czwartek, 31 stycznia 2013

Kaszka manna w nowej odsłonie

We wtorek zachciało mi się słodkiego. Tarty już dawno nie było (zjedliśmy ją w poprzedni weekend), cebulowe bułeczki jednak deseru nie przypominają. Problem tkwił w fakcie, że do sklepu to mi się iść nie chciało... Przypomniałam sobie o kremówce kryjącej się w zakamarkach lodówki. Niemal zdecydowana zrobić pannę cottę, wyciągnęłam z lodówki, co potrzebne. I w tym momencie Wiera mnie natchnęła, wspominając kaszkę manną... O tak, to jest to! Nie jestem bowiem wielką fanką panny cotty - nieco mdława, wymaga wyrazistych dodatków. A mi się tak bardzo nie chciało kombinować... 

Zazwyczaj kaszkę gotowałam na mleku, czasem dodawałam kakao czy inne dodatki, ale nie wpadłam na to, żeby część mleka zastąpić kremówką... Pomysł okazał się trafiony w dziesiątkę - kaszka wyszła gęsta i cudownie kremowa. Dodatek cukru muscovado nadał jej karmelowego koloru i smaku, poza tym wyczuwałam w niej lekki posmak jakby orzechów... Pyszna!
Dwie porcje zjedliśmy na ciepło, dwie na zimno - obie wersje są fantastyczne, choć ja jednak troszkę bardziej lubię na ciepło...
I muszę przyznać, że dawno nie miałam takiej frajdy, totalnie bowiem zaskoczyłam C. Wyobrażacie sobie, że dorosły facet pierwszy raz w życiu jadł kaszkę manną...?
Smakowała.

Zwykły, prosty deser, po minimalnych zmianach, zyskał zupełnie nowego charakteru.
Moim zdaniem idealnie nadałby się również na słodkie śniadanie, gdyż jest gęsta i sycąca - porcje, choć wydają się małe, gwarantują pełną satysfakcję.

Kaszka manna ze śmietaną


Składniki:
(na 4 porcje)
  • 250 ml śmietany kremówki (38%)
  • 250 ml mleka (3%)
  • 30 g ciemnego brązowego cukru
  • 2 łyżeczki cukru waniliowego
  • 50 g kaszy manny

dodatkowo:
  • 4 łyżeczki dżemu truskawkowego

Kremówkę, mleko i cukry umieścić w garnku, zagotować. Do gotującego się płynu powoli wsypywać kaszkę, cały czas mieszając. Gotować kilka minut, aż do zgęstnienia. Zdjąć ognia, przełożyć do kokilek.

Podawać na ciepło lub zimno, z łyżeczką dżemu truskawkowego.

Smacznego!

Dzisiaj tylko tak szybciutko - spać mi się chce... I ciągle jestem zła o zmianę planu, którą zafundowała mi szefowa, a która oznacza, że o wspólnym weekendzie z C. mogę zapomnieć na długie tygodnie. Ech... 

środa, 30 stycznia 2013

Świętujemy: drugie urodziny Pożeraczki! I boska tarta czekoladowa

Tak, moi Drodzy. To już dwa lata, odkąd Pożeraczka przycupnęła gdzieś w kąciku wirtualnej sieci, i, o dziwo, zadomowiła się tam na dobre. Pierwsze kroki stawiała nieśmiało, mimo pewnego doświadczenia zaczerpniętego z pierwotnej wersji siebie. Bardziej dopracowana, pełniejsza, mimo wszystko czuła się zagubiona i sama nie wiedziała, jak to dalej będzie. 
Pierwsze urodziny przeszły bez echa - na Pożeraczce panowała niemal martwa cisza, nic się nie działo, i choć zdawać by się mogło, że wszyscy o niej zapomnieli, wcale tak się nie stało. Zmotywowana ogromną niespodzianką zorganizowaną przez znajome blogerki znów zaczęłam pisać, dając blogowi drugie życie. Sama jestem zaskoczona, jak entuzjastycznie zostało ono przyjęte - coraz więcej odwiedzin, komentarzy, obserwatorów. Pożeraczka rośnie, rozwija się, stała się miejscem, bez którego już sobie nie wyobrażam być. Dzięki niej poznałam mnóstwo wspaniałych osób, rozwinęłam się kulinarnie w niewyobrażalnym wręcz stopniu - starzy znajomi nie wierzą, że potrafię sama upiec te wszystkie rzeczy, nikogo przy okazji nie trując, a przynajmniej nie doprowadzając do nieprzyjemnej i bolesnej niestrawności. Nowi znajomi doceniają, tak samo jak Czytelnicy, za co ogromnie dziękuję! 

Dlaczego zaczęłam pisać? Bo lubię. Uwielbiam pisać, a skoro akurat zaczęłam piec, postanowiłam połączyć obie pasje. Pisanie o jedzeniu sprawia mi ogromną frajdę, a Wasze odwiedziny i komentarze motywują mnie do rozwijania umiejętności. Dziękuję, że z mną jesteście, że Pożeraczka zainteresowała Was na tyle, żeby tu wracać. Mam nadzieję, że będzie coraz lepiej.

Czy mam postanowienia na kolejny rok blogowania? Cóż... Chciałabym być systematyczna (w styczniu pojawiło się naprawdę mnóstwo wpisów, nie sądzę, żeby w kolejnych miesiącach udało mi się ten wyczyn powtórzyć, ale będę się starała). Z pewnością pojawi się więcej książkowych recenzji - wiecie o moim goodreadsowym wyzwaniu - ale odnoszę wrażenie, że tą część również lubicie. Chciałabym zacząć pisać recenzję moich czytadeł kulinarnych - mam sporo książek i gazet, i chciałabym opowiedzieć, które z nich - moim zdaniem - warto mieć w swojej biblioteczce, a bez których spokojnie można się obejść. Bardzo chcę zrealizować kilka kulinarnych wyzwań - idealne ptysie, makaroniki i suflet to szczyt mojej listy. Myślę, że w końcu poczuję się na tyle pewnie, żeby się za to zabrać. Pożeraczka przeszła też mały lifting - mam zamiar go skończyć, przygotować nowy nagłówek, ale to może jeszcze chwilę potrwać. Znudziły nam się niebieskie ściany i żółty sufit - remont okazał się konieczny. Mam nadzieję, że efekt będzie zadowalający.

I na koniec tego przydługiego wpisu - Pożeraczce i sobie - chciałabym życzyć, żeby kolejny rok był przynajmniej tak owocny, jak miniony. Mam nadzieję, że obie będziemy się rozwijać i korzystać nawzajem ze swoich doświadczeń.

Jeszcze raz chciałabym podziękować Wam - za to, że jesteście. 
I, oczywiście, zapraszam serdecznie na urodzinowe ciacho.

Miał być tort, ale... Nie dałam rady, nie miałam kiedy, niestety. Zamiast tego przygotowałam tartę, która skradła nasze serca - banalna w przygotowaniu, bardzo bogata w smaku, niesamowicie efektowna. Zdjęcie jest, jakie jest - nie zwracajcie na nie uwagi. Zamknijcie oczy i wyobraźcie sobie bardzo, bardzo czekoladową masę, ciągnącą się niczym najlepsza krówka (podawajcie koniecznie w temperaturze pokojowej!). Na języku czujecie jednak nie tylko czekoladę - delikatnie piekące chilli sprawia, że tarta nabiera oryginalnego charakteru, a wyczuwalny w tle kardamon zmusza do zastanowienia się, co to właściwie jest (C. w pierwszej chwili myślał, że mięta). Przepis na to wspaniałe nadzienie znalazłam w Saved by cake Marian Keyes - jednej z moich ulubionych łasuchowych książek. Marian nie przejmuje się dodatkiem barwników - jedzenie ma być kolorowe i apetyczne. Nie zwraca też zbytniej uwagi na kalorie - ciasta mają być pyszne i sprawiać, że nie będziecie się mogli powstrzymać przed dokładką. Dokładnie taka jest ta tarta - genialna! Wygląda zabójczo, a smak powala i długo nie pozwala się podnieść. Idealna z dodatkiem lodów waniliowych bądź śmietankowych.

Jedyne co, to w przepisie nie było podanych składników na ciasto kruche, sięgnęłam więc do Ciast pikantnych i słodkich Michela Roux - idealny spód, rozwałkowuje się bez najmniejszych problemów, a po upieczeniu nie kruszy i trzyma nadzienie w ryzach.

Jeśli chcecie być jeszcze bardziej eleganccy, należy przygotować tartaletki - gwarantuję, taki deser sprawdzi się po najbardziej wykwintnej kolacji i podbije niejedno podniebienie. Po prostu musicie spróbować!

Czekoladowa tarta z chilli i kardamonem


Składniki:
(na formę do tarty o średnicy 20 cm)

spód:
  • 125 g mąki pszennej
  • 50 g masła w temperaturze pokojowej
  • 50 g cukru pudru
  • 1/4 łyżeczki soli
  • 1 jajko

masa:
  • 250 ml śmietany kremówki (38%)
  • 1 czerwona papryczka chilli
  • 9 nasion kardamonu
  • 50 g cukru
  • 250 g ciemnej czekolady (60%)
  • 70 g masła

dodatkowo:
  • złoty barwnik spożywczy w proszku

Mąkę przesiać z cukrem pudrem, wymieszać z solą. Dodać pokrojone w kostkę masło, wetrzeć je w mąkę. Wbić jajko, szybko zagnieść gładkie ciasto.
Z ciasta uformować kulę, zawinąć w folię spożywczą i schłodzić w lodówce przez 1 godzinę.

Chilli pokroić, nasiona kardamonu zmiażdżyć nożem. Umieścić w garnku razem z cukrem i kremówką, zagotować. 
Odstawić do całkowitego ostudzenia, na mniej więcej 1 godzinę.

