sobota, 30 listopada 2013

Ciasteczka czekoladowe - kolejne najlepsze

Nie potrafię się oprzeć ciasteczkom czekoladowym. Teraz już zresztą nawet nie próbuję, bo doskonale zdaję sobie sprawę, że w przedbiegach jestem skazana na porażkę. Czekolada ma w sobie coś tak pociągającego, że niewielu potrafi przejść obok niej obojętnie. A jeśli do tego jest w formie malutkich, kruchutkich ciasteczek, idealnych na trzy kęsy, to - sami musicie przyznać - niemal heroiczne wydaje się zamknięcie puszki, nie skosztowawszy uprzednio jednego. Albo dwóch. A może i trzech... Bo jak już człowiek zacznie - to przepadł. 

Gdy więc Shinju zaproponowała wspólne pieczenie tych pyszności z bloga Javaholic, zgodziłam się bez wahania. Podejrzewam, że Maggie również nie brała pod uwagę innej opcji, jak niemal natychmiastowe przystąpienie do pieczenia. Na zdjęciach bowiem ciasteczka wyglądają bajecznie, i okazało się, że tak też smakują. Słodkie, delikatne, trochę się kruszą, ale to zupełnie nie przeszkadza. Czekoladowe i lekko pikantne - ja użyłam zwykłego chilli w proszku, bo tylko takie miałam, ale jeśli macie w domu coś ostrzejszego, Wasze ciasteczka będą przyjemnie szczypać w język. Moje nadają się dla dzieci - są świątecznie cynamonowe, ale niezbyt ostre. Do tego obsypane cynamonowym cukrem, który mieni się w świetle sprawiając, że ciasteczka wyglądają jak oprószone śniegiem. One pierwsze wylądowały w mojej świątecznej puszce - i choć wiedziałam, że do Świąt nie wytrzymają, łudziłam się, że może chociaż do grudnia... Płonne nadzieje - po ciasteczkach nie ma już śladu. 

Meksykańskie ciasteczka czekoladowe

Składniki:
(na 30-35 sztuk)
  • 300 g mąki pszennej
  • 110 g miękkiego masła
  • 60 g ciemnej czekolady (85%)
  • 1 jajko
  • 150 g cukru
  • 1 łyżeczka sody oczyszczonej
  • 1 łyżeczka proszku do pieczenia
  • 1/2 łyżeczki chilli w proszku
  • 1/2 łyżeczki cynamonu
  • 1/2 łyżeczki mielonych goździków
  • 1/4 łyżeczki soli
  • 2 łyżki mleka

dodatkowo:
  • 70 g cukru
  • 3/4 łyżeczki cynamonu
  • 1/4 łyżeczki chilli w proszku

Czekoladę rozpuścić w kąpieli wodnej i ostudzić.
Masło z cukrem utrzeć na puszystą, jasną masę. Wbić jajko, zmiksować. Wlać czekoladę, połączyć. 
Mąkę wymieszać z sodą, proszkiem, chilli, cynamonem, goździkami i solą. Partiami dodawać do masy maślanej, miksując na najniższych obrotach. Na końcu dodać mleko, połączyć.

Dodatkowy cukier dokładnie wymieszać z cynamonem i chilli.

Z ciasta formować kulki wielkości orzecha włoskiego. Każdą obtoczyć w cukrze z przyprawami, układać na blasze wyłożonej papierem do pieczenia, zachowując odstępy. Nieco ciastka spłaszczyć, przyciskając dnem szklanki do blachy.

Piec w 200 st. C. przez 10 minut.
Ostudzić.

Smacznego!

Rok temu, przed Świętami, Siostra C. uczyła mnie robić papierowe gwiazdki. Postanowiłam więc przygotować sobie w tym roku takie dekoracje sama, bo bardzo mi się spodobały.
Efekt? Zrobiłam jedną. Zajęło mi to godzinę, a słowa, których przy tym używałam... Cóż, czasem się cieszę, że C. nie zna polskiego, bo dopiero by sobie o mnie pomyślał... Jestem beztalenciem, mam dwie lewe ręce, a przygotowywanie świątecznych ozdób, zamiast sprawiać mi radość, doprowadza do szału.
W związku z tym, na poprawę nadszarpniętych samopoczucia i samooceny, wyciągnęłam z szafy wszystkie mikołajki, krasnalki, bałwanki i świeczuszki. I tak sobie teraz siedzę przy blasku tych ostatnich, a w ich świetle nawet moja szalona gwiazdka wygląda ładnie.
Może jednak spróbuję zrobić następną...? Teraz przecież powinno już pójść z górki...

piątek, 29 listopada 2013

Ekskluzywna focaccia: z kasztanami i czerwonym winem

Uwielbiam kasztany. 
Ogólnie zauważyłam u siebie tendencję do darzenia uczuciem wszelkich wyjątkowo sezonowych produktów. Rabarbar, świeża żurawina, dynia czy właśnie kasztany są na mojej osobistej top liście pyszności. Nie do kupienia poza sezonem, a jeśli nawet gdzieś się znajdą, niewarte są choćby śladu uwagi. Dlatego przez ten krótki czas, kiedy są dostępne, staram się z nich korzystać, jak tylko mogę. Tym razem C. zaopatrzył mnie w dwa duże woreczki kasztanów, i pełna zapału i energii postanowiłam - nie skończą wszystkie po prostu upieczone w naszych brzuchach, tudzież w najpyszniejszej kasztanowej zupie. Tym razem wrzucę je do ciast, ciasteczek i... Chleba. Tak jakby.

Focaccia to rodzaj włoskiego, płaskiego chlebka. Może być bardzo cieniutki i chrupiący, lub grubszy i mięciutki - i właśnie tę wersję preferuję. Uwielbiam wszelakie wariacje na temat: rozmaryn i oliwki, czerwona cebula czy też pomidorki koktajlowe - nie potrafię się jej oprzeć. Świetnie nadaje się na piknik, ale też jako zakąska do zupy. Albo ot tak, pogryzana zamiast podwieczorku...
Na blogu Zakamarki mojej kuchni znalazłam jakiś czas temu focaccię zupełnie wyjątkową, bo nie dość, że z dodatkiem czerwonego wina, to jeszcze z kasztanami! Oj, wiedziałam, że muszę taką zrobić. 
Wyszła bajeczna. Pełna chrupiących kasztanów i orzechów, z dodatkiem wina, które nie jest wyczuwalne w smaku, ale nadaje jej specyficzny kolor i sprawia, że staje się towarem nieco ekskluzywnym. Bo kto to słyszał, żeby na śniadanie jeść pieczywo z dodatkiem wina...?

Jeśli nie macie kasztanów, włoskie orzechy wystarczą. Jednak jeśli macie możliwość zakupienia kasztanów jadalnych, bardzo je polecam - ich słodkawy smak wspaniale komponuje się z pozostałymi składnikami i sprawia, że ta focaccia nabiera naprawdę wyjątkowego charakteru.

Focaccia z kasztanami, orzechami i czerwonym winem


Składniki:
(na 1 sztukę)
  • 350 g mąki pszennej
  • 2 łyżki oliwy z orzechów włoskich
  • 180 ml letniej wody
  • 50 ml czerwonego wina
  • 10 g świeżych drożdży
  • 1 łyżeczka soli
  • 30 g orzechów włoskich
dodatkowo:
Drożdże wymieszać z 2 łyżkami wody, resztę wody wymieszać z olejem i winem.
Mąkę przesiać do dużej miski, wymieszać z solą. Wlać drożdże i wodę z winem, zagnieść gładkie ciasto (może się lekko lepić). Wsypać niezbyt drobno posiekane orzechy, połączyć. Odsatwić do wyrośnięcia na 1 godzinę.

Po tym czasie uformować z ciasta okrągłą grubości 0,5-1 cm. Na wierzchu ułożyć pozostałe orzechy i z grubsza posiekane kasztany. 
Odstawić do wyrośnięcia na 30-40 minut.

Wyrośniętą focaccię skropić połową oliwy.

Piec w 180 st. C. przez 25-30 minut. 
Wyjąć z piekarnika, skropić pozostałą oliwą, ostudzić na kratce.

Smacznego!

Będę teraz pracować nad moimi zdolnościami manualnymi. Kupiłam kolorowe paski papieru, i będę robić świąteczne gwiazdki, czego nauczyła mnie rok temu siostra C. Hmm... Bardzo ciekawa jestem, co z tego będzie...

czwartek, 28 listopada 2013

Jesienne tiramisu - z jabłkami

Grudzień już niemal puka do drzwi. Słyszę, jak powoli skrada się po schodach. Mrozem drapie w okna, lodowatym językiem szronu oblepia źdźbła trawy w parku. Włóczkowa, fioletowa czapka i ciepły szal są nierozłącznymi towarzyszami najkrótszych nawet spacerów. Czasu nie da się oszukać - za niecały miesiąc zasiądziemy przy wigilijnych stołach. Uśmiechnięci, w towarzystwie najbliższych - czego Wam oczywiście z całego serca życzę.
Póki co jednak, chciałabym jeszcze pozostać w temacie jabłek. Ale z cynamonem, żeby przyjemnie rozgrzewał i otulał swoim ostrym ciepłem.

