niedziela, 26 czerwca 2016

O kobiecej próżności słów kilka. I ciasto truskawkowe nie tylko dla kobiet

Jestem kobietą (tak, wiem; po długości większości postów można się tego domyślić bez większego trudu), i lubię być adorowana. Oczywiście, w granicach rozsądku i przyzwoitości, a najlepiej to przez mojego C. Czasem jednak ciężko jest mi uwierzyć w jego obiektywizm (powiedzenie, że miłość jest ślepa, ma w sobie sporo prawdy); gdy więc ktoś zupełnie obcy i niezobligowany wykazuje uznanie, robi mi się niezwykle miło. 
Co prawda tym razem sprawy przybrały nieco uciążliwy obrót, gdyż nowy kolega w pracy nieopatrznie spytał o mój status szefa. I choć zapał kolegi zdecydowane ostygł na wieść, że w przyszłym roku mam zamiar wyjść za mąż, szef nadal ma używanie z jego tęsknych spojrzeń. Trochę mi nawet żal biedaka... Niemniej, moje kobiece ego umościło się na miejscu z nieskrywanym ukontentowaniem. 

Choć prawdę powiedziawszy, i tak wolę, kiedy chwalone są moje wypieki.

Pozostając w temacie kobiecości, mam dzisiaj dla Was ciasto na cześć kobiety nazwane. Kobiety nie byle jakiej, bo brytyjskiej królowej Wiktorii. Słyszał o nim chyba każdy; ja dopiero niedawno spróbowałam go po raz pierwszy. Sięgnęłam po przepis Marian Keyes z jej Saved by cake; oczywiście, z lekkim twistem. Do pysznej samej w sobie frużeliny truskawkowej dodajemy odrobinę czarnego pieprzu; dzięki temu każdy kęs pozostawia po sobie delikatną ostrość na języku. Ciasto, ze zwykłego biszkoptu z truskawkami, zmienia się w wyjątkową ucztę, zdecydowanie godną królewskiego podniebienia. Jestem pewna, że nawet wybredna królowa Wiktoria nie zdołałaby się oprzeć dokładce.

Truskawkowe pyszności znajdziecie dzisiaj również u Chantel.

Kanapka Wiktorii


Składniki:
(na tortownicę o średnicy 20 cm)

ciasto:
  • 200 g miękkiego masła
  • 150 g cukru
  • 4 jajka
  • 1 łyżeczka ekstraktu z wanilii
  • 200 g mąki pszennej
  • 1,5 łyżeczki proszku do pieczenia
nadzienie:
  • 350 g truskawek
  • 6 łyżek wody
  • 1 listek żelatyny
  • 1 łyżka mąki ziemniaczanej
  • 40 g cukru
  • 1/2 łyżeczki świeżo zmielonego czarnego pieprzu
  • 150 ml śmietany kremówki
  • 50 g serka mascarpone
dodatkowo:
  • 2 łyżki cukru pudru
  • 3 truskawki
Dna dwóch tortownic o średnicy 20 cm wyłożyć papierem do pieczenia, boki posmarować masłem.
Masło utrzeć z cukrem na puszystą, jasną masę. Po jednym wbijać jajka, dokładnie miksując po każdym dodaniu. Mąkę przesiać, wymieszać z proszkiem. Partiami dodawać do ciasta, miksując na najniższych obrotach miksera.
Ciasto przełożyć do form, wyrównać wierzch.

Piec w 180 st. C. przez 20 minut, do suchego patyczka.
Przestudzić w formie, następnie wyjąć na kratkę i ostudzić całkowicie.

Truskawki umyć, odszypułkować. Włożyć do garnuszka z 3 łyżkami wody, cukrem i pieprzem, zagotować. 
Żelatynę namoczyć w zimnej wodzie.
Mąkę rozmieszać z pozostała wodą. Wlać do truskawek, dobrze wymieszać, chwilę gotować(tylko żeby mąka straciła smak surowości, owoce nie powinny się rozpadać). Zdjąć z palnika, dodać odciśniętą żelatynę, dobrze wymieszać. Odstawić do całkowitego ostudzenia, a następnie schłodzić w lodówce, aż masa zacznie gęstnieć.

Kremówkę ubić na sztywno z mascarpone.

Ułożyć blat ciasta na paterze lub talerzu, wyłożyć śmietanę. Na wierzchu ułożyć truskawki, przykryć drugim blatem. Wierzch oprószyć cukrem pudrem, udekorować truskawkami.
Przechowywać w lodówce.

Smacznego!

Mój krótki prawie urlop już się kończy; jutro z powrotem do pracy. I choć samo przebywanie w nowym domu sprawia mi mnóstwo frajdy, nie mówiąc już o tych wszystkich przyjemnościach, które tylko na mnie czekają (kąpiel w wannie, przesiadywanie w ogródku, jedzenie z grilla), to miło będzie znów pomalować czekoladą...

czwartek, 23 czerwca 2016

Na Dzień Taty: drożdżówka z rabarbarem. I melasą

Zapach ciasta drożdżowego przenosi mnie w słodkie dni dzieciństwa, gdy babcina kuchnia wypełniała się tym aromatem niemal w każdy weekend. Oczywiście, tamta drożdżówka jest najlepsza na świecie: z dużą ilością kruszonki, czasami z rabarbarem. Miękka, puszysta i delikatna. I choć wszyscy doskonale znali zdanie Babci na temat jedzenia ciepłego ciasta drożdżowego (ani mi się waż! Brzuch Cię będzie bolał), to i tak naszym ulubionym zajęciem było podkradanie cieplutkich kawałków, lub choćby uszczknięcie odrobiny kruszonki. Mmm, pycha!