Schłodzone ciasto rozwałkować na grubość 2-3 mm. Spód  formy wyłożyć papierem do pieczenia, następnie ułożyć w formie ciasto, dociskając kanty. Spód gęsto ponakłuwać widelcem.

Piec w 190 st. C. przez 20 minut.
Ostudzić.

W tym czasie posiekać czekoladę, masło pokroić w kostkę. Umieścić razem z misce.
Kremówkę zagotować raz jeszcze, wlać do czekolady przez sitko. Wymieszać, aż czekolada całkowicie się rozpuści.
Masę przelać na ostudzony spód, wyrównać. Ostudzić.

Wierzch obsypać delikatnie złotym proszkiem.

Przechowywać w lodówce, wyjąć 30 minut przed podaniem.

Smacznego!

Obiecuję, że na kolejne urodziny przygotuję tort, taki z prawdziwego zdarzenia. W końcu mam rok, żeby się przygotować...

wtorek, 29 stycznia 2013

Wspólne pieczenie: cebulka w pieczywie

Dzisiaj chciałabym zaprezentować Wam efekty kolejnego wspólnego pieczenia. Tym razem z ChantelMopsikiemPanną MalwinnąMirabelką oraz Siaśką na warsztat wzięłyśmy pieczywo cebulowe. Kiedy dziewczyny zaproponowały taki temat, byłam wniebowzięta, gdyż cebulowe bułeczki po prostu uwielbiam - smak smażonej, a później zapieczonej w cieście cebuli niewiarygodnie łagodnieje, a pieczywo nabiera charakteru. Od razu wiedziałam, co chciałabym zrobić. Przeszukałam wszystkie książki o pieczeniu chleba, które mam, ale nigdzie nie znalazłam tego, czego szukałam. Zdecydowałam się więc skorzystać ze sprawdzonego już przepisu na mleczne bułeczki z książki Pieczenie chleba w domu Gertrud Weidenger i Marie-Theres Wiener. Za pierwszym razem nie powaliły mnie na kolana - ot, smaczne, zwykłe bułeczki. Mleko nie wpłynęło w zasadniczy sposób na smak czy strukturę - neutralne w smaku, idealne na śniadanie. I właśnie ta neutralność sprawiła, że doszłam do wniosku, że z dodatkiem cebulki będą wyśmienite. Żeby jednak nie było nudno, cebulę nie tylko podsmażyłam, ale też skarmelizowałam - dzięki temu nabrała niesamowitej słodyczy sprawiając, że C. jadł te bułeczki z... Nutellą! Ja się nie odważyłam na takie połączenie, ale do odważnych świat należy. Jeśli jednak nie w smak Wam takie wyzwania, bułki genialnie komponują się z plastrem żółtego sera lub szynki i ogórka. Pyszności!

Jak pewnie zauważyliście, na moich bułeczkach niemal nie widać nacięcia. Niestety, za słabo wbiłam nóż. Mimo wszystko dzięki temu nie popękały po bokach, tylko zachowały ładny, okrągły (jak na moje możliwości) kształt.

Już nie mogę się doczekać żeby zobaczyć, co przygotowały pozostałe dziewczyny - jedynym wymogiem była cebulka w pieczywie, spodziewam się więc najróżniejszych różności. Zajrzyjcie do nich koniecznie!

Mleczne bułki z karmelizowaną cebulką


Składniki:
(na 12 sztuk)
  • 500 g mąki pszennej
  • 7 g suchych drożdży
  • 2 łyżeczki soli
  • 1 łyżeczka cukru
  • 300 ml letniego mleka

karmelizowana cebulka:
  • 3 cebule
  • 50 g masła
  • 1 łyżeczka soli
  • 1 łyżeczka cukru
  • 2 łyżki czerwonego wina
  • 1 łyżeczka suszonego rozmarynu

dodatkowo:
  • 5 łyżek mleka

Cebule pokroić w kosteczkę. Masło rozgrzać, wrzucić cebulę, posolić. Smażyć 3-4 minuty. Wsypać cukier, wlać wino, skarmelizować. Zdjąć z ognia, wsypać rozmaryn, wymieszać. Odstawić do całkowitego wystudzenia.

Mąkę przesiać do miski, wymieszać z drożdżami, solą i cukrem. Wlać mleko, zagnieść gładkie, nielepiące się ciasto. Do ciasta dodać cebulę, jeszcze raz zagnieść.
Odstawić do wyrośnięcia na 1-1,5 godziny.

Wyrośnięte ciasto podzielić na 12 równych części, z każdej uformować okrągłą bułeczkę. Naciąć na krzyż. Ułożyć na blasze wyłożonej papierem do pieczenia. odstawić do napuszenia na 30 minut.

Wyrośnięte bułeczki piec w 200 st. C. przez 25-30 minut.
Wystudzić na kratce.

Smacznego!


A już jutro zapraszam Was na bardzo specjalny wpis. Bardzo jestem podekscytowana, i nie mogę się doczekać, aż podzielę się z Wami moją ogromną radością.

poniedziałek, 28 stycznia 2013

Historia współczesnej czarownicy

Dawno już nie pisałam o żadnej książce, prawda...? Wiem, wiem, stęskniliście się.
No dobra, wiem, że Was molestuję, ale... Zmotywowana wyzwaniem, czytam i czytam. W zeszłym tygodniu skończyłam kolejną (Good reads powiedział, że great work, You're one book ahead, więc zmotywowana ogromnie sięgnęłam szybko po następną) i koniecznie muszę o niej opowiedzieć, bo mimo wszystko zrobiła na mnie wrażenie.

Taniec czarownic Jessici Gregson to opis kilku lat z życia Sari - młodej Węgierki, którą poznajemy w wieku czternastu lat. Jej ojciec jest znachorem - otoczony szacunkiem mieszka na uboczu maleńkiej, zapomnianej przez Boga i ludzi, wioski. Jego córka budzi jednak niechęć i strach - trochę dziwna, nie potrafi utożsamiać się z mieszkańcami wioski. Jan przed śmiercią aranżuje jednak zaręczyny Sari z jej kuzynem - synem najbogatszych mieszkańców wioski. Chłopak, w pierwszej chwili myśli o tym z niechęcią, jednak kuzynka szybko zaczyna go fascynować. Po śmierci Jana chce się ożenić z nią jak najszybciej, Sari postanawia jednak dotrzymać słowa danemu ojcu - nie wyjdzie za mąż przed osiemnastymi urodzinami. 

Kiedy wybucha wojna, życie w wiosce zmienia się diametralnie. Choć wojna jest pojęciem raczej abstrakcyjnym, kiedy niemal wszyscy mężczyźni wyjeżdżają, kobiety stają przed trudnym zadaniem. Szybko jednak ogarniają sytuację i dostrzegają plusy zaistniałej sytuacji. Gdy w domu rodziny Ferenca armia organizuje więzienie dla włoskich oficerów, co młodsze kobiety wydają się być bardzo sprawą zainteresowane. Znudzone, szybko przekonują przełożonych, że to one powinny zająć się praniem, szyciem, gotowaniem i sprzątaniem. Szybko te drobne prace przechodzą w coś więcej - nawiązane zostają romanse. Sari nie chce w tym uczestniczyć, jednak przekonana przez przyjaciółki, które zyskała w ostatnim czasie, daje się wciągnąć w wir zdarzeń. 


Problemy zaczynają się pojawiać, gdy wojna się kończy, a mężczyźni powracają do wioski. Kobiety znów kryją się po kątach, ich pełne wrażeń lata się skończyły. Na wieść o powrocie Ferenca Sari sama nie wie, co myśleć. Z jednej strony podniecona, z drugiej boi się, jak to się skończy.
Okazuje się, że jej obawy są uzasadnione - cztery lata wojny wywarły ogromny wpływ na kuzyna. Zmienił się nie do poznania - zamknięty w sobie, brutalny, ma pretensje do narzeczonej o niewierność. Zamyka ją w domu i bije. Sari podejmuje więc decyzję, która zaważy nie tylko na jej dalszym życiu, ale zdecyduje o losach wielu mieszkańców wioski. Zaczyna podtruwać Ferenca, nie mogąc znieść tego, jak ją traktuje.

Czy Sari otruje narzeczonego? Jak na to zareagują inni mieszkańcy wioski? Czy sprawa wyjdzie na jaw przed śmiercią Ferenca? Kto jeszcze skorzysta na postępowaniu dziewczyny? Na te pytania znajdziecie odpowiedzi w Tańcu czarownic.

Mi książka się spodobała. A raczej historia w niej opowiedziana. Sari jest bardzo ciekawą postacią, tak samo Judit - ciotka u której mieszka, akuszerka, która wiele wie o tajemnych meandrach ludzkiej duszy, w którą nie wierzy. Wojna, choć nie dotknęła ich bezpośrednio, ma wpływ na całe ich życie. Jedna decyzja zmienia wszystko. Warto o tym poczytać.

Jedna rzecz, która dała mi się we znaki podczas czytania, to specyficzny sposób narracji - w czasie teraźniejszym. Jest to nietypowe, i może drażnić. Mimo, że po kilkudziesięciu stronach myślałam, że się przyzwyczaiłam, za każdym razem gdy odkładałam książkę, a później do niej wracałam, musiałam na nowo poświęcić chwilę, żeby przestać się na tym skupiać. Mimo wszystko polecam - jest to fascynująca historia dziewczyny, która podjęła decyzję a później poniosła wszystkie konsekwencje z nią związane.

