poniedziałek, 31 października 2011

I jeszcze jedne muffiny...

Coś się ostatnio wytrawnie na blogu zrobiło. Cóż... Póki co to ostatni taki przepis, jaki mam w zanadrzu, teraz zrobi się... Wbrew pozorom nie słodko, ale filmowo - widziałam ostatnio całkiem sporo, lepszych i gorszych, z czego mam zamiar podzielić się z Wami wrażeniami z tych pierwszych właśnie (na drugie szkoda czasu...). Póki co, na dobry początek, powiem tylko, że znów miałam weekend z jednym aktorem, który wykreował świetne postacie - dowcipne, z dystansem do siebie i świata, mistrzów ciętej riposty po prostu. To nie mogło nie zadziałać! 

Póki co - muffinki. Tym razem w wersji klasycznej rozmiarowo, jak już napisałam - wytrawne. Jedliśmy je już dawno, ale jakoś nie miałam kiedy podzielić się przepisem. Któregoś wieczora zachciało nam się ciepłej kolacji - wiadomo, muffiny na taką okazję są najlepsze. Choć inspirowałam się przepisem z 1 mix, 100 muffns, tak naprawdę wrzuciłam do nich, co akurat było pod ręką. Efekt - jak zwykle - zadowalający. To przecież nie może się nie udać! Puchate, miękkie, z wyraźnym smakiem oliwek. Czego chcieć więcej w zimny, jesienny wieczór? Chyba tylko gorącej herbaty...

Muffiny z oliwkami i suszonymi pomidorami



Składniki:
(na 12 sztuk)

suche:
  • 340 g mąki pszennej
  • 2 łyżeczki proszku do pieczenia
  • 2/3 łyżeczki soli
  • 1 łyżeczka czarnego pieprzu
  • 100 g zielonych oliwek
  • 50 g suszonych pomidorów z zalewy

mokre:
  • 2 jajka
  • 250 ml mleka
  • 70 ml oleju od pomidorów

dodatkowo:
  • 40 g żółtego sera

Mąkę przesiać do miski z proszkiem do pieczenia, wymieszać z solą i pieprzem. Pomidory pokroić w kosteczkę, oliwki w plasterki. Wmieszać do mąki.

Jajka roztrzepać z mlekiem i olejem. 
Wlać do suchych składników, wymieszać tylko do połączenia.
Masę przełożyć do formy na muffiny (wyłożónej papilotkami lub silikonowej). Na wierzch równomiernie zetrzeć ser.

Piec 25-30 minut w 200 st. C.
Podawać ciepłe.

Smacznego!

Dziś wiele się dzieje. Jestem odcięta od własnej sypialni, bo urzęduje w niej dwóch Panów... Panowie są bardzo mili, i wymieniają mi okno. Ciekawe, kiedy skończą, i jaki będzie efekt. Lubiłam moje stare okno... Choć patrzyłam przez nie zaledwie przez miesiąc. Jutro czy pojutrze wymienią w salonie (gdzie się biedna podzieję z komputerem...?), a potem... Potem to nie wiem, bo Panowie też nie wiedzą. Remonty to jednak upierdliwa sprawa...

sobota, 29 października 2011

Kilka słów o nie do końca świętych


Uwielbiam oglądać filmy! Zresztą - kto nie lubi...? A jak film jest dobry, albo nawet świetny, to już w ogóle jestem w siódmym niebie. W poprzedni weekend zdarzyło mi się obejrzeć film zdecydowanie z górnej półki, który zrobił na mnie ogromne wrażenie. Choć nie najwnowszy, bo z 1999 roku, to jednak ma w sobie coś, co nawet po tylu latach wciska w fotel (lub kanapę) i nie pozwala odejść sprzed ekranu.

Mowa o Świętych z Bostonu. Wydaje mi się, że większość ludzi ten film widziała, a przynajmniej co nieco słyszała. Swego czasu był całkiem głośny, choć mnie dziwnie ominął. Widziałam fragmenty, ale całośći jakoś nie miałam okazji. Więc kiedy Brat oświadczył, że oglądamy, byłam jak najbardziej pozytywnie nastawiona.



Film opowiada historię dwóch braci, którzy niechcący wpątują się w dość dziwną i bardzo niebezpieczną historię. MacManusowie, typowi Irlandczycy, wiele czasu spędzają z kumplami w ulubionym barze. Kiedy pewnego wieczoru przychodzą trzej niezbyt kulturalni goście, chcący zamknąć bar tu i teraz, nasi bohaterowie nie tylko stawiają opór, ale robią im kilka nieprzyjemnych dowcipów (kto chciałby, żeby podpalić mu tyłek...?). Niedługo później wyżej wymienieni odwiedzają braci w ich mieszkaniu i chcą się zemścić. Zdesperowani MacManusowie zabijają napastników, po czym zgłaszają się na policję. Traf chce, że zajmuje się nimi Paul Smecker - policjant z powołania, próbujący rozwikłać tajemnicze morderstwo. MacManusowie zostają puszczeni wolno, a w ich głowach narodził się plan. Skoro udało się raz, może uda się kolejny...? Postanawiają zabijać przestępców, którzy zatruwają życie uczciwym Bostończykom. Jak skończy się ten proceder? Po czyjej stronie stanie policja i społeczeństwo? Co na to mafia, której bossowie zaczęli ginąć jeden po drugim? Uwierzcie mi - to wciąga.

Nasi Irlandczycy to bardzo wyraziste postaci, ciekawe, wiedzące, czego chcą. Rozumują prosto i logicznie, nie komplikują spraw. Robią to, co robią, bo uważają to za słuszne. I tyle.
Razem z nimi do kolejnych akcji wkracza Rocco - Włoch, który stoi na krawędzi szaleństwa. Od najmłodszych lat pracował dla mafii, wie o nich więcej, niż oni sami. I nagle postanawia się z nimi rozprawić! Co z tego wyniknie...?
Smecker to policjant z krwi i kości. Doskonale potrafi odtworzyć bieg wydarzeń, nie potrafi jednak rozgryźć sprawców. Szuka ich zaciekle, wysilając wszystkie zmysły i poświęcając każdą wolną chwilę. Czy jego starania przyniosą oczekiwany skutek? Złapie Irlandczyków, czy mu się wywiną?

Rocco i Smecker to postacie zgarane genialnie - tak wyraziste i nietuzinkowe, że nie można przestać na nich patrzeć. Zupełnie inni, ale to właśnie oni sprawiają, że film ma tak niesamowity klimat. Duffy naprawdę wiele osiągnął. Bardzo jestem ciekawa, czy druga część jest równie dobra. Mam nadzieję, że wkrótce się przekonam.

Święci z Bostonu
1999
reżyseria: Troy Duffy
scenariusz: Troy Duffy
Conner MacManus: Sean Patrick Flanery
Murphy MacManus: Norman Reedus
Rocco: David Della Rocco
Paul Smecker: Willem Dafoe

piątek, 28 października 2011

Dynia, jabłko, trochę boczku...

Już jakiś czas temu, kiedy tylko zobaczyłam w gazecie Pieczenie jest proste nr 4/2008 przepis na tą zapiekankę wiedziałam, że prędzej czy później ją przygotuję. Później o niej zapomniałam (taka kolej rzeczy i wielu, wielu przepisów...), żeby ostatnio nagle, nie wiadomo skąd, przyszła mi do głowy. Nie pamiętałam zupełnie, że do nadzienia dodaje się dynię, a było to o tyle miłym zaskoczeniem, że akurat mamy na nią sezon. Niewiele myśląc dokupiłam, co trzeba., i zabrałam się do dzieła.

Jedynym mankamentem przygotowań był fakt, że mi się blender wykopyrtnął, przy czym ochlapał gorącym musem z dyni nie tylko szafkę, ekspres do kawy, blat kuchenny, mój sweter i spodnie, ale też dłoń. I wiecie co...? Bolało... Na szczęście dwadzieścia minut trzymania ręki pod strumieniem zimnej wody pomogło, zapobiegło bąblom i ogólnie uratowało sytuację. Nawet zaczerwienie zeszło dość szybko, i jedząc, już o nim nie pamiętałam. A jadło się, oj, jadło... Wyszła boska! 