Gdy u Pomidorowej Ani zobaczyłam ten deser, od razu się w nim zakochałam. Sami zresztą do niej zajrzyjcie - nie można mu się oprzeć. Miałam jeszcze trochę jabłek, więc czym prędzej przystąpiłam do działania.
Pozmieniałam proporcje, dostosowując je do zawartości lodówki i szafek. Tym sposobem wyszła mi warstwa biszkoptów mocno nasączonych alkoholem, które nadają pazura każdej porcji. Na nich chrupiące migdały, które są zaskakującym, cudownie chrupiącym elementem. Później soczysty, bardzo intensywnie jabłkowy mus, a na wierzchu warstwa rozpływającego się w ustach, delikatnego kremu. Całość oprószona kakao z cynamonem.

To taki bardzo jeszcze jesienny deser. Bez pieczenia, a najwięcej czasu zabiera oczekiwanie, aż jabłkowy mus ostygnie. Jest prosty i niewiarygodnie pyszny. Nie mam pojęcia, czy Włosi zaaprobowaliby taką wariację - ja nie potrafiłam się oprzeć.

Jabłecznikowe tiramisu

Składniki:
(na 6 porcji)

masa jabłkowa:
  • 1,3 kg jabłek
  • 50 g miodu
  • 100 ml amaretto
  • sok z 1/2 cytryny
  • 1 łyżeczka cynamonu

spód:
  • 200 g podłużnych biszkoptów
  • 40 g płatków migdałowych

nasączenie:
  • 80 ml herbaty owocowej (niezbyt mocnej)
  • 35 ml amaretto

krem:
  • 250 g serka mascarpone
  • 180 ml śmietany kremówki
  • 2 łyżki cukru pudru

dodatkowo:
  • 1 łyżka kakao
  • 1 łyżeczka cynamonu

Jabłka obrać, wyciąć gniazda nasienne, pokroić w kostkę. Włożyć do garnka, lekko podprażyć. Miód, amaretto, sok z cytryny i cynamon wymieszać. Gdy jabłka lekko się uprażą, zalać je mieszanką. Gotować na średnim ogniu przez 20-30 minut, dopóki nie zrobią się zupełnie miękkie, a część się nie rozpadnie. Ostudzić.

Herbatę wymieszać z amaretto. Moczyć w niej krótko biszkopty, pokruszyć i rozłożyć rónomiernie na dnie szklanek. Posypać uprażonymi na suchej patelni płatkami migdałowymi.

Mascarpone, kremówkę i cukier puder zmiksować na puszystą masę. Dodać 8-10 łyżek całkowicie ostudzonych jabłek, delikatnie wymieszać.

Na migdały wyłożyć jabłka, na wierzch krem.
Schłodzić w lodówce przez 1-2 godziny.

Przed podaniem wierzch oprószyć kakao wymieszanym z cynamonem.

Smacznego!

Zaczyna ogarniać mnie nostalgia i tęsknota. Przede mną kolejne Święta daleko od Domu, od Rodziny, tradycji, pierogów i makowca. Choć w gronie fantastycznych ludzi, to jednak w obcym kraju. Brakuje mi... I tęsknię.

środa, 27 listopada 2013

W klimacie nieświątecznym: tarta ze śliwkami

Wiem, że sezon na śliwki się skończył. Ale jak dobrze poszukacie, to z pewnością jeszcze gdzieś się jakieś znajdą. A jak nie, można naruszyć zmrożone zapasy pieczołowicie upchane na dnie zamrażarki. Dlaczego? Bo ta tarta jest tego warta...

Nie było u mnie zbyt wielu śliwek tej jesieni. Trochę zjadłam prosto z ulubionej, zielonej miski. Prosto z drzewa niestety nie dało rady... W końcu jednak doszłam do tego, że kilka śliwek leżało sobie w lodówce, jeść ich się nie chciało, a i ciasta nie było. Stwierdziłam więc, że to jest właśnie ten moment...
Przejrzałam książki i gazety, zachwyciłam się kilkoma przepisami. Śliwki z cynamonem albo marcepanem, w cieście ucieranym, drożdżowym i serniku. Wybór ogromnie szeroki, człowiek sam już nie wie, czego chce... Aż w gazetce Pieczenie jest proste nr 4/2009 w oczy wpadła mi taka sobie niepozorna tarta... Na zdjęciu wyglądała inaczej niż moja, owoce były niemal całkowicie zatopione w masie (i nie mam bladego pojęcia, jakim cudem otrzymano taki efekt, bo ja ilość masy zwiększyłam dwukrotnie, a i tak przykryła śliwki tylko do połowy). Zainteresowało mnie jednak połączenie śliwek i orzechów laskowych - pyszne, ale nie tak popularne. Poza tym ciasto mogłam przygotować od razu, nie czekając, aż masło i jajka zmienią temperaturę na pokojową. Potem godzinka w lodówce, pokroić owoce, zalać masą, i hop - do piekarnika. Szybko, łatwo i przyjemnie. A efekt...? Mniamniuśny.

Tak jak napisałam wcześniej - zwiększyłam ilość masy, zmniejszyłam śliwek (bo tyle mi się zmieściło na płasko w formie), myślałam o posypaniu całości kruszonką, ale jednak się rozmyśliłam. I tak smakuje wybornie - jeszcze lekko ciepła, ale najlepsza jest po nocy spędzonej w lodówce, kiedy masa się zetnie i smakuje niemal jak creme brulee. Do tego słodkie, soczyste śliwki i kruchutki, orzechowy spód. Bardzo łatwe ciasto, zniknęło u nas błyskawicznie - jest stosunkowo lekkie i bez większego problemu można pochłonąć większy kawałek. Polecam - jeśli nie teraz, to za rok.

Orzechowa tarta ze śliwkami

Składniki:
(na formę do tarty o średnicy 28 cm)

spód:
  • 180 g mąki pszennej
  • 1/4 łyżeczki soli
  • 20 g zmielonych orzechów laskowych
  • 100 g zimnego masła
  • 1 jajko

masa:
  • 2 jajka
  • 40 g cukru
  • 200 ml śmietany kremówki
  • 15 g zmielonych orzechów laskowych

dodatkowo:
  • 750 g śliwek

Mąkę przesiać do miski, wsypać sól i orzechy, wymieszać. Dodać masło, posiekać nożem, a następnie szybko, ale dokładnie rozetrzeć palcami. Wbić jajko, szybko zagnieść gładkie ciasto.
Uformować z ciasta kulę, zawinąć w folię spożywczą i włożyć do lodówki na 1 godzinę.

Po tym czasie ciasto rozwałkować na okrąg o średnicy 30 cm, wyłożyć nim formę, formując brzeg.
Schłodzić w lodówce przez 15-20 minut.

Śliwki rozkroić, wypestkować. Pokroić na ćwiartki, jeśli są duże.
Jajka lekko ubić z cukrem, wymieszać z kremówką i orzechami.

Spód tary nakłuć wielokrotnie widelcem. Ułożyć śliwki, skórką do dołu, ciasno jedną obok drugiej. Zalać masą jajeczno-śmietanową.

Piec w 180 st. C. przez 40-45 minut, aż masa się zetnie, a ciasto przyrumieni.
Ostudzić, wyjąć z formy.
Schłodzić w lodówce przez noc.

Smacznego!

Czytałam niedawno, że u kogoś już spadł śnieg. A potem się zreflektowałam - jakie już...? Przecież to już niemal grudzień... 

wtorek, 26 listopada 2013

Wyzwanie miesiąca: suflet

Tym razem poprzeczka postawiona została wysoko. Ale wiadomo przecież - każdy, kto chce i lubi gotować, chce też się rozwijać. Poszukuje nowych smaków, nowych technik. Popełnia błędy, żeby się na nich uczyć. A kiedy wreszcie wymarzone danie stanie na stole w pełnej krasie, promienieje szczęściem. Cieszy się tym małym, prywatnym zwycięstwem. 
A po chwili, kiedy pierwsza fala radości opadnie, wymyśla kolejne wyzwanie.

Tym razem padło hasło: suflet. Jeszcze kilka miesięcy temu wzdrygnęłabym się z przerażeniem i powiedziała pass. Ale te kilka miesięcy to szmat czasu, i wiele się zmieniło. Uśmiechnęłam się więc od ucha do ucha i zaczęłam zastanawiać: czekoladowy, cytrynowy, a może jeszcze jakiś inny...?
Kusił mnie cytrynowy od Gordona, przeczytałam kilka wspaniale się zapowiadających przepisów na czekoladowe. Ale kilka dni temu, biorąc prysznic, nie tylko udoskonaliłam pomysł na sernik, który chodził mi po głowie od jakiegoś czasu (a który z pewnością upiekę jeszcze przed Świętami), ale wpadłam na pomysł przygotowania sufletu pomarańczowego. I to zupełnie wyjątkowego - bo z dodatkiem całej pomarańczy.

Z pewnością widzieliście ciasta, do których dodaje się ugotowane i zmiksowane pomarańcze lub mandarynki. I właśnie ten pomysł stał się moją inspiracją. Ugotowałam pomarańczę, wcześniej wbijając w nią kilka goździków, które nadały subtelnego aromatu gotowemu deserowi. Zmiksowałam całość, wymieszałam z pianą z białek i wstawiłam do piekarnika. Kwadrans niepewności - a potem chwila obłędnej przyjemności jedzenia. Suflet wyszedł niesamowicie intensywny, tak pomarańczowy, że bardziej się już chyba nie da. Pyszny. 

Moje suflety wyrosły pięknie, a nie widać tego na zdjęciu, bo dałam za mało masy do kokilek. Trzeba bowiem foremki wypełnić po brzegi, a mi nie starczyło masy. Poprzednio z jednego białka wychodziły mi dwa pięknie wyrośnięte suflety - tym razem chyba trafiły mi się jakieś małe jajka. Jeśli macie standardowe, wielkości M/L, Wasze suflety będą wyglądać zjawiskowo.

Razem ze mną wyzwanie podjęły Martynosia i Siaśka.

Suflet pomarańczowy z goździkową nutą

Składniki:
(na 4 porcje)
  • 2 białka
  • 1/4 łyżeczki soli
  • 4 łyżki cukru
  • 1 pomarańcza
  • 10 goździków

dodatkowo:
  • 1 łyżeczka masła
  • 2 łyżeczki cukru pudru

Goździki powbijać a pomarańczę. Włożyć do małego garnka, zalać wodą i gotować pod przykryciem przez 1 godzinę. Wyjąć z wody, ostudzić. Wyjąć goździki, pomarańczę, razem ze skórką, zmiksować na gładką masę.

Foremki dokładnie wysmarować masłem, oprószyć cukrem pudrem. Wstawić do lodówki.

Białka z solą ubić na sztywną pianę. Pod koniec ubijania partiami dodawać cukier, cały czas miksując. Dodać pianę partiami do pomarańczy, delikatnie, ale dokładnie wymieszać.

Masę przełożyć do foremek, wyrównać wierzch.

Piec w 180 st. C. przez 12-15 minut.
Podawać natychmiast po wyjęciu z piekarnika.

Smacznego!

Siedzę sobie przed monitorem, i zerkam za okno - ciemno, zimno i paskudnie. Śnieg nie chce spaść, a mi nie chce się wychodzić z domu. Suflet jest już tylko wspomnieniem, za to niedługo po domu rozejdzie się zapach kolejnego chleba... To zdecydowanie powinno poprawić mi humor.

poniedziałek, 25 listopada 2013

Na psi rozum. I biscotti z psem niezwiązane

Ostatnio już wspominałam, że w lodówce, na najniższej półce, w fioletowych kubeczkach, przechowuję białka. Zazwyczaj po cztery, choć bywa, że i sześć. Nie wiem już sama, co z nimi robić... Bo ile w końcu można jeść bezy...? Bardzo je lubię, oczywiście, ale nie chcę, żeby się nam znudziły. Szukam więc i kombinuję, jak mogę.

Jakiś czas temu na blogu Gotowanie pod gruszą znalazłam niezwykle obiecujące ciasteczka. Na samych białkach właśnie. Cantucci, czy też biscotti - różnica między tymi dwoma rodzajami ciastek wydaje się być nieco płynna. Gdzieś przeczytałam, że cantucci to te tradycyjne, tylko z migdałami, a biscotti to wszelakie odmiany z najróżniejszymi dodatkami. Nie wiem jednak, czy ten podział wymyślili Włosi, czy autor tej teorii... Tak czy inaczej - te podwójnie wypiekane, twarde i mocno chrupiące ciasteczka skradły moje serce od pierwszego gryza. Nie wiem, co w nich takiego magicznego, ale wciągają niesamowicie, i choć można je i miesiąc w puszce przechowywać, u nas znikają w ciągu tygodnia, i to tylko wtedy, kiedy puszka jest schowana głęboko.

Te zauroczyły mnie przede wszystkim brakiem żółtek. Zrobiłam je raz dwa, i okazało się, że mają zdecydowanie więcej plusów - migdałowo-cytrynowy smak i zapach, z lekką nutą wanilii w tle. Smaki te doskonale się uzupełniają, a jednocześnie każdy z nich jest znakomicie wyczuwalny. Następnym razem dałabym jeszcze całe migdały, i piekłabym nieco dłużej - pieczone dokładnie według poniższego przepisu będą smakowały bardziej jak kruche biszkopty, niż prawdziwe biscotti. Niemniej - pyszne są. 
A jeśli dodacie łyżeczkę przyprawy do piernika, idealnie nadadzą się do świątecznej puszki.

Migdałowe biscotti na białkach

Składniki:
(na keksówkę 11x30 cm)
  • 4 białka
  • 120 g cukru
  • 100 g masła
  • 1 łyżeczka ekstraktu z wanilii
  • skórka otarta z 1/2 cytryny
  • 115 g mąki pszennej
  • 1 łyżeczka proszku do pieczenia
  • 60 g mielonych migdałów
  • 50 g mąki ziemniaczanej

Masło rozpuścić i ostudzić.
Masło, cukier i ekstrakt utrzeć. Gdy cukier całkowicie się rozpuści, partiami dodawać mąki wymieszane z proszkiem, migdałami i skórką z cytryny.
Białka ubić na sztywną pianę. W dwóch partiach dodać do masy maślanej, wymieszać delikatnie, ale dokładnie.

Masę przełożyć do keksówki wysmarowanej masłem.

Piec w 160 st. C. przez 30 minut.
Przestudzić.

Ciasto wyjąć z formy, pokroić na plastry grubości 1,5-2 cm. Ułożyć na balsze wyłożonej papierem do pieczenia.

Piec w 120 st. C. przez 50 minut, w połowie pieczenia obracając na drugą stronę.
Wystudzić na kratce.

Smacznego!

Moja psa ostatnio wprawiła mnie w zachwyt swoim małym psim rozumkiem. Postanowiliśmy ją nauczyć, że przed przejściem przed ulicę musi usiąść i na nas zaczekać. Szkolimy ją od wakacji, i wychodzi jej to perfekcyjnie w tej chwili. Do tego stopnia, że gdy ja chcę iść prosto, a ona na drugą stronę, to siada i patrzy na mnie wyczekująco... 
I niech mi ktoś spróbuje powiedzieć, że psy są głupie.

niedziela, 24 listopada 2013

Wyjątkowe bułeczki - z jabłkiem, na wytrawnie

Dziś niedziela. A niedzieli bez domowego pieczywa ostatnimi czasy sobie nie wyobrażam. Piekę zawrotne więc ilości bułek i chlebów, i ogromnie mi się ta zabawa podoba. Może w końcu zabiorę się za zakwas...? Cóż, możliwe, że będzie to kulinarne wyzwanie na rok 2014.
Póki co zapraszam Was na wyjątkowe bułeczki. 

Zastanawiałam się jakiś czas temu, jakby to było upiec bułki z jabłkami... Kiedyś próbowałam zrobić chleb jabłkowy, ale nic z tego nie wyszło, i całość wylądowała w koszu. Bardzo nieprzyjemne doświadczenie. Z duszą na ramieniu więc udałam się do kuchni z mocnym postanowieniem działania według intuicji. Okazuje się bowiem, że wyrobiłam sobie takową, i chociaż ja czasem nie mam pojęcia, co robić, ona podpowiada, jak działać. Wykorzystałam więc swój sprawdzony przepis na bułeczki, proporcje, z których zawsze wychodzą idealne. Część płynu zastąpiłam jednak startym na małych oczkach jabłkiem. Do tego dorzuciłam rozmaryn, bo coś mi się ubzdurało, że w wersji wytrawnej pasuje do jabłek. Na wierzchu każdej bułki ułożyłam plasterek jabłka, bo gdzieś takie coś widziałam, i ogromnie mi się spodobało. I muszę nieskromnie przyznać, że efekt przerósł moje oczekiwania. Bułeczki wyszły nieco cięższe niż zazwyczaj, sycące, pięknie pachnące jabłkami i rozmarynem. Plasterki z wierzchu były pyszne - jeszcze troszkę soczyste, chrupkie na brzegach. Tylko za słabo je w ciasto wcisnęłam, bo mocno odstawały. 

Polecam Wam te bułeczki ogromnie - są zupełnie wyjątkowe, i naprawdę pyszne. Zaskoczenie na twarzach rodziny gwarantowane.

Jabłkowe bułki z rozmarynem

Składniki:
(na 6 bułek)
  • 500 g mąki pszennej
  • 25 g świeżych drożdży
  • 200 ml letniej wody
  • 1 łyżeczka cukru
  • 2 łyżeczki soli
  • 2 małe jabłka (200 g)
  • 1 gałązka rozmarynu

dodatkowo:
  • 1 jabłko 
  • 3 łyżki letniej wody

Mąkę przesiać do dużej miski. Zrobić wgłębienie, wkruszć drożdże. Wsypać cukier, wlać 50 ml wody. Odstawić na 15 minut.
W tym czasie obrać jabłka, zetrzeć na tarce o drobnych oczkach.
Do wyrośniętego zaczynu dodać starte jabłka, resztę wody, sól i drobno posiekane igiełki rozmarynu. Wyrobić gładkie, nielepiące się ciasto.
Odstawić na 1 godzinę do wyrośnięcia.

Po tym czasie ciasto szybko zagnieść, podzielić na 6 równych części, z każdej uformować okrągła bułkę. Ułożyć je na blasze wyłożonej papierem do pieczenia, odstawić do wyrośnięcia na 30 minut.

Ostatnie jabłko pokroić w plastry grubości 2-3 mm. 
Każdą bułeczkę posmarować wodą, w środek wcisnąć plasterek jabłka. 

Piec w 200 st. C. przez 15-20 minut.
Ostudzić na kratce.

Smacznego!

Jeny, jak ten czas szybko płynie... Ani się obejrzymy, a będzie grudzień. I śnieg. Który wolę zdecydowanie od tej ciągłej szarości za oknem...
A Wy, czekacie na śnieg...?

sobota, 23 listopada 2013

Czy to jeszcze sezon na jabłka...?

Bo ja już sama nie wiem... Choć doskonale zdaję sobie sprawę, że jabłka to jesienne owoce, w dzisiejszym świecie pełnym wybryków niekoniecznie natury są dostępne cały rok. Ba! Nie tylko dostępne, ale też pyszne. Sezon zszedł na dalszy plan, i niemal już nikt poza kulinarnymi blogerami i innym na punkcie jedzenia zafiksowanymi osobami, nim sobie głowy nie zawraca. Smutne to troszeczkę...

Jakiś czas temu dostałam spory worek jabłek od Brata C., z jego ogrodowej jabłonki. Trochę kwaśne, raczej twarde, nieco obite. Smaczne, ale bez większego zachwytu świeże. Do ciast - idealne. Właśnie one zmotywowały mnie do przygotowania tego wyjątkowego ciasta.
Jabłecznik ten u Oli znalazłam wieki temu (no dobra, ponad miesiąc. Ale w tempie, w jakim kolekcjonuję nowe przepisy, miesiąc wydaje się być niemal wiecznością, w której tak łatwo zgubić czy zapomnieć o niesamowitych pysznościach) i wiedziałam, że będę musiała go upiec. Pełen jabłek, które uwielbiam. Z budyniem cynamonowym, a takiego jeszcze nie jadłam. Wszystko zamknięte w dwukolorowym cieście, z którym nawet ja dałam sobie radę bez problemu.

C. stwierdził, że to ciasto jest zupełnie inne od tych, które zazwyczaj piekę. Na ciepło pochłonął dwa spore kawałki, i to tylko dlatego, że więcej nie pozwoliłam. Spróbujcie, u Was też zniknie błyskawicznie.

Jabłecznik z budyniem cynamonowym

Składniki:
(na formę 24x24 cm)
  • 4 jajka
  • 270 g mąki pszennej
  • 180 g masła
  • 150 g cukru
  • 2 łyżeczki cukru waniliowego
  • 2 łyżeczki proszku do pieczenia
  • 2 łyżki kakao
  • 2 łyżki mleka

nadzienie:
  • 3 jabłka
  • sok z 1/2 cytryny

budyń:
  • 2 opakowania budyniu waniliowego (każdy na 500 ml mleka)
  • 700 ml mleka
  • 25 g cukru
  • 1 łyżeczka cynamonu

dodatkowo:
  • 2 łyżki cukru pudru

Przygotować budyń: 550 ml mleka zagotować, w reszcie dokładnie rozpuścić budyniowy proszek, wymieszać z cukrem i cynamonem. Powoli wlewać mieszankę do gotującego się mleka, cały czas mieszając. Gotować jeszcze chwilę, zdjąć z palnika, przestudzić.

Jabłka obrać, wyciąć gniazda nasienne, pokroić w kostkę. Skropić sokiem z cytryny.

Masło rozpuścić i przestudzić.
Jajka z cukrem i cukrem waniliowym ubić na puszystą, jasną masę. Powoli wlewać masło, cały czas miksując. Partiami dodawać mąkę wymieszaną z proszkiem.

Dno formy wyłożyć papierem do pieczenia, brzegi wysmarować masłem.

Wyłożyć do formy połowę ciasta. Na cieście równomiernie rozłożyć jabłka, na nich rozsmarować budyń. Do pozostałego ciasta dodać kakao i mleko, zmiksować. Ciasto kakaowe wyłożyć na budyń.

Piec w 180 st. C. przez 45-55 minut.
Ostudzić przed podaniem.

Smacznego!

Tak sobie myślę, że ta pozasezonowość jabłek jest jednak dobra. Tak bardzo je lubię, że straszliwie bym za nimi tęskniła. Chyba jeszcze bardziej niż za truskawkami i rabarbarem...

piątek, 22 listopada 2013

Na zakończenie sezonu dyniowego: chleb

Piątek, a więc pieczywko. Mniam.
I jednocześnie ostatni już dyniowy przepis w tym sezonie. Były ciasta, była kawa, była zupa, a jeszcze więcej przepisów niż się pojawiło, zostało zapisanych i skrzętnie ukrytych na sezon kolejny. Może lepiej zmieszczę się wtedy w czasie.

To cudo znalazłam na blogu Antenki, i od razu się w nim zakochałam. Ma boski kolor i cudowne dziury, i po prostu wołał do mnie z ekranu. Takiemu wołaniu najbardziej odporny człowiek by się nie oparł, a ja przecież miękkie serce mam... Czym prędzej więc ruszyłam do kuchni, i przygotowałam wszystko, jak w przepisie podano. Znaczy się tylko do pewnego momentu, bo odstawiony na dwanaście godzin zaczyn, zamiast zacząć pracować, wypiął się na mnie i tyle. Dzielnie wymieszałam wszystko po raz drugi, i umieściłam z znacznie cieplejszym miejscu. Podziałało - na powierzchni pojawiły się bąbelki, i zaczyn zaczął pachnieć. Stwierdziłam, że to musi wystarczyć, i podjęłam kolejne kroki.
Chleb wyszedł smaczny, ale malutki. Zabrałam się do dzieła raz jeszcze, podwajając ilość składników, pomijając curry, znacznie zwiększając ilość dyni. Chleb wyszedł obłędny! Pachniał niesamowicie, miał cudownie sprężysty miąższ i w ogóle dumna jestem z niego niesłychanie. Nie miał co prawda tak cudownych dziur jak w oryginale, a miąższ, podejrzewam, był nieco bardziej zbity, ale nam smakował bardzo. Jeśli przetestowaliście już poolish, czas na kolejny krok.

Chleb dyniowy na zaczynie

Składniki:
(na keksówkę 22x11 cm)

zaczyn:
  • 3 łyżki mąki pszennej
  • 3 łyżki mąki żytniej
  • 100 ml letniej wody

ciasto:
  • 10 g drożdży
  • 200 g puree z dyni
  • 500 g mąki pszennej
  • 2 łyżeczki soli
  • 150 ml letniej wody

dodatkowo:
  • 2 łyżki wody

Mąki i wodę na zaczyn dokładnie wymieszać, odstawić pod przykryciem w ciepłe miejsce na 12 godzin. 
Po tym czasie do zaczynu dodać rozpuszczone w wodzie drożdzę, puree z dyni, mąkę i sól. Zagnieść ciasto - może się nieco lepić.
Odstawić do wyrośnięcia na 1-1,5 godziny.

Po tym czasie ciasto przełożyć do wysmarowanej masłem formy. Odstawić do wyrośnięcia na 1 godzinę.

Po tym czasie skropić wierzch ciasta wodą.

Piec w 240 st. C. przez 15 minut, następnie zmiejszyć temperaturę do 200 st. C. i piec jeszcze 30-35 minut.
Ostudzić na kratce.

Smacznego!

Uwielbiam tegoroczny listopad. W końcu mam czas na wszystko: czytam, gotuję, piekę, spaceruję mimo niesprzyjającej pogody. I tak mi dobrze... 

czwartek, 21 listopada 2013

Zapach piernika w butelce

Madame Edith ma czarującego bloga. Lubię na niego zaglądać dla apetycznych zdjęć i smakowitych przepisów (a może odwrotnie...?), dla recenzji restauracji, które skrzętnie notuję na wypadek wizyty w stolicy. Przeglądając jej wpisy niemal czuję zapach unoszący się z ekranu delikatną smużką... A jeśli go nie ma, to tym bardziej ją podziwiam.
Ostatnio oczarowała mnie piernikowym syropem - wiedziałam, że go zrobię. Nie czekałam nawet zbyt długo. 

Za radą Ani dokonałam jednej zmiany - zamiast cynamonu i imbiru dodałam trzy łyżeczki domowej przyprawy do piernika. Efekt zwalił mnie z nóg - syrop jest oczywiście okrutnie wręcz słodki, ale przy tym niesamowicie aromatyczny. Jedna czy dwie łyżeczki sprawią, że kawa czy herbata staną się zupełnie wyjątkowe. Wychodzi go niewiele - zawartość słoiczka znika błyskawicznie. 

I chyba Świętami pachnie coraz bardziej...

Syrop pierniczkowy

Składniki:
(na ok. 300 ml syropu)
Wodę, cukier i przyprawę do piernika zagotować. Gotować na średnim ogniu (uwaga: mocno się pieni) przez 10-15 minut, aż syrop odparuje i zgęstnieje. Zdjąć z palnika, dodać ekstrakt, wymieszać, ostudzić.
Syrop przelać do butelki lub słoika.

Przechowywać w lodówce do 2 miesięcy.

Smacznego!