Mój Tato jest wielkim fanem drożdżówki z rabarbarem, pomyślałam więc, że to idealny deser na dzisiejszy dzień. Co prawda, nie mogę go poczęstować (ciągle czekamy, aż będzie można wysyłać jedzenie przez USB), jednak mam nadzieję, że ucieszy go sama idea takiego deseru specjalnie dla niego.

Wszystkiego najlepszego z okazji Twojego dnia, Tato!

Ten przepis znalazłam u Madame Edith. Zaciekawił mnie dodatek melasy do ciasta; zastanawiałam się, jak wpłynie on na smak i konsystencję gotowego wypieku. Różnica, moim zdaniem, nie jest mocno wyczuwalna; ciasto jednak nabiera delikatnie karmelowego koloru i lekko dymnego posmaku melasy. Zdecydowanie jest to ciekawa opcja dla tych, którym znudziły się już klasyczne ciasta drożdżowe. Ja dodałam rabarbar i truskawki - wpasowały się tu idealnie. Soczyste owoce na nieco konkretniejszym cieście drożdżowym świetnie sprawdzą się jako podwieczorek, a nawet późne, weekendowe śniadanie. 

Cóż, do pełni szczęścia brakuje tylko kruszonki...

Waniliowa drożdżówka z rabarbarem i truskawkami


Składniki:
(na tortownicę o średnicy 26 cm)
  • 300 g mąki pszennej
  • 15 g świeżych drożdży
  • 1/4 łyżeczki soli
  • 100 g cukru
  • 60 g masła
  • 2 jajka
  • ziarenka z 1 laski wanilii
  • 1 łyżka melasy
  • 150 ml letniego mleka

dodatkowo:
  • 600 g rabarbaru
  • 2 łyżki cukru
  • 200 g truskawek

Drożdże rozetrzeć z 1 łyżeczką cukru. Dodać 2 łyżki mleka i 2 łyżki mąki, dokładnie wymieszać. Przykryć ściereczką, odstawić na 15 minut.

Mąkę przesiać do dużej miski, wymieszać z solą, pozostałym cukrem i wanilią.
Masło rozpuścić i przestudzić.

Wyrośnięty zaczyn dodać do mąki razem z jajkami, melasą i pozostałym mlekiem. Zagnieść. Wlać masło, wyrobić gładkie, dość luźne ciasto.

Tortownicę wysmarować masłem. Wyłożyć do niej ciasto, przykryć ściereczką i odstawić na 1,5-2 godziny.

W tym czasie pokroić rabarbar na kawałki długości 1 cm, zasypać cukrem.
Truskawki pozbawić szypułek, pokroić na ćwiartki.

Na wyrośniętym cieście ułożyć rabarbar i truskawki.

Piec w 180 st. C. przez około 40 minut.
Ostudzić.

Smacznego!


Ciągle jeszcze dochodzimy do siebie po przeprowadzce; wiele rzeczy ciągle leży nierozpakowana w kartonach i workach, nadal czekamy na większość mebli. Na tarasie jednak zamieszkał nowy grill i C. nie zawahał się go użyć. W efekcie zajadamy się znakomitymi posiłkami przygotowanymi pod gołym niebem - czuję się niemal jak na wakacjach! 
Przynajmniej w porze obiadu...

poniedziałek, 20 czerwca 2016

Pijany dżem truskawkowo-ananasowy

Uff... Muszę przyznać, że ostatnie kilka dni dało mi się we znaki. Pakowanie, przekładanie, przenoszenie, przewożenie, układanie, malowanie, sprzątanie, rozpakowywanie, szukanie, szorowanie; i pewnie jeszcze parę innych rzeczy, tylko ze zmęczenia już mi słów brakuje. Odpoczywanie bowiem zdecydowanie nie wchodziło w grę.
Na szczęście już jesteśmy na miejscu, z nami cały nasz dobytek (mam nadzieję), i możemy troszkę wrzucić na luz. Masa pracy ciągle przed nami, ale nie ma już tej presji, że wszystko musi być gotowe na już. Zamiast tego powoli rozpakowujemy te wszystkie kartony i worki, z pietyzmem rozstawiamy sprzęty, przestawiając je po kilkanaście razy, żeby znaleźć miejsce idealne. Kuchnia ciągle w rozgardiaszu, sypialnia sypialni nie przypominałaby zupełnie, gdyby nie stojące po środku pokoju łóżko; nowe meble przyjadą dopiero w piątek, więc w jadalni i salonie póki co tylko echo. Niemniej, napięte jak postronek nerwy powoli mi puszczają i zaczynam się cieszyć nową sytuacją. Spisuję na kartach to, czego mi brakuje; chodzę po pokojach mając wrażenie, że to tylko sen. Tyle czasu czekaliśmy, i proszę - nareszcie mieszkamy w naszym domu! Niesamowite uczucie.

Czerwiec to miesiąc, w którym powoli wpadamy w przetworowy szał. Najpierw rabarbar i truskawki, czarny bez, a potem już lawinowo wszystkie inne owoce i warzywa. Jest w czym wybierać.
U mnie z czasem krucho, jednak chociaż kilka nowych słoiczków musiałam przygotować. Są więc przetwory z bzem, za którym szaleję, ale póki co intrygujący dżem truskawkowo-ananasowy z rumem.
Już samo połączenie truskawek z ananasem jest dość niecodzienne; przynajmniej dla mnie. Nie zwykłam sięgać po egzotyczne owoce w czasie, gdy naszych rodzimych jest pod dostatkiem. Bea jednak mnie skusiła, i postanowiłam spróbować. No i dodatek rumu nie pozostał bez znaczenia...

Okazuje się, że truskawki i ananas komponują się ze sobą znakomicie. Rumowa nuta nadaje dżemowi jeszcze bardziej egzotycznego charakteru; całość smakuje wyśmienicie. C. się w tym dżemie zakochał i będę musiała zrobić powtórkę, jeśli chcę się cieszyć tym smakiem również zimą...