Taniec czarownic
Jessica Gregson
Wydawnictwo Amber
Warszawa, 2008

sobota, 26 stycznia 2013

Mamusi zakręcenie i bardzo kakaowe muffiny. Z gruszkami

Mamy to istoty wyjątkowe - każdy się z tym zgodzi, prawda? Sama nie jestem mamą, ale za to jestem dzieckiem mojej Mamy, co dostarcza mi nie tylko mnóstwa pozytywnych wrażeń, ale też okazji do śmiechu niemało. Moja Rodzicielka bowiem jest tym typem człowieka, który uważa się za bardzo poważnego, a przy tym robi mnóstwo zabawnych rzeczy, o których zresztą potrafi opowiadać z kamienną twarzą sprawiając, że wręcz zwijam się ze śmiechu. Tym razem przeszła samą siebie - już chyba wszystkim opowiedziałam tą historię, i z Wami też chcę się podzielić.

Nie znając mojej Mamy, być może nie dostrzeżecie całego komizmu sytuacji, który kryje się w fakcie, że zachowanie jest tu typowe, i naprawdę każdego z elementów z osobna można by się spodziewać. Połączenie tego w całość to sztuka, która tylko jej może się udać.

Moja kochana Mamusia pewnego pięknego dnia próbowała wypłacić pieniądze z bankomatu. Próbowała, gdyż transakcja nie doszła di skutku - kartę bankomat bezczelnie połknął. Zła jak osa Mama wsiadła do samochodu, w którym czekał na nią niczego nie świadomy, ale, jak się po chwili okazało, wszystkiemu winny, Tato. Bo jakbyś ze mną poszedł, to nic by się nie stało, a teraz to ja nie mam ani kary, ani pieniędzy, i ty coś z tym zrób! 
Tato jest człowiekiem spokojnym, zrobił więc, co mógł - wykonał telefon i pan obiecał, że starą kartę zablokują, a nową przyślą w przeciągu dwóch tygodni.

Zaledwie po kilku dniach przyszedł list. Mamusia cała w skowronkach ogląda nową kartę, chce ją schować do portfela, a tam... Stara karta! Ale jak to...?
Otóż, zamiast karty, Mama do bankomatu włożyła kartę stałego klienta do apteki, no i bankomat nie podzielił jej entuzjazmu...

Tato, usłyszawszy co zaszło z przekąsem stwierdził - No faktycznie, jakbym z tobą poszedł, to nic by się nie stało.
Teraz czekamy na nowy PIN, Mamusia więc nadal jest bezgotówkowa. Ach, życie, życie...

A teraz, po przydługim wstępie, przejdźmy do sedna, czyli muffinek. Razem z MirabelkąEmmą i Tomkiem upiekliśmy muffiny z gruszkami. Pomysł od razu mnie ucieszył, bo dawno już gruszek u mnie nie było, a bardzo te owoce lubię. Muffinek też dawno nie jedliśmy, a akurat z C. miałam w planie dłuższy spacer do lasu (cudowny! ten śnieg, mróz i słońce - po prostu rewelacja), więc w sam raz nadały się na prowiant. Z dużą ilością kakao, na jogurcie waniliowym, wyszły bardzo aromatyczne i zdecydowane w smaku, a gruszka zapewniła im wilgotność upodabniając nieco do brownies. Mmm, pycha! Nie bardzo słodkie, po prostu idealne. Zniknęły błyskawicznie.

Przepis znalazłam w niezastąpionej 1 mix, 100 muffins Susanny Tee, modyfikując go delikatnie o dodanie gruszek - bo nie mogłam znaleźć żadnego przepisu, gdzie gruszki byłyby już w nim zawarte. Hmm, dziwne.

Muffinki kakaowo-waniliowe z gruszkami


Składniki:
(na 15 sztuk)

suche:
  • 255 g mąki pszennej
  • 60 g kakao
  • 110 g jasnego brązowego cukru
  • 2 łyżeczki proszku do pieczenia
  • 1/4 łyżeczki soli

mokre:
  • 2 jajka
  • 150 g jogurtu waniliowego (0,1%)
  • 100 ml mleka (3,5%)
  • 90 ml oleju
  • 3 łyżki złotego syropu

dodatkowo:
  • 4 gruszki

Gruszki obrać, wyciąć gniazda nasienne i pokroić w kostkę.

Mąkę przesiać z kakao i proszkiem do pieczenia, dokładnie wymieszać z cukrem i solą.
Jajka lekko ubić, wlać olej i syrop, połączyć. Wlać jogurt i mleko, dokładnie wymieszać.

Wlać mokre składniki do suchych, wymieszać niedbale tylko do połączenia składników. Dodać pokrojone gruszki, szybko wymieszać.

Przełożyć masę do formy na muffiny wyłożonej papilotkami.

Piec w 180 st. C. 25-30 minut, aż wykałaczka wbita w środek muffiny będzie sucha.
Ostudzić na kratce.

Smacznego!


Dziękuję za wspólne pieczenie - jak zwykle, bardzo przyjemne doznanie.

piątek, 25 stycznia 2013

Kilka słów o przezroczystym lodzie. I bułeczki na śniadanie

Dzisiaj będzie o bułeczkach na śniadanie. I tak, wiem, że bułki słodkie nie są (a przynajmniej nie te), ale wyszły tak dobre, że pomyślałam sobie, że może ktoś chciałby je sobie upiec na sobotnie śniadanie. My jedliśmy je dzisiaj, bo jutro śniadania nie będzie - ja będę w pracy, a C. będzie spał. Może w niedzielę uda nam się jakieś zjeść...

Zacznę jednak od tego, co wydarzyło się przed śniadaniem, czyli wieczoru poprzedniego. 
Leżymy sobie w łóżku, ramię w ramię, cali zadowoleni, że dzień już się skończył. Patrzymy w niebo - krzywe okno nad łóżkiem to naprawdę świetna rzecz. C., wpół już śpiąc, mówi mi nagle: Spójrz, przezroczysty lód na szybie.

I tu muszę poczynić dygresję. Otóż C. pod pewnym względem przypomina mi mojego Dziadka - mianowicie, pełen jest mądrości ludowo-życiowych jak on, w stylu: jak mgła się podnosi, będzie padał deszcz; kiedy słońce zachodzi na czerwono, będzie ładna pogoda; jak ptak ćwierka prawą stroną dzióbka to znaczy, że wiosna już blisko. W związku z tym postanowiłam wykazać się czujnością rewolucjonisty, i jak tylko C. wspomniał o przezroczystym lodzie, szybko spytałam: A co to znaczy?
Wybitnie z siebie zadowolona oczekuję odpowiedzi w stylu zima skończy się za trzy dni, zamiast tego jednak C. patrzy na mnie jak na czubka, mruży oczy i mówi (trochę niepewnie, muszę przyznać): Że możesz przez niego popatrzeć...? 

Ałć. 

Mimo wszystko postanowiłam być i miła, i na śniadanie zaserwowałam ciepłe bułeczki. Połowę upiekłam poprzedniego wieczoru, jak jest podane w przepisie, resztę wstawiłam na noc do lodówki i upiekłam rano - obie partie równie pyszne, a muszę przyznać, że zapach pieczywa rozchodzący się z piekarnika w połączeniu ze świeżą kawą działa wyjątkowo pobudzająco. Polecam więc obie metody.

Przepis znalazłam w Brød fra bagels til knækbrød Görana Söderina i Georga Strachala. Oryginalnie nazywane rundstykker, czyli dosłownie - okrągłe kawałki. Bułeczki wyszły malutkie, okrąglutkie, urocze. Stosunkowo syte. Idealne na leniwe śniadanie. Skusicie się...?

Szwedzkie bułeczki


Składniki:
(na 20 bułeczek)

pierwsze ciasto:
  • 300 g mąki pszennej
  • 400 ml mleka
  • 11 g suchych drożdży

ciasto właściwe:
  • 350 g mąki pszennej
  • 1 łyżeczka cukru
  • 1,5 łyżeczki soli
  • 50 g masła

dodatkowo:
  • 10 g mąki pszennej

300 g mąki wymieszać z drożdżami, wlać mleko i wymieszać. Wyrabiać mikserem z hakami kilka minut, aż całość dobrze się połączy.
Odstawić w ciepłe miejsce do wyrośnięcia na 1 godzinę.

Masło rozpuścić i przestudzić.

Do wyrośniętego ciasta dodać sól i cukier, partiami wsypywać resztę mąki. Zagnieść ciasto. 
Wlać przestudzone masło, wyrobić gładkie, nieklejące się ciasto. Odstawić na 20 minut.

Po tym czasie z ciasta uformować okrągłe bułeczki. Obtaczać je w mące, nieco spłaszczać i układać na blasze wyłożonej papierem do pieczenia.

Piec w 190 st. C. 10-12 minut.
Wystudzić na kratce.

Smacznego!

Jutro jednak - słowo harcerza! - będzie słodko. I kakaowo. I owocowo też. Mniam!

wtorek, 22 stycznia 2013

Książka. List. I cisza

Wczoraj wieczorem, po dwudziestej drugiej, wyszłam z psą na spacer. Kiedy tylko zamknęły się za mną drzwi na klatkę schodową, otuliła mnie cisza. Zniknęły pokrzykiwania dzieci, zapach gotującej się zupy - był tylko padający bezgłośnie śnieg. Dawno już nie słyszałam takiej ciszy. Dopiero po kilku minutach gdzieś daleko przejechał samochód, później następny oświetlił nas reflektorami na parę sekund. 
Taka niesamowita cisza przeszywa - drzewa stoją nieruchomo, wyczekując choćby najdrobniejszego podmuchu. Wpół otwarta brama nie skrzypi, i nawet psa stąpa jakoś nieśmiało. Śnieg na szczęście chrzęści pod butami, głośny śmiech rozdziera ciszę - wszystko wraca do normy.

W związku z podjętym przeze mnie wyzwaniem, czytam książki, jedna za drugą. Dlatego dziś chcę opowiedzieć Wam o jeszcze jednej, a w kolejnym wpisie obiecuję już coś słodkiego. 

Niedoręczony list Sarah Blake to historia o miłości i czekaniu. O poświęceniu i poszukiwaniu. O wyborach, które zaważą też na życiu innych.

Emma właśnie wyszła za mąż za lekarza z małego, nadmorskiego miasteczka. Zakochana bez pamięci, przyjeżdża do Franklin pełna nadziei na odnalezienie swojego miejsca w życiu. Straciła rodziców jako mała dziewczynka, w związku z tym odnalezienie kogoś, kto się nią zaopiekuje i będzie stale przy niej diametralnie zmienia jej życie. Niestety, sielanka nie trwa długo. Po śmierci pacjentki Will nie potrafi pogodzić się z jej stratą. Słuchając audycji radiowych prosto z otoczonego wojną Londynu młody doktor postanawia wyjechać do Anglii, żeby odkupić swoją winę. Zszokowana Emma nie może pogodzić się z takim obrotem sprawy, jednak wierząc głęboko w miłość męża, codziennie wysyła do niego listy.
Listy te przechodzą przez ręce Iris - pani naczelnik poczty. Iris, czterdziestoletnia stara panna przyjechała do Franklin lata temu. Przyjęta nieufnie, jest teraz jedną z najbardziej szanowanych kobiet. W jej rękach bowiem spoczywają największe tajemnice, a wszyscy mieszkańcy miasteczka wierzą, że są bezpieczne. Malując usta na wyzywający czerwony kolor wcale nie chce wyróżniać się z tłumu. Ma jeden cel - dobrze wykonać swoją pracę. Kiedy jednak w jej ręce trafia list adresowany do Emmy, pierwszy raz w życiu zaczyna się wahać. Bo czy potrafi przekazać młodej kobiecie prawdopodobnie straszne wieści, które może zawierać koperta adresowana z Londynu...?

Tymczasem w Anglii przebywa Frankie - młoda, ambitna dziennikarka. Na żywo przekazuje wieści z Londynu; zamiast w czasie bombardowań kryć się w schronie, chodzi ulicami Londynu, szukając tematu na kolejny reportaż. Odważna, szuka prawdy i chce przekazać ją swoim rodakom w Ameryce. Kiedy jednak wyrusza do Europy, gdzie spotyka uchodźców, pozbawionych domów Żydów, zaczyna wątpić w sens podjętych działań. Bo czy Amerykanie są gotowi na prawdę...?
Kiedy i w jej ręce trafia pewien list, najpierw chce wysłać go do adresata jak najszybciej. Później jednak postanawia dostarczyć go osobiście. Czy jest jednak gotowa na podjęcie wyzwania? Czy stając twarzą w twarz z osobą, która powinna otrzymać go dużo wcześniej, będzie potrafiła wyznać prawdę...?

Niedoręczony list to historia nie jednego, ale kilku listów, które trafiając z rąk do rąk, zatrzymują się w podróży. W czasie wojny to listy były jedynymi wiarygodnymi źródłami wiadomości o najbliższych - Iris w pełni potrafiła dostrzec ich ogromną rolę. Czy jednak czasem nie lepiej, żeby list nigdy nie dotarł? Czy nie lepszy jest chociaż cień nadziei na spokojne jutro?

Bohaterki tej powieści stają przed wyzwaniami, dylematy nie pozwalają im spokojnie spać. Jak sobie z nimi poradzą? Tego dowiecie się z książki Sarah Blake.

Mi Niedoręczony list się spodobał - jest to smutna historia, w której decyzja jednego człowieka zmienia życie kilku kobiet. Ich losy mogłyby potoczyć się zupełnie inaczej, gdyby nie... Pewne niedoręczone listy. Polecam.

Niedoręczony list
Sarah Blake
Świat Książki
Warszawa, 2011

poniedziałek, 21 stycznia 2013

Książka o uczuciach

Śniegu masa. W sobotę planowaliśmy długi spacer z Ptysią, żeby wynagrodzić jej krzywdy (szczepienie to przecież traumatyczne przeżycie), jednak tak wiało, że żadne z nas nie miało ochoty przebywać na dworzu dłużej, niż to konieczne. Wczoraj na szczęście pogoda okazała się łaskawa - mnóstwo słońca, wiatru ani śladu, po prostu marzenie. Wybraliśmy się więc do lasu, gdzie Ptysia hasała cała szczęśliwa, a myśmy jak dzieci rzucali się śnieżkami. Dziś już niestety lodowaty wiatr wrócił, w związku z czym jak tylko C. wyszedł do pracy, ja zawinęłam się w kołdrę, piję gorącą herbatę i czytam kolejną ciekawą książkę. Zanim jednak się w niej zatopię na dobre, chciałabym opowiedzieć Wam o tej, którą przeczytałam wcześniej. Kiedy ulegnę Changa-Rae Lee jest tak niesamowita, że nie da się przejść obok niej obojętnie.

June poznajemy, gdy wędruje z młodszym rodzeństwem polami Korei, starając się dotrzeć do jakiegoś bezpiecznego miejsca. Wojna dopiero się zaczęła, a ona widziała już śmierć ojca, matki i starszej siostry, patrzyła bezradnie, jak zabierają jej brata. Teraz zostały jej tylko bliźnięta, ze wszystkich sił stara się więc zapewnić im jedzenie, wodę, chwile bezpiecznego snu. Leżąc płasko na dachu pociągu zastanawia się, ile jeszcze czasu będzie trwało to piekło, zanim to nią ktoś się zajmie.

Po przeczytaniu pierwszego rozdziału łzy ciekły mi z oczu - choć bardzo się starałam, nie mogłam ich powstrzymać. Tragiczne wydarzenia, opisy śmierci najbliższych, piekło wojny - jak taka mała dziewczynka może sobie z tym wszystkim poradzić? Okazuje się, że przeżycie to nie to samo co ocalenie.


June wraca do nas w kolejnym rozdziale już jako dorosła kobieta, której udało się uciec. Mieszka w Stanach, jednak jej życie powoli dobiega końca - lekarze nie dają jej złudzeń. Przed śmiercią postanawia odnaleźć syna, który kilka lat wcześniej wyjechał do Europy, i ślad po nim zaginął. Wynajmuje detektywa, który choć sceptycznie nastawiony do pomysłów June, zgadza się pomóc.
Pierwszym krokiem na długiej drodze do Europy jest spotkanie z Hectorem Brennanem - mężcyzną, który ocalił życie June w Korei. Były żołnierz nie radzi sobie ze swoim życiem - choć nigdy nie był poważnie ranny, prześladują go demony przeszłości. Nie potrafi znaleźć szczęścia u boku żadnej kobiety, pracuje jako sprzątacz, a kiedy trzeba, potrafi użyć pięści. Ludzie traktują go z szacunkiem, trochę też się go boją. Nie potrafią zrozumieć.

W czasie wspólnej podróży tych dwojga dowiadujemy się powoli, co połączyło ich w Korei. Jak to się stało, że dziewczyna bez rodziny zwróciła na siebie uwagę młodego żołnierza, który nie potrafił pogodzić się z tym, co robi? Jak wielką rolę w ich życiu odegrała Sylvie, żona pastora sprawującego pieczę nad sierocińcem, gdzie June znalazła bezpieczny kąt? Czy uda im się znaleźć spokój, a przynajmniej wyjaśnienie dla tych wszystkich potworności, które ich spotkały?

Polecam książkę bardzo - napisana przekonywującym językiem, wciąga od samego początku. Rozdziały poświęcone June są trochę suche, nieemocjonalne - takie, jak ona. W rozdziałach o Hectorze znajdziemy niepokój, niezdecydowanie - mężczyzna, który dorastał nie tam, gdzie powinien, zbyt wrażliwy na okropności wojny. Dwie tak różne osobowości, połączone na zawsze.

Poszukajcie powieści Lee - warto poznać June i Hectora, choć nie wiem, czy każdemu uda się z nimi zaprzyjaźnić.

Kiedy ulegnę
Chang-Rae Lee
Świat Książki
Warszawa,
2011

czwartek, 17 stycznia 2013

Kilka załatwionych spraw i sernik czerwono-biały

Uff... Za pisanie tego posta zabierałam się od dwóch dni, ale ciągle byłam tak zmęczona, że poddawałam się po pierwszym zdaniu (albo jeszcze przed). Dziś jednak się zdrzemnęłam po południu, i uwierzcie - taki krótki sen potrafi zdziałać cuda! W dodatku wzięłam gorący prysznic, i czuję się jak nowo narodzona. Mam jeszcze dłuższą chwilę, zanim będę musiała jechać po C. do pracy, więc mogę opowiedzieć Wam o moim cudnym serniku.

Zanim jednak przejdę do sedna, chciałabym się pochwalić - w końcu udało mi się poskładać pewne sprawy, i jestem coraz bardziej gotowa na wyjazd do Polski. Zarezerwowałam hotel, co wymagało wręcz żelaznej silnej woli (trzy razy musiałam wysłać Pani maila, że mam już urlop, i żaden inny termin mnie nie interesuje), na sobotę umówiłam Ptysię do weterynarza, i już sam telefon sprawił mi mnóstwo frajdy. Ostatni raz w Danii u weterynarza byłam ponad rok temu, a jak tylko się przedstawiłam, Pan stwierdził, że to ja jestem ta dziewczyna z Polski, i jak mu będzie miło nas znowu zobaczyć. Nie mogłam przestać się uśmiechać.
Autko dzisiaj przeszło przegląd, czyli jechać możemy zupełnie bezpiecznie.
A w dodatku dowiedziałam się, że dostanę nowy kontrakt w pracy, na więcej godzin, co oznacza, że pensja mi całkiem przyjemnie podskoczy. I choć dzień zaczął się niezbyt dobrze, bo od samego rana mnie zdenerwowali, to później wszystko się tak ładnie układało, że z ręką na sercu mogę powiedzieć - dawno nie byłam tak zadowolona z dnia, w którym widziałam się z C. przez jakieś pół godziny. Żyć, nie umierać!

A teraz do sernika, bo naprawdę warto napisać o nim kilka dobrych słów.
Miałam chętkę na taki na zimno. Kupiłam żurawinę - póki jest - i zaczęłam się zastanawiać, jak to połączyć. Stwierdziłam, że nie będę ryzykować, i skorzystałam z poprzedniego przepisu, nieco go tylko modyfikując. Spód standardowy, ciasteczkowy, z dodatkiem niewielkiej ilości kakao. Z żurawiny przygotowałam muso-galaretkę, a na to wyłożyłam słodką masę waniliową z mascarpone i jogurtu. Na wierzch starłam nieco białej czekolady, bo gdzieś mi tam świtało takie połączenie. I muszę powiedzieć, że z efektów jestem bardzo zadowolona. Ciacho wyszło kremowe, delikatne, a kwaskowy mus świetnie komponuje się ze słodką masą serową. C. wcina z zapałem, a on przecież wybredny w kwestii serników jest. 
Wygląda fantastycznie, a smakuje jeszcze lepiej. Koniecznie musicie spróbować!

Waniliowy sernik z musem żurawinowym (na zimno)


Składniki:
(na tortownicę o średnicy 20 cm)

spód:
  • 115 g ciastek digestive
  • 60 g masła
  • 20 g kakao

mus żurawinowy:
  • 250 g świeżej żurawiny
  • 40 g cukru
  • sok z 5 mandarynek
  • 1/2 łyżeczki cynamonu
  • 3 płatki żelatyny

masa serowa:
  • 250 g mascarpone
  • 500 g jogurtu waniliowego (0,1%)
  • 50 g cukru pudru
  • sok z 1/2 limonki
  • 6 płatków żelatyny

dodatkowo:
  • 10 g białej czekolady

Ciastka dokładnie pokruszyć, wymieszać z kakao. Wlać rozpuszczone i przestudzone masło. Dokładnie połączyć.
Masą wyłożyć dno tortownicy wyłożonej papierem do pieczenia. Schłodzić w lodówce 20 minut.

Podpiec w 180 st. C. 10-12 minut.
Ostudzić.

Żurawinę umieścić w garnku z cukrem, sokiem i cynamonem. Gotować, aż żurawina popęka, a płyn częściowo odparuje. Masę przetrzeć przez sitko.
Żelatynę namoczyć w zimnej wodzie, odcisnąć, a następnie rozpuścić na parze. Dodać do musu, wymieszać. Ostudzić.

Mus wyłożyć na ostudzony spód, schłodzić w lodówce, aż masa stężeje.

Mascarpone zmiksować z jogurtem, cukrem i sokiem.
Żelatynę namoczyć w zimnej wodzie, odcisnąć, rozpuścić na parze. Dodać do masy serwoej, dokładnie wymieszać.
Masę wyłożyć na mus żurawinowy, wyrównać powierzchnię.

Schłodzić w lodówce 3-4 godziny przed podaniem.

Przed podaniem na wierzch zetrzeć białą czekoladę.

Smacznego!

Jeszcze tylko jutro pobudka o stanowczo zbyt wczesnej godzinie, a potem cztery i pół dnia wolności. Ach, nie mogę się doczekać! Dzisiaj zjemy po ostatnim kawałeczku sernika, więc już zaczynam kombinować, co by tu dobrego przygotować... W związku z zaistniałą śnieżną zimą mam ochotę na drożdżówkę. Albo czekoladę. A może jedno i drugie...?

wtorek, 15 stycznia 2013

O rozwiązywaniu rodzinnych tajemnic

Nie mówiłam Wam jeszcze, że zima wróciła do Danii, prawda? Otóż od dwa dni temu śnieg zaczął padać, i padał, padał, i padał, z małymi przerwami przez ponad dobę. Teraz moja psa za każdym razem jest w rozterce, kiedy idziemy na spacer - z jednej strony uwielbia ten biały puch i skacze w nim jak, nie przymierzając, zając zawodowy, bo przy jej krótkich nóżkach niemal ginie w śniegu; z drugiej - łapki szybciutko jej marzną, a po powrocie do domu ciężko się z powrotem rozgrzać (nie powiedziała mi tego wprost, ale wywnioskowałam to z nieszczęśliwej, zmarzniętej miny). Dlatego staramy się wychodzić nie na długo, za to intensywnie - biegamy, póki nie dostaję zadyszki, a C. ma czerwony nos niczym Rudolf. I choć wczoraj do pracy jechałam półtorej godziny, czyli trzy razy dłużej niż normalnie to stwierdziłam, że trzeba się cieszyć z trzeciej duńskiej zimy, bo nie wiadomo, kiedy przyjdzie następna tak pełna śniegu. 

Taka pogoda sprzyja czytaniu - po powrocie do domu wstawiam wodę na kawę lub herbatę, zmieniam skarpetki na najgrubsze jakie mam w szufladzie, po czym zwijam się w kłębek na kanapie z Ptysiową głową na ramieniu. Ogrzewamy się nawzajem, ja czytam, a ona udaje, że też interesuje ją książka.
I choć teraz czytam już inną powieść opowiem Wam o tej, którą skończyłam jeszcze przed Sylwestrem - ciekawą, jeśli kogoś interesuje historia opisana z osobistego punktu widzenia.

Sekrety notatnika Eve Haas to historia jej rodziny, a właściwie próba odtworzenia głęboko ukrytych losów trzech kobiet - babki, prababki i praprababki Eve.


Kiedy wybucha druga wojna światowa, Eve jest małą dziewczynką. Kiedy ona z entuzjazmem niesie sztandar ze swastyką, jej przerażeni rodzice starają się znaleźć drogę ucieczki z coraz bardziej niebezpiecznego dla Żydów Berlina. Kiedy udaje im się wyjechać, ojciec Eve przekazuje jej rodzinny sekret - jej prababka przez całe życie utrzymywała, że była córką pruskiego księcia, a według pamiętnika jej matki była to prawda. Nigdzie nie ma  jednak dowodów na książęce pochodzenie Eve. Jej matka zabiera pamiętnik twierdząc, że zbyt niebezpieczne może okazać się poszukiwanie prawdy. Dopiero wiele lat później, po jej śmierci, tajemniczy notatnik znów wpada w ręce Eve. Zafascynowana historią kobieta razem z mężem próbuje dowiedzieć się prawdy. 

Powoli odkrywa kolejne karty historii. Z notatnika wie, że jej praprababka - Emilie - byłą Żydówką. Eve próbuje się dowiedzieć jak to się stało, że wielki książę pruski, August, nie tylko zwrócił na nią uwagę, ale zakochał się tak bardzo, że wbrew woli króla pojął ją za żonę. Kiedy po kilku latach małżeństwa rodzi im się córka, Charlotte, król chce się pozbyć dziewczynki jak najszybciej. Po śmierci Augusta bez problemu sprawia, że dziewczynka znika z kart historii. Jedyne źródła, które mogą wyjaśnić tę tajemnicę znajdują się w archiwach w Berlinie Wschodnim. Czy Eve uda się tam dotrzeć? Czy odkryje tajemnicę wielkiej miłości Augusta i Emilie? Czy dowie się, co stało się z Charlotte? A wreszcie czy wszystkie te tropy doprowadzą ją do wyjaśnienia, dlaczego jej ukochana babcia, Anna, zginęła w Pradze z rąk nazistów? 

Muszę przyznać, że jest to opowieść bardzo ciekawa i wciągająca. Dla niektórych wadą może być opisywanie wszystkiego z punktu widzenia Eve - całość jest przez to nieco mdła; żeby wydobyć ogień uczuć łączący dawno nieżyjących ludzi trzeba się wykazać sporą dawką wyobraźni. Mi czytało się się dobrze i szybko, śmiało więc mogę Sekrety notatnika polecić jeśli ktoś lubi historie miłosne z wojną w tle.

Sekrety notatnika
Eve Haas
Klub dla Ciebie
Warszawa, 2010

poniedziałek, 14 stycznia 2013

Zielony deser

W weekend pisałam o moich przygotowaniach do deseru. Bo, moi drodzy, jest to bardzo przemyślany deser. Długo się zastanawiałam, co to ma być, i w ostatniej chwili koncepcja zmieniła mi się i tak. Nie żałuję - wyszedł pyszny!

Idąc do sklepu wiedziałam jedno - muszą w deserze być bezy, a do tego coś kwaśnego, dla kontrastu. Myślałam o tradycyjnym lemon curd, z dodatkiem jagód, albo może malin... Kiedy jednak weszłam do sklepu, zobaczyłam limonki, i od razu wiedziałam, że to jest to. Dawno nie było u mnie tych zielonych cytrusów, a przecież są takie pyszne! Delikatniejsze od cytryn, z tym przyjemnym, egzotycznym posmakiem. 
Dalej kręciłam się po sklepie, szukając idealnego akompaniamentu. W końcu znalazłam kiwi i pomyślałam, że taki zielony deser będzie w sam raz na wieczór - skojarzy się z latem, słońcem, energią. 

Jak pomyślałam, tak zrobiłam. Jeśli wcześniej przygotujecie curd i bezy, sam deser zajmie raptem kilka chwil. I gwarantuję, że będziecie zadowoleni - słodkie bezy wspaniale współgrają z kwaskowym kremem, a kiwi całość przyjemnie orzeźwia. Deser smakuje naprawdę świetnie, i porcja wydaje się za mała...

Jedna tylko uwaga: gdzieś przeczytałam, że kiwi może wejść w reakcję ze śmietaną, i deser staje się gorzki. U mnie nic takiego nie miało miejsca - następnego dnia też był pyszny (choć bezy się rozpuściły i zmieniły w słodki syrop) - gorzki nie był ani odrobinę. 

Zielony deser z lime curd i kiwi


Składniki:
(na 4 porcje)
  • 200 g lime curd
  • 180 ml śmietany kremówki (38%)
  • 80 g bez
  • 2 kiwi

Kremówkę ubić na sztywno. Partiami dodawać do lime curd, dokładnie mieszając.

W kieliszku lub szklance warstwami układać bezy, krem i owoce. Ostatnią warstwę powinny stanowić owoce.

Schłodzić w lodówce 2-3 godziny przed podaniem.
Zjeść najlepiej tego samego dnia.

Smacznego!

Nie umiem robić zdjęć deserom w kieliszkach. Zawsze jakoś zachwieją mi się proporcje, i wygląda to dziwnie. Macie jakieś dobre patenty...?

niedziela, 13 stycznia 2013

Dlaczego palce pachniały mi limonką?

Wiem, że miałam o tym napisać wczoraj, ale zabrakło mi weny. A takie pyszności zasługują na jak najbardziej zachęcający post. Choć z drugiej strony być może wystarczyłoby, żebym napisała, że lime curd jest tak pyszny, że nie można oprzeć się wyjadaniu go łyżeczką prosto z garnka, zanim jeszcze ostygnie...? 
Serio!

Lemon curd znają chyba wszyscy - pyszny budyniowy krem, kwaśny od dużej ilości soku z cytryny. Zazwyczaj robiłam go z dodatkiem oleju zamiast masła, żeby był mniej kaloryczny. Chciałam ten przepis wykorzystać, żeby przygotować nieco bardziej egzotycznego kuzyna tego kremu - lime curd. Jednak na blogu Sto kolorów kuchni przypadkiem znalazłam przepis bardziej klasyczny - na bazie masła. Dużo masła... Postanowiłam spróbować, i nie żałuję. Różnica w smaku jest wyczuwalna - ten jest po prostu maślany, o nieco innej konsystencji, ale nie za bardzo potrafię opisać, o co dokładnie mi chodzi. Tego po prostu trzeba spróbować!

Jedyna rzecz, na której troszkę się zawiodłam, to kolor - nie wiem dlaczego, ale wyobraziłam sobie lime curd jako delikatnie zielony, taki, no wiecie: limonkowy. A wyszedł żółciutki przez dodanie żółtek. Nikt nie powinien być tym zaskoczony, ja jednak byłam. Cóż... Może kiedyś uda mi się stworzyć zielony curd. Jakieś pomysły...?

Ponieważ mój curd nie chciał się ściąć, dodałam łyżeczkę mąki ziemniaczanej. Nie wiem - może miałam większe limonki, albo coś po prosu zepsułam... Możecie spróbować przygotować krem bez niej, ale nie wiem, czy się uda. Zawsze można dodać ją później, jeśli coś byłoby nie tak.

I na koniec jeszcze tylko jedna rada: jeśli w kremie zrobiłyby się grudki, można go po prostu potraktować blenderem. Nie wpłynie to w żaden negatywny sposób na smak czy konsystencję, a krem będzie idealnie gładki. Mmm, bajka...

Lime curd


Składniki:
(na 325 g)
  • 75 g masła
  • 3 jajka
  • 75 g cukru
  • sok z 4 limonek
  • skórka otarta z 2 limonek
  • 1 łyżeczka mąki ziemniaczanej

Masło rozpuścić w garnku o grubym dnie. Dodać pozostałe składniki. Gotować na niewielkim ogniu, cały czas mieszając, aż do zgęstnienia. 
Ostudzić.
Przechowywać w lodówce.

Smacznego!

Domyślacie cię już, co mogło powstać z połączenia bez z lime curd...?

sobota, 12 stycznia 2013

Takie łatwe, takie dobre...

Wybaczycie mi dzisiejszą lakoniczność? Niestety, ale nie potrafię skupić się wystarczająco, żeby stworzyć interesującego posta. Wstałam o czwartej czterdzieści pięć, po mniej więcej czterech godzinach snu, i mimo kilku kaw nie potrafię się obudzić. Plan na dziś: umyć naczynia po wczorajszym obiedzie (tak, wiem, wstyd...), zmiksować kilka składników i wstawić do lodówki z nadzieją na uzyskanie smakowitego ciasta na uczczenie końca pracowitego weekendu, wyspacerować psę, wziąć prysznic i zakopać się pod kołdrą z mocnym postanowieniem nie obudzenia się, kiedy C. wróci z pracy. 

W tej chwili siedzę pod kocem, w cieplutkim, świątecznym swetrze i staram się zmusić do ruszenia zadka w kierunku kuchni. Opornie jakoś mi idzie... Pewnie dlatego, że cięższy jest za sprawą bez, które ostatnio upiekłam.
Zasadniczo miałam ochotę na deser, i długo się zastanawiałam, co dokładnie ma to być. Szybko jednak doszłam do wniosku, że niezbędną część stanowią bezy. Nie lubię tych suchych kupnych, a przygotowanie ich w domu to chwila zaledwie. Raz dwa ukręciłam białka, które zostały mi po bułeczkach. Trochę czasu w piekarniku, i efekt idealny - chrupkie z zewnątrz, lekko ciągnące w środku. Słodziutkie. Niewielkie. 
Idealne.

Bezy piekę zawsze opierając się na podstawowej zasadzie: 125 gram cukru na dwa białka. A później dodatki - cukier lub ekstrakt waniliowy, sok czy skórka z cytryny, czasem ocet, czasem łyżeczka mąki ziemniaczanej. Kawa, pomarańcza, kakao - co tylko dusza zapragnie. Wszystko zależy, jaki efekt smakowy chcę osiągnąć. Ważne jest, żeby bezy były chrupiące z zewnątrz i miękkie w środku. Nadają się do pochrupywania jak ciasteczka, lub do deserów. Mniam.

Jeśli ktoś ma chęci i chce, żeby bezy miały ładniejszy kształt, należy je wyciskać na blachę za pomocą rękawa cukierniczego z końcówką w kształcie gwiazdki. Moje z zasady miały zostać pokruszone i wylądować w deserze, więc odpuściłam sobie ze zwykłego lenistwa... I wcale się tego nie wstydzę!

Bezy waniliowe


Składniki:
(na 25-30 sztuk)
  • 2 białka
  • 125 g cukru
  • 2 łyżeczki cukru waniliowego
  • 1 łyżeczka soku z cytryny

Białka ubić na sztywną pianę, pod koniec partiami dodając cukier wymieszany z cukrem waniliowym. Wlać sok z cytryny, zmiksować.

Na blachę wyłożoną papierem do pieczenia łyżeczką wykładać porcje masy, zachowując odstępy.

Piec w 120 st. C. bez termoobiegu przez 1,5-2 godziny.
Ostudzić na kratce.

Smacznego!

Ostatnio, muszę przyznać, mam farta. Pod koniec roku udało mi się wygrać cudną filiżankę ze spodeczkiem, a dzisiaj przeczytałam u Moniki, że niedługo przyjedzie do mnie książka o czekoladzie. Jupi! Dziękuję ogromnie i cieszę się bardzo; nie mogę się już doczekać wyjazdu do Polski, żeby nacieszyć się moimi nagrodami. Czekolada to przecież to, co Tygryski lubią najbardziej... W marcu więc będzie na Pożeraczce czekoladowo!

czwartek, 10 stycznia 2013

Pomarańczowe bułeczki. Ale bez pomarańczy

Tak, jak wspomniałam wczoraj - dzisiaj przepis na naprawdę niesamowite bułeczki. Co jest w nich wyjątkowego? Przede wszystkim kolor, ale też składnik, który tej niesamowitej barwy nadaje. Zerknijcie na zdjęcie - wiecie, co tam dodałam? 
Podpowiedzi: nie jest to pomarańcza (bułeczki są wytrawne), ani barwnik spożywczy (na śniadanie...?), nie jest to dynia, choć już cieplej...

W związku z tym, że dynia jest warzywem sezonowym, zamroziłam sobie trochę musu. Piekąc z nią jednak zastanawiałam się nad godnym substytutem - wypieki z dodatkiem dyni bowiem bardzo nam smakują, no i wiadomo - ten kolor... Najbardziej do dyni podobna wydaje mi się marchewka, a że dziwnym trafem miałam kilka w domu, postanowiłam przetestować swoją teorię. Upiekłam bułeczki z musem z marchewki, i wiecie co...? Wynik jest zaskakująco dobry. Pieczywo wyszło bardzo delikatne i puszyste, neutralne w smaku (pasuje i do dżemiku, i do szyneczki), z tą lekko wyczuwalną nutą w tle, której nadają nietypowe dodatki. Jednak posmarowane masłem i z plastrem sera i pomidora smakuje jak zwykłe bułki. 

Tym razem zostawiłam je na noc do wyrośnięcia w lodówce - chciałam mieć świeżutkie, cieplutkie bułeczki na śniadanie. Można je jednak odstawić na drugie wyrastanie na 20-30 minut w temperaturze pokojowej, i wtedy upiec. Będą równie smaczne.
I ten kolor... Nigdy nie widziałam tak intensywnie pomarańczowych bułeczek! Ogromnie mi się podobają. 