Obudziłam się dzisiaj chwilę po dziewiątej. Wyjrzałam przez okno, i zobaczyłam cieniutką warstwę bieli otulającą niema wszystko - chodniki, trawniki, dachy, nieliczne liście niezerwane przez jesienne wiatry.
I choć w tej chwili po tej bieli nie został nawet ślad, liczę na to, że jutro zobaczę jej nieco grubszą warstwę. Znudziły mi się już jesienne szarości...

środa, 20 listopada 2013

Przedzapach świąteczny - domowa przyprawa do piernika

Zarzekałam się, że poczekam na pierwszy śnieg z przygotowaniami do Świąt. Przeglądając jednak zaprzyjaźnione blogi, nie potrafiłam oprzeć się tej przedświątecznej aurze - oczywiście ciasto na piernik staropolski, ale też szybkie pierniki i pierniczki, lub delikatny tylko powiew - muffinki o zapachu piernika, cynamonowe drożdżówki, pełne aromatu napoje. I oczywiście domowa przyprawa do piernika - każdy szanujący się bloger ma taką u siebie. Mieszanki są najróżniejsze - z wanilią, ze skórkami cytrusowymi, z dodatkiem lub bez anyżu, kardamonu czy kopru włoskiego... Czytając te wpisy jeden za drugim, zdecydowałam się przygotować swoją własną przyprawę - z tym, co lubię, z tym, co chcę w niej mieć. Świadomie zrezygnowałam z cytrynowych skórek i anyżu. Dałam sporo kardamonu, bo go uwielbiam; trochę pieprzu, żeby było ostro. Dałam też wanilię, żeby całość nieco złagodzić.

Mieszanka wyszła obłędnie aromatyczna - w czasie ucierania jej w moździerzu kichałam raz po raz. Można użyć już zmielonych przypraw, albo zmielić czy utrzeć je samemu. Nie ma to większego znaczenia - przechowywane w szczelnych pojemniczkach przyprawy w proszku mają bardzo silny zapach i smak. W odróżnieniu od kupnej przyprawy, tu nie ma mąki ani kakao, które stanowią wypełniacz dla tych ze sklepu. Taka przyprawa jest więc zdecydowanie mocniejsza, dawkujcie ją więc z głową.

Domowa przyprawa do piernika


Składniki:
(na 80 g przyprawy)
  • 25 g cynamonu
  • 15 g kardamonu
  • 10 g mielonego imbiru
  • 5 g czarnego pieprzu
  • 5 g goździków
  • 5 g gałki muszkatołowej
  • 5 g ziaren kolendry
  • 5 g ziarenek wanilii
  • 3 g ziela angielskiego
  • 2 g kopru włoskiego
Przyprawy utłuc w moździerzu bądź zmielić w młynku do kawy na pył. Dokładnie wymieszać, przesiać przez sitko. Przesypać do szczelnego słoiczka.

Smacznego!

Pierniczki będą dopiero w grudniu. Ale teraz podam przepisy na niesamowicie aromatyczne cuda, które godnie wprowadzą nas w przedświąteczny nastrój.

wtorek, 19 listopada 2013

Karykatura miłości

Przeglądając półki z książkami, w oczy wpadł mi niepozorny, cienki (niecałe dwieście stron) tomik. Na grzbiecie przeczytałam To właśnie miłość i wiedziałam, że właśnie tę powieść mam ochotę teraz przeczytać. Hmm... Nie powiem, że żałuję, ale jednak to nie było to...

Większość z Was zna z pewnością słynny film pod tym samym tytułem: Love actually. Plejada gwiazd: Hugh Grant, Liam Neeson, Alan Rickman, Emma Tompson, Keira Knightley i jeszcze kilka innych znanych nazwisk. Film jest może nieco naiwny, ale jednocześnie bardzo świąteczny, pełen ciepła, uśmiechów i, oczywiście, miłości. Ja go uwielbiam. Grzmijcie, jeśli chcecie - w okresie Świąt staję się wyjątkowo wzruchliwa i podatna na podobne historie. Oglądam go zawsze ze łzami w oczach w odpowiednich momentach, i wcale się tego nie wstydzę. 
Dlatego po książkę sięgnęłam z ogromnymi nadziejami. Spodziewałam się wzruszających i poruszających scen, moich ukochanych bohaterów na papierze, ale jednak jeszcze ciekawszych.
Niestety, ale się rozczarowałam.

Książka powstała na podstawie scenariusza. I tak naprawdę jest to raczej suchy zapis zabawnych dialogów, poprzetykanych niespecjalnie udaną, dość drętwą narracją. Historia, a raczej historie, są te same: nowy premier zakochujący się w jednej z pracownic biura, trudna relacja Sary z jej chorym bratem, jest Harry bliski zdrady ukochanej żony, Mark zakochany w żonie najlepszego przyjaciela, Daniel, który opłakując śmierć żony, stara się opiekować pasierbem, zdradzony Jamie odnajdujący miłość w przypadkowo spotkanej Portugalce oraz Billy, starający się wrócić na szczyty list przebojów. Wszyscy szukają miłości, albo też doznają nagłego oświecenia, że przecież mieli ją cały czas. Historie tak samo wzruszające jak w filmie. Tyle że czytając, przed oczami miałam żywcem wycięte z filmu kadry. Brakowało mi czegoś, co książkę ożywi, sprawi, że mnie wciągnie mimo tego, że wiem, co się za chwilę wydarzy. Niestety, po raz kolejny przekonałam się, że powieści powstające na podstawie scenariusza to nic dobrego. Jeśli macie wybór - obejrzyjcie film. Po raz pierwszy lub kolejny. Książkę raczej sobie odpuście.

To właśnie miłość
Philip O'Connor
Dom Wydawniczy Bellona
Warszawa, 2006

poniedziałek, 18 listopada 2013

Przedświąteczne zwariowanie i sernik dyniowy

Mam zaległości. Straszliwe. I przeraża mnie to nie na żarty.
Nie mam pojęcia, jak to się stało. I nie wiem, jak nad tym zapanować.
Wszyscy już poczuli zapach Świąt - na blogach są pierniczki, piernikowe kawy, korzenne ciasta i aromaty, barszczyk, uszka i pierogi. A ja wyskakuję z dynią jak Filip z konopi, i to wcale nie najdziwniejsza niespodzianka. W zanadrzu mam ciasta z jabłkami i śliwkami, lody, i jeszcze trochę dyni. Wariatka jedna!
Nie wiem, dlaczego jestem do tyłu z przepisami. O tym, o ilu książkach chcę Wam opowiedzieć, nawet nie wspomnę. W tym tempie przepisy bożonarodzeniowe u mnie pojawią się na wiosnę... 
No dobrze, może troszkę przesadzam. Chyba jednak powinnam zachować niektóre, i powoli przejść do świątecznych ciasteczek (tak jak rok temu, mam zamiar wypełnić kilka puszek słodkimi maleństwami). Te mniej tematyczne, cudownie czekoladowe i pachnące jaśminem pyszności mogą poczekać na styczeń. Albo luty. Albo świętego nigdy, jak mawia Tata...

Teraz już przestaję roztkliwiać się nad sobą, i przechodzę do sedna, czyli sernika. Z dynią. Ta dam!

Na początku chciałam upiec zupełnie inny, pięknie prezentujący się na zdjęciach, z chrupiącymi dyniowymi pestkami w roli dekoracji... Jestem pewna, że wyszedłby pyszny! I myślę, że zrobię go w przyszłym roku (albo jak mi się zachce, to z mrożonego dyniowe puree, które czeka na swoją wielką chwilę). Gdy jednak zobaczyłam to cudo u Mateusza wiedziałam, że właśnie tego chcę. Miałam jeszcze kilka gruszek, a ponieważ to połączenie świetnie sprawdziło się w lekko pikantnej zupie stwierdziłam, że do słodkiego ciasta też będzie pasować. Oczywiście poszłam nieco na skróty. Zamiast kruchego ciasta - spód z ciasteczek. Troszkę inne przyprawy, bez wylepiania boków tortownicy, ricotta, bo akurat trafiła mi się w sklepie... Wyszło bosko.
Kruchy spód świetnie trzyma całość, masa serowa jest niezwykle delikatna i kremowa, soczyste gruszki ożywiają ciasto, a chrupiąca, lekko słona kruszonka nadaje charakteru. Do tego obłędny wręcz zapach cynamonu i pozostałych przypraw (powiało Świętami...?), i zachwyt gwarantowany. Myślę, że jest jeszcze lepszy niż ten zeszłoroczny. Koniecznie spróbujcie! (Nie uwierzę, że nie macie zapasów dyniowych...)

Dyniowy sernik z ricottą, gruszkami i kruszonką


Składniki:
(na formę o średnicy 20 cm)

spód:
  • 100 g ciastek digestive
  • 50 g masła
masa serowa:
  • 500 g ricotty
  • 235 g puree z dyni
  • 4 jajka
  • 200 g mleka skondensowanego słodzonego
  • 50 g cukru
  • 1/2 łyżeczki cynamonu
  • 1/2 łyżeczki mielonego imbiru
  • 1/2 łyżeczki mielonego kardamonu
  • 1 łyżka mąki ziemniaczanej
kruszonka:
  • 100 g mąki pszennej
  • 60 g zimnego masła
  • 65 g cukru
  • 1/2 łyżeczki soli
dodatkowo:
  • 3 gruszki
Ciastka na spód pokruszyć. Masło roztopić, wymieszać z ciastkami. Dno formy wyłożyć papierem do pieczenia. Wyłożyć ciastka, dokładnie ugnieść na spodzie dłonią lub łyżką. 
Schłodzić w lodówce przez 20-30 minut.