Dżem truskawkowo-ananasowy z rumem


Składniki:
(na 5 słoiczków)
  • 2 kg truskawek
  • 1 ananas
  • sok z 1 cytryny
  • 500 g cukru
  • 50 ml rumu

Truskawki odszypułkować. Ananasa obrać, pokroić w niedużą kostkę. Włożyć owoce do garnka, dodać cukier i sok z cytryny. Gotować na małym ogniu kilka godzin, aż do uzyskania odpowiedniej konsystencji. Pod koniec dodać rum, gotować jeszcze kilka minut.
Gorący dżem przełożyć do słoiczków, zamknąć, ustawić do góry dnem aż ostygnie.
Ewentualnie zapasteryzować.

Smacznego!

Wy biegnijcie po truskawki, ja idę dalej buszować wśród kartonów (w których, o dziwo, pełno jest niespodzianek). 
W końcu mamy poniedziałek - nie wolno leniuchować!

piątek, 17 czerwca 2016

Chrupiąca granola na pożegnanie

Dzieje się, oj dzieje... 
Dzisiaj ostatnia noc w starym mieszkaniu; już jutro ostateczna przeprowadzka. Niemal puste pokoje; kilka kartonów, kanapa, blat stołu i pralka wyczekują naszych pomocników. Reszta dobytku, złożona w równe stosy, czeka na nas na miejscu. 
Jestem niesamowicie podekscytowana, a jednak przebija się przez te wszystkie radosne uczucia delikatna nuta nostalgii. Mieszkaliśmy tutaj ponad cztery lata, spędziliśmy mnóstwo szczęśliwych chwil, znamy chyba wszystkie zakamarki naszego miasteczka. I choć nowe i nieznane jest niesamowicie podniecające, to mam wrażenie, że czasem jednak będę tęsknić za starym...

Też tak macie? Nawet, jeśli dobrze wiecie, że zmiany są na lepsze i cieszycie się nimi, to jednak to, co zostaje za Wami, wydaje się być nieco lepsze niż naprawdę było? Chyba tak właśnie działa ludzka pamięć - wyolbrzymia to, co chcemy, a zaciera drobiazgi, na które nie ma miejsca w naszych wspomnieniach. 

Dzisiaj mam dla Was granolę, którą znalazłam w najnowszej książce Nigelli Lawson, Simply Nigella. Prosta, bezproblemowa w przygotowaniu, a jednak zupełnie wyjątkowa za sprawą oliwy. Jej smak jest lekko wyczuwalny w tle, jednak największą zaletą jej dodatku jest niesamowita chrupkość gotowej granoli. Coś niesamowitego! Szybkie śniadanie staje się prawdziwą ucztą.
C. stwierdził bez zająknięcia, że od teraz to jego ulubiona granola. Ja też zajadam się nią z niekłamaną przyjemnością.

To zdecydowanie coś, czego musicie spróbować.

Migdałowa granola z oliwą Nigelli


Składniki:
(na 1,5 l słoik)
  • 300 g grubych płatków owsianych
  • 2 łyżeczki mielonego imbiru
  • 2 łyżeczki mielonego cynamonu
  • 1 łyżeczka soli morskiej
  • 100 g migdałów w skórkach
  • 125 g ziaren słonecznika
  • 50 g siemienia lnianego
  • 25 g ziaren sezamu
  • 125 ml oliwy
  • 125 ml syropu klonowego

Płatki, imbir, cynamon i sól dokładnie wymieszać. Dodać grubo posiekane migdały, słonecznik, siemię i sezam, ponownie wymieszać.
Oliwę połączyć z syropem klonowym. Wlać do płatków, dokłądnie wymieszać, aby płyn pokrył płatki.

Równomiernie rozłożyć na blasze wyłożonej papierem do pieczenia.

Piec w 150 st. C. przez 1 godzinę.
W połowie pieczenia przemieszać.
Ostudzić.

Przechowywać w szczelnym pojemniku.

Smacznego!


Jestem ostatnimi czasy naprawdę zajęta; dodatkowo nasz internet okazał się nieprzeprowadzalny. Nie wiem więc kiedy pojawią się na Pożeraczce kolejne posty; może za tydzień, może za dwa, a może dopiero za miesiąc...
Poczekacie...?

poniedziałek, 13 czerwca 2016

Bez twarzy. I chrupiące semifreddo z matcha

Jeszcze nie tak dawno temu - w końcu doskonale pamiętam te czasy - nie było internetu. Hmm... Młodsi Czytelnicy z przerażeniem złapią się za głowy - jak to w ogóle możliwe? A gdy dodam, że lat mam ciągle mniej niż trzydzieści, z pewnością pomyślą, że zmyślam niczym najlepszy bajkopisarz.
Niemniej, wydaje mi się, życie było wtedy nieco prostsze. A może po prostu bardziej bezpośrednie? Nie można się było ukryć za kilometrami kabli i anonimowo deptać ludzi. Potrzeba było na to wystarczającej ilości odwagi cywilnej (lub głupoty); nie obyło się bez stanięcia twarzą w twarz. Owszem, można było wysłać list, ale przecież wtedy nikt by się, poza adresatem, o tym nie dowiedział. A co to za frajda zmieszać kogoś z błotem, gdy nikt nie widzi...?

Ktoś - anonim - zostawił nieprzyjemny komentarz na blogu. Jego treść pominę dla dobra ludzkości i czystości języka; sam w sobie mimo wszystko mną nie wstrząsnął. Przecież takie rzeczy zdarzają się ciągle! Spędziłam jednak trochę czasu przed snem, rozmyślając nad tym, jak bardzo ludzie czują się bezkarni w wirtualnym świecie, w którym spędzamy przecież mnóstwo czasu. Wystarczy usunąć podpis i można pisać, co się tylko chce. Bez konsekwencji. 
Ale czy na pewno...?

