poniedziałek, 31 października 2016

Tort dla Jacka Skellingtona

Znacie może Jacka Skellingtona? Nie...? Najwyższy więc czas się zapoznać z tym szkieletowym młodzieńcem! Szczególnie, że już dziś mamy Halloween, więc okazja ku temu wyśmienita. 

Animacje Burtona uwielbiam. Są genialne, mroczne, a jednocześnie niesamowicie wzruszające. Wciągają bez reszty. Moją ukochaną, bez dwóch zdań, jest Miasteczko Halloween (którego oryginalny tytuł brzmi Nightmare before Christmas, i, moim zdaniem, zdecydowanie lepiej oddaje ducha filmu). 
Jack Skellington, Dyniowy Król, ma depresję. Nie che już straszyć, znudziły mu się halloweenowe zwyczaje i najzwyczajniej w świecie - pragnie odmiany. Gdy przypadkiem trafia do miasteczka Bożego Narodzenia, widzi Mikołaja, prezenty, choinki i ogólną radość, postanawia ten uroczy zwyczaj wprowadzić w swojej mrocznej krainie. Wszelkiej maści potwory i najróżniejsze strachy ochoczo zabierają się do dzieła, zupełnie jednak nie wyczuwają ducha Świąt. W prezentach doszukują się przerażających niespodzianek, choinkę chcą udekorować kośćmi, a świątecznym melodiom nadają pogrzebowych tonów. Jack wpada więc na szalony pomysł porwania Świętego Mikołaja i zastąpienia go przy rozdawaniu prezentów. 
Wszyscy wiedzą, że to nie może skończyć się dobrze...
Oczywiście, dla romantyków jest też wątek miłosny - pozszywana z rozdartych kawałków Sally podkochuje się w Jacku, nie śmie jednak wyznać mu swoich uczuć. Więziona przez szalonego naukowca, w końcu ucieka i...

Koniecznie musicie obejrzeć! Jeśli widzieliście, nic nie szkodzi - my co roku oglądamy Nightmare before Christmas, i za każdym razem bawimy się tak samo dobrze. Dajcie Jackowi szansę skradnięcia i Waszych serc.

W tym roku jakoś mi nie szło przygotowywanie halloweenowych słodkości. Zbyt dużo pracy, za mało czasu wolnego. Poza tym setki muffinek patrzących przekrwionymi oczami przygotowanych w pracy skutecznie zniechęcały mnie do dalszej produkcji w domu. Tortu jednak nie mogłam sobie odmówić - i oto jest. Na cześć mojego ukochanego halloweenowego bohatera.
Przepis na ciasto dyniowe znalazłam w magazynie Spis bedre, nr 10/2016, i użyłam go praktycznie bez żadnych modyfikacji. Zmniejszyłam tylko porcję ciasta o połowę, i zamiast w dużej blaszce, upiekłam w niewielkiej tortownicy. Krem natomiast przygotowałam z całości, redukując znacząco ilość cukru. Wystarczyło na przełożenie i obłożenie ciasta. Nawet orzechy upchnęłam - zamiast na wierzchu, dekoracyjnie, wcisnęłam je do środka. Cudownie chrupią!
Nie jest to klasyczny tort biszkoptowy; jest za to wilgotny i aromatyczny. No i prezentuje się znakomicie! Muszę przyznać, że dekoracja, choć prosta, udała mi się dokładnie tak, jak sobie wymyśliłam. 

Ukontentowana, już za chwilę wbiję w twarz Jacka nóż... 
Na szczęście i tak już nie żyje; and because I am dead, I can take off my head, jak sam śpiewa.

Tort dyniowy z Jackiem Skellingtonem


Składniki:
(na tortownicę o średnicy 19 cm)
  • 200 g puree z dyni
  • 125 g miękkiego masła
  • 75 g cukru trzcinowego
  • 2 jajka
  • 75 g surowego marcepanu
  • skórka otarta z 1 pomarańczy
  • 150 g mąki pszennej
  • 1 łyżeczka mielonego cynamonu
  • 1/2 łyżeczki mielonego kardamonu
  • 1/2 łyżeczki mielonego imbiru
  • 1 łyżeczka proszku do pieczenia
krem:
  • 100 g miękkiego masła
  • 200 g serka kremowego
  • 75 g cukru pudru
  • 2 łyżeczki cukru waniliowego
  • 40 g orzechów włoskich
dodatkowo:
  • 300 g marcepanu plastycznego
  • czarny barwnik spożywczy w paście
Masło utrzeć z cukrem na puszystą, jasną masę. Po jednym wbijać jajka, dokładnie miksując po każdym dodaniu. Dodać starty na dużych oczkach marcepan i skórkę z pomarańczy, połączyć.
Mąkę przesiać z proszkiem, wymieszać z przyprawami. Partiami dodawać do ciasta, miksując na najniższych obrotach miksera, tylko do połączenia składników.

Formę wysmarować masłem. Wyłożyć do niej ciasto, wyrównać wierzch.

Piec w 175 st. C. przez 35-40 minut, do suchego patyczka.
Ostudzić.

Masło utrzeć z cukrem pudrem i cukrem waniliowym na puszystą, jasną masę. Po łyżce dodawać serek, nie przerywając miksowania.
Orzechy posiekać.

Ciasto przeciąć w poziomie na pół. Na paterze ułożyć spód ciasta, posmarować połową kremu, przykryć drugim blatem. Wierzch i brzegi posmarować resztą kremu, zostawiając 1-2 łyżki. 
Pozostały krem przełożyć do woreczka cukierniczego, odciąć końcówkę, formując niewielki otwór. Wycisnąć na ciasto łuki ponad i pod oczami oraz usta. Schłodzić w lodówce przez 30 minut, aż krem nieco stwardnieje.

Marcepan rozwałkować na grubość 3-3,5 mm. Ułożyć na cieście, dociskając w okolicach oczu i ust, formując wgłębienia na nos. Barwnik rozrobić w odrobince wody, pomalować oczy, nos i usta.

Przechowywać w lodówce.

Smacznego!

Jeśli nie odpowiada Wam dekoracja w mrocznych klimatach, przygotujcie ciasto bez obkładania go marcepanem, a wierzch posypcie orzechami. Torcik bowiem jest tak pyszny, że aż żal go nie spróbować tej jesieni.

czwartek, 27 października 2016

Dyniowa babka na Halloween

Gdy wieczorem wychodzę na spacer z Ptysią, już od progu otula nas kłębiasta mgła. Po chwili okazuje się jednak, że to wcale nie mgła; a przynajmniej - niezupełnie. Chyba wszyscy w miasteczku, jakby się umówili, o tej samej porze rozpalają w kominkach. Z kominów unosi się szary dym, a razem z nim zapach palonego drewna. Ten dymny aromat przenika na wskroś; niepostrzeżenie zostaje na ubraniach, włosach, dłoniach. Nienasycona, zaraz po powrocie namawiam C., żeby i on napalił w kominku. Ciepły, pomarańczowy ogień to idealny sposób, żeby oswoić ciemności i zimno.

Przedwczoraj na wieczornym spacerze spotkałyśmy jeża. Przycupnął na chodniku przed bramą parku, rozglądając się ciekawie. Prychnął ostrzegawczo na Ptysię, gdy ta zbyt blisko podsunęła ciekawski nos. Zostawiłyśmy go jego jeżowym sprawom, nie zagłębiając się w otulony ciemnością, cichy park. O tej porze już tylko jeże tuptają po obsypanych liśćmi ścieżkach...

Zamyślone popołudnia i nostalgiczne wieczory pchają mnie do kuchni. Zapalam tylko lampki nad blatami; górne światło jest zbyt jaskrawe, nie pasuje do tych jesiennych chwil. Wyciągam miski i łyżki, natłuszczam formę i mieszam składniki. Wszystko spowite październikową ciszą. 
A gdy już z pieca zaczyna się dobywać słodki aromat, niecierpliwie zaglądam przez szybkę i staram się skrócić czas oczekiwania siłą pozytywnych myśli. Gdy w końcu na stole staje w pełnej krasie dyniowa babka, mam ochotę od razu ją rozkroić. Powstrzymuję się jednak; czekam aż ostygnie, żeby udekorować ją odpowiednio.

Już za chwilę Halloween, wyciągnęłam więc z szuflady barwniki czarny i pomarańczowy, i białe cukrowe kosteczki. Razem stworzyły nienachalną, a jednocześnie oczywistą dekorację. Czarno-pomarańczowy lukier subtelnie podkreślił kolory babki, a kosteczki nie pozostawiają złudzeń - kochamy świętować Halloween.

Babka jest cudownie wilgotna (dzięki dodatkowi dyni), smakuje czekoladowo i naprawdę ciężko jest się od niej oderwać. W dodatku długo zachowuje świeżość, więc nawet jeśli nie uda jej się zjeść od razu, spokojnie poczeka, aż apetyt znowu nadejdzie. Udekorować można ją klasycznym białym lukrem, jeśli ktoś nie ma ochoty emanować halloweenowymi elementami. W końcu i tak najważniejsze jest wnętrze...

