I znowuż cisza...
Przyczyna pierwsza - czasu mi brak. W weekend mieliśmy małą imprezę wielonarodową (Duńczycy, Słowacy, Polki - ach, cóż to był za wieczór!), która z sobotniego popołudnia i wieczoru przesunęła się na przedpołudnie dnia następnego. Później masa sprzątania, a w poniedziałek znów do pracy (jutro czeka mnie rozmowa z Szefem, i to Szefem nie byle jakim, bo Szefem wszystkich Szefów w naszym cud hotelu - który, swoją drogą, ma problemy z zapamiętaniem mojego imienia, ale jak zmieniłam fryzurę, zauważył pierwszy - więc mam lekką tremę. Nie, żebym była przerażona jego osobą - jest całkiem miłym gościem - choć mógłby mniejszą uwagę zwracać na rozmiar siedzeń swoich podwładnych i nie tylko - co tematem tejże rozmowy. Cóż, raz się żyje, może mnie zrozumie - czyt. zrobi, czego od niego oczekuję). Póki co na szczęście koniec z siedmio- czy ośmiodniowymi tygodniami pracy, więc jestem pełna optymizmu co do najbliższych tygodni (i jednocześnie nieco się ich lękam z uwagi na napiętą atmosferę z powodów zbyt nudnych, żeby się tutaj nad nimi rozwodzić).
Przyczyna druga - nadal nie mam aparatu. Owszem, mam odłożoną na niego odpowiednią sumę, ale jakoś strasznie mi nie po drodze do sklepu (patrz: punkt pierwszy). W związku z tym, nawet jak już coś stworzę, nie za bardzo mam jak to opstrykać, a, jak już pisałam wcześniej, bez zdjęcia to jednak nie to samo... Dlatego też nie mam jak się pochwalić moim ostatnim dziełem, z którego całkiem dumna jestem. Na wspomniane wcześniej spotkanie, w ramach nie bycia bezużyteczną kobietą, która kuchnię omija szerokim łukiem (C. przygotował boską lasagne, która zrobiła - zasłużenie - furorę) postanowiłam przygotować deser. Jak pomyślałam, tak zrobiłam. Powstał torcik, a właściwie całkiem sporych rozmiarów (tortownica 26 cm) tort. Standardowy już rzucany biszkopcik z 10 jajek, który - na szczęście! - udał się w ciągle nowym dla mnie piekarniku, przełożony masą śmietanową z dodatkiem serka kremowego i pokrojonego w kostkę kiwi. Jako nasączenie, mające jednocześnie na celu zaostrzenie smaku, wystąpiła miodówka w duecie z sokiem cytrynowym. Wierzch i boki posmarowałam cienką warstwą niewyszukanego kremu maślanego z dodatkiem kakao, po czym całość oblałam polewą czekoladową (troszkę za twarda mi wyszła, powinnam dać więcej mleka i masła - lepiej by się kroiło) i ozdobiłam truskawkami w czekoladzie. Zdaję się na Waszą wyobraźnię - lepiej tego opisać nie umiem. W każdym razie uważam, że to jeden z najładniejszych tortów, jakie przygotowałam, i taką właśnie dekorację wykorzystam z pewnością jeszcze nie raz - minimalizm, to jest to! Co do środka - większość zniknęła zaraz po rozkrojeniu, na rano dla C., mnie i dwóch najwytrwalszych gości zostało po kawałeczku, także sądzę, że był smaczny. Świadczą też o tym wszystkie pochlebne słowa, które usłyszałam (niestety, ponieważ wino było zbyt dobre, niektórych za dobrze nie pamiętam...). Także, jakby się kto pytał, tort z kiwi dobry jest.
W sumie, to ten post powstał głównie z chęci podzielenia się z Wami tym tortem właśnie. Bardzo jestem z niego zadowolona. Może przygotuję go jeszcze raz w mniejszej wersji bez okazji, tylko po to, żeby zrobić zdjęcia...? Zastanowię się, jak kupię aparat.
Dzisiaj jednak spotkała mnie niezwykle miła niespodzianka, o której chciałabym napisać. Cieszę się z wszystkich komentarzy na blogu, każdy wiele dla mnie znaczy - dzięki nim wiem, że tu ze mną jesteście, za co jestem bardzo wdzięczna. Pisanie do siebie to bowiem żadna frajda... (Oczywiście, piszę do szuflady, mnóstwo rzeczy, ale to opowiadania, które nie mają na celu wzbudzenia uśmiechu na czyjejś twarzy czy może ochoty na małe co nieco... Blog jest po to, żeby ludzie go czytali. No przecież.) W każdym razie - jeden z moich postów został skomentowany przez Autorkę książki, o której pisałam, Barbarę Wierzbicką, co sprawiło mi niesamowitą radość. Może dlatego, że mam jakieś dziwne zboczenie na punkcie książek, może dlatego, że cieszy mnie, że komuś podobają się moje słowa (tak, tak, jestem początkującym pisakiem, który śni o - kiedyś, kiedyś, w bardzo dalekiej przyszłości - wydaniu własnej książki, niekoniecznie kucharskiej. Kto wie...? Świat widział nie takie dziwy). Dlatego chciałabym za ten komentarz podziękować, dużo to dla mnie znaczy.
Hmpf... I to by było tyle marudzenia na dziś. Czas ruszyć cztery litery, wyspacerować psę, wziąć prysznic i przytulić się do poduszki, zanim C. wróci do domu.
PS Czy mi się tylko wydaje, czy jakoś dziwnie dużo nawiasów jest w tym poście...?
W mnogosci nawiasow nie ma nic zlego :)
OdpowiedzUsuńA ten tort bardzo chcialabym zobaczyc. Lec ty juz, dziewczyno, po ten aparat!