Ciasto francuskie na spodzie smakuje świetnie, i choć kusiło mnie, żeby zastąpić je kruchym, w końcu zdecydowałam się na oryginał z przepisu. Sądzę, że dobre, maślane kruche też by dobrze pasowało. Może następnym razem... Ale francuskie jest świetne - delikatne i rozpływające się w ustach. Do tego mus - niezbyt pikantny (Panowie nie lubią), ale nie mdły. Wierzch to cudownie soczyste kawałki jabłek, oraz cebula z kiełbasą i boczkiem, dodające całości charakteru. Wszystko do siebie pasuje, gra idealnie - poezja! Oczywiście, jeśli ktoś lub takie niecodzienne połączenia... Tradycjonalistom może nie przypaść do gustu. Ze swojej strony jednak szczerze polecam - naprawdę wyjątkowo smakuje!

Pikantna tarta dyniowa z jabłkami



Składniki:
(na formę do tarty o średnicy 28 cm)

spód:
  • 300 g ciasta francuskiego

masa dyniowa:
  • 600 g miąższu dyni
  • 120 g marchwi
  • 15 g masła
  • 1 czerwona papryczka chilli
  • 2 żabki czosnku
  • 1 łyżeczka curry
  • 2cm kawałek imbiru
  • 1 łyżka złotego syropu
  • 1 łyżeczka soli
  • 1 łyżeczka pieprzu
  • 1/4 łyżeczki gałki muszkatołowej
  • 100 g kwaśnej śmietany
  • 4 jajka

dodatkowo:
  • 2 jabłka
  • sok z 1/2 cytryny
  • 50 g kiełbasy pepperoni
  • 65 g wędzonego boczku
  • 1 cebula
  • 10 g masła

Marchewkę obrać, pokroić w średniej wielkośći kostkę razem z dynią.
Papryczkę przekroić na pół, usunąć pestki, drobno pokroić. Czosnek posiekać. Imbir obrać.
Na głębszej patelni roztopić masło, wrzucić czosnek i papryczkę. Kiedy czosnek się zarumieni, zetrzeć imbir na tarce o drobnych oczkach, następnie dodać dynię z marchewką. Smażyć 1-2 minuty, następnie dusić pod przykryciem 6-7 minut.

Dynię zmiksować na gładką masę ze złotym syropem, doprawić solą, pieprzem i gałką muszkatołową, dodać śmietanę, dokładnie wymieszać i ostudzić.

Na patelni podsmażyć boczek, zdjąć, potem pepperoni, zdjąć, wyłożyć masło, rozpuścić, zeszklić cebulę. Wszystko przestudzić.

Ciasto francuskie rozwałkować na wielkość formy, wyłożyć, dokłądnie dociskając brzegi. Gęsto ponakłuwać widelcem i schłodzić w lodówce przez 20 minut.

Schłodzone ciasto podpiec przez 10 minut w 200 st. C. 

Poczekać, aż opadnie, wyłożyć dynię.

Zapiec w 180 st. C. przez 25 minut.

W tym czasie obrać jabłka, wydrążyć pestki bez rozkrawania i pokroić w plastry z dziurką w środku. Skropić sokie z cytryny.

Na wierzch wyłożyć jabłka, poukładać kiełbasę, posypać cebulą i boczkiem.

Piec w 180 st. C. 20-25 minut.
Podawać ciepłe lub ostudzone. 

Smacznego!

Danie idealne na szarą, pochmurną jesień. Wszędzie mnóstwo szeleszczących liści - szkoda, że coraz częściej mokrych... Rano ciemno, wieczorem ciemno... Brrr! Chyba znowu potrzeba mi czekolady...

czwartek, 27 października 2011

Ucieraniec. I sukces

Dzisiaj będę się chwalić. Kto mnie choć troszkę zna, a przynajmniej moje zdolności (i ich brak) kulinarne, zrozumie. Kto nie, niech przeczyta wpis chociażby o cieście agrestowym - tam jest chyba wszystko na temat mojej fobii. W skrócie - panicznie wręcz boję się ciast ucieranych. Wiem, że uchodzą za najprostsze, umie je zrobić nawet sześciolatek, a bardziej doświadczone Panie i znający się na pieczeniu Panowie robią je z zamkniętymi oczami. A ja nie potrafię! Piekę zakalce, jeden za drugim, wpadając w coraz głębszą czarną dziurę. Co jakiś czas podejmuję nowe próby, bo przecież nie wolno się poddawać. Ostatnim udanym wypiekiem był chlebek bananowy, później zaliczyłam kompletną klapę z ciastem, które piekłam już kilka razy. Cóż... 
Tym razem moje dobre samopoczucie powierzyłam gazecie Pieczenie jest proste nr 2/2011. I wiecie co...? Nie zawiodła mnie. Udało się! Ciasto wyszło dokładnie takie, jak powinno: babkowe, a więc lekko zapychające, idealne do kawy, herbaty czy mleka. Lekkie, puchate, dzięki gruszkom nie kompletnie suche, bo soczyste owoce nadają mu wilgotności i stanowią przyjemnie orzeźwiający akcent w czekoladowym niebie. Konsystencja przypomina murzynka (którego z obawy przed zakalcem nie upiekłam nigdy, a który w wielu przypadkach jest ciastem, które późniejsza genialna Pani Domu piecze jako pierwsze). Nic wyszukanego, ot, zwykłe ciasto. A ja jestem z niego dumna co najmniej, jakby przygotowała najbardziej efektowny tort! Tych też nie mam zbyt wielu na koncie, ale biszkopt mnie nie przeraża. A ucieraniec owszem. Dlatego cieszcie się ze mną - zapraszam na kawałek ciasta czekoladowego z gruszkami.

I naprawdę nie ma znaczenia, że gruszki wyglądają, jakby miały gęsią skórkę...

Czekoladowy gruszkowiec



Składniki:
(na formę o średnicy 24 cm)

ciasto:
  • 125 g miękkiego masła
  • 100 g cukru
  • 2 jajka
  • 100 g ciemnej czekolady (49%)
  • 250 g mąki pszennej
  • 2 łyżeczki proszku do pieczenia
  • 150 ml śmietany kremówki (38%)

dodatkowo:
  • 3 gruszki
  • sok z 1/2 cytryny
  • 2 łyżki złotego syropu

Gruszki obraż, pokroić na ćwiartki, pozbawić gniazd nasiennych. Sok z cytryny wymieszać ze złotyk syropem, zalać nim gruszki i schłodzić w lodówce przez 30 minut.

Czekoladę rozpuścić w kąpieli wodnej i ostudzić.

Masło utrzeć z cukrem na puszystą, jasną masę. Wbijać po jednym jajka, dokłądnie miksując po każdym dodaniu. Wlać czekoladę, zmiksować.
Mąkę przesiać z proszkiem do pieczenia. Partiami, na zmianę w kremówką, dodawać do ciasta, miksując na najniższych obrotach.

Spód formy wyłożyć papierem do pieczenia, boki posmarować masłem. Przełożyć ciasto do formy, na wierzchu ułożyć gruszki, delikatnie wciskając w ciasto.

Piec w 175 st. C. 75-80 minut, aż do suchego patyczka.
Ostudzić w formie.

Smacznego!

Użyłam czekolady o 49procentowej zawartości kakao. Można użyć ciemniejszej, lub, jeśli ktoś lubi, mlecznej. Moim zdaniem z taką słodycz jest wyważona idealnie - ciasto jest słodkie, ale nie przesłodzone, nie jest też gorzkawe; generalnie takie, jakie lubimy najbardziej. Bałam się je kroić na ciepło (wiadomo, widmo zakalca wisiało nade mną przez cały czas pieczenia), ale myślę, że takie też smakowałoby świetnie...

