Kiedy z jakiegoś powodu mam dołka, lubię iść do kuchni. Najlepiej z planem, ale nie do końca konkretnym. Ot, na przykład, z sernikiem w głowie. Lubię wtedy szukać, sprawdzać co ukryło się w szafkach lub na dnie pudełka z przyprawami. I nagle - żaróweczka! (Jak w kreskówkach, kiedy bohater wpadnie na genialny pomysł). Połączenie idealne objawia się nagle i niespodziewanie. I wiem już, że następnego dnia będziemy zajadać się cytrynowym sernikiem na imbirowym spodzie (albo może z imbirową polewą?) lub cudownie wiosenno-malinowym. Mieszanie uspokaja, a obserwowanie smakowitych wyników musi poprawić humor. Nie ma bata - musi.
Jednak są takie dni, dni jak dziś, kiedy nie pomaga przesiadywanie w kuchni. Kiedy strach się bać zabrać za coś skomplikowanego bardziej niż umycie jabłka. Kiedy nie wiadomo, co ze sobą zrobić, bo świat nagle staje się miejscem nie tylko nieprzyjaznym, ale wręcz wrogim. Kiedy przez kilka chwil nic nie ma znaczenia.
Tak naprawdę nie stało się nic, co by wstrząsnęło cywilizacją, ale mój mały prywatny światek zatrząsł się w posadach. I chociaż wiem, że jutro będzie lepiej, ogólnie wszystko będzie dobrze, że powinnam to potraktować jako szansę na zmianę życia, to jednak potrzebuję czasu. Znalazłam go dzisiaj w jabłkowo-cytrynowym crumble z żurawiną. Z lodami czekoladowymi. W towarzystwie zielonej herbaty aromatyzowanej skórką grejpfruta. Tak naprawdę bałam się zabrać za coś bardziej skomplikowanego, bo kolejna porażka by mnie chyba dobiła - nawet taka drobna, kuchenna, która normalnie nie miałaby znaczenia i byłaby częścią nauki. Kruszonkę miałam zamrożoną, tylko obrałam jabłka, wymieszałam z żurawiną, skórką i sokiem z cytryny, i wszystko razem zapiekłam. Zapach w domu - niesamowity. Uspokajający. Jest lepiej. Musi być.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz