Dzisiejszy post będzie długi. Jeśli nie chcecie więc czytać moich wywodów na tematy wszelakie, od razu przejdźcie do przepisu, tudzież ostatniego akapitu, bo tam właśnie nad wspaniałością prezentowanych tartaletek będę się rozwodzić.
Będzie długo głównie dlatego, że dawno nie pisałam, i po prostu muszę się wygadać.
A nie pisałam, bo po pierwsze - nie piekłam, a po drugie - nie miałam kiedy. W pracy mamy szał ciał - sama już momentami nie wiem, jak się nazywam. Nie dość, że gości pełen hotel, większość z tego to rodziny z małymi dziećmi (dlaczego pokoje, w których mieszkają małe dzieci, zawsze pachną kupką, a rodzice nigdy nie wietrzą...?), to mamy co chwilę jakichś nowych ludzi, którzy nie zawsze się sprawdzają. Między innymi jeden z kolegów, który do szału doprowadził mnie w tydzień. K. stwierdziła, że coś musi być na rzeczy, skoro zawsze uśmiechniętą i przyjemną mnie zamienił w potwora. Nabijają się ze mnie ile wlezie, ale przynajmniej można się trochę pośmiać - a przy takim nawale pracy to ważne.
W środę z C. pojechaliśmy na trzecie urodzinki synka jego brata - czułam się, jakbym w ogóle nie wyszła z hotelu - wszędzie biegające i krzyczące dzieci. Trochę to straszne. Ale chyba po prostu nie byłam w nastroju.
Dziś, w ramach drugiego dnia wolnego po ośmiu dniach w pracy byłam... W pracy. A jakże. Na szczęście tylko na trzy godziny, więc szybko zeszło. Poza tym, że skrzywdziłam sobie stopę, bo przejechałam po niej wagonem z pościelą (ciężkie takie wagony jak nie powiem co), nawet się bardzo nie zdążyłam zmęczyć. Po powrocie do domu miałam więc siłę, żeby przygotować zaplanowane od paru dni tartaletki.
W czwartek po pracy wybrałam się na pocztę. Na miejscu odkryłam, że nie wzięłam ze sobą listu, zamiast więc kupić znaczek, poszłam na autobus... Tak, wiem, praca poważnie mnie upośledza. Mniejsza z tym. Po drodze weszłam do sklepu, a tam - piękny, zieloniutki agrest. Nie mogłam mu się oprzeć. Kupiłam pół kilo i zaczęłam się zastanawiać, co by tu z nim przygotować. W zeszłym roku jedyne agrestowe podejście skończyło się spektakularną klęską w postaci zakalca, tym razem więc postanowiłam wybrać coś bezpieczniejszego. Coś, co musi się udać. A więc kruche ciasto. A jak agrest, to musi być beza na wierzchu - to przecież połączenie idealne. Ostatnio nęcą mnie maleństwa wszelakie, zamiast więc jednej dużej tarty, upiekłam sześć mniejszych. C. spróbuje dopiero, jak wróci z pracy, ale z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że będzie mu smakowało. Wyszły wyborne! Słodko kwaśne, bardzo agrestowe, idealne. Tym razem agrestowa próba zaliczona na piątkę z plusem.
Ponieważ nigdzie nie mogłam znaleźć przepisu na takie ciasto, skorzystałam z proporcji na kruche ciasto i bezę z Cheesecakes baked and chilled wydawnictwa The Australian women's weekly.
Tartaletki z agrestem i bezą
Składniki:
(na 6 sztuk)
ciasto:
- 225 g mąki pszennej
- 40 g cukru
- 125 g zimnego masła
- 2 żółtka
- 2-3 łyżki kwaśnej śmietany (18%)
dodatkowo:
- 15 g kaszy manny
wypełnienie:
- 400 g agrestu
- 25 g cukru
beza:
- 2 białka
- 100 g cukru
- 1 łyżeczka mąki ziemniaczanej
- 1 łyżeczka ekstraktu z wanilii
Mąkę przesiać do miski, wymieszać z cukrem. Dodać zimne masło, posiekać. Wbić żółtka, połączyć. Dodać śmietany do otrzymania gładkiej konsystencji.
Z ciasta uformować kulę, zawinąć w folię spożywczą i schłodzić 1 godzinę w lodówce.
Schłodzone ciasto podzielić na 6 części, każdą rozwałkować na okrąg nieco większy niż średnica foremek. Formę wysmarować masłem, dokładnie wylepić ciastem.
Podpiec w 200 st. C. przez 10 minut.
Przestudzić.
Agrest umyć, obrać, wymieszać z cukrem.
Białka ubić na sztywną pianę, pod koniec partiami dodając cukier. Na koniec wsypać mąkę i wlać ekstrakt, połączyć.
Na dnie tartaletek równomiernie wysypać kaszę, na to wyłożyć agrest - jedną warstwę, owoce powinny ciasno do siebie przylegać. Na wierzch wyłożyć pianę z białek.
Piec w 140 st. C. przez 25-30 minut.
Ostudzić.
Podawać schłodzone.
Podawać schłodzone.
Smacznego!
W czwartek, kiedy wróciłam do domu, rozebrałam się i poszłam do łóżka. Nie byłam w stanie kiwnąć nawet małym palcem od stopy (a jeszcze nie był poważnie skrzywdzony przecież). Obudził mnie C. o wpół do dwunastej w nocy, kiedy wrócił do domu. Stwierdziwszy, że jestem głodna, wsadziłam do piekarnika udka kurczęce z poprzedniego obiadu. Jakież było moje zdziwienie, kiedy po godzinie były nadal zimne! Ale tak właśnie się dzieje, kiedy człowiek nie ustawi temperatury...
W piątek, żeby nieco sobie humor poprawić, czekając na autobus weszłam do sklepu. Udało mi się kupić śliczne, jasno brązowe szpilki, które marzyły mi się od dawna. Do tego spódnica z podwyższonym stanem i dwie pary spodni - wszystko to, co miałam kupić sobie w Polsce, a czego nie mogłam znaleźć. Niech żyją przeceny!
Ja dzieci lubię. Szczególnie te od 2 roku życia, choć i mniejsze daję radę okiełznać. :) Rozumiem, że jesteś nimi przesycona.
OdpowiedzUsuńWróciłam do Ciebie po dłuższym czasie. A pisz nawet długie wywody. Ja lubię czytać.
Pozdrawiam
A.
Ja też lubię, ale dokładnie - jestem przesycona - ilością i intensywnością ;)
OdpowiedzUsuńDziękuję :)
nie lubie agrestu, a szkoda ;p
OdpowiedzUsuńTo wariackie dni masz za sobą. Mam nadzieję, że teraz trochę spokojniej będziesz miała :) Tartaletki kuszące... :)
OdpowiedzUsuńPieknie sie udaly!
OdpowiedzUsuńA co do dzieci, w pelni rozumiem; wczoraj odwiedzila mnie siostra z cala menazeria i po jej wyjsciu az zachlysnelam sie pieknem ciszy ;)