Babka dyniowo-kakaowa z kosteczkami


Składniki:
(na formę do babki o pojemności 2 l)
  • 4 jajka
  • 200 g musu z dyni
  • 50 ml mleka
  • 155 ml oleju
  • 240 g mąki pszennej
  • 1 łyżeczka proszku do pieczenia
  • 1/2 łyżeczki sody oczyszczonej
  • 150 g cukru
  • 1 łyżeczka cukru waniliowego

dodatkowo:
  • 2 łyżki kakao
  • 3 łyżki mleka

lukier:
  • 150 g cukru pudru
  • wody
  • czarny i pomarańczowy barwnik spożywczy w żelu

dekoracja:
  • posypka cukrowa w kształcie białych kosteczek

Mąkę, proszek i sodę przesiać, wymieszać z cukrem i cukrem waniliowym.
Jajka roztrzepać, wymieszać z musem z dyni, mlekiem i olejem. Dodać mokre składniki do suchych, wymieszać tylko do połączenia. Podzielić ciasto na pół, do jednej części dodać przesiane kakao i mleko, dokładnie wymieszać.

Formę wysmarować masłem.
wykładać do formy na zmianę ciasto jasne i ciemne, żeby powstały paski.

Piec w 180 st. C. przez 40-50 minut, aż do suchego patyczka.
Przestudzić 15=20 minut w formie, następnie wyjąć na kratkę, obracając do góry spodem. Zostawić do całkowitego wystudzenia.

Cukier puder przesiać, wymieszać z wodą. Podzielić w proporcji 1/3 i 2/3. Większą część zabarwić na czarno, mniejszą - na pomarańczowo.
Polać babkę czarnym lukrem, pomarańczowym zrobić wzorki. Posypać cukrowymi kosteczkami.

Smacznego!


Kosteczki na zdjęciu złapały nieco kolor lukru; w zasadzie w niczym to nie przeszkadza, ale jeśli chcecie, by zostały białe, posypcie nimi babkę tuż przed podaniem.

wtorek, 25 października 2016

Ciasteczka z pajęczyną

Uff... Nie ma lekko. Powrót do pracy niemal już dwa tygodnie temu zupełnie ograbił mnie z czasu tak zwanego wolnego. W momencie, kiedy człowiek po trzynastu godzinach wraca do domu i konstatuje, że za sześć i pół godziny musi znowu wyjść, żeby zdążyć na czas, a w perspektywie jest kolejny dzień pracy nie krótszy niż godzin dziesięć, odechciewa się wszystkiego. Gorący prysznic działa wtedy jak balsam na znękane całodniowym staniem ciało, a nagrzane zawczasu łóżko w wywietrzonym do temperatur polarnych pokoju jest najbardziej kuszącym miejscem pod słońcem. Nieważna kolacja czy pogawędka przy stole; liczy się tylko ta chwila snu, którą można wyrwać przed natrętnym głosem budzika. 
Jednym słowem - przez dwa tygodnie żyłam jak zombie wśród halloweenowych tart i muffinów, które gapiły się na mnie wytrzeszczonymi, przekrwionymi oczami (z czekolady i kremu maślanego; żebyście nie pomyśleli, że z tego zmęczenia już mi zupełnie odbiło). Na szczęście nikt mnie nie kupił i nie postawił jako dekoracji przed domem; choć, szczerze mówiąc, wydaje się to być niezwykle odprężająca opcja.

Jednocześnie dotarło do mnie, że Halloween już za chwilę; został niecały tydzień! A ja w polu. Szybko więc zakasałam rękawy, i wrzucam pierwszą propozycję. Proste, kruche ciasteczka, z intrygującym smakiem cytrynowo-cynamonowym, w polewie czekoladowej i z krzywymi pajęczynami na wierzchu - ale przecież ma być strasznie, prawda...?
Ciasteczka robi się i piecze szybciutko, a do dekorowania można zagonić domowników. Niektórym ten sposób spędzenia wolnego popołudnia z pewnością przypadnie do gustu. A jak nie, to trudno; czasem trzeba poświęcić się dla idei.

Ciasteczka cynamonowo-cytrynowe z pajęczyną


Składniki:
(na 20 sztuk)
  • 225 g mąki pszennej
  • 40 g cukru pudru
  • skórka otarta z 1 cytryny
  • 1 łyżeczka mielonego cynamonu
  • 150 g zimnego masła
  • 1 żółtko

polewa czekoladowa:
  • 150 g czekolady mlecznej
  • 75 g ciemnej czekolady (75%)
  • 75 ml śmietany kremówki (38%)

lukier:
  • 30 g białka
  • 150 g cukru pudru

Mąkę i cukier puder przesiać, wymieszać ze skórką cytrynową i cynamonem. Dodać masło, posiekać, a następnie rozetrzeć palcami. Wbić żółtko, szybko zagnieść gładkie ciasto. Uformować z niego kulę, zawinąć w folię spożywczą i schłodzić w lodówce przez 1 godzinę.

Po tym czasie ciasto rozwałkować na grubość 3 mm, wycinać szklanką koła. Układać na blasze wyłożonej papierem do pieczenia, zachowując niewielkie odstępy.

Piec w 180 st. C. przez 15 minut.
Ostudzić.

Czekoladę posiekać. Kremówkę zagotować, zalać czekoladę, wymieszać do jej całkowitego rozpuszczenia. Gdy polewa zacznie tężeć, posmarować nią ciasteczka.
Odstawić do zastygnięcia.

Cukier puder przesiać, utrzeć z białkiem na gładki lukier. Przełożyć do woreczka cukierniczego, odciąć końcówkę, żeby powstała mała dziurka.
Na zastygniętej polewie rysować pajęczyny. Odstawić do całkowitego zastygnięcia.

Smacznego!

Pozytywnym zdarzeniem w zeszłym tygodniu był zakup czapki. Cieplutkiej, popielatej, pasującej do czerwonego płaszcza i brązowej kurtki. 
Czapki z pomponem.
Koniec świata nadchodzi, jestem pewna.

piątek, 21 października 2016

O wyższości samochodu nad transportem publicznym. I urodzinowe ciasteczka

Gdy byłam w klasie maturalnej, wszyscy nagle zaczęli robić prawo jazdy. Jeszcze przed osiemnastką - żeby na urodziny odebrać nowiutki, pachnący dokument. Ja, jak zwykle, stanęłam w poprzek i stwierdziłam, że to nie mój czas. Po pierwsze prowadzenie auta mnie przerażało - patrzenie przed siebie, w lusterka, a do tego zmiana biegów. I oczywiście inni kierowcy, którzy często jeżdżą jak jak wariaci. Do tego patrzyłam na sprawę praktycznie - nie jeździłabym wcale, albo okazjonalnie. Bo i po co, skoro szkoła pod nosem? Za dużo też słyszałam historii o tych, którzy zdali egzamin, przejechali się raz czy dwa, a później zapomnieli, że mają prawo jazdy na lat pięć, dziesięć czy dwadzieścia. Po tym czasie zwyczajnie się bali usiąść ponownie za kółkiem - i ja się im wcale nie dziwię. Prawa jazdy więc nie zrobiłam, i pozwalałam się wozić niczym panna Daisy.
W końcu jednak znalazłam się w takim momencie swojego życia, że prawo jazdy nie tyle okazałoby się przydatne, ile stało się niezbędne. Zacisnęłam więc zęby, i poszłam kurs. Egzamin zdałam przy trzecim podejściu; przy pierwszym spojrzałam w lewo niedostatecznie ostentacyjnie, przy drugim - sama już nie pamiętam, co poszło nie tak. Gdy po trzeciej próbie egzaminator oświadczył, że zdałam, patrzyłam na niego oczami jak złotówki, nie mogąc uwierzyć we własne szczęście. Kiedy w końcu spojrzał na mnie znad okularów i spytał: Wysiądzie pani, czy mam zmienić zdanie?, wystrzeliłam z elki niczym pocisk.
Od tamtej por jeżdżę dużo i chętnie. Szczerze mówiąc - uwielbiam prowadzenie auta samo w sobie, a także możliwości, jakie daje. Człowiek jest tak cudownie niezależny, że łatwo się tym zachłysnąć. Trzy miesiące po egzaminie wsiadłam w samochód i pojechałam do domu na Wigilię. Rodzice nie mogli wyjść ze zdumienia, gdy stanęłam na progu ich mieszkania. Przejechanie dziewięćset pięćdziesięciu kilometrów zajęło mi trzynaście godzin, bo w nocy przed odjazdem spadł śnieg. I to nie jakiś tam byle jaki, tylko konkretny; kilkanaście centymetrów. Gdy dotarłam na miejsce, byłam zmordowana i niesłychanie z siebie dumna. Powiem Wam w tajemnicy, że do tej pory czuję niejaką dumę na myśl o tamtej przygodzie. I lekkie przerażenie - dzisiaj bym tego nie powtórzyła. Znaczy się - nadal jeżdżę do Polski, nie tylko na Święta, ale teraz mam zdecydowanie więcej doświadczenia i oleju w głowie. Cóż, młodość ma swoje prawa. Dzisiaj mogę się tylko uśmiechać.

Od tamtej pory od samochodu się uzależniłam. Gdy więc odmawia współpracy, dostaję niemal apopleksji. Tym razem zepsuł się w odpowiednim momencie - o ile taki w ogóle istnieje. Do szkoły pojechałam pociągiem, a pan mechanik miał cały tydzień, żeby go zreanimować. Udało się, i teraz znów jeździ jak marzenie.

Tu jednak dochodzimy do meritum - przez ponad półtorej godziny podróży pociągiem zastanawiałam się, dlaczego ludzie wybierają transport publiczny? Nie jest tańszy (no dobrze, odrobinę. I, mając samochód, trzeba liczyć nie tylko paliwo, ale też ubezpieczenie, koszty napraw itd. Jeśli jednak w aucie będą dwie osoby, a nie jedna, koszty rozkładają się tak, że nie jest drożej nawet z dodatkowymi opłatami). Zdecydowanie nie jest wygodniejszy ani szybszy (tu znowu dygresja. Pociąg jedzie szybciej niż auto, ale do tego pociągu trzeba się jeszcze jakoś dostać. Jeśli w grę wchodzi kilkadziesiąt kilometrów, zostaje autobus, który jedzie zdecydowanie wolniej niż samochód. I dochodzi czas na przesiadki, które czasem zabierają godziny, bo nic do niczego nie pasuje). Trzeba pilnować godzin odjazdów i dojazdów, znaleźć właściwy peron i znosić współpasażerów podróży, którzy kradną miejsca, chociaż są ponumerowane.
I gdy widzę w telewizji reklamy i zachęty do korzystania z transportu publicznego, tylko uśmiecham się pod nosem. Bo wiem swoje, tak samo zresztą jak większość społeczeństwa. 

A Wy? Jaki macie stosunek do samochodów, pociągów i autobusów?

Szóstego października, późno w nocy, urodził się kolejny członek rodziny C. Jego siostra została szczęśliwą mamą malutkiego Willadsa, który bez trudu zdobywa serca wszystkich, którzy choćby raz na niego zerkną. Gdy dumna babcia wręczyła mi zawiniątko z maleństwem, po prostu rozpłynęłam się nad nim z rozkoszy. Jest przeuroczy, i aż wzdychałam z zachwytu.

Gdy kilka miesięcy temu urodziła się mała Astrid, dostała ode mnie ręcznie dekorowane ciasteczka. Oczywiście, dla nowego maluszka też musiałam jakieś przygotować. Ponieważ jego mama przepada za marcepanem, zamiast dekorować je lukrem, użyłam właśnie migdałowej masy, zabarwionej, oczywiście, na niebiesko. Ciasteczka spotkały się z uznaniem i zachwytem, polecam więc je i Wam. Ciasto kruche rozwałkowałam cieniutko, ciasteczka więc dość szybko łapią wilgoć z dżemu i miękną. Nic nie szkodzi - nadal smakują wybornie. 
Spróbujecie?

Ciasteczka migdałowe z marcepanem


Składniki:
(na około 50 sztuk)
  • 150 g mąki pszennej
  • 100 g migdałów
  • 200 g zimnego masła
  • 2 żółtka

dodatkowo:
  • 200 g dżemu morelowo-jabłkowego
  • 500 g marcepanu plastycznego
  • niebieski barwnik spożywczy w paście

Mąkę przesiać, wymieszać z migdałami solą. Dodać masło, posiekać, a następnie rozetrzeć palcami na kruszonkę. Dodać żółtka, szybko zagnieść gładkie ciasto. Uformować z ciasta kulę, spłaszczyć, zawinąć w folię spożywczą. Schłodzić w lodówce przez 1-2 godziny.

Schłodzone ciasto rozwałkować na grubość 2-3 mm, podsypując mąką. Wykrawać kółka i serduszka, lub inne kształty. Układać na blasze wyłożonej papierem do pieczenia, zachowując niewielkie odstępy.

Piec w 180 st. C. przez 7-10 minut, do zrumienienia.
Ostudzić na kratce.

Dżem zmiksować  blenderem na gładko.
Marcepan zabarwić na niebiesko, rozwałkować na grubość 2-2,5 mm. Wykrawać kółeczka i serduszka o rozmiar mniejsze od ciastek, wycisnąć na nich napisy stempelkami.
Ciastka smarować cienką warstwą dżemu, układać marcepan, delikatnie dociskając.
Przechowywać w szczelnie zamkniętym pojemniku.

Smacznego!

Za pasem weekend, u mnie, niestety, pracujący. A w perspektywie trzy torty na chrzciny, z czego dwa z Kubusiem Puchatkiem. Oj, będzie się działo...

czwartek, 20 października 2016

Pieczone kasztany. Tak po prostu

Postanowiłam kupić sobie nową czapkę.
Nie zrozumcie mnie źle - uwielbiam tę starą, fioletową; cudownie niepasującą do zimowego, czerwonego płaszcza. Problem jest taki, że właśnie z tej starości już się lekko wytarła, odrobinę zmechaciła i nie grzeje już tak, jak kiedyś. A ja jestem wielkim zmarzluchem - teraz już co wieczór opatulam się w swetry i koce, zaparzam przynajmniej dwa dzbanki gorącej herbaty, nie ruszam się z domu bez puchatych skarpetek i... No właśnie - czapki. Ale uszy nadal mi marzną.
Pojechaliśmy więc z C. do sklepu, pełni zapału i nadziei. (No dobrze, z tym zapałem to głównie ja; C. pozostała już tylko nadzieja...) 

Nie wiem, czy to teraz taka nowa moda (bardziej bowiem interesuje mnie ta w kwestii sezonowych wypieków niż ubrań), żeby nosić czapki a'la czepek pływacki? Większość bowiem ściskała mi głowę tak, że miałam wrażenie, że za chwilę wypłynie mi mózg. Przez nos. Bardzo nieapetyczna wizja; ściągałam więc z głowy kolejne modele szybciej, niż je zakładałam. Jedna, która była nieco luźniejsza, w odpowiednich kolorach i z niegryzącego materiału, miała na czubku niedorzecznie wielki pompon, który majtając się z jednego boku na drugi, ciągnął za sobą całą moją biedną głowę. Zbyt przerażona opcją codziennych bolesnych migren, tudzież złamania karku, odłożyłam czapkę na półkę i wyszłam ze sklepu jak niepyszna. Co robić...? Sama nie wiem...
Jeśli ktoś z Was widział gdzieś sensowne czapki (albo choćby jedną), proszę - podzielcie się tą niezwykle pożądaną przeze mnie informacją.

Taras za domem pokryty jest grubą warstwą żółto-czerwonych liści. C. zrezygnował z ich zamiatania; mówi, że poczeka, aż drzewa wokół pozbędą się już wszystkich. Wtedy on zamiecie raz, a dobrze. Bez bólu głowy, że jeszcze zanim skończy, mógłby zaczynać od nowa.

I tak jak dynia to moja działka w jesiennej kuchni, tak na punkcie kasztanów mamy lekkiego bzika oboje. Nie potrafimy przejść obojętnie obok stoisk z tymi błyszczącymi, brązowymi kulkami. Cena za każdym razem przyprawia nas o lekkie zmieszanie, ale mimo wszystko kupujemy woreczek pełen tych dobroci.
Jestem za młoda, żeby pamiętać kasztany sprzedawane na polskich ulicach, a za stara, żeby znać tylko świat, w którym jest wszystko. Pierwszy raz posmakowałam więc kasztanów dopiero w moim dorosłym życiu, po wyjeździe za granicę. I od razu się w nich zakochałam! Ten lekko orzechowy, słodkawy smak jest zupełnie wyjątkowy; nie do zastąpienia. Czekam więc na kasztany niecierpliwie, a gdy już pojawią się na straganach, kupuję je zapamiętale. Piekę (bo takie według mnie smakują najlepiej), a potem przerabiam na najróżniejsze smakołyki. Najpierw jednak trzeba je obrać...

Moje pierwsze, samodzielnie podpieczone w domu kasztany, doprowadziły mnie do łez. Za nic nie chciały się obrać; mimo poparzonych palców nie miałam ani jednego w całości. Co zrobiłam nie tak...? Piekłam je za krótko! Na wielu stronach w internecie widnieje czas pieczenia około 15 minut. Po tym czasie kasztany nadal są twarde, a skórka od nich ładnie nie odchodzi. Ale wystarczy obniżyć temperaturę pieczenia i potrzymać je w piekarniku nieco dłużej - nie zrobi się mus, nie obawiajcie się. Kasztany nadal będą trzymały fason, i niemal same wyskoczą ze skorupek! Choć nadal trzeba się liczyć z możliwością poparzenia palców... Całą operację należy bowiem wykonać na gorąco; jeśli kasztanów nie zjadacie od razu, polecam wyjmować je z piekarnika partiami, natychmiast obierać i zostawić do ostudzenia. Potem będzie je można zużyć w całości, przerobić na puree, sernik, czy zupę...

Pieczone kasztany


Składniki:
  • dowolna ilość jadalnych kasztanów

Kasztany umyć, osuszyć. Naciąć dość głęboko na krzyż od wypukłej strony. Ułożyć na blasze.

Piec w 180 st. C. 35-40 minut.
Podawać i obierać gorące.

Smacznego!

Ja tymczasem wzniosłam się na zawrotne szczyty dyplomacji, i przekonałam C., żebyśmy pojechali do sklepu raz jeszcze. Mam nadzieję, że uda się w końcu znaleźć czapkę!
A jak nie, to kupię sobie na pociechę kasztanów...

wtorek, 18 października 2016

Bułeczki dynie

Dynia to chyba moja największa jesienna słabość. Nie umiem i nie chcę się jej opierać.
Pamiętam, że gdy byłam mała, Babcia przygotowywała marynowaną dynię w occie. Podawała ją później do obiadów przez całą zimę; a ja jej szczerze nie znosiłam. Dyni, nie Babci. Mdło-octowy smak był po prostu nie do przełknięcia. Na długie lata wykreśliłam więc dynię z mojego menu. Mama nigdy nie kupowała tego warzywa, a gdy sama zaczęłam gotować i decydować o tym, co znajdzie się na moim talerzu, omijałam ją szeroki łukiem. Tak na wszelki wypadek.

Gdzieś w międzyczasie zaczęłam na poważnie interesować się pieczeniem, założyłam bloga i odkryłam inny, fascynujący świat. Ilość przypraw i niecodziennych składników przyprawiała mnie o zawroty głowy; zupełnie nowe zastosowanie dla codziennych produktów wywoływało rumieńce na twarzy i chęć natychmiastowego wypróbowania nowych przepisów. I gdzieś w tym szaleństwie na mojej drodze znów stanęła dynia. O nie - powiedziałam głośno. Ciągle bowiem, gdzieś z tyłu głowy, miałam ten paskudny smak... W końcu jednak stwierdziłam, że jako szanująca się blogerka kulinarna nie mogę przez całe życie udawać, że dynia nie istnieje. Zacisnęłam więc zęby, kupiłam na próbę najmniejszą, jaką znalazłam, i zabrałam się do dzieła.
Szczerze mówiąc, nie pamiętam już, co było pierwsze. Wyśmienita, pikantna zupa krem, gładki sernik z nuta pomarańczy, a może ciasto czekoladowe...? Nieistotne; najważniejsze jest, że w dyni się zakochałam! Jej nieco mdławy, delikatny smak stanowi idealne tło dla wszelkich kuchennych eksperymentów. Z zachwytem zagłębiłam się w dyniowy świat, odkrywając coraz to nowe odmiany, ich smaki i najlepsze sposoby na ich zużycie. 

Dzisiaj jesieni bez dyni sobie nie wyobrażam. Kupuję zawsze więcej, niż planuję i jestem w stanie zużyć, przerabiam je na mus i zamrażam, żeby nawet późną wiosną móc cieszyć się jej wyjątkowym smakiem.

Gdy tylko zobaczyłam te bułeczki u Doroty wiedziałam, że będę musiała takie upiec. Są zachwycające! Po prostu nie można od nich oczu oderwać.
Ostatnimi czasy jednak nie przygotowuję pieczywa w domu; cóż, praca w piekarni ma swoje przywileje, jednym z nich jest jeszcze ciepły bochenek, który codziennie ze sobą zabieram. Gdy jednak byłam w szkole, dostawy świeżego pieczywa nagle się urwały, a ochota na bułeczki nie odeszła razem z nimi. Stwierdziłam więc, że to doskonały moment na sięgnięcie po nieco już przeze mnie zapomniany przepis.

Ponieważ dużo miałam na głowie, bułeczki przygotowałam w trybie nocnym. Wieczorem zagniotłam ciasto, wstawiłam je na noc do lodówki, a rano tylko uformowałam i upiekłam bułeczki. Oczywiście, można je odstawić na półtorej godziny w ciepłe miejsce, ale moim zdaniem nocne wyrastanie jest nie tylko wygodniejsze, ale też poprawia strukturę i wzbogaca smak. 
Bułeczki wyszły idealne. Po pierwsze, są prześliczne. Po drugie, mięciutkie i sprężyste, o niewiarygodnie pomarańczowym kolorze. Barwa oczywiście zależy od rodzaju dyni, z której zrobicie puree. Ja użyłam intensywnie pomarańczowej Hokkaido. 

Bułeczki dynie


Składniki:
(na 10 sztuk)
  • 360 g mąki pszennej
  • 14 g świeżych drożdży
  • 125 ml letniego mleka
  • 1 jajko
  • 45 g masła
  • 125 g puree z dyni
  • 1/2 łyżeczki soli
  • 2 łyżeczki cukru
dodatkowo:
  • 5 połówek orzechów pekan
  • 1 jajko
  • 2 łyżki mleka
Mąkę przesiać do dużej miski. Na środku zrobić wgłębienie, wkruszyć drożdże. Dodać cukier i połowę mleka, odstawić na 15 minut.
Masło rozpuścić i przestudzić.
Po tym czasie do mąki dodać pozostałe mleko, jajko i puree dyniowe, zagnieść ciasto. Dodać tłuszcz i sól, dobrze wyrobić. Ciasto będzie się lekko lepić. 
Przykryć miskę folią spożywczą, wstawić na noc do lodówki (lub odstawić na 1,5 godziny w ciepłe miejsce).

Następnego ranka wyjąć ciasto z lodówki, odstawić na około 45 minut, aż nabierze temperatury pokojowej. Ciasto szybko zagnieść, podzielić na 10 równych części. Z każdej uformować kulkę, układać je na blasze wyłożonej papierem do pieczenia, zachowując odstępy. Bułeczki spłaszczyć i naciąć każdą 8 razy do samej blachy, nie przecinając środka.
Odstawić na 20 minut do napuszenia.

Jajko roztrzepać z mlekiem. Posmarować bułeczki, w środek każdej wbić ćwiartkę orzecha.

Piec w 190 st. C. przez 15-20 minut, aż nabiorą ładnego, złoto-brązowego koloru.
Ostudzić na kratce.

Smacznego!


A może podacie takie swoim bliskim na wyjątkowe, halloweenowe śniadanie...? Jestem pewna, że wzbudzą powszechny zachwyt. 

niedziela, 16 października 2016

Tarta kasztanowa. Ze śliwkami i jesienią w tle

Szaro, buro, nieprzyjemnie... 
Jesień rozgościła się na dobre. Ta wietrzna, która szalonymi podmuchami przedziera się przez najcieplejsze swetry, kurtki i szale. Gwałtownymi porywami targa ostatnie, kolorowe liście, które z cichym szumem opadają na chodniki, tworząc miękkie, szeleszczące dywany. Brodzimy w nich razem z Ptysią, wzbijając butami i łapkami barwne fontanny. 
Słońce kryje się za grubą warstwą wełnistych, sino-szarych chmur. Mam wrażenie, jakby przez cały dzień panował wczesny wieczór. Nic, tylko wtulić się w poduszkę i spać... Ewentualnie poczytać, ale bywa, że jest zbyt melancholijnie, aby skupić się na treści. Wtedy można wpatrywać się w wesoło trzaskający ogień na kominku, który ogrzewa nie tylko pokój, ale też serce. Pomarańczowo-złote iskry wywołują na twarzy rumieniec i uśmiech, od razu robi się przytulniej i przyjemniej. I wtedy ten zaokienny, bury świat już mi tak nie doskwiera...

Najlepszym lekarstwem na taka pogodę jest udanie się do kuchni (chociaż wiem, jak bardzo się nie chce w pierwszej chwili), wyciągnięcie wagi, kilku misek, łyżek i formy, i upieczenie ciasta. Może to być zwykła babka (koniecznie z cynamonem!), bardziej wymyślana tarta albo aromatyczny sernik. Albo w ogóle co tylko się Wam zamarzy! Najważniejsze, żeby piekło się odpowiednio długo, rozsiewając wokół magiczny zapach. To dzięki niemu dom staje się domem...

Pewnej niedzieli, przed wyjazdem do szkoły, upiekłam ciasto. Aromatyczne i pyszne, pełne śliwek i fig. C. popatrzył, powąchał, spróbował. I spytał, czy jest bez glutenu. Spojrzałam na niego lekko spłoszona; nie - odpowiedziałam zgodnie z prawdą. Bo on by to ciasto zabrał do pracy jutro, ale jak jest z glutenem, to Jane będzie przykro... Westchnęłam więc ostentacyjnie (nie mógł, no naprawdę nie mógł powiedzieć mi o tym wcześniej...?), i zabrałam się za pieczenie kolejnego ciasta.

Najbezpieczniejszym bezglutenowym wyborem są dla mnie serniki (na żaden nie miałam już czasu) i tarty. Nic nie rośnie, nic nie może opaść, nie ma ryzyka i atmosfery kruchej nerwowości. Przygotowałam więc tartę na spodzie z mąki gryczanej i kasztanowej, które świetnie ze sobą współgrają, dając lekko orzechowe ciasto. Do tego kajmakowa masa serowa, z odrobiną mąki kasztanowej dla konsystencji, ale przede wszystkim smaku. Połączenie kasztanów z kajmakiem już wcześniej wypróbowałam - jest znakomite. Tu te smaki doskonale się przenikają. 
Śliwki akurat miałam pod ręką, ale można je zamienić na przykład na świeże żurawiny (już niedługo!), może maliny albo gruszki, albo zupełnie pominąć. Soczyste owoce dodają ciastu wilgotności i wyrazistości; bez nich tarta będzie idealnie gładka i kremowa. Kuszące, nieprawdaż...?

A Wy...? Na jaką wersję się skusicie...?

Karmelowo-kasztanowa tarta ze śliwkami


Składniki:
(na formę do tarty o średnicy 20 cm)

spód:
  • 80 g mąki kasztanowej
  • 80 g mąki gryczanej
  • 40 g cukru
  • 80 g zimnego masła
  • 1 jajko

krem:
  • 100 g serka mascarpone
  • 100 ml śmietany kremówki (38%)
  • 150 g masy kajmakowej
  • 1 jajko
  • 1 łyżka mąki kasztanowej

dodatkowo:
  • 300 g śliwek

Mąki przesiać, wymieszać z cukrem. Dodać pokrojone w kostkę masło, posiekać, a następnie rozetrzeć palcami. Wbić jajko, szybko zagnieść gładkie ciasto. 
Ciasto rozwałkować na okrąg nieco większy niż średnica formy; wyłożyć ciastem formę, formując brzeg. Schłodzić w lodówce przez minimum 1 godzinę.

Ciasto gęsto nakłuć widelcem, przykryć papierem do pieczenia i wysypać kamyczkami do pieczenia.

Podpiec spód w 180 st. C. przez 12 minut.
Zdjąć obciążenie i papier.

Piec jeszcze 12 minut w 180 st. C.

W tym czasie przygotować nadzienie.
Mascarpone, kremówkę, kajmak, jajko i mąkę zmiksować na gładką masę, tylko do połączenia składników. 
Wyłożyć nadzienie na przestudzony spód, na wierzchu ułożyć śliwki rozcięciem do góry.

Piec w 160 st. C. przez 40-50 minut, aż wierzch tarty będzie ścięty.
Ostudzić w piekarniku.

Smacznego!

Za dwa tygodnie Halloween. Dzisiaj będziemy wycinać pierwsze dynie, żeby odświeżyć sobie niemal zapomniane przez cały rok umiejętności. 
A Wy - świętujecie Halloween...?

piątek, 14 października 2016

Sernik z musem z owoców czarnego bzu

Piałam Wam już o tym, że w tym roku ogarnęło mnie prawdziwe figowe szaleństwo. Bardzo lubię te charakterystyczne w smaku i strukturze owoce, coraz bardziej - na szczęście! - popularne. 
Gdy więc przyszedł czas na urodzinowe przyjęcie, nie mogłam się powstrzymać, i coś z figami na stole po prostu musiało się znaleźć. Szczególnie, że początek września (mam małe opóźnienie z dodawaniem przepisów, wybaczcie; na osłodę powiem, że przed Wami ciągle jeszcze mój urodzinowy tort, z którego jestem niezwykle wręcz dumna) to szczyt figowego sezonu. Przed Wami więc ostatni figowy przepis w tym roku - no chyba, że jednak się skuszę i kupię na weekend te ostatnie figi, które wiercą mi dziurę w brzuchu za każdym razem, gdy w sklepie spoglądam w ich stronę.

Jak już wspomniałam wyżej - był plan na tort. I to całkiem okazały - ale w końcu przyjęć na trzydzieści osób nie organizuje się codziennie. Dla tych, którzy za tortowymi ciastami nie przepadają, albo po prostu mają chęć na coś innego, przygotowałam sernik - a jakże! Moje urodziny bez sernika byłyby przecież nieważne...
Miałam na niego na początku zupełnie inny pomysł. Mus miał być jeżynowy, z jeżyn zebranych na polance nieopodal domu. Okazało się jednak, że ktoś mnie ubiegł, i niemal wszystkie owoce wyzbierał! Dla mnie została garstka - dosłownie! Niewiele się z tego dałoby zrobić, a już na pewno nie mus na mój całkiem sporych rozmiarów sernik. Co robić...? 
Poszłam do sklepu w nadziei, że dostanę jeżyny mrożone. Oczywiście, wszystko sprzysięgło się przeciwko mnie, i na stanie były tylko truskawki, maliny i jagody. Nawet mieszanki owoców leśnych zabrakło. Obraziłam się więc na sklep, i w drodze powrotnej do domu dumałam, co by tu teraz zrobić. Aż tu nagle w oczy wpadła mi gałązka intensywnego w kolorze, idealnie dojrzałego czarnego bzu.
Ha!
Weszłam w krzaki, nazbierałam niewielki woreczek dobroci, i podniesiona na duchu wróciłam do domu. Oczywiście w ferworze pieczenia zapomniałam o dżemie, który zamiast pod masą sernikową, wylądował pomiędzy nią a musem. Nic się jednak nie stało - ciasto wyszło tak pyszne, że zniknęło niemal całe, a ja usłyszałam tyle pochwał, że na te trzydzieste urodziny urosłam dobre dwa centymetry!

Chrupki, ciasteczkowy spód, idealnie kremowa i rozpływająca się w ustach masa serowa, dżem figowo-winogronowy o bajecznym kolorze i intensywnym smaku, a to wszystko wieńczy bogaty i zaskakujący mus z owoców czarnego bzu. No powiedzcie sami - czy to nie coś wspaniałego...?
Wiem, że nieładnie się tak chwalić, ale ten sernik wyszedł naprawdę fenomenalny. Spróbujcie koniecznie!
I nie martwcie się, że już po sezonie na czarny bez. Jeśli macie sok - wykorzystajcie go do zrobienia musu. Będzie tak samo pysznie!

Sernik z musem z owoców czarnego bzu i dżemem figowym


Składniki:
(na tortownicę o średnicy 26 cm)

spód:
  • 190 g ciastek digestive
  • 45 g masła

masa serowa:
  • 800 g serka kremowego
  • 500 g serka mascarpone
  • 250 g cukru
  • 350 ml śmietany kremówki (36%)
  • 4 jajka
  • 1 łyżka ekstraktu z wanilii

mus z owoców czarnego bzu:
  • 120 g owoców czarnego bzu
  • 75 g cukru
  • sok z 1/2 cytryny
  • 50 ml wody
  • 3 listki żelatyny
  • 350 ml śmietany kremówki (38%)

dodatkowo:

dekoracja:
  • 3 figi
  • 12 ciemnych winogron

Ciastka dokładnie pokruszyć.
Masło rozpuścić, przestudzić, wymieszać z ciastkami.
Spód tortownicy wyłożyć papierem do pieczenia, a następnie masą ciasteczkową, ugniatając ją dłonią lub spodem łyżki.

Podpiec w 180 st. C. przez 12 minut.
Przestudzić.

Serek kremowy i mascarpone, cukrem, kremówkę, jajka i wanilię zmiksować na gładki krem, tylko do połączenia składników. Wylać na przestudzony spód.

Piec w 180 st. C. przez 10 minut.
Następnie zmniejszyć temperaturę do 140 st. C. i piec jeszcze 70-80 minut, aż wierzch sernika będzie ścięty.
Ostudzić w piekarniku z uchylonymi drzwiczkami.

Owoce czarnego bzu zagotować z cukrem, sokiem z cytryny i wodą. Gotować na małej mocy palnika przez około 15 minut.
W tym czasie namoczyć żelatynę w zimnej wodzie.
Owoce zmiksować blenderem, przetrzeć przez sitko. Dodać żelatynę, dokładnie wymieszać, aż do jej rozpuszczenia.
Ostudzić.
Kremówkę ubić na sztywno, partiami dodawać do ostudzonych owoców.

Na serniku rozsmarować dżem, następnie wyłożyć mus, wyrównać wierzch.
Schłodzić w lodówce przez kilka godzin, najlepiej przez całą noc.

Przed podaniem udekorować figami i winogronami.

Smacznego!

A przede mną wolny weekend. Dobrze było wrócić do pracy, ale już ten pierwszy tydzień dał mi się we znaki. Odzwyczaiłam się od stania po dziesięć, dwanaście godzin dziennie... 

czwartek, 13 października 2016

Dżem z fig. I kilka słów o powrocie

Wróciłam do domu, i nie ruszam się stąd przez najbliższe cztery miesiące. Oczywiście, będę jeździć do pracy, może nawet czasem kogoś odwiedzę ot tak, dla przyjemności; wybiorę się od czasu do czasu na spacer czy na zakupy. Jednak co wieczór będę wracała, będę spała we własnym łóżku i jadła śniadanie przy stole w kuchni, z widokiem na pobliskie pola, jarzębiny i śliwę sąsiadów. Internat zostawiłam za sobą z westchnieniem ulgi i szczerą radością. Poczucie zamknięcia w czterech ścianach (dosłownie!) mocno dawało mi się we znaki. Brakowało mi przestrzeni, własnego piekarnika, w którym mogłabym upiec ciasto, na które akurat mam ochotę, a nade wszystko - prywatności. Obcy ludzie co chwilę pukający do moich drzwi, posiłki jedzone wśród dziesiątek podobnych mi, zagubionych dusz i obowiązek wkładania butów za każdym razem, gdy chciałam iść zaparzyć sobie herbaty. Nie jestem pewna, czy zniosłabym kolejny miesiąc tak od razu. Chyba nie...

Teraz siedzę przy stole w jadalni, zupełnie sama w wielkim, cichym domu. Te wszystkie metry kwadratowe, po których mogę spacerować, nie niepokojona przez nikogo! Moje bajeczne łóżko, z włączonym już ogrzewaniem (kiedy zrobiło się aż tak zimno...?), czajnik, który czeka tylko na mnie, kanapa, na której mogę się wygodnie rozłożyć bez obawy, że zabieram komuś miejsce. Oj tak - własne cztery kąty (symboliczne tym razem) to moja świętość i ostoja. Lubię ludzi (czasami), ale jednak mam duszę samotnika. Introwertyka - że się tak skomplikowanie wyrażę. Lubię budować swój własny świat i nie lubię, gdy ktoś wpada mi weń nieproszony. 

Wykorzystując możliwości, jakie daje posiadanie kuchni, zabrałam się za pieczenie i kolejne przetwory. Sezon na te drugie powoli się kończy; coraz zimniej, coraz ciemniej, coraz mniej sezonowych warzyw i owoców. Trzeba więc korzystać, póki się da!

U mnie znowu figi - w tym roku sięgałam po nie wyjątkowo często. Uwielbiam ich delikatny, słodki smak i miliony drobnych pesteczek pękających między zębami. Tym razem zamknęłam je w słoikach w doborowym towarzystwie jabłek z pobliskiej jabłonki i aromatycznego kardamonu. Kardamon do jabłek pasuje znakomicie (według mnie tak samo dobrze jak cynamon, a może nawet lepiej), z figami również komponuje się wybornie. Gdy więc szukałam odpowiedniego akompaniamentu dla owoców, nie wahałam się długo.
Dżem wyszedł boski! Cudownie aromatyczny, delikatny i słodki. Do naleśników nadaje się idealnie, do nadziewania słodkich, drożdżowych bułeczek chyba jeszcze bardziej.
Jeśli macie ochotę zamknąć takie cudo w słoiczkach, spieszcie się! Figi bowiem zaraz znikną ze sklepowych półek...

Dżem figowo-jabłkowy z kardamonem


Składniki:
(na 4 słoiki)
  • 700 g świeżych fig
  • 850 g jabłek
  • 400 g cukru
  • 2 łyżeczki mielonego kardamonu

Jabłka obrać, wyciąć gniazda nasienne, pokroić w kostkę.
Od fig odciąć twarde końcówki, pokroić owoce w ósemki. 
Przełożyć owoce do garnka, dodać cukier i kardamon, wymieszać. Gotować około 60 minut, mieszając od czasu do czasu, aż do uzyskania pożądanej konsystencji.
Gorący dżem przełożyć do wyparzonych słoiczków, zakręcić, odwrócić do góry spodem i zostawić do ostygnięcia.
Ewentualnie zapasteryzować.

Smacznego!

Tak mi się jakoś na jesień zebrało na robienie przetworów. Mam jeszcze kilka planów, choć nie wiem, czy uda mi się ze wszystkim zdążyć... Trzymajcie kciuki!

wtorek, 11 października 2016

Dwudziestolatki kontra ja. I domowa granola z miechunką

O tym, że dwudziesty pierwszy wiek jest kompletnie odarty z romantyzmu, już kiedyś pisałam. Cóż, cztery tygodnie spędzone z ludźmi ode mnie młodszymi o mniej więcej dekadę sprawiły, że utwierdziłam się w tym przekonaniu. Dzisiaj młodzi ludzie nie marzą o wielkiej miłości, nie szukają tego jedynego, którego będą mogli kochać już na zawsze. Owszem, idea miłości nie jest im obca, ale na to przecież będzie jeszcze czas. Teraz liczy się dobra zabawa, a one night stands (zostałam uświadomiona z błyskiem politowania w oku, że tak to się właśnie nazywa) to wśród dwudziestolatków norma. Któż by chciał wzdychać do nieosiągalnej ukochanej, układać liryczne poematy i zadowalać się nieśmiałym uśmiechem? Kto w ogóle ma czas na takie bzdury...? O kupowaniu kwiatów czy całowaniu kobiet w rękę nawet nie będę wspominać. Powoli te staromodne zwyczaje odchodzą do lamusa, i choć jest mi szkoda, to w sekrecie się Wam przyznam, że całowana w rękę nigdy być nie lubiłam; zawsze mnie to peszy i krępuje. 
Gdy więc w końcu zamknęłam się w swoim pokoju, zupełnie sama, odetchnęłam z ulgą. Jakoś tak zaczęłam się cieszyć z tych moich trzydziestu lat i faktu, że mogę nie spędzać całego dnia wpatrzona w ekran mojego smartfona, mogę za to tęsknie wzdychać za ukochanym, gdy nie widzę go przez cały tydzień. A tenże ukochany poniesie moją ciężką walizkę i otworzy przede mną drzwi bez patrzenia na mnie spod zmarszczonych brwi i wytykania, że przecież w dzisiejszych czasach obowiązuje równouprawnienie. 

W tym wszystkim czuję się taka cudownie staroświecka...

Spędzanie długich godzin na przygotowywaniu obiadu dla męża i dzieci też jest passe (nikt nie chce być przecież kurą domową), jednak slow food jest aktualnie w pełnym rozkwicie. Oznacza to, że domową granolę przygotowuje każdy, kto chce być trendy. Ja też piekę blaszkę tego cuda przynajmniej raz w tygodniu; nie dlatego, że pędzę za modą, ale dlatego, że smak domowej granoli jest nieporównywalnie lepszy od tej kupnej. W dodatku można przyrządzać takie mieszanki, o jakich  dyrektorom koncernów się nawet nie śniło.

Tym razem miałam w domu miechunkę; miałam tez ogromną ochotę na jej zużycie. Na blogu Truskawkowej Ani znalazłam idealny przepis, i szybciutko zabrałam się do rzeczy.
Jak każda granola, ta również jest bajecznie prosta w przygotowaniu. Delikatny smak i zapach korzennych przypraw nadaje jej jesiennego charakteru, a słodko-kwaśne miechunki i wiśnie niepowtarzalnego smaku. Całość jest tak pyszna, że nawet, gdy śniadanie trzeba jeść o pierwszej nad ranem sprawia, że nadchodzący dzień widzi się w odcieniach pudrowego różu.

Domowe granole przygotowała też dzisiaj Chantel.

Granola z migdałami, suszoną miechunką i wiśniami


Składniki:
(na 2 l słoik)
  • 400 g drobnych płatków owsianych
  • 1 łyżeczka cynamonu
  • 1/2 łyżeczki kardamonu
  • 1/2 łyżeczki soli
  • 100 g migdałów w skórkach
  • 100 g ziaren słonecznika
  • 75 g ziaren sezamu
  • 150 ml soku jabłkowego
  • 85 ml syropu klonowego
  • 50 ml oleju
  • 60 g suszonej miechunki
  • 75 g suszonych wiśni
Płatki wymieszać z cynamonem, kardamonem i solą. Dodać grubo posiekane migdały, słonecznik i sezam. Wymieszać.
Sok jabłkowy, syrop klonowy i olej połączyć. Wlać do suchych składników, wymieszać.
Granolę rozłożyć równomiernie na blasze wyłożonej papierem do pieczenia.

Piec w 180 st. C. przez 15 minut.
Przemieszać.

Piec kolejne 15 minut w 160 st. C.
Wymieszać.

Dopiekać jeszcze 10-15 minut w 160 st. C.
Ostudzić.

Wymieszać granolę z owocami.
Przechowywać w szczelnie zamkniętym pojemniku.

Smacznego!

