gruszkami.

Zaczęło się od tego, że po cieście z całymi gruszkami zostało mi kilka owoców i pół garnka syropu. Poprzednim razem rzeczonym syropem słodziłam sobie herbatę (do kawy też pasuje świetnie), ale, o czym już pisałam, ostatnio herbatę pijam gorzką. Szkoda mi go było po prostu wylać, bo pachniał bajecznie. I wtedy mój wzrok padł na pozostałe gruszki... Szybko dokupiłam jeszcze kilka, ugotowałam w syropie, następnie go odparowałam, wszystko razem zmiksowałam blenderem na gładko i zamroziłam. Efekt - bajka! Sorbet jest gładki i dość kremowy (można dodać banana, żeby miał jeszcze lepszą konsystencję), pachnie piernikiem i smakuje gruszkami. Cudownie, słodko-orzeźwiający. Ja się w nim zakochałam.
Spróbujecie...?

Sorbet gruszkowo-korzenny

Składniki:
(na 1,5 l lodów)
  • 1,4 kg gruszek

syrop:
  • 200 g cukru
  • 750 ml wody
  • 1 cytryna
  • 6 ziaren kardamonu
  • 8 goździków
  • 2 gwiazdki anyżu
  • 1 laska cynamonu (o długości 6 cm)
  • 1 łyżeczka mielonego imbiru
  • 1/2 łyżeczki mielonej gałki muszkatołowej
  • 6 ziaren czarnego pieprzu

Cukier, wodę i przyprawy umieścić w garnuszku. Gotować, aż cukier się rozpuści. 
Gruszki obrać, pokroić w ćwiartki, wyciąć gniazda nasienne. Gotować w syropie 10-20 minut, aż będą miękkie. Wyjąć z garnka, przełożyć do miski, przestudzić.
Pozostał syrop gotować bez przykrycia, aż odparuje i zgęstnieje (powinno zostać około 200 ml syropu).
Gruszki zmiksować blenderem na gładką masę, wlać 200 ml ciepłego syropu, dokładnie wymieszać. Ostudzić, a następnie schłodzić w lodówce.

Schłodzoną masę przelać do maszyny do lodów, a gry skończy pracę, przełożyć do pojemniczka i zamrozić.

Smacznego!

A teraz chyba pójdę poczytać... 

wtorek, 6 stycznia 2015

Najlepsze tiramisu z pierniczkami

Bardzo dziękuję za wszystkie życzenia, jest mi ogromnie miło, że tyle osób dobrze mi życzy. Wam również życzę w tym nowym, 2015 roku wszystkiego, co najlepsze; żeby dni były długie i słoneczne, autobus nigdy się nie spóźniał, książki zawsze były ciekawe, a ciasta słodkie i pyszne. Żeby marzenia się spełniały, a plany ziściły. Żeby nigdy nie zabrakło prądu ani ciepłej wody, a naczynia zawsze zmywał ktoś inny. Żeby ten nowy rok był lepszy od starego, i żebyście pod jego koniec patrzyli wstecz z uśmiechem i nostalgią.

A teraz już przechodzimy do sedna, czyli najlepszego deseru, jaki ostatnio jadłam. Przysięgam - to tiramisu powaliło nas na kolana. Krem jest delikatny i gładki, rozpływający się na języku. Pierniczki, nasączone kawą i likierem, idealnie się z nim komponują. Smak korzennych przypraw dominuje nad kawą, ale nawet ja, największa kawomaniaczka, nie miałam nic przeciwko temu. Deser wyszedł po prostu bajeczny, i gwarantuję, że nikt mu się nie oprze.
Jeśli nie używacie w kuchni surowych jajek, można je zastąpić pasteryzowanymi. Można też przygotować krem z mascarpone i bitej śmietany - też będzie pyszny, ale to już jednak nie to samo...

To tiramisu zrobiło u nas furorę, i choć sycące, zniknęło błyskawicznie. Jeśli macie w domu jeszcze trochę pierniczków - zróbcie je koniecznie! Jeśli pierniczków brak, można je zastąpić tradycyjnymi biszkoptami do tiramisu - będzie bardziej klasycznie i równie pysznie.

Tiramisu z pierniczkami

Składniki:
(na 4 porcje)
  • 500 g serka mascarpone
  • 2 jajka
  • 40 g cukru pudru
  • 1/2 łyżeczki przyprawy do piernika
  • ziarenka z 1/2 laski wanilii

nasączenie:
  • 75 ml mocnej, ostudzonej kawy
  • 25 ml likieru kawowego

dodatkowo:

Żółtka ubić z cukrem na puszystą, jasną masę. Dodać mascarpone, zmiksować. Dodać przyprawę do piernika i wanilię, połączyć. 
Białka ubić na sztywną pianę, partiami dodawać do kremu, delikatnie mieszając łyżką.

Kawę wymieszać z likierem. Zanurzać w niej pierniczki - powinny lekko nasiąknąć kawą, ale nie mogą się rozpadać.

