Wakacje to jeden z najlepszych wynalazków ludzkości. Człowiek może się byczyć, spać do późna, spacerować, chodzić do kina i w ogóle robić, co mu się żywnie podoba; i absolutnie nikt nie może mieć mu tego za złe. W tym właśnie duchu spędzamy leniwe, czasem słoneczne, a czasem - niestety - deszczowe i pochmurne dni. Oczywiście, zaczęliśmy od rzeczy najważniejszych - zamówiliśmy zaproszenia, dzisiaj C. pojechał szukać garnituru w zacnym towarzystwie mojego Taty i Tomasza, a ja już nawet wybrałam sukienkę...
Z sukniami ślubnymi bywa różnie. Niektóre panie chodzą, chodzą i chodzą, i wychodzić nie mogą. Nic im się nie podoba, nic nie satysfakcjonuje. Szyją więc suknie na zamówienie, a efekt w większości przypadków (mam nadzieję) jest zadowalający. Inne wybierają na szybko, pierwszą z brzegu, byleby była biała, długa i niedroga (choć wydaje mi się, że tych jest naprawdę niewiele). Jeszcze inne dopada miłość od pierwszego wejrzenia - i właśnie to przytrafiło się mnie.
Już w internecie, gdy zobaczyłam zdjęcie, wiedziałam, że tę sukienkę przymierzyć muszę. Do wybranego salonu udałam się więc na samym początku długiej wędrówki, miła pani pomogła mi się w to cudo ubrać, stanęłam przed wielkim lustrem... I wiedziałam, że to jest to. Suknia idealna. Delikatna, skromna, a jednocześnie niesamowicie efektowna. Z górą z koronki i z takimże wykończeniem, z krótkim trenem i wycięciem w kształcie łezki na plecach (gdy nieopatrznie nazwałam je dziurą, miła pani gwałtownie spochmurniała).
Żeby tradycji stało się zadość, przymierzyłam jeszcze kilka innych w tym samym salonie, a potem udałam się do trzech kolejnych, gdzie również mocowałam się z tasiemkami, wiązaniami, zamkami, guziczkami, tiulami i koronkami. Owszem, niektóre były naprawdę piękna, ale ta jedna jedyna już zdobyła moje serce i wiedziałam, że nic innego nie stanie na wysokości zadania.
Teoretycznie wszystko wygląda wręcz bajecznie, ale oczywiście - musi być jakieś ale.
Jestem człowiekiem raczej praktycznym, i wydanie dwóch średnich krajowych* na sukienkę, którą ubiorę raz, wydaje mi się czynem co najmniej ekstrawaganckim. Jak pomyślę, ile bym za to mogła mieć książek albo foremek do ciast... Z drugiej strony zakładam, że wychodzić za mąż będę tylko raz, może więc warto odpuścić rozsądkowi i dać się ponieść szaleństwu...?
A Wy, moje kochane Czytelniczki...? Jak to było z Wami...?
Oczywiście, nie byłabym sobą, gdybym, nawet na wakacjach, nie dobrała się do piekarnika. Mama była w pracy, mogłam więc swobodnie szaleć w kuchni. Kupiłam bukiet różowo-zielonych łodyg, mąkę, jajka i maślankę, i zabrałam się za pieczenie. Ciasto jest bardzo proste i szybkie w przygotowaniu; taki klasyczny ucieraniec. Dzięki dodatkowi maślanki jest cudownie mięciutki i wilgotny, dłużej też zachowuje świeżość. Słodka cukrowa skorupka świetnie smakuje w połączeniu z mięciutkim ciastem i kwaśnym rabarbarem. Już pierwszego wieczoru zniknęła połowa, polecam więc gorąco.
Budyniu można użyć waniliowego lub śmietankowego; ten o smaku toffi nadaje jednak ciastu delikatnego karmelowego posmaku, który mi bardzo odpowiada.
Ciasto na maślance z rabarbarem
Składniki:
(na tortownicę o średnicy 26 cm)
- 400 g mąki pszennej
- 1,5 łyżeczki proszku do pieczenia
- 1 łyżeczka sody oczyszczonej
- 60 g budyniu o smaku toffi (proszek)
- 3 jajka
- 300 g cukru
- 100 ml oleju
- 250 g maślanki
dodatkowo:
- 375 g rabarbaru
- 55 g płatków migdałowych
- 2 łyżki cukru
Mąkę przesiać z proszkiem i sodą, wymieszać z budyniowym proszkiem.
Jajka ubić z cukrem na puszystą, jasną masę. Powoli wlewać olej, cały czas miksując. Na zmianę dodawać mąkę i maślankę, miksując na najniższych obrotach, tylko do połączenia składników.
Masę przełożyć do formy wyłożonej na spodzie papierem do pieczenia, o bokach posmarowanych masłem.
Rabarbar pokroić na plastry grubości 1-1,5 cm, wyłożyć na wierzch, delikatnie wciskając w ciasto.
Wierzch posypać migdałami i cukrem.
Piec w 180 st. C. przez 50-60 minut, do suchego patyczka.
Ostudzić.
Smacznego!