Piec w 180 st. C. przez 15 minut.
Przestudzić.

Wszystkie składniki masy serowej umieścić w dużej misce, zmiksować na gładką masę - krótko, ale dokładnie. Masę serową wyłożyć na spód.

Piec w 180 st. C. przez 20 minut.

W tym czasie z mąki, cukru, soli i masła zagnieść kruszonkę. Gruszki obrać, wykroić gniazda nasienne i pokroić w 0,5 centymetrowe plastry. 
Wyjąć podpieczony sernik z piekarnika, ciasno ułożyć na nim gruszki - delikatnie, żeby nie zapadły się w masę serową. Posypać kruszonką.

Piec w 180 st. C. przez 60 minut.
Ostudzić w zamkniętym piekarniku, a następnie schłodzić w lodówce przez kilka godzin, a najlepiej całą noc.

Smacznego!


Tak naprawdę w tym roku postawiłam sobie ultimatum - świąteczne wypieki i łakocie zaczną u mnie królować, kiedy spadnie pierwszy śnieg. I wiecie co...? Już się nie mogę doczekać...

niedziela, 17 listopada 2013

Bułeczki od Tatter

Pisałam już o tym, że piekę ostatnio zawrotne wręcz ilości pieczywa. Wszystko dlatego, że teraz codziennie jemy razem śniadania (i, jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, będziemy je jeść przynajmniej do końca listopada). Owszem, bywają na śniadanie placuszki, jadamy owsiankę, albo najzwyklejsze płatki kukurydziane z mlekiem. Pieczywo jednak jest niezwykle mile widziane. Tak naprawdę nie pamiętam, kiedy ostatnio kupiłam chleb... I bardzo mi z tym dobrze. Domowy jest stokroć smaczniejszy, można sobie nawymyślać, co się chce, powkładać różne ciekawe składniki, i delektować się tymi smakołykami. Poza tym zapach wydobywający się z piekarnika w trakcie pieczenia - nie do zastąpienia... Nie narzekam więc, tylko szukam coraz to nowych to przepisów. Ostatnio zawędrowałam na bloga Tatter - jednego z najlepszych dotyczących domowego pieczywa. Tam znalazłam prześliczne bułeczki z makiem, i w związku z tym, że w porównaniu do na przykład dziewięć godzin wyrastającego chleba są niemal błyskawiczne, a w składzie miały akurat tyle drożdży, ile czekało na mnie w kuchni, od razu się za nie zabrałam. 

Bułeczki są lekko chrupiące z wierzchu (choć nie aż tak, jak sobie wyobrażałam. Ale może za krótko trzymałam je w piekarniku i nie zdążyły się odpowiednio przyrumienić), mięciutkie w środku, z makiem wciskającym się między zęby. Pyszne!

Chrupiące bułeczki z makiem

Składniki:
(na 12 bułeczek)
  • 625 g mąki pszennej
  • 400 ml letniej wody
  • 12 g świeżych drożdży
  • 2 łyżeczki cukru
  • 2 łyżeczki soli

dodatkowo:
  • 1 jajko
  • 1 łyżka wody
  • 15 g maku

200 g mąki, wodę, drożdże i cukier dokładnie razem wymieszać. Odstawić na 15 minut.
Po tym czasie dosypać resztę mąki i sól, zagnieść gładkie ciasto (może się nieco lepić). Odstawić na 1 godzinę do wyrośnięcia. 
Wyrośnięte ciasto raz jeszcze szybko zagnieść, odstawić na kolejną 1 godzinę do wyrośnięcia.

Po tym czasie ciasto podzielić na 12 części, ułożyć na blacie obsypanym mąką, i zostawić na 15 minut. Następnie uformować z każdej części okrągłą bułeczkę, ułożyć je na blasze wyłożonej papierem do pieczenia. Odstawić do wyrośnięcia na 20-30 minut.

Wyrośnięte bułeczki posmarować jajkiem roztrzepanym z wodą, posypać makiem. Każdą naciąć ostrym nożem.

Piec w 220 st. C. przez 20-25 minut.
Ostudzić na kratce.

Smacznego!

Połowa listopada... Czy to źle, że powoli zaczynam myśleć o świątecznych łakociach...?

sobota, 16 listopada 2013

Sto lat życia - jest o czym opowiadać...

Po tę książkę sięgnęłam za namową Maggie. Miałam się przy niej obśmiać jak norka - a to zdecydowanie wystarczający powód, żebym w księgarni zamówiła właśnie ten tytuł. Chwilę czekała na swoją kolej, ale kiedy już się do niej zabrałam, nie mogłam się oderwać. Tak zabawnej powieści nie miałam w rękach od dawna. 

Stulatek, który wyskoczył przez okno i zniknął to debiutancka powieść Jonasa Jonassona. Mam nadzieję, że Szwed nie zakończy na tym swojej kariery, bowiem książka jest rewelacyjna. Jeśli w takim tonie będzie potrafił napisać kolejne, pierwsza ustawię się po nie w kolejce.

Bohaterem powieści jest Allan Karlsson, a akcja zaczyna się w jego setne urodziny. Staruszek mieszka w domu opieki, i nie jest tam zbyt szczęśliwy - sroga siostra Alice nie pozwala pić wódki, niestrudzenie pilnuje pór posiłków i ogólnie daje się we znaki. Pozostali mieszkańcy są raczej nudni, i gdy zostaje zorganizowane przyjęcie urodzinowe, na którym ma pojawić się sam burmistrz, Allan nie jest zachwycony. Zamiast więc dzielnie uśmiechać się do zdjęć, w kapciach wychodzi przez okno i... Znika. 
Mężczyzna udał się na dworzec autobusowy, gdzie ukradł walizkę pewnemu młodzieńcowi. Razem z walizką dotarł do Juliusa - drobnego złodziejaszka, który mieszka na opuszczonej stacji kolejowej w środku lasu. Panowie szybko dochodzą do porozumienia. Sprawy komplikują się, gdy młodzieniec pojawia się, żądając oddania własności. Sprawa zostaje szybko rozwiązana, młodzieniec zamrożony, a zawartość walizki odkryta.

Co starsi panowie zrobią z pięćdziesięcioma milionami koron? Jak pozbędą się ciała? Co to na to wszystko powie burmistrz, policja i sroga siostra Alice? Tego dowiecie się z książki.

Stulatek... napisany jest fantastycznym językiem - wciąga od pierwszych stron. Ekscytujące wydarzenia z teraźniejszości przeplatają się z wspomnieniami Allana z jego burzliwych lat młodzieńczych - Szwed bowiem, jako specjalista od wysadzania mostów (i nie tylko), miał okazję jeść kolację z przyszłym prezydentem Trumanem, uratował małżonkę Mao Zedonga, co później pozwoliło uratować skórę nie tylko jego, ale i zaprzyjaźnionego Einsteina. Potrafił doprowadzić do wściekłości Stalina, miał wpływ na wyścig zbrojeń i pomógł skonstruować bombę atomową... Dwa razy.
Przeszłość i teraźniejszość Allana obfitują w niesamowite zwroty akcji, przypadkowe spotkania, które nie są bez znaczenia dla dalszych jego losów, a jego życiorys spokojnie wystarczyłby do zapełnienia kilkunastu innych. Powieść jest skonstruowana fenomenalnie, napisana genialnie, i jeśli tylko nie straszny Wam czarny, szwedzki humor, musicie po nią sięgnąć.

Stulatek, który wyskoczył przez okno i zniknął
Jonas Jonasson
Świat Książki
Warszawa, 2012

piątek, 15 listopada 2013

Najsmaczniejszy chleb dyniowy

Tak, moi drodzy. To zdecydowanie najsmaczniejszy chleb, jaki do tej pory upiekłam. Fakt, że zawiera dynię, jest tu drugorzędny. C. stanowczo zażądał powtórki, a i piekłabym go trzeci raz z rzędu gdyby nie to, że mi się puree z dyni zaczęło kończyć, a jeszcze tyle mam z nim planów... 

Chleb jest rewelacyjny. Pachnie bosko, ma cudowny, żółciutki kolor. Jest mięciutki i ma przyjemnie chrupiącą skórkę. Pestki dyni sprawiają, że ma ciekawszą strukturę, no i te cudowne dziury... Mogłabym na niego patrzeć i patrzeć.

Jedyna wada, to czas oczekiwania. Najpierw poolish strasznie długo rośnie, a potem wyrobione ciasto niemal drugie tyle. Cóż, czasem trzeba się poświęcić... Moim zdaniem jak najbardziej warto - efekt jest bardziej niż zadowalający. Jako bazę użyłam przepisu na chleb na poolish z bloga Co do jedzenia - zasmakował mi bowiem bardzo, i stwierdziłam, że idealnie nadaje się do eksperymentów. Ten zaliczam do jak najbardziej udanych.