Mam wrażenie, że każdy powinien sobie zdawać sprawę z faktu, że anonimowość, nawet w sieci, nie istnieje. Są ścieżki, po których można wytropić każdego. Szczególnie zadufanego w sobie osobnika, który czuje się bezkarnie, siedząc przed komputerem w ciemnym pokoju, i który zdaje się nie pamiętać, że nie jest jedynym, który potrafi ten komputer obsługiwać.
Drogi Anonimie - co byś zrobił, gdybym zapukała do Twoich drzwi...? Tych zupełnie rzeczywistych, które zamykasz na klucz, aby odgrodzić się od świata...? Nadal byłbyś taki odważny i powiedział mi to samo prosto w twarz?

Zastanów się nad tym dobrze, zanim wypiszesz kolejne bzdury. Nikt nie jest bezkarny, nawet w internecie.

A teraz, na osłodę, lody. Czy może być coś lepszego w ciepły, czerwcowy dzień...?
U mnie co prawda od dzisiaj znów deszczowo, ale jeszcze niedawno słońce wyciskało ze mnie w pracy siódme poty. Na szczęście, w zamrażarce czekało na mnie bajeczne, zielone semifreddo.
Z racji przeprowadzki sorbetiera już dawno zmieniła adres; ja jednak się nie poddałam, i sięgnęłam po sprawdzony sposób. Ubite żółtka, białka i kremówka sprawiają, że semifreddo jest lekkie, puszyste i delikatne. To dodatkowo jest chrupiące za sprawą kruszonki z czarnego sezamu i orzeźwiające poprzez smak i aromat zielonej herbaty. Oryginalne i nietuzinkowe, z pewnością Was zaskoczy.

Przepis z bloga Spoontang kitchen.

Semifreddo z matcha i czarnym sezamem


Składniki:
(na keksówkę 28x11 cm)
  • 200 ml śmietany kremówki (38%)
  • 3 jajka
  • 150 g cukru
  • 200 ml wody
  • 1 łyżka herbaty matcha

dodatkowo:
  • 60 g czarnego sezamu w całości
  • 60 g zmielonego czarnego sezamu
  • 1,5 łyżki ciemnego cukru muscovado
  • 25 g masła

Oba rodzaje sezamu wymieszać z cukrem. Masło rozpuścić, dodać do sezamu, wymieszać.
Odstawić.

Formę wyłożyć folią spożywczą tak, aby wystawała ponad brzegi.

Matchę rozpuścić w 1,5 łyżce wody.
Pozostałą wodę zagotować z cukrem. W tym czasie zacząć ubijać białka. Gdy syrop osiągnie temperaturę 117 st. C.. powoli wlać go do biiałek, ubijając na najniższych obrotach miksera. Zwiększyć obroty i ubijać jeszcze 5 minut, aż beza ostygnie.
Żółtka ubić na puszystą, jasną masę. Dodać matchę, połączyć. Dodać do bezy, wymieszać.
Kremówkę ubić na pół sztywno. dodać do masy jajecznej, delikatnie wymieszać łyżką.

Na dno formy wysypać 1/3 sezamu, wyłożyć połowę lodów. Posypać połową pozostałego sezamu, wyłożyć resztę lodów i resztę sezamu. 
Wystającą folią przykryć spód. 
Wstawić do zamrażalnika na minimum 4-5 godzin.

Podawać pokrojone w plastry.

Smacznego!

C. nie do końca był do smaku tych lodów przekonany; za masło letni - stwierdził.
Ostateczną ocenę jednak pozostawiam Wam.

piątek, 10 czerwca 2016

Zielono mi: pesto z natką pietruszki

Prawda jest taka, że nie wiem, w co ręce wkładać. Do przeprowadzki został tydzień. Tydzień! Nie mogę w to uwierzyć!
Oczywiście, nie mogę się doczekać, ale chciałabym, żeby było już tak tydzień po... Takie życie na wariackich papierach wytrąca mnie nieco z równowagi i rytmu; chodzę niedospana i lekko rozdrażniona, momentami ciężko mi się skupić, bo myśli błądzą mi gdzieś między starą a nową kuchnią. Ale, jeśli wszystko (a mam tutaj na myśli dosłownie wszystko, czyli całe moje życie) pójdzie zgodnie z planem, to ostatni raz, gdy będę się przeprowadzać.
Chyba jakoś przetrwam...
Tym bardziej, że dla nowej, kilka razy większej kuchni, naprawdę warto. (Nie znaczy to, że będę miała jakąś niesamowicie wielką kuchnię; po prostu obecna jest wręcz mikroskopijna.)

Dzisiaj mam dla Was soczyście zielone pesto. Przepis znalazłam w duńskiej gazecie Spis bedre, nr 6/2016, ale wszyscy wiemy, że idea pesto pochodzi z Włoch. Tym razem tradycyjny, bazyliowy wariant został wzbogacony wyraźną nutą natki pietruszki, która świetnie tutaj pasuje i nadaje całości interesującego posmaku. Mi zabrakło tutaj czosnku, który świetnie wyostrza smak pesto; jeśli więc tak jak ja czosnek lubicie, polecam dodać ząbek. Nie zaszkodzi z pewnością.

Pesto bazyliowo-pietruszkowe


Składniki:
(na 1 mały słoiczek)
  • 1 pęczek bazylii
  • 1 pęczek natki pietruszki
  • 40 g orzeszków piniowych
  • 25 g parmezanu
  • 100 ml oliwy
  • sok z 1/2 cytryny
  • sól
  • pieprz

dodatkowo:
  • oliwa

Orzeszki podprażyć na suchej patelni, ostudzić.
Parmezan zetrzeć.
Z bazylii i pietruszki oberwać listki, umieścić w malakserze z orzeszkami i parmezanem. Dolać połowę oliwy, zmiksować. Powoli wlewać pozostałą oliwę, regulując gęstość pesto.
Doprawić do smaku solą, pieprzem i sokiem z cytryny.