Czy zdajecie sobie sprawę, że już za chwilę będziemy mieć Halloween...? 
Ależ ten czas pędzi...

piątek, 7 października 2016

Dwupiętrowy tort na chrzciny dla dziewczynki

Przyznam się Wam dzisiaj do czegoś - nie wychodziłam na dwór przez całe cztery dni! Nie, nie rozchorowałam się nagle; po prostu internat i szkoła znajdują się w jednym budynku, a ja wczoraj miałam egzamin, do którego musiałam się uczyć. Z pokoju wychodziłam więc na obiad o siedemnastej, a później mniej więcej co godzinę dreptałam na stołówkę po kolejną gorącą herbatkę. Poza tym siedziałam z nosem w notatkach i kserach, skupiając całą moją uwagę na chemicznym składzie czekolady (którego na teście, oczywiście, nie było), jajek i mąki, koagulacjach, sterylizacjach, temperaturach przechowywania i użytkowania, i tak dalej... 
Kiedy więc po egzaminie wróciłam do pokoju, odczułam nagłą i gwałtowną potrzebę wyjścia na zewnątrz i dotlenienia organizmu. Ubrałam się więc ciepło, bo za oknem szaro i pochmurno, i wybrałam się na spacer. Jakieś było moje zdziwienie, gdy odkryłam, jak bardzo jest zimno! Jeszcze w niedzielę wieczorem, gdy przyjechałam na miejsce, było owszem, chłodno, ale do zniesienia. A wczoraj? Lodowaty wiatr sprawił, że zaczęłam żałować, że nie mam ze sobą czapki! Jak tylko wrócę do domu, wykopię mój cieplejszy płaszcz (jeszcze nie zimowy; nie popadajmy w panikę), wyjmę też na wierzch wszystkie ciepłe swetry i puchate skarpetki.
Witaj jesieni!

Ciasto, które Wam dzisiaj pokażę, przygotowałam parę miesięcy temu; na chrzest małej Astrid. Były już muffinki, teraz kolej na głównego bohatera.
Musze przyznać, że było to dla mnie spore wyzwanie. Pierwszy dwupiętrowy tort, który przygotowałam w domu, bez stołu do wałkowania marcepanu i wielkiego blatu do pracy, które zdecydowanie ułatwiają pracę w cukierni. Jednak byłam zdeterminowana i pełna optymizmu - i udało się!

Tort składa się z dwóch osobnych części - góra jest lekka i rześka, mocno cytrynowa z dodatkiem kremu malinowego; dół to kwintesencja czekoladowości z orzeźwiającą nutą malinową. Oba torty obłożyłam kremem maślanym (porcja z przepisu jest nieco większa, niż potrzeba, ale zawsze lepiej mieć zapas przy tego typu projektach) i marcepanem. Dekoracje też przygotowałam z marcepanu, więc falbanki troszkę mi oklapły... Jednak marcepan smakuje o wiele lepiej niż masa cukrowa, Duńczycy naprawdę go lubią, więc postanowiłam użyć właśnie jego.
Jeśli nie planujecie tak dużego ciasta, przyjrzyjcie się obu tortom z osobna - te połączenia smaków naprawdę działają!

Dwupiętrowy tort na chrzciny


Składniki:
(na tortownice o średnicy 18 cm)

biszkopt:
  • 3 jajka
  • 120 g cukru
  • 30 g mąki ziemniaczanej
  • 30 g mąki pszennej
  • skórka otarta z 1 cytryny
krem cytrynowy:
  • 200 ml śmietany kremówki (38%)
  • 100 g lemon curd
  • 50 g cukru pudru
  • 1 listek żelatyny
Białka ubić na sztywno, pod koniec partiami dodając cukier. Po jednym wbić żółtka, dokładnie miksując po każdym dodaniu. 
Mąki przesiać, wymieszać ze skórką z cytryny, partiami dodawać do ciasta, miksując na najniższych obrotach miksera.

Dno formy wyłożyć papierem do pieczenia. Wylać do niej ciasto, wyrównać wierzch.

Piec w 160 st. C. przez 40-45 minut.
Ostudzić w uchylonym piekarniku.

Żelatynę namoczyć w zimnej wodzie. 
Lemon curd podgrzać, dodać odciśniętą żelatynę, wymieszać. Przestudzić.
Kremówkę ubić z cukrem pudrem. Dodać letni lemon curd, dokładnie wymieszać.

Biszkopt przeciąć w poziomie na 3 części.
Na płaskim talerzu ułożyć spód, zapiąć obręcz tortownicy. Wyłożyć krem cytrynowy, przykryć drugim blatem ciasta i schłodzić w lodówce.

(na tortownicę o średnicy 26 cm)

biszkopt:
  • 7 jajek
  • 265 g cukru
  • 45 g mąki ziemniaczanej
  • 130 g mąki pszennej
  • 45 g kakao
krem czekoladowy:
  • 375 ml śmietany kremówki (38%)
  • 135 g ciemnej czekolady (57%)
  • 25 g cukru pudru
Białka ubić na sztywno, pod koniec partiami dodając cukier. Po jednym dodać żółtka, dokładnie miksując po każdym dodaniu. 
Mąki przesiać z kakao, partiami dodawać do ciasta, miksując na najniższych obrotach miksera.

Dno formy wyłożyć papierem do pieczenia. Wylać do niej ciasto, wyrównać wierzch.

Piec w 160 st. C. przez 60-70 minut.
Ostudzić w uchylonym piekarniku.

Biszkopt przeciąć w poziomie na 3 części.

Czekoladę rozpuścić w kąpieli wodnej lub w mikrofalówce. 
Kremówkę ubić z cukrem pudrem. Dodać letnią czekoladę, wymieszać na gładki krem.

Na paterze ułożyć spód biszkoptu, wyłożyć krem czekoladowy. Przykryć kolejnym blatem, schłodzić w lodówce.

(na dwupiętrowy tort)

krem malinowy:
  • 225 g malin (świeżych lub mrożonych)
  • 100 g cukru
  • 3 listki żelatyny
  • 500 ml śmietany kremówki (38%)
krem maślany:
  • 2 białko
  • 130 g cukru
  • 170 g miękkiego masła
  • 150 g malin (świeżych lub mrożonych)
dodatkowo:
  • 1 kg marcepanu
  • różowy, brązowy i czarny barwnik spożywczy w paście
  • różowe cukrowe perełki
Żelatynę namoczyć w zimnej wodzie.
Maliny z cukrem zagotować, przetrzeć przez sitko. Dodać odciśniętą żelatynę, przestudzić.
Kremówkę ubić na sztywno. Do śmietany dodać maliny, delikatnie wymieszać.

1/3 kremu malinowego wyłożyć na biszkopt cytrynowy, przykryć ostatnim blatem i schłodzić ciasto w lodówce, najlepiej przez całą noc.
2/3 kremu malinowego wyłożyć na biszkopt kakaowy, przykryć ostatnim blatem i chłodzić ciasto w lodówce, najlepiej przez całą noc.

Przygotować krem maślany:
Białka i cukier podgrzewać w kąpieli wodnej, cały czas mieszając, aż cukier całkowicie się rozpuści. Przelać do większej miski, ubijać, aż beza całkowicie wystygnie - około 10 minut. Dodawać po małym kawałeczku masła, miksując na najniższych  obrotach. Krem się zważy, a następnie przybierze pożądaną konsystencję.

Maliny zagotować, a następnie przetrzeć przez sitko. Ostudzić.
Malinowe puree partiami dodawać do kremu, mieszając łyżką.

Oba torty posmarować kremem maślanym, wygładzając krawędzie. Schłodzić, a następnie obłożyć białym marcepanem. 
Część marcepanu zabarwić na brązowo i czarno, ulepić misia.
Kolejną część marcepanu zabarwić na różne odcienie różowego. Udekorować tort.

Smacznego!


Przygotowanie całości zajęło mi trzy dni: pierwszego pieczenie biszkoptów, drugiego przygotowanie kremów i złożenie obu części, trzeciego krem maślany i dekoracja. Za ten ostatni etap zabrałam się wieczorem po pracy, a skończyłam... O piątej nad ranem! A już o ósmej trzeba było wstać, żeby dostarczyć ciasto na czas. Byłam ledwo żywa, ale było warto. Miny i pochwały gości zrekompensowały mi zmęczenie z nawiązką.