Do szklanek nałożyć po łyżce kremu, na to warstwę pierniczków. Układać warstwy na zmianę do wyczerpania składników, na wierzchu powinien znaleźć się krem.
Deser schłodzić, przed podaniem oprószyć kakao.

Smacznego!

Wczoraj wieczorem zamówiłam książki. Powinny dojść do Rodziców jeszcze w tym tygodniu. I ja wiem, że teoretycznie nie powinnam, ale skoro podjęłam wyzwanie na Good reads, to przecież muszę mieć co czytać, prawda...? W zeszłym roku niestety nie zdążyłam - przeczytałam tylko dwadzieścia sześć z założonych trzydziestu pozycji... Nie zrażam się jednak, w tym roku znów planuję okrągłą trzydziestkę - oby poszło lepiej!
Może i Wy przyłączycie się do wyzwania...?

poniedziałek, 5 stycznia 2015

Pierniczki z czekoladą

No i skończyło się rumakowanie...
Poniedziałek spadł na nas znienacka, choć teoretycznie powinniśmy się byli go spodziewać już niedzielnym popołudniem. Jednak rozleniwieni sylwestrowymi feriami nie potrafiliśmy się ogarnąć. Choinka nadal dumnie pręży się w rogu pokoju, choć C. odgrażał się, że w weekend zrobi z nią porządek. Cóż, ja mu nawet o tym nie przypominałam - im dłużej mogę się cieszyć moim migoczącym kolorowymi lampkami drzewkiem, tym lepiej. 

Dzisiaj mam dla Was pierwsze w tym roku pierniczki, a co! Jak szaleć, to szaleć. Kto powiedział, że pierniczkami rok można tylko kończyć...?
A tak na poważnie - te małe cudeńka przygotowałam już z półtora miesiąca temu, ale jakoś nie było okazji, żeby się z Wami podzielić przepisem. Upiekłam je z myślą o wspólnym dekorowaniu - te pierniczki nadają się do tego idealnie, bo wychodzą gładkie i równe. Świetnie rozprowadza się po nich lukier. Z tych, które zostały, przygotowałam dwa poświąteczne desery. Obłędne! Jeśli macie gdzieś zachomikowane jakiekolwiek pierniczki, koniecznie przetrzymajcie je w ukryciu jeszcze kilka dni. W następnym poście bowiem podam przepis na deser, który na kolana powali nawet największego miłośnika schabowych...

Ale do pierniczków teraz wróćmy. Te są troszkę inne, specjalne - bo z czekoladą. I lekką nutą pomarańczy; a jak wszyscy wiemy, te dwa smaki komponują się ze sobą doskonale. Pierniczki po upieczeniu są twarde, trzeba je zamknąć w puszcze, najlepiej na kilka tygodni. Choć bratankowi C. ich chrupkość zupełnie nie przeszkadzała, i wcinał je z apetytem. Według mnie najlepsze gdy nieco skruszeją - wtedy niemal rozpływają się na języku... Pycha!
Przepis od niezawodnej Doroty.

Czekoladowe pierniczki

Składniki:
(na 110-120 sztuk)
  • 570 g mąki orkiszowej
  • 65 g kakao
  • 75 g cukru pudru
  • 3/4 łyżeczki sody oczyszczonej
  • 2,5 łyżki przyprawy do piernika
  • 180 g masła
  • 280 g melasy
  • 55 g ciemnej czekolady (70%)
  • skórka otarta z 1 pomarańczy
  • 1 jajko

Mąkę, kakao i cukier puder przesiać do dużej miski. Dodać sodę i przyprawę do piernika, wymieszać.
Masło i melasę umieścić w garnuszku, podgrzewać aż do połączenia składników. Zdjąć z palnika, dodać posiekaną czekoladę, wymieszać aż do jej rozpuszczenia. Przestudzić.
Do przestudzonej mieszanki dodać skórkę z pomarańczy i jajko, dokładnie wymieszać.

Wlać płynne składniki do suchych, wymieszać łyżką, a następnie wyrobić ręką na gładkie ciasto. Uformować z niego kulę, owinąć folią spożywczą i schłodzić w lodówce przez minimum 2 godziny (można przez całą noc).

Schłodzone ciasto rozwałkować na grubość 3 mm, ewetualnie lekko podsypując mąką. Wykrawać z ciasta foremkami pierniczki o dowolnych kształtach, układać je na blasze wyłożonej papierem do pieczenia w niewielkich odstępach.

Piec w 180 st. C. przez 10-12 minut.
Wystudzić na kratce.

Przechowywać w szczelnie zamkniętej puszce, ewentualnie polukrować.

Smacznego!

Ja zaczynam powoli wariować - nienawidzę czekania. A teraz już zupełnie nie mam czym głowy zająć, ciągle więc przeglądam strony w internecie, sprawdzam po kilka razy, czy mam wszystko, co potrzebne (muszę jeszcze kupić kłódkę i zamówić bluzę), i chyba jeszcze dzisiaj spakuję plecak... Czuję się jak pierwszoklasista! A ze względu na wiek, chyba nie powinnam...