Dyniowy chleb na poolish

Składniki:
(na keksówkę 22x11 cm)

poolish:
  • 150 g mąki pszennej
  • 150 ml wody
  • 3 g drożdży

ciasto:
  • 3 g drożdży
  • 100 ml letniej wody
  • 350 g mąki pszennej
  • 2 łyżeczki soli
  • 250 g puree z dyni
  • 1/2 łyżeczki kurkumy
  • 45 g pestek dyni

dodatkowo:
  • 2 łyżki wody

Drożdże na poolish rozpuścić w wodzie, dokładnie wymieszać z mąką. Odstawić w ciepłe miejsce na 5-6 godzin.

W dużej misce wymieszać mąkę z kurkumą i solą. Drożdże rozpuścić w wodzie, wlać do mąki. Dodać cały poolish i dyniowe puree. Wyrobić gładkie, nieco lepkie ciasto. Dodać pestki, dobrze zagnieść. 
Odstawić do wyrośnięcia na 1 godzinę.

Po tym czasie ciasto złożyć, odstawić na kolejne 40 minut.

Formę wysmarować masłem. Przełożyć do niej ciasto, odstawić na 1 godzinę do wyrośnięcia.
Posmarować wierzch ciasta wodą.

Piec w 225 st. C. przez 15 minut. Następnie zmniejszyć temperaturę do 200 st. C. piec jeszcze 35 minut.
Przestudzić w formie 10-15 minut, następnie wyjąć na kratkę i pozostawić do całkowitego wystudzenia.

Smacznego!

Ciasto wyszło stosunkowo rzadkie - myślałam o podsypaniu mąką, ale zrezygnowałam z tego pomysłu i po prostu upiekłam go w keksówce. Dzięki temu jest niesamowicie wilgotny i naprawdę pyszny.

czwartek, 14 listopada 2013

Najlepsze lody truskawkowe

Ktoś może pomyśleć, że zupełnie zwariowałam, tudzież upadłam na głowę i wszystko mi się pomieszało. Mamy bowiem listopad, za oknem jest ciągle ciemno, pada z małymi tylko przerwami, wieje straszliwie i ostatnie, na co mamy teraz ochotę, to lody. Wszędzie pachnie cynamonem i czekoladą, pieczemy puchate, cieplutkie drożdżówki, ewentualnie ciasta pełne gruszek i jabłek; jesienne, a może już nawet zimowe. 

No tak. W zasadzie to ja się z tym wszystkim zgadzam, i też tak robię. Ale... Dostałam sorbetierę, i nie mogę się jej oprzeć. Produkcja domowych lodów z jej udziałem wzniosła się na zupełnie nowy poziom - uwielbiam obserwować, jak maszyna wszystko dokładnie miesza, jak masa robi się coraz bardziej puszysta i całość nabiera tej cudownej, delikatnej konsystencji. A potem wyciągam lody z zamrażarki, zamykam oczy i niemal czuję promienie słoneczne na twarzy (choć później się okazuje, że to tylko lampa). Zrobiłam bowiem lody truskawkowe, i muszę napisać, że są to najlepsze lody, jakie kiedykolwiek zrobiłam, i chyba najsmaczniejsze lody truskawkowe, jakie dane było mi jeść. Pycha!

Oczywiście o świeżych truskawkach można teraz pomarzyć, ale nie zrażając się, kupiłam mrożone. Sięgnęłam po przepis Doroty - wiadomo, że muszę się udać. Efekt? Oszałamiający. Te lody pachną czerwcem, cudownymi, soczystymi truskawkami, mają piękny, różowy kolor, i smakują po prostu bosko. Są kremowe, delikatne, obłędnie truskawkowe. Zakochałam się w nich od pierwszego liźnięcia, że tak powiem. Już sobie wyobrażam, jak będą smakowały latem, przygotowane ze świeżych truskawek...

Lody truskawkowe z wanilią i czekoladą

Składniki:
(na 1,8 l lodów)
  • 250 ml mleka
  • 250 ml śmietany kremówki (38%)
  • 6 żółtek
  • 200 g cukru
  • 500 g truskawek, świeżych lub mrożonych
  • sok z 1 cytryny
  • nasionka z 1 laski wanilii
  • 100 g czekolady (70%)

Truskawki (mrożone rozmrozić na ręczniku kuchennym) zmiksować blenderem z sokiem z cytryny na gładką masę. Odstawić.

Kremówkę z mlekiem i wanilią zagotować. W tym czasie ubić żółtka z cukrem na puszystą, jasną masę. Nie przerywając miksowania, powoli wlać gorące mleko. Przelać wszystko z powrotem do garnka, podgrzewać, aż krem nieco zgęstnieje. Nie gotować!
Zdjąć z palnika, dokładnie wymieszać z truskawkami. Ostudzić, a następnie schłodzić w lodówce.

Schłodzoną masę przelać do maszyny do lodów. Pod koniec mieszania dodać posiekaną czekoladę. Przełożyć do pudełek do lodów, zamrozić.

Smacznego!

Jedyna zmiana w stosunku do oryginalnego przepisu to dodatek czekolady - nie mogłam się powstrzymać... W sklepach nie ma lodów truskawkowych z czekoladą, a to naprawdę rewelacyjne połączenie. 

środa, 13 listopada 2013

Dyniowa kawa... Dobre to?

Ano, dobre. I to bardzo. Nawet C., który kawę uznaje jedynie z ekspresu, czarną, gorącą i bez cukru stwierdził, że jest niezła (uwierzcie mi, to komplement. I to duży). Smakuje trochę śmiesznie - bo kto to słyszał - dynia w kawie...? Czego to ludzie nie wymyślą... Dynia jednak, tak naprawdę, nie jest mocno wyczuwalna, choć nadaje kawie specyficznego charakteru. Do tego mnóstwo rozgrzewających przypraw, które nadają lekko pikantny ton. Nieodzowna w takim wypadku bita śmietana - i mamy cudowny deser, bo do popijania ciastka taka kawa zdecydowanie jest zbyt słodka. 

Nigdy nie piłam pumpkin spice latte w kawiarni, więc nie wiem, jak właściwie powinna smakować. Zobaczyłam ją jednak u Madame Edith i zapragnęłam mieć ją w swoim kubku. Rozgrzewająca, pachnąca jesienią kawa z górą bitej śmietany, a do tego moja ukochana dynia - to nie mogło się nie udać!

Dyniowe latte

Składniki:
(na 2 porcje)
  • 200 ml mocnej kawy
  • 250 ml gorącego mleka
  • 80 g puree z dyni
  • 2 łyżeczki ciemnego brązowego cukru
  • 1/2 łyżeczki ekstraktu z wanilii
  • 1/4 łyżeczki cynamonu
  • 1/4 łyżeczki mielonego imbiru
  • 1/4 łyżeczki mielonych goździków
  • 1/4 łyżeczki gałki muszkatołowej
  • 1/4 łyżeczki kardamonu
  • 50 ml śmietany kremówki (38%)

Gorącą kawę i mleko, puree, cukier ekstrakt i połowę przypraw dokładnie zmiksować z blenderze. Przelać przez sitko do szklanek, udekorować ubitą śmietaną, posypać resztą wymieszanych ze sobą przypraw.
Podawać natychmiast.

Smacznego!

Jeszcze trochę będę Was tą dynią męczyć, w bardziej i mniej oczywistych zestawieniach. Dynia daje mnóstwo możliwości, naprawdę szerokie pole do popisu - przepisów, które sobie zapisałam, jak nic starczy mi jeszcze na dwa kolejne sezony...

wtorek, 12 listopada 2013

Wspólne pieczenie w skandynawskich klimatach

Coś mnie dzisiaj mój komputer nie lubi. Ciskam wzrokiem pioruny, a ten bezczelny laptop nic sobie z tego nie robi, i nadal doprowadza mnie do szału.
Też miewacie takie dni? Kiedy technika zdecydowanie nie jest po Waszej stronie...?

Nie o tym jednak pisać chciałam. A o naprawdę pysznych, obłędnie cynamonowych bułeczkach. Moje co prawda wyglądają jak niedorobione rogale, ale to nie powód, żeby nie podzielić się przepisem. Są bowiem tak pyszne, że grzechem byłoby ich nie zrobić.
Razem z Chantel, Mirabelką i Mopsikiem postanowiłyśmy przygotować cynamonowe bułeczki, które w Skandynawii są niezwykle popularne. U mnie w pracy takie na cieście francuskim podawane są niemal po każdym obiedzie! Są cudownie pyszne - chrupiące, słodkie, trochę lepkie, bardzo cynamonowe.
Nie polegałam jednak sobie i swojej pamięci, tylko sięgnęłam do Nordisk bagebog Miisy Mink - świetnej książki poświęconej głównie norweskim, ale też duńskim czy szwedzkim wypiekom. Kanelbulle znalazłam bez problemu. Są tak samo popularne we wszystkich północnych krajach.
Te są na cieście drożdżowym - jedliśmy je na śniadanie przez dwa dni - wychodzą ogromne! Jedną taką bułką człowiek spokojnie się naje. Do tego szklanka zimnego (lub ciepłego, jeśli ktoś lubi) mleka, i jesteśmy w cynamonowym raju.