Przełożyć do słoiczka, wierzch zalać oliwą.
Przechowywać w lodówce.

Smacznego!

C. w czarnej rozpaczy. Okazało się, że nasz nowy dom, choć znajduje się niemal w samym środku Jutlandii, omijają zasięgi wszelkich sieci i znalezienie internetu, który pozwoli na coś więcej, niż tylko przeglądanie stron bez obrazków, będzie prawdziwym wzywaniem.
Jutro chłopak rusza do boju - trzymajcie kciuki, bo inaczej Pożeraczka może zamilknąć na czas nieokreślony...

środa, 8 czerwca 2016

Etat w trzecim kręgu piekła i tarta z młodą marchewką

Latem cukiernie kuszą klientów lekkimi ciastami z owocami, domowymi lodami i mrożoną kawą. Wielu z Was - jestem pewna! - dało się skusić więcej niż raz. Wchodzicie do środka zwabieni słodką wystawą, i już od progu otula was delikatny powiew klimatyzacji. Stoicie więc przed ladą podziwiając cukiernicze dzieła i zastanawiacie się długo, które wybrać. W końcu decyzja zapada i wychodzicie ze zgrabnie zapakowanym deserem. 
W międzyczasie przewijają się Wam przez głowy myśli o tym, jak to cudownie pracować w cukierni i przebywać na co dzień wśród tych wszystkich słodkich pyszności.

Owszem, macie rację. To cudowna praca i świetna zabawa (przynajmniej od czasu do czasu). Kiedy jednak przychodzą iście afrykańskie temperatury, każdy cukiernik przeklina swoją młodzieńczą głupotę, kiedy to zdecydował się na taki zawód. Na zapleczu bowiem nie ma klimatyzacji; są za to wielkie piece, które wydzielają niewyobrażalne wręcz ilości ciepła. Nie ma szans na najlżejszy choćby powiew wiatru, a lodówka to najprzyjemniejsze miejsce, do którego można się udać. 
Śmietana topi się jak szalona, miękka czekolada rozpływa się pod najdelikatniejszym dotykiem, ozdabianie ciast marcepanem to istna droga przez mękę. A w momencie, w którym okazuje się, że na jutro trzeba przygotować kilkaset tuzinów waniliowych ciasteczek, i tak już spoceni i rozdrażnieni współpracownicy, zaczynają zgrzytać zębami...

A potem nagle ktoś zrobi coś zabawnego, ktoś inny wybuchnie głośnym śmiechem powodując, że nawet największy złośnik nie może się powstrzymać - i okazuje się, że nawet trzeci krąg piekła nie taki straszny, jak go Dante odmalował.

Tymczasem mam dla Was propozycję tarty, której przygotowanie wymaga włączenia piekarnika. Nie marudźcie jednak - ten smak jest wart chwili poświęcenia! Poza tym - zawsze możecie wyjść z kuchni na czas pieczenia. Pomyślcie sobie wtedy o tych wszystkich piekarzach i cukiernikach, którzy takiego luksusu nie mają. Od razu zrobi Wam się chłodniej.

Przepis znalazłam u Lo, i zakochałam się od razu. Te chrupiące, młode marchewki skarmelizowane w soku pomarańczowym, zdecydowanie podziałały na moją wyobraźnię. Gdy więc tylko nadarzyła się okazja, zabrałam się do działania.
Spód nie jest tak kruchy, jak tego oczekiwałam, za to pełen smaku. Ciągle zachowujące swoją chrupkość marchewki w połączeniu z tymiankiem, słonym serkiem i słodkim miodem, dają niesamowity efekt. Ta tarta to kwintesencja idealnego, wiosennego posiłku - lekka, delikatna, pełna smaku.
Musicie ją mieć!

Na danie z młodą marchewką zaprasza dzisiaj również Ania.

Tarta z młodą marchewką, kozim serkiem i miodem


Składniki:
(na formę do tarty o średnicy 24 cm)

spód:
  • 180 g mąki pszennej
  • 150 g serka kremowego
  • 100 g miękkiego masła
  • 1 łyżka listków tymianku

nadzienie:
  • 300 g młodej marchewki
  • 200 g koziego serka
  • 250 g sera ricotta
  • 2 łyżki miodu
  • skórka otarta z 1 pomarańczy
  • sok z 1 pomarańczy
  • 15 czarnych oliwek
  • 2 ząbki czosnku
  • 2 łyżki listków tymianku
  • oliwa
  • sól
  • pieprz

Serek zmiksować z masłem, dodać mąkę i tymianek, połaczyć.
Z ciasta uformować kulę, zawinąć w folię spożywczą i schłodzić w lodówce przez 30-60 minut.

Marchewki obrać, przekroić wzdłuż na pół. Podsmażyć na oliwie przez kilka minut, powinny nadal być chrupkie. Dodać miód i sok z pomarańczy; podgrzewać, aż 2/3 płynu odparuje.
Odstawić.

Ricottę wymieszać ze skórką pomarańczową, połową tymianku, przeciśniętym przez praskę czosnkiem oraz solą i pieprzem..

Schłodzone ciasto rozwałkować na okrąg nieco większy niż średnica formy. Wyłożyć ciastem formę, formując kant. Przykryć papierem do pieczenia, wysypać kuleczkami do pieczenia.

Piec w 180 st. C. przez 10 minut.

Następnie zdjąć obciążenie i papier.

Piec kolejne 10 minut w 180 st. C. 

Lekko przestudzony spód posmarować kremem z ricotty. Na wierzch wyłożyć marchewki, oliwki i kozi twarożek. Polać sokiem ze smażenia marchewek, posypać resztą tymianku.

Piec w 180 st. C. przez 20-30 minut.
Podawać na ciepło lub zimno.

Smacznego!


Mimo prawdziwie dekadenckich upałów, nadal wypijam dwa dzbanki gorącej herbaty dziennie.
Myślicie, że to normalne...?

wtorek, 7 czerwca 2016

Flan z kaszy jaglanej, czyli co na podwieczorek?

O czasie, który pędzi nieubłaganie w jednym tylko kierunku, nie oglądając się za siebie, pisałam niedawno. Nadal mam z tym problem. Chciałabym robić tyle rzeczy: chodzić na długie spacery z Ptysią, pojechać na plażę, czytać, oglądać ulubione seriale i nowe filmy, zajmować się blogiem, przeglądać blogi i książki kucharskie, gotować i piec; a przy tym wszystkim jeszcze się wysypiać. Z uwagi na skandaliczne godziny pracy ciężko jednak to wszystko pogodzić. 
Chciała, to ma - powiedzą niektórzy. 
I będą mieli rację.

Mimo ciągłego braku czasu i mnóstwa stresu związanego z przeprowadzką, i tak mam motyle w brzuchu. Jestem niesamowicie podekscytowana zmianą miejsca zamieszkania i możliwościami, które się przed nami otworzą już za kilkanaście dni. Mam mnóstwo planów, ale wiem, że rzeczywistość lubi zaskakiwać; czekam więc z zapartym tchem na to, co przyniesie jutro (takie metaforyczne, rozumiecie).

A jeśli już o czasie mowa; właśnie znalazłam zdjęcia, które na dysku przeleżały niemal rok. Ponieważ mamy sezon truskawkowy w czerwcowej pełni stwierdziłam, że to idealny moment na ich publikację.

Przepis znalazłam na blogu Mia cucina, tam przygotowany był z morelami, których akurat nie miałam pod ręką. Zamiast nich - cudownie dojrzałe nektarynki i soczyste, słodkie truskawki.
Flan ten to znakomity deser, ale jeszcze lepszy podwieczorek lub drugie śniadanie. Odpowiednio słodki, sycący, pełen letnich owoców i zdrowej kaszy jaglanej. Mi bardzo odpowiada jego lekko ziarnista struktura; jeśli jednak wolicie, aby deser był kremowy, można kaszę zmiksować blenderem. Tak czy inaczej - będzie pysznie!

Flan z kaszy jaglanej z truskawkami i nektarynkami


Składniki:
(na formę o wymiarach 22x30 cm)
  • 200 g kaszy jaglanej
  • 400 ml wody
  • 4 jajka
  • 70 g jasnego cukru muscovado
  • 200 g serka kremowego
  • 3 łyżki mąki ziemniaczanej
  • 1 łyżeczka ekstraktu z wanilii
  • 1/2 łyżeczki cynamonu
  • 200 g truskawek
  • 4 nektarynki

dodatkowo:
  • miód do podania

Kaszę zalać zimną wodą, zagotować. Gotować pod przykryciem, aż wchłonie cały płyn, 10-15 minut. Ostudzić.
Z nektarynek usunąą pestki, pokroić je w kostkę. Od truskawek oderwać szypułki, pokroić na połówki lub ćwiartki.

Jajka ubić z cukrem na puszystą, jasną masę. Partiami dodawać całkowicie ostudzoną kaszę, następnie serek, mąkę, ekstrakt i cynamon.
Formę wyłożyć papierem do pieczenia. Na dnie ułożyć połowę owoców, wylać masę, na wierzchu rozłożyć pozostałe owoce.

Piec w 180 st. C. przez 35-40 minut, aż masa się zetnie.
Podawać na ciepło lub zimno, polane miodem.

Smacznego!

Drugie duńskie lato, jak nazwaliśmy z C. ostatnie upalne dni, nadal trwa.
Pełnia szczęścia.

poniedziałek, 6 czerwca 2016

Rabarbar, poziomki i beza. I krótki traktach o letnich sukienkach

Wczoraj zaczęłam pakować ubrania, żeby C. w szale, który dopada go średnio co dwa dni, nie wywiózł mi wszystkich majtek do nowego domu. Niemal dwa tygodnie bez bielizny nie wchodzą w grę - dla mnie to oczywiste, ale dla niego...? Kto wie... Puder wyjechał już w zeszłym tygodniu, więc wszystkiego się można spodziewać.

Opróżniłam jedną szafę, wypełniając ubraniami trzy wielkie worki. Prym wiodły swetry i letnie sukienki. I o ile tę pierwszą preferencję łatwo wytłumaczyć i zrozumieć (Dania to zimny i wilgotny kraj; przez większą część roku z nieba coś kapie - często ciężko to coś zidentyfikować - i bez ciepłych sweterków bardzo ciężko byłoby się obejść takiemu zmarzluchowi jak ja), to druga... No cóż, może wymagać wdania się w szczegóły.
Miałam w życiu okres, że w mojej szafie nie było ani jednej letniej sukienki. Miałam jedną - czarną, prostą i elegancką, którą uwielbiałam określać mianem pogrzebowej, a której nie dało się nosić poza naprawdę ważnymi okazjami. Pewnego upalnego lata zapragnęłam sukienki - koniecznie w kwiaty; zwiewnej, lekkiej; idealnej. Dwa lata zajęło mi jej znalezienie; nie podobało mi się prawie nic, a to, co na pierwszy rzut oka przyciągało moją uwagę, okazywało się leżeć na wieszaku znacznie lepiej niż na mnie. Zadowoliłam się więc białą spódnicą, a marzenia o sukience odłożyłam na koleje lata.

W końcu się udało; biała w błękitne prawie-chabry, wiązana na szyi chabrową tasiemką. Cudna! Nosiłam ją z uporem maniaka dzień w dzień, kiedy tylko pogoda na to pozwała. Ciągle ją zresztą mam, i nadal mi się podoba (taka jestem niemodna). 
Kiedy po jakimś czasie znalazłam inną sukienkę, która spełniała wszystkie moje wygania - kupiłam. W końcu ile można chodzić w jednej i tej samej!
Potem jeszcze jedną, kolejną... Ciągle w strachu, że później już mogę nic nie znaleźć. 