Luźną inspiracją był przepis z bloga Cook yourself, jednak pozmieniałam bardzo dużo. Zamiast płynów - jest marchewka. Ciasto jest bardzo delikatne, lekko lepkie, ale nie należy podsypywać mąką - bułeczki będą bardziej puszyste. Idealnie nadaje się do wyrabiania nawet słabszym mikserem - pójdzie szybciej niż rękoma. Polecam serdecznie - na każdym śniadaniu zrobią furorę.

Nocne bułeczki marchewkowe z ziarnami dyni


Składniki:
(na 10 bułeczek)
  • 430 g mąki pszennej
  • 11 g suchych drożdży
  • 1 łyżeczka soli
  • 1 łyżeczka cukru
  • 1/2 łyżeczki kurkumy
  • 370 g marchewek
  • 1 żółtko
  • 30 g masła

dodatkowo:
  • 1 żółtko
  • 2 łyżki mleka
  • 25 g pestek dyni

Marchewki obrać, pokroić w kostkę, ugotować do miękkości w wodzie z 1/2 łyżeczki cukru i soli. Dokładnie odcedzić, zmiksować blenderem na gładką masę. Ostudzić.

Mąkę przesiać do miski, wymieszać z drożdżami, solą, cukrem i kurkumą. Dodać puree z marchewki i żółtko, zagnieść ciasto. 
Masło rozpuścić i przestudzić, dodać do masy. Wyrobić gładkie ciasto. 
Odstawić w ciepłe miejsce na 1 godzinę, do podwojenia objętości.

Wyrośnięte ciasto jeszcze raz szybko zagnieść, podzielić na 10 równych części. Z każdej uformować okrągłą bułeczkę.
Ułożyć na blasze wyłożonej papierem do pieczenia.

Odstawić do lodówki na 10-12 godzin do wyrośnięcia.

Wyrośnięte bułeczki wyjąć z lodówki 30-40 minut przed pieczeniem. Posmarować roztrzepanym z mlekiem żółtkiem, posypać ziarnami dyni.

Piec w 200 st. C. przez 18-20 minut.
Ostudzić na kratce.

Smacznego!

A palce pachną mi limonką. Dlaczego? Odpowiedź w kolejnym poście.

środa, 9 stycznia 2013

Samo zdrowie: ciasto marchewkowe

Dzisiaj będzie o boskim cieście marchewkowym. Drugie, które jest na blogu, jeszcze lepsze niż poprzednie.

Ogólnie rzecz biorąc, to przeżyłam sporo frustracji związanych z ciastami marchewkowymi - permanentnie wychodzą mi zbyt wilgotne, czasami wręcz zakalcowate. I o ile zasadniczo lubię mokre ciasta, to ten typ powinien mieć strukturę gąbczastą - czyli stawiać delikatny opór przy gryzieniu, jednocześnie będąc miękkim. Wiecie, co chcę powiedzieć, prawda...?

Szukając przepisu trafiłam w końcu na stronę BBC Good Food i zaryzykowałam. Okazało się to strzałem w dziesiątkę - ciacho jest po prostu idealne: wilgotne, ale nie mokre, strukturę ma wspaniałą, świeżość zachowuje bardzo długo i cudownie smakuje z kremem lub sosem waniliowym, albo lodami.

I tu też napotkałam problem. Otóż wymyśliłam sobie, że lepiej będzie smakowało z kremem niż lukrem. Tyle, że z przepisu na krem, który znalazłam, wyszedł mi, swoją drogą bardzo smaczny, sos. Po dwóch dobach w lodówce nadal płynny. Jedliśmy ciacho z jego dodatkiem, smakowało wyśmienicie, ale przepisu nie podam, no bo jednak nie tego oczekiwałam. Mimo wszystko proponuję do ciasta jakiś dodatek - złagodzi smak przypraw i słodycz (następnym razem nieco zmniejszyłabym jednak ilość cukru).

Ciasto marchewkowe z rodzynkami


Składniki:
(na tortownicę o średnicy 20 cm)
  • 135 g jasnego brązowego cukru
  • 40 g ciemnego brązowego cukru
  • 3 jajka
  • 175 ml oleju
  • 150 g marchwi
  • 100 g rodzynek
  • skórka otarta z 1 cytryny
  • 175 g mąki pszennej
  • 1 łyżeczka sody oczyszczonej
  • 1/2 łyżeczki proszku do pieczenia
  • 1 łyżeczka cynamonu
  • 1/2 łyżeczki gałki muszkatołowej

Cukier i olej zmiksować. Dodać lekko ubite jajka, połączyć. 
Marchewki obrać, zetrzeć na tarce o drobnych oczkach. Dodać do masy jajecznej z rodzynkami i skóką z cytryny, wymieszać. 
Mąkę przesiać z proszkiem i sodą, wymieszać z cynamonem i gałką. Partiami dodawać do masy, dokłądnie mieszając.

Ciasto przełożyć do formy wyłożonej papierem do pieczenia.

Piec w 180 st. C. 40-50 minut.
Ostudzić.

Smacznego!

A jutro pokażę Wam przepis na bułeczki w kolorze tak radośnie i intensywnie pomarańczowym, że zakochacie się w nich od pierwszego wejrzenia. Gwarantuję!

wtorek, 8 stycznia 2013

Ciasteczka. Na razie ostatnie, obiecuję...

Właśnie odkryłam, że post, który miał się opublikować w sobotę, złośliwie o tym zapomniał. Ukryty wśród kopii roboczych, śmiał mi się w nos. Co za blogspot... Trudno - co się odwlecze, to nie uciecze, czy jakoś tak... Dzisiaj więc - ostatnie przedświąteczne ciasteczka.
Upiekłam je dzień przed Wigilią na wyraźne życzenie C. To nic, że puszki pełne były ciastek przeróżnych - C. smęcił i marudził, że chce ciasteczka z czekoladą, i że przecież już dawno mi powiedział, że takie chce, i dlaczego ja mu nie chcę takich upiec, skoro co chwilę wyciągam z piekarnika coś nowego...? 
Jako że źle znoszę bycie pod tak silną presją - uległam. Późnym wieczorem, kiedy sklepy były już zamknięte, w związku z czym niedobór ciemnej czekolady uzupełniłam białą. Nie zaszkodziło to ciasteczkom - wyszły idealne. Zaraz po jego ulubionych, te znikały najszybciej. Kruche, z dużą ilością czekolady, całkiem spore ciacha - zdecydowanie nie na jeden kęs. Banalne i szybkie w przygotowaniu. Takie typowe american chocolate chip cookies, prosto z Macaroons and biscuits wydawnictwa The Australian women's weekly. 

I to już ostatni z zeszłorocznych przepisów. Ogłaszam koniec ciasteczkowych przepisów - przynajmniej na jakiś czas. I już nie w ilościach hurtowych - potrzeba została zaspokojona. 

Ciasteczka z czekoladą (II)


Składniki:
(na 20 sztuk)
  • 125 g miękkiego masła
  • 1 łyżeczka ekstraktu z wanilii
  • 50 g cukru
  • 60 g jasnego brązowego cukru
  • 1 jajko
  • 250 g mąki pszennej
  • 1/2 łyżeczki sody oczyszczonej
  • 100 g ciemnej czekolady (80%)
  • 50 g białej czekolady

Masło utrzeć z ekstraktem i cukrem na puszystą, jasną masę. Wbić jajko, zmiksować. 
Mąkę przesiać z sodą, partiami dodawać do masy. Czekoladę posiekać, dodać do ciasta, dokłądnie wymieszać.

Z masy uformować 20 kulek, każdą lekko spłaszczyć. Schłodzić w lodówce przez 30 minut.

Schłodzone ciasteczka układać na blasze wyłożonej papierem do pieczenia zachowując odstępy (ciasteczka sporo rosną).

Piec 15 minut w 180 st. C.
Ostudzić na kratce.

Smacznego!

Dziś ostatni dzień wolności przed powrotem do pracy - trzeba go dobrze spożytkować, jak myślicie, co by tu upiec...?

poniedziałek, 7 stycznia 2013

O nie gotowaniu obiadów. I krem z pora

Ja piekę, C. gotuje - taki panuje podział zajęć w naszym domu. Gdy C. robi obiad, troszkę pomagam - obieram ziemniaki, gotuję ryż, kroję marchewki czy mięso, mieszam sos w garnku. Ustawiam minutnik. A potem zmywam, a C. wyciera naczynia. Oboje uważamy to za sprawiedliwy system, nikt nie narzeka i nie ma obiekcji. 
Jeśli C. pracuje po południu, dzień wcześniej zazwyczaj robi podwójną porcję obiadu, żebym mogła sobie po prostu odgrzać - dobry z niego chłopak, prawda? Przed problemem staję, kiedy C. pracuje kilka dni z rzędu, i mi się obiad skończył... Nie, żebym nie umiała - gotowałam codziennie obiady przez kilka lat przecież. Problemem jest fakt, że nie lubię gotować dla siebie... Nie chce mi się spędzać godziny nad garnkami tylko po to, żeby pochłonąć coś szybko między pisaniem posta a spacerem z psem. Lubię gotować i piec dla kogoś - żeby komuś sprawić przyjemność, żeby kogoś nakarmić. Dlatego zazwyczaj kończę z tostem (za co naprawdę przepraszam wszystkich zwolenników zdrowego żywienia) lub... Zupą. Bo, jak wiecie, zupy uwielbiam, poza tym robi się je błyskawicznie, no i starczają na dwa - trzy dni (lub tylko jeden obiad, jeśli C. wraca do domu głodny). 