Ciasto drożdżowe jest cudownie mięciutkie i bardzo aromatyczne samo w sobie, dużo masła, odrobina kardamonu - efekt jest wspaniały. Do tego nadzienie z ciemnego muscovado i dużej ilości cynamonu - wychodzi lekko karmelowe, cudownie słodkie. A na wierzch lepka, słodka, delikatnie cytrynowa glazura. Całość jest przepyszna, i naprawdę, ciężko się im oprzeć.

Z porad praktycznych - układając bułeczki na blasze należy je kłaść łączeniem pod spód, będą miały ładniejszy kształt, niż moje. Na drugi dzień najlepiej skropić je wodą i podgrzać w piekarniku - będą pyszne, najlepsze bowiem są jeszcze cieplutkie...

Klasyczne bułeczki cynamonowe

Składniki:
(na 6 dużych sztuk)

ciasto:
  • 215 ml mleka
  • 50 g cukru
  • 20 g świeżych drożdży
  • 1 łyżeczka mielonego kardamonu
  • 90 g masła
  • 1 jajko
  • 500 g mąki pszennej

nadzienie:
  • 50 g masła
  • 100 g ciemnego brązowego cukru
  • 1 łyżka mielonego cynamonu

glazura:
  • 45 g cukru
  • 1 łyżka soku z cytryny
  • 50 ml wody

Mleko z masłem podgrzać, aż masło się rozpuści. Przestudzić - mieszanka ma być letnia, nie gorąca.
W misce rozetrzeć drożdże z 1 łyżeczką cukru i 2 łyżkami mleka z masłem. Dodać pozostały cukier, mleko, masło i kardamon, zmiksować. Partiami wsypywać mąkę, cały czas ucierając. Ciasto dobrze wyrobić - ma być gładkie, nielepiące. Odstawić na 1 godzinę do wyrośnięcia.

Masło na nadzienie rozpuścić, przestudzić. Cukier wymieszać z cynamonem.

Wyrośnięte ciasto rozwałkować na prostokąt o wymiarach 30x40 cm. Posmarować masłem, równomiernie posypać cukrem z cynamonem. Pokroić na 6 trójkątów, gdzie podstawami są dłuższe boki prostokąta.
Każdy trójkąt zwinąć, zaczynając od podstawy. Ułożyć na blasze wyłożonej papierem do pieczenia, końcówką do dołu, w dużych odstępach. Odstawić na 30-60 minut do wyrośnięcia.

Piec w 200 st. C. przez 25 minut.
Wyjąć z piekarnika, lekko przestudzić.

W czasie pieczenia przygotować glazurę: cukier, sok z cytryny i wodę podgrzewać w garnuszku na średnim ogniu. Gotować około 10 minut, aż syrop nieco zgęstnieje. Lekko przestudzić.

Ciepłym, ale jeszcze nie gęstniejącym syropem posmarować ciepłe bułeczki. Zostawić do całkowitego ostudzenia.

Smacznego!

Ciemno, zimno... Pogoda coraz bardziej mnie zniechęca. 
Ale na parapecie moje orchidee wypuściły nowe pączki, i za jakieś dwa tygodnie będę miała kwiatki. Im jesień nie straszna!

poniedziałek, 11 listopada 2013

Jak straszne mogą być guziki

Moje zafascynowanie Gaimanem trwa. Nie wiem, jak ten facet to robi, ale potrafi wciągnąć czytelnika w swoje pełne magii światy, i nie wypuścić aż do ostatniej strony. Tak też było z Koraliną - przeczytałam ją w dwa dni, już po raz drugi. Pierwszy raz bowiem sięgnęłam po nią już ładnych parę lat temu, zaraz po tym jak obejrzałam film. Tak mi się spodobał, że musiałam przeczytać powieść. I co? Okazała się jeszcze lepsza!

Koralina właśnie przeprowadziła się z rodzicami do nowego domu. Ponieważ i mama, i tata są wiecznie zapracowani, dziewczynka zostaje odkrywcą - odwiedza sąsiadów i zwiedza najbliższe okolice. Poznaje panny Spink i Forcible, które mieszkają na parterze otoczone przez stadko szkockich terierów, oraz staruszka z góry, wąsatego hodowcę mysiego cyrku. Pogoda jednak nie sprzyja wychodzeniu na dwór, sąsiedzi zostali już poznani, i Koralina zaczyna się nudzić. W końcu tato daje jej listę zadań, na której między innymi figuruje policzenie wszystkich drzwi w domu. Jest ich czternaścioro, z czego jedne są zupełnie wyjątkowe - po otwarciu bowiem okazuje się, że za nimi jest ceglana ściana. Mogłoby się wydawać, że to nic ciekawego, okazuje się jednak, że gdy Koralina otwiera drzwi po raz kolejny, przechodzi do lustrzanego odbicia swojego domu. Są tu wszystkie znane jej kąty, ale nieco wykrzywione, trochę przerażające. Jest i matka, i ojciec, panny Spink i Forcible, a także sąsiad z góry. Jednak wszyscy zamiast oczu mają do twarzy przyszyte czarne guziki. Z początku zachwycona Koralina daje się porwać wydarzeniom - druga matka dla niej gotuje, drugi ojciec chce się z nią bawić. Jest nawet mówiący ludzkim głosem kot, który... Właśnie. Który wie.
Okazuje się bowiem, że druga matka chce zatrzymać Koralinę w swoim świecie za wszelką cenę. Jedynym wyjściem okazuje się gra. Druga matka jednak nie potrafi grać uczciwie. 
Czy Koralinie uda się wygrać wolność, rodziców, a także uwolnić uwięzione za lustrem dusze? Na to pytanie znajdziecie odpowiedź w książce.

Koralina jest fascynująca - trochę straszna, trochę śmieszna, bardzo kolorowa i niezwykle wciągająca. To nie jest bajka dla dzieci - to bajka dla dorosłych. Jeśli takie lubicie, koniecznie sięgnijcie po powieść Gaimana.

Koralina
Neil Gaiman
Wydawnictwo MAG
Warszawa, 2009

niedziela, 10 listopada 2013

Listopadowe Trzy po trzy

Lubię kuchenne wyzwania. Nie tyle w kwestii poziomu trudności (to też, ale jednak, dla spokoju ducha i zdrowia psychicznego, niezbyt często), ile kombinowania. Dlatego właśnie uwielbiam nasze Trzy po trzy - daje ogromne możliwości, a jednocześnie wymaga pogłówkowania. Bo tak: jeśli dostajecie konkretne wytyczne - pieczemy to i to, to wiadomo - szuka się przepisu, i piecze. Jeśli przepis jest podany odgórnie, to już w ogóle banał. Jeśli macie podany jeden składnik, możliwości jest taki ogrom, że każdy coś wykombinuje. Każdy co innego, najprawdopodobniej. 
Jeśli jednak składniki są trzy - o, tu zaczynają się schody. Bo muszą ze sobą współgrać, jeden nie może przyćmić drugiego, musi panować równowaga, a w dodatku musi być pysznie. Trzeba więc usiąść i się zastanowić, czasem poszukać inspiracji, czasem oddać się medytacjom. Uwielbiam ten proces, i nasza zabawa zawsze sprawia mi mnóstwo frajdy. Tym razem dostaliśmy banana, orzechy i wanilię. 
I wiecie co? Od razu wiedziałam, co zrobię! Nie musiałam zastanawiać się nawet minuty - przed oczami pojawił mi się gotowy deser, i byłam pewna, że będzie to strzał w dziesiątkę. Nie zawiodłam się.

Postanowiłam przygotować lody. Dlaczego? Bo ta kombinacja do lodów wydała mi się po prostu idealna! Słodkie za sprawą bananów, nieco karmelowe dzięki ciemnemu cukrowi. Delikatna nuta wanilii w tle, i chrupiące orzeszki gwarantujące ciekawą teksturę. Z takimi lodami najzimniejszy listopad nie straszny! (Jakkolwiek dziwnie by to nie zabrzmiało...)

W tym miesiącu wyzwanie podjęły również SiaśkaMartynosiaMopsik oraz Wiera.

Lody bananowo-waniliowe z orzechami

Składniki:
(na 1,2 l lodów)
  • 4 żółtka
  • 150 g ciemnego brązowego cukru
  • 250 ml śmietany kremówki (38%)
  • 300 ml mleka
  • 1 laska wanilii
  • 3 banany
  • 2 łyżki soku z cytryny
  • 2 łyżki ciemnego rumu
  • 60 g orzechów laskowych

Żółtka ubić z cukrem na puszystą, jasną masę. W tym czasie zagotować mleko ze śmietaną i z przeciętą na pół laską wanilii (wyskrobane ziarenka dodać do mleka). Gorące mleko powoli wlać do ubitych żółtek, cały czas miksując. Przelać masę do garnka, podgrzewać, aż nieco zgęstnieje (nie gotować).
Banany zmiksować z sokiem z cytryny, dodać do gorącego kremu. Dokładnie wymieszać, ostudzić.

Do ostudzonej masy dodać rum. Schłodzić w lodówce.
Schłodzoną masę przelać do maszyny do lodów, kilka minut przed końcem jej pracy dodać uprażone na suchej patelni i ostudzone orzechy.
Przełożyć do pojemnika na lody, zamrozić.

Smacznego!

Za oknem ciemno, w domu zimno, ale jeszcze chwila, i włączę piekarnik. I w całym domu zapachnie ciastem drożdżowym. Jak ja to lubię...