I tak zawartość mojej szafy pęczniała; sukienki ledwo się mieszczą na swojej półce. Nadal kupuję je zapamiętale; mam kilka ulubionych, kilka na wyjątkowe okazje; kilka, które się nie sprawdziły i tylko łypię na nie spod oka, zdejmując z wieszaka jednak coś innego. Na ostatnich zakupach hurtem kupiłam trzy sztuki; jedną, prostą i lekką, noszę ostatnio ciągle. Wiosna bowiem postanowiła pokazać, co potrafi, i jeden upalny dzień goni kolejny. 
Bosko!
Poważnie rozważamy możliwość wybrania się na plażę. A uwierzcie - obcokrajowcom w Danii ta decyzja nie przychodzi łatwo...

Ostatnio na spacerze z Ptysią zobaczyłam na krzaczkach zielone poziomki. Dedukuję więc, że w Polsce już albo za momencik, będzie je można dostać. Dlatego już dziś, póki rabarbar nie został jeszcze całkowicie zdominowany przez truskawki, proponuję Wam bajeczne połączenie tych dwojga.

Zainspirowałam się przepisem z  gazety Moje gotowanie, wydanie specjalne, 5/2014. Jest to jednak raczej dość luźna inspiracja; w oryginale nie było ani poziomek, ani bezy. Na początku tylko te maleńkie truskaweczki miały być niecodziennym dodatkiem, ale gdy wyjęłam tartę z piekarnika, zdecydowanie czegoś jej brakowało. Myślałam, myślałam; aż wymyśliłam.

Wyobraźcie to sobie: chrupiący, kruchy spód, kwaśny rabarbar i smakujące lasem poziomki, a to wszystko pod imponującą czapą bezy włoskiej. Delikatnie opaliłam ją palnikiem do creme brulee - moim zdaniem wygląda wręcz zjawiskowo.
Tarta smakuje wyśmienicie, ale jest też naprawdę sycąca. To taka familijna porcja; idealna na deser po rodzinnym, czerwcowym grillowaniu.

Tarta z rabarbarem, poziomkami i bezą włoską


Składniki:
(na formę do tarty o średnicy 31 cm)

ciasto:
  • 250 g mąki pszennej
  • 1 łyżeczka cukru
  • 1/2 łyżeczki soli
  • 125 g zimnego masła
  • 1 jajko

nadzienie:
  • 500 g rabarbaru
  • 350 g poziomek
  • 50 g cukru
  • 1 łyżeczka ekstraktu z wanilii
  • 35 g mąki ziemniaczanej

beza włoska:
  • 3 białka
  • 330 g cukru
  • 120 ml wody

odrobina czerwonego barwnika spożywczego w paście
Mąkę przesiać, wymieszać z cukrem i solą. Dodać masło, posiekać, a następnie rozetrzeć palcami. Wbić jajko, szybko zagnieść gładkie ciasto.
Uformować z ciasta kulę, owinąć folią spożywczą i schłodzić w lodówce przez 1 godzinę.

Po tym czasie ciasto rozwałkować na okrąg o średnicy nieco większej niż średnica formy; wyłożyć ciastem formę, formując brzeg.
Przykryć ciasto papierem do pieczenia, wysypać kulki do pieczenia.

Piec w 200 st. C. przez 12 minut.
Zdjąć obciążenie i papier.

Piec kolejne 10 minut w 200 st. C.
Lekko przestudzić.

W tym czasie rabarbar pokroić na kawałki o długości 2 cm, wymieszać z poziomkami, mąką, cukrem i ekstraktem. Wyłożyć owoce na podpieczony spód.

Piec w 180 st. C. przez 25-30 minut.
Ostudzić.

Cukier z wodą zagotować. W tym czasie zacząć ubijać białka. Gdy syrop osiągnie temperaturę 115 st. C., powoli wlewać do białek, cały czas miksując. Następnie ubijać jeszcze przez 5-10 minut, aż beza całkowicie wystygnie, pod koniec dodając barwnik.

Gotową bezę wyłożyć na ostudzoną tartę, formując lekką kopułę. Wierzch przypalić palnikiem do creme brulee.

Smacznego!


Oczywiście, zamiast poziomek można użyć truskawek. Albo malin. Albo może jeszcze czegoś innego...
Dajcie się ponieść fantazji!

sobota, 4 czerwca 2016

Czasu brak i konfitura z rabarbaru z pijanymi rodzynkami

Czas nie biegnie; on pędzi z zawrotną szybkością, od której kręci mi się w głowie. Mam wrażenie, że tak niedawno C. marudził i smęcił, że do przeprowadzki jeszcze pół roku; leniwie odliczaliśmy wtedy tygodnie. Raptem, nie wiadomo kiedy, czas ten skrócił się do dwóch tygodni. Dwóch!
Dajecie wiarę, że już za dwa tygodnie będę spała w moim nowym łóżku, nowej sypialni; nowym domu...? Mi ciężko w to uwierzyć. Spełnia się jedno z moich wielkich marzeń; a ja, zapracowana, zabiegana, stoję jakby lekko z boku, obserwując tykające wskazówki zegara.

Nieubłagany czas ni z tego, ni z owego, wrzucił mnie w słoneczny, ciepły czerwiec. W pracy wszyscy wylewamy z siebie siódme poty, a praca i tak idzie jakoś wolniej. Wypijam litry świeżo wyciśniętych, owocowych soków, wody i mrożonej herbaty. Posiłki na ciepło, póki co, zupełnie sobie odpuściłam. Zjeść to może bym i zjadła, ale przygotować...? Nie ma mowy!