* Nie mam pojęcia, ile wynosi obecnie średnia krajowa w Polsce.
Ani w żadnym innym kraju, jeśli kogoś to interesuje.
Moja sukienka była czarna,krótka ale cóż, sytuacja tego wymagała 😉
OdpowiedzUsuńNatomiast jeśli miałabym wybierać sama to na pewno byłoby to tak jak w Twoim przypadku 😊
I zdecydowanie daj się ponieść, drugiej możliwości nie będzie.
A ciasto cudo, uwielbiam wszytko co rabarbarowe
Czasem prostota jest najlepsza. Ja już zacieram ręce i w weekend planuję właśnie po rabarbar sięgnąć :) kawałeczek maślankowca z przyjemnością bym porwała ;)
OdpowiedzUsuńCo do ślubu - gratuluję serdecznie zbliżającego się zamążpójścia :)
Czekam z niecierpliwością na zdjęcia z wesela, wypieków - a może nie tylko :D
Średnia krajowa? Już chyba nawet dość solidnie ponad 4...
Serio? Ponad 4? Niewielu w takim razie znam takich, którzy normę wyrabiają...
UsuńDziękuję :)
Ja na początku miałam inny model sukni na oku i wyszło że jednak takie szycie mi nie pasuje, w jednym z salonów znalazłam tą jedyną, ale cena przerażała, więc po prostu poszłam ze zdjęciem sukni do krawcowej i wyszło o połowę taniej i mam taką samą suknię ;)
OdpowiedzUsuńCiacho super ;)
Ja takich dylematów nie mam z suknią w tle ;) Moja mama kupiła bo jej kazali, to znaczy ona mogłaby iść w sukience z szafy, ale kazali kupić to kupiła, pierwszą z brzegu, a raczej pierwsze, bo wtedy brało się dwa śluby ;) Przyjaciółka zaś pół roku szukała, mierzyła dziesiątki, jak nie setki, i oszczędzała solidnie. I ostatecznie wybrała taką, którą mogła jedynie wypożyczyć, bo cena powalała z nóg. Ale była tą wymarzoną :)
OdpowiedzUsuńUwielbiam ciasta z rabarbarem :)
Ja w mojej sukience również zakochałam się od pierwszego wejrzenia, a widziałam ją na żywo - wisiała taka piękna, bialutka, cudo...Wiedziałam, że albo ta albo żadna, ale cena była nie do przeskoczenia. Smutek w moich oczach był tak wielki, że właścicielka sklepu, która mi ją pokazywała zlitowała się nade mną i zaproponowała, że mogę zapłacić część ceny i ją wypożyczyć, a ona później przeniesie ją do swojej wypożyczalni sukien ślubnych :) Byłam przeszczęśliwa - miałam nową, cudowną sukienkę za dużo niższą kwotę niż bym kupiła, a dodatkowo nie musiałam się martwić co z nią zrobię po ślubie :)
OdpowiedzUsuńCiasto pyszne, daj kawałek :)
Gdy przeczytałam o dziurze, zaczęłam się śmiać do monitora. Pięknie to nazwałaś:D
OdpowiedzUsuńJeszcze nigdy nie dodawałam budyniu toffi do ciasta. Muszę to wypróbować:)
Koniecznie muszę zrobić jakieś ciacho z rabarbarem! :)
OdpowiedzUsuńosobiście ślubu jeszcze nie biorę, ale chyba będę kupowała używaną :)
OdpowiedzUsuńZależy jak bardzo przywiązujesz wagę do tego, czy ona faktycznie musi być tą naj, naaaaj :)
Jeżeli bardzo przeżywasz ślub- kup ją! :)
Ciacho suuuper <3
Ciasto wygląda pysznie, a z suniami ślubnymi tak to już jest, że są mało praktyczne i drogie ;D Gin w takim wypadku raczej należy słuchać samej siebie, bo to Twój dzień, a każdy przeżywa go po swojemu :) Udanej i satysfakcjonującej decyzji, pozdrawiamy :)
OdpowiedzUsuńAle tafiłaś we mnie tym wpisem :) Jestem świeżo po ślubie, był 27 maja :) Ja w mojej sukience również zakochałam się od pierwszego wejrzenia, jest delikatna ale piękna i choć kupując ją przekroczyłam założony budżet, stwierdziłam a co tam! raz się żyje :) Nie żałuję, czułam się cudownie i pięknie w tym dniu :) Życzę powodzenia w przygotowaniach :* ciacho pyszne! :)
OdpowiedzUsuńCiasto piękne i na pewno pyszne. Moja znajoma już drugie swoje dziecko wydaje w tym roku. Jest to przeżycie -:) Twój talerzyk pasował by do mojego kompletu. Mam duże talerze i wazę, ani jednego małego talerzyka nie mam, wzorek ten sam -:)
OdpowiedzUsuńJa w Rodzinie jestem pierwsza z mojego pokolenia, więc też ekscytacja sięga zenitu ;)
UsuńA talerzyk jest Mamy, ma i małe, i duże, i chyba nawet gdzieś jakąś filiżankę... :)
Rabarbar teraz króluje, mniam:)
OdpowiedzUsuń