Tym razem miałam trzy zalegające w kuchni pory, które wyglądały coraz smętniej. Nie pamiętam już, do czego je kupiliśmy, w każdym razie nie zużyliśmy wszystkich. Dawno, dawno temu ugotowałam krem z porów, który był pyszny. Szczęśliwym trafem zapisałam składniki, jednak nie mogę znaleźć źródła. Poza tym pozmieniałam proporcje, dodałam śmietanę zamiast mleka, więc nadałam zupie mojego smaku. 
Wyszła gęsta za sprawą ziemniaków, które też sprawił, że smak pora jest delikatniejszy. Kremowa, sycąca, rozgrzewająca - idealna! Gałka muszkatołowa nadaje jej wyjątkowości - koniecznie musi spróbować, póki jest jeszcze ciemno i zimno wieczorami.

Zupa krem z pora


Składniki:
(na 4 porcje)
  • 3 pory (tylko białe i jasnozielone części)
  • 4 małe ziemniaki
  • 2 łyżki masła
  • 1 łyżeczka soku z cytryny
  • 1 litr bulionu
  • 200 ml śmietany kremówki (38%)
  • 3/4 łyżeczki gałki muszkatołowej
  • sól
  • kolorowy pieprz

Pory pokroić w talarki, ziemniaki w kostkę.
W średnim garnku rozgrzać masło, wrzucić najpierw pory, podsmażyć 2-3 minuty, następnie dodać ziemniaki. Gdy warzywa wchłoną tłuszcz, zalać całość bulionem i gotować 20-30 minut, aż będą miękkie.

Zupę zdjąć z ognia, dokładnie zmiksować blenderem. Wlać śmietanę i sok z cytryny, doprawić gałką muszkatołową, solą i pieprzem. 
Podawać gorącą.

Smacznego!

Spędziliśmy z C. leniwy weekend w domu, w którego skład weszły moje godziny z książką i czas dla C. na granie, poświęciliśmy sporo czasu na przygotowanie dwóch pysznych obiadów i namiętnie oglądaliśmy F word Gordona - genialny program swoją drogą. Polecam serdecznie, jeśli chcecie zobaczyć Ramsey'a z nieco mniej agresywnej strony - ten facet ma naprawdę uroczy uśmiech!

piątek, 4 stycznia 2013

Historia miłosna i wyzwanie 2013

Nie miałam ostatnio za dużo czasu na czytanie. Praca i dojazdy zajmowały mi sporo czasu, a w związku z tym, że o piątej żadne autobusy jeszcze nie jeżdżą, musiałam jeździć autkiem. A jak ogólnie wiadomo, przy prowadzeniu samochodu ciężko się czyta. W domu głównie spałam albo z C. wymyślaliśmy jakieś dziwne zajęcia - książki zaś stały na półce i patrzyły z wyrzutem. Jednak w okolicach Świąt i Sylwestra, kiedy puszki były już pełne ciasteczek, choinka ubrana, a krasnale uśmiechały się z każdego kąta i parapetu - siadałam na kanapie i nie tylko skończyłam dawno zaczętą książkę, ale przeczytałam też jeszcze jedną. Mam nadzieję, że w tym nowym roku będzie mi szło lepiej, podjęłam bowiem wyzwanie na Good reads - w roku 2013 przeczytam przynajmniej 40 książek. Nie jest to liczba abstrakcyjna - wiem, że dam radę. Jednak będę musiała wygospodarować na czytanie troszkę więcej czasu - trzymajcie kciuki. A może ktoś z Was się skusi i też podejmie wyzwanie? Wydaje mi się, że może to być dobrą motywacją. A czytać przecież trzeba. 

Supersmutna i prawdziwa historia miłosna zaintrygowała mnie tytułem. Jestem kobietą, lubię historie miłosne. Zabrałam się więc za czytanie z dużym optymizmem i sporymi nadziejami na ciekawą lekturę. Hmm... Dostałam nie do końca to, czego oczekiwałam.


Książka to historia miłości Lenny'ego Abramova - syna rosyjskich imigrantów, pracującego w korporacji zajmującej się przedłużaniem życia - do Eunice Park - młodziutkiej Koreanki pochodzącej z bardzo tradycyjnej rodziny, której rodzice również są imigrantami. Lenny i Eunice poznali się w Europie, a po powrocie do Ameryki zamieszkali razem próbując się nawzajem uszczęśliwić. Nie było im łatwo - historie rodzinne miały ogromny wpływ na ich życie. Eunice czułą się winna, że nie pomaga rodzicom i nie jest wzorem dla siostry, jednocześnie chcąc wyrwać się z konserwatywnego, pełnego uprzedzeń środowiska. W epoce konsumpcjonizmu spędzała długie godziny szperając w internecie, kupując ciuchy albo marząc o kupowaniu rzeczy, na które nie było jej stać. Nie rozumiała fascynacji Lenny'ego książkami, ze zdumieniem patrzyła na półki zapełnione tomami dawno zapomnianych autorów. Lenny z kolei czuł się winny, że nie potrafi dostosować się do otaczającego go świata - chciał czytać, chciał realnych kontaktów z drugą osobą. Na przekór temu pracował w najbardziej nowoczesnej firmie - konsultant do spraw nieśmiertelności to nie byle co, prawda? Póki co dopiero pracowano nad najlepszym możliwym rozwiązaniem, ale jego szef i współpracownicy szczerze wierzyli, że jest to tylko kwestia czasu.
Żeby mało było różnic kulturowych, Lenny'emu i Eunice przyszło żyć w trudnych czasach - Ameryka chyliła się ku upadkowi, i kiedy nagle wybuchły zamieszki, wszystko wywróciło się do góry nogami.

Czy miłość okaże się silniejsza niż niesprzyjające okoliczności? Czy mimo wszystkich tych różnic uda im się znaleźć wspólną drogę? Jak zachowają się w obliczu katastrofy? Czy Juni spojrzy w końcu na świat oczami Lenny'ego i dostrzeże realność strasznych wydarzeń mających miejsce tuż za ekranem jej aparatu? 
Na te pytania znajdziecie odpowiedź w książce Shteyngarta.

Dlaczego książka nie zachwyciła mnie tak do końca? Bo choć o poszukiwaniu siebie i miłości, to momentami troszkę nadmuchana, a Lenny w swoim pamiętniku odrobinę przynudza. Mimo wszystko uważam, że warto po nią sięgnąć - bo historie miłosne zawsze są fascynujące.

Supersmutna i prawdziwa historia miłosna
Gary Shteyngart
Świat Książki
Warszawa, 2011

czwartek, 3 stycznia 2013

Apetyczny chlebek bananowy

W grudniu na blogu pojawiały się niemal same ciasteczka. Totalnie mnie wzięło - piekłam jedne za drugimi, a później, cóż... Ktoś musiał to jeść... Mam jeszcze jedne do pokazania, nie aż tak świąteczne, przygotowane na specjalne życzenie C. - zniknęły błyskawicznie mimo sporych rozmiarów. Dziś nie o tym jednak...

Żeby nieco od ciasteczek odpocząć, upiekłam ciasto. Jeszcze przed Świętami. 
Po pierwsze - chciało mi się ciasta. Po drugie - miałam w domu akurat cztery już zbyt dojrzałe żeby je ot tak zjeść, banany. Po trzecie - przyjechała do mnie wspaniała książka Miss Dahl's voluptuous delights Sophie Dahl. Wniosek - po prostu musiałam upiec chlebek bananowy! 

Od dłuższego już czasu miałam ochotę na ten akurat przepis. Postanowiłam sobie jednak, że najpierw kupię książkę, a dopiero potem będę piekła. Kiedy więc w końcu książka do mnie przyjechała, nie mogłam czekać. Banany miałam w domu przypadkiem - ale okazało się to bardzo smacznym zrządzeniem losu. Chlebek bowiem okazał się przepyszny! Ci, którzy próbowali go wcześniej mieli absolutną rację - nie do pobicia. Wilgotny, bardzo, bardzo bananowy, jedyne do czego mogę się przyczepić, to że był za słodki - a i tak zmniejszyłam ilość cukru w stosunku do oryginału... C. stwierdził, że dla niego jest w sam raz, ja jednak następnym razem dodam nieco mniej cukru. A następny raz będzie z pewnością - ciacho przygotowuje się błyskawicznie i łatwo, a jest rewelacyjne. Koniecznie musicie spróbować! A początek nowego roku to czas na to idealny - po godzinach spędzonych w kuchni przed Świętami i Sylwestrem przyda się przepis na coś szybkiego.
U nas połowa zniknęła, jak był jeszcze ciepły - to chyba najlepsza rekomendacja.

Moje ciacho wyszło troszkę zbyt płaskie - użyłam nieco za dużej formy. Podane wymiary są więc absolutnie maksymalne - śmiało możecie użyć mniejszej formy.

Chlebek bananowy Sophie Dahl


Składniki:
(na keksówkę 11x27 cm)
  • 75 g miękkiego masła
  • 4 dojrzałe banany
  • 170 g jasnego brązowego cukru
  • 1 jajko
  • 1 łyżka ekstraktu z wanilii
  • 1 łyżeczka proszku do pieczenia
  • 1/4 łyżeczki soli
  • 170 g mąki pszennej

Banany zmiksować na gładką masę. Wsypać cukier, dodać masło i ekstrakt, zmiksować tak, żeby nie było grudek masła. Jajko ubić, dodać do masy bananowej, połączyć. Mąkę przesiać z proszkiem do pieczenia, wymieszać z solą. Partiami dodawać do ciasta, miksując na najniższych obrotach miksera.

Ciasto przełożyć do formy wyłożonej papierem do pieczenia, wyrównać powierzchnię.

Piec w 180 st. C. przez 1 godzinę.
Wystudzić, wyjąć z formy.

Smacznego!

Ponieważ między Świętami a Sylwestrem oboje z C. mieliśmy wolne, miałam  trochę czasu na czytanie - jutro więc kilka słów o książce wartej uwagi, choć nie doskonałej.