Przypominam Wam też, że sezon na rabarbar ma się ku końcowi. No dobrze, może i nie do końca tak się sprawy mają. Jeszcze nawet we wrześniu zeszłego roku widziałam w sklepach dorodne, różowo-zielone łodygi. Już jednak powoli wypierany przez krajowe, słodkie truskawki; niedługo dołączą do nich porzeczki, wiśnie, czereśnie, agrest, morele i brzoskwinie. Kto wtedy będzie miał czas zatrzymać się nad rabarbarem...?
Proponuję więc już dzisiaj przygotować bajecznie pyszną konfiturę, na którą przepis podpatrzyłam u Małgosi. Połączenie rabarbaru z rodzynkami i rumem zaintrygowało mnie od razu; gdy więc tylko zobaczyłam rabarbar w promocji, bez wahania kupiłam kilka kilogramów. Na przetwory, do ciasta, a odrobinę do zamrożenia, gdy nagle przyjdzie mi ochota na to kwaśne warzywo.

Wracając do meritum, czyli konfitury: przygotowuje się je prosto, a efekt... Moi drodzy, C. oszalał na punkcie tego dżemu! Naleśniki jadł tylko z nim, choć obok stały lody! To naprawdę niewyobrażalny wręcz komplement pod adresem konfitury.

Spróbujcie i Wy, póki czas jeszcze nie minął...

Konfitura rabarbarowa z rodzynkami macerowanymi w rumie


Składniki:
(na 6 słoików)
  • 2 kg rabarbaru
  • 800 g cukru
  • 400 ml wody
  • 300 g rodzynek
  • 400 ml białego rumu

Rodzynki zalać wrzątkiem, odstawić na 15 minut. Po tym czasie odcedzić, dobrze odcisnąć i zalać rumem. Przykryć, odstawić na noc.

Rabarbar pokroić na kawałki.
W szerokim garnku podgrzewać cukier z wodą aż do powstania syropu. Dodać rabarbar, gotować na małej mocy palnika, aż rabarbar się rozpadnie, a konfitura zgęstnieje. 
Rodzynki razem z rumem zmiksować blenderem na mus. Dodać do konfitury, wymieszać, gotować jeszcze kilka minut.

Gorącą konfiturę przełożyć do wyparzonych słoiczków, mocno zakręcić, ewentualnie zapasteryzować.

Smacznego!

U mnie sezon rabarbarowy trwa, dopóki w sklepach można znaleźć te kwaśne łodygi. Spodziewajcie się więc kolejnych rabarbarowych inspiracji już niedługo!

czwartek, 2 czerwca 2016

Piliście kiedyś żółte kiwi...?

Zeszłą sobotę spędziłam na znoszeniu całego mnóstwa kartonów z drugiego piętra, i wnoszeniu na rzeczone piętro małego, puchatego uciekiniera. Gdy tylko Ptysia zobaczyła możliwość prześlizgnięcia się, szybciutko, nisko na łapkach, w zasadzie niemal się czołgając, ruszyła w dół schodów. Nie pomogły prośby, groźby i okrzyki. Poszukiwania C. zostały rozpoczęte, i taki drobiazg jak zdenerwowana ja, nie mógł przecież ich uniemożliwić. Na szczęście w drzwiach wyjściowych wpadła wprost w ramiona C. 
Mały rozbójnik.

Gdy już bezpiecznie zapakowaliśmy wszystkie kartony do wynajętej specjalnie w tym celu przyczepy, a Ptysia wylądowała z powrotem w mieszkaniu, wyruszyliśmy w podróż do naszego nowego domu. Tam już poszło łatwiej, bo do pokonania były raptem cztery stopnie. Niemniej, głośno i wyraźnie zaznaczyłam, że przeprowadzam się ostatni raz w życiu. Ilość rzeczy, które zgromadziliśmy przez te pięć lat, jest niewyobrażalna. W zasadzie nie mam pojęcia, gdzie my to wszystko mieściliśmy... Kartony, które wywieźliśmy, już w poniedziałek zastąpiły nowe. Wypełnione do granic możliwości, czekają na swoją kolej. 
A to jeszcze nie koniec...

Pozytywna strona jest taka, że przynajmniej zaczęliśmy. Teraz to już będzie z górki, prawda...?
Ach! No i dostaliśmy pierwszy klucz. Fioletowy. C. stwierdził, że ten będzie dla mnie. 
Hmm... Zobaczymy, czy zmieni zdanie, jeśli okaże się, że kolejny jest różowy...

Urodzinowy prezent C., czyli wyciskarka, okazał się trafiony w dziesiątkę. Ja sama miałam na nią chrapkę od dawna, jednak troszkę się bałam, czy C. będzie podzielał mój entuzjazm. Okazało się, że jak najbardziej; nie wraca ze sklepu bez siatki wyładowanej owocami do wyciśnięcia. Cieszy mnie to ogromnie, bo takie soki są nie tylko zdrowe, ale przede wszystkim obłędnie pyszne!
Tym razem postawiliśmy na uwielbianego przez C. ananasa i zaskakująco żółte kiwi. W smaku nie ma różnicy, ale dzięki niemu sok ma zabójczo żółty kolor.
Odrobina imbiru do smaku, trochę jabłek - i gotowe. W upały sprawdzi się nawet zamiast deseru - obiecuję!

Sok z ananasa i kiwi z imbirem


Składniki:
(na 1,2 l soku)
  • 1 ananas
  • 800 g kiwi
  • 1-cm kawałek imbiru
  • 1 kg jabłek

Ananasa i kiwi obrać, jabłka pokroić na ćwiartki. Z owoców i imbiru wycisnąć sok przecierowy.
Przechowywać w lodówce.

Smacznego!

Pogoda - odpukać! - znów przekonała mnie do wyjęcia z szafy letniej sukienki.
Bajecznie!