środa, 5 października 2016

O cieple domowego ogniska. I cynamonowe ciasto ze śliwkami

Gdy zdecydowaliśmy się z C. na kupno domu, przeglądając ogłoszenia szybko stwierdziliśmy, że musimy ustalić jakieś kryteria. Ogłoszeń bowiem jest cała masa; większość zupełnie nas nie interesowała, nie było więc sensu tracić na nie czasu. Tym sposobem stworzyliśmy dość długą listę naszych wymagań; niektóre z domów, które zdecydowaliśmy się obejrzeć, nie spełniały ich wszystkich, ale miały w sobie coś czarującego, co sprawiało, że i tak mieliśmy ochotę zapoznać się z nimi bliżej. Jeden miał cudowne półokrągłe okna, ale okazał się niesamowicie brudny i za mały, a jedna łazienka po prostu nie ma racji bytu. Kolejny był piękny, z drzwiami i ramami okiennymi z ciemnego drewna, rustykalny i przytulny. Jednak znów tylko jedna łazienka i schody na piętro, które mogłyby konkurować z niejedną drabiną. Mogłabym tak wymieniać długo, bo całkiem sporo wycieczek w celu oglądania domów odbyliśmy. 
Skupmy się jednak na naszej liście: dwie łazienki, w tym jedna z wanną lub możliwością jej wstawienia; duża, jasna kuchnia, koniecznie z miejscem na stół; duży, a jednocześnie przytulny salon, obowiązkowo z kominkiem. Dom, który po miesiącach dylematów w końcu kupiliśmy ma to wszystko. A nawet więcej. Jednak to kominek był tym, co intrygowało mnie najmocniej.

Wychowałam się w bloku, nigdy kominka nie miałam. 
Przeprowadzaliśmy się w czerwcu; upały moje myśli od kominka skutecznie odsunęły. Gdy jednak w ostatni wrześniowy weekend pogoda nagle się zepsuła, deszcz nie pozwalał na dłuższy spacer z Ptysią, a wiatr szumiał wśród ostatnich liści na naszej jabłonce, namówiłam C. na rozpalenie w kominku. Tak naprawdę określenie namówiłam nie oddaje w pełni zaistniałej sytuacji; ja tylko wspomniałam, że mógłby to być całkiem niezły pomysł, a C. już biegł do szopki po drewno. Tym sposobem popołudnie spędziliśmy na sofie, opatuleni kocykami, z kubkami gorącej herbaty w zasięgu rąk, wpatrując się w wesoło trzaskający w kominku ogień. Gratulowałam nam obojgu gorąco nieustępliwości w szukaniu domu idealnego; kominek bowiem zapewnia zupełnie inny rodzaj ciepła niż kaloryfery. To ciepło, które rozgrzewa duszę. Nie można go porównać z niczym innym; no może z ciepłem piekarnika, gdy w środku piecze się cynamonowe ciasto ze śliwkami...

Sezon na śliwki trwa w najlepsze, ten na figi powoli się kończy. W międzyczasie zobaczyłam u Komarki przepis na bajecznie proste i niesamowicie kuszące ciasto z letnimi owocami. Przerobiłam go więc po swojemu, dodałam nieco cynamonu, żeby nabrało bardziej jesiennego charakteru, a na wierzchu ułożyłam fioletowe dary jesieni. Pachniało tak, że nie mogłam się doczekać, żeby wreszcie je pokroić. Okazuje się, że połączenie cytryny z cynamonem jest zaskakująco trafione - mimo, że pozornie do siebie nie pasują, uzupełniają się w nieopisywalny sposób. Do tego soczyste owoce, i uwierzcie - nie można się od tego ciasta oderwać.
Po prostu musicie tego spróbować!

Cytrynowo-cynamonowe ciasto ze śliwkami i figami


Składniki:
(na tortownicę o średnicy 19 cm)
  • 200 g mąki pszennej
  • 1,5 łyżeczki proszku do pieczenia
  • 1 łyżeczka cynamonu
  • 2 jajka
  • 150 g cukru
  • skórka otarta z 1 cytryny
  • 200 g creme fraiche (18%)

dodatkowo:
  • 3 świeże figi
  • 3 śliwki

Mąkę przesiać z proszkiem do pieczenia, wymieszać z cynamonem.
Jajka ubić z cukrem i sokiem z cytryny na puszystą, jasną masę. Dodać śmietanę, a następnie partiami dodawać mąkę.
Masę przełożyć do wysmarowanej masłem tortownicy. Na wierzchu ułożyć przekrojone na pół figi i śliwki bez pestek.

Piec w 180 st. C. przez 45-60 minut, do suchego patyczka.
Ostudzić w formie.

Smacznego!


Nie wiem, jak to się dzieje, że niektóre przepisy, choć kuszą mnie ogromnie, czekają całymi latami na wypróbowanie. Inne po prostu rozgaszczają się w mojej kuchni natychmiastowo, robią się wręcz same. Tak było z tym ciastem - kilka minut roboty, a efekt przeszedł moje najśmielsze oczekiwania.
Spróbujecie...?

poniedziałek, 3 października 2016

O zasadzie ograniczonego zaufania. I muffiny z porzeczkami

Każdy, kto przeszedł przez trudy kursu i egzaminów (tak; z premedytacją użyłam tutaj liczby mnogiej, gdyż znajomych szczęśliwców, którym udało się poprzestać na jednym, mogę wyliczyć na palcach jednej ręki; a i tak kilka zostanie) na prawo jazdy wie, czym jest zasada ograniczonego zaufania. W skrócie chodzi o to, że nie wolno tak do końca ufać innym kierowcom. Skoro jeżdżą, to znaczy, że skończyli kurs, zdali egzamin i jako tako przepisy znają, jednak czasem zdarza im się zapomnieć. Albo nie chcieć pamiętać. Lepiej więc rozejrzeć się trzy razy za dużo, niż raz za mało, że pozwolę sobie sparafrazować Babcię. 

Jako aktywny uczestnik ruchy drogowego, stosuję tę zasadę nie tylko do innych kierowców, ale też do własnego auta. Tak to już jest, że jak się jeździ bardzo porządnym i statecznym wiekowo samochodem, trzeba się liczyć z niespodziankami. A to się ni z tego ni z owego zatrzyma na środku drogi (pół biedy, jeśli w końcu uda się go namówić do dalszej jazdy), a to przestanie reagować na wciskany do deski pedał gazu, informując o swoim niezadowoleniu gęstymi kłębami białego dymu, wydobywającymi się z rury wydechowej. I choć swoje autko uwielbiam, personifikuję i nie zamieniłabym na żadne inne, to czasem przyprawia mnie o ból głowy. Gdy w końcu odmówiło współpracy na dobre, zostało odholowane do mechanika z informacją, że ma tydzień na załatwienie sprawy. Jakież było moje zdziwienie, gdy wczoraj w drodze do szkoły samochód przyspieszał niczym rodowodowy rajdowiec, nie krztusił się, nie prychał i w ogóle jechał jak marzenie! Cudotwórca, nie mechanik!
Oczywiście, zgodnie z wyżej wspomnianą zasadą, przy każdym rondzie, gdzie lubił się zatrzymywać, wstrzymywałam oddech. Na autostradzie mimowolnie zaciskałam dłonie na kierownicy podczas wyprzedzania, a gdy nagle zaczął dziwnie podskakiwać, prawie zawału dostałam. Na szczęście to tylko nierówności na drodze... 
Jednym słowem, autko ma się dobrze, jak chyba nigdy wcześniej. Odetchnęłam z ulgą i z nieukrywaną radością zanotowałam fakt, że prowadzenie samochodu znów sprawia mi przyjemność. Taką prostą, zwyczajną; bez tej nutki niepewności w tle. 
Nudno...? Absolutnie nie!

Zresztą, znając życie, kolejne niespodzianki już czekają za zakrętem...

Dzisiaj mam dla Was kolejne muffinki. Bardzo proste (jak każde muffinki), cudownie wilgotne dzięki dodatkowi maślanki. Intensywnie waniliowe z wyraźnym, charakterystycznym smakiem czarnej porzeczki.
Można na tym oczywiście poprzestać. Ja moje udekorowałam marcepanowymi serduszkami, bo były jednym z elementów słodkiego stołu na chrzciny malutkiej Astrid. Dzięki tej prostej dekoracji prezentują się naprawdę uroczo.

Muffiny z czarnymi porzeczkami i marcepanem


Składniki:
(na 24 sztuki)
  • 500 g mąki pszennej
  • 200 g cukru
  • 4 łyżeczki proszku do pieczenia
  • 4 jajka
  • 500 ml maślanki
  • 150 ml oleju
  • 2 łyżeczki ekstraktu z wanilii
  • 250 g czarnych porzeczek

dodatkowo:
  • 100 g marcepanu (do obkładania tortów)
  • różowy barwnik spożywczy w żelu

Mąkę przesiać z proszkiem, wymieszać z cukrem.
Jajka roztrzepać, dodać maślankę, olej i ekstrakt. Połączyć.
Mokre składniki dodać do suchych, wymieszać tylko do połączenia. 
Na końcu dodać porzeczki, delikatnie wymieszać łyżką.

Masę przełożyć do formy na muffiny wyłożonej papilotkami.

Pic w 180 st. C. przez 20-25 minut.
Ostudzić.

Część marcepanu zafarbować na różowo. Zagnieść razem białą i różową część, oby powstał marmurkowy wzór. Wycinać serduszka, układać na ostudzonych muffinach.

Smacznego!

Zdjęcie, oczywiście, robione na szybko tuż przed wyjściem z domu. Nie dajcie się mu zwieść - muffinki naprawdę są przepyszne!