środa, 26 października 2011

Troszkę halloweenowe muffinki

Pozostańmy w klimacie malutkich ciasteczek. Na sobotnie spotkanie przygotowałam również minimuffinki w drugiej wersji - też wytrawnej. Ot, tak dla urozmaicenia. Miałam w lodówce otwarty słoiczek z pesto, więc wybór nie był trudny. Wcześniej byliśmy na zakupach, i znalazłam śliczne, halloweenowe papilotki, nie mogłam więc odmówić sobie przyjemności ubrania w nie moich maleństw. Pesto nadało im zielonkawego koloru, którego niestety na zdjęciach za dobrze nie widać, ale uwierzcie - on tam jest! Przez to idealnie nadają się na przekąskę w najstraszniejszym dniu w roku. 
Muffinki wyszły bardzo smaczne - o ile ktoś lubi pesto. Orzeszki nadały im delikatnie chrupiących akcentów, do tego przyjemna, krucha skorupka i miękkie wnętrze - naprawdę szybko znikały.
Przepis, tak jak i poprzedni, podpatrzony w 1 mix, 100 muffins.

Powoli zaczynam czekać na śnieg. Kiedy widzę te szare chmury zasnuwające niebo mam wrażenie, że już zaraz powinno zacząć sypać. Wiem, że nawet jeszcze się listopad nie zaczął, ale nic na to nie poradzę! Uwielbiam, kiedy aura zmienia się z ponuro-jesiennej, na śnieżno-zimową. Świat nagle znowu staje się piękniejszy! I bardziej przyjazny... Profilaktycznie zaopatrzyłam się w ciepłe buty, więc nawet największy śnieg mi nie straszny. A te deszcze naprawdę mogą człowieka wykończyć...

Włoskie minimuffinki z pesto



Składniki:
(na 24 sztuki)

suche:
  • 175 g mąki pszennej
  • 1 łyżeczka proszku do pieczenia
  • 1 łyżeczka soli
  • 1/2 łyżeczki pieprzu
  • 50 g orzeszków piniowych

mokre:
  • 1 jajko
  • 125 ml mleka
  • 60 ml oleju
  • 3 łyżki zielonego pesto

Mąkę przesiać z proszkiem do pieczenia, wymieszać z solą i pieprzem. Orzeszki posiekać, dodać do suchych składników.
W drugiej misce roztrzepać jajko, wlać mleko, olej, dodać pesto i dokłądnie wymieszać.

Wlać mokre składniki do suchych, wymieszać tylko do połączenia składników. 

Masę równomiernie wyłożyć do formy na minimuffinki wyłożonej papilotkami.

Piec w 200 st. C. przez 20 minut.
Podawać ciepłe lub zimne.

Smacznego!



Coś mi dzisiaj weny na pisanie brakuje - sama nie wiem dlaczego. Chyba ciężko po czterech długich, wolnych dniach przestawić się znów na chodzenie do szkoły i pracy. Choć oczywiście mam wrażenie, że przez te dni nie zrobiłam nawet połowy rzeczy, które miałam w planie! Nic to. Najważniejsze, że było przyjemnie i relaksująco. 

wtorek, 25 października 2011

Dzień Kundelka

Dzisiaj, proszę Państwa, mamy bardzo ważny dzień. Otóż 25 października obchodzony jest Dzień Kundelka. Moja kundelka w związku z tym dostała swoje ulubione przysmaki (szczegóły daruję), wyleguje się na kanapie zwinięta w kłębek na poduszce albo rozciągnięta na całą długość w pozycji żaby (w sensie na grzbiecie). Długi spacer sobie darujemy, bo okrutnie dzisiaj wieje, a Ptysia wiatru nie znosi. 
Także pamiętajcie dzisiaj o swoich pupilach - podrapcie trochę dłużej za uchem, rzućcie patyk kilka razy więcej. Na pewno to docenią. A jeśli nie macie swoich kundelków, to pogłaszczcie tego sąsiadowego - z pewnością się odwdzięczy się merdającym ogonem.



A teraz do rzecz, czyli ludzkiego jedzenia (nie mówię, że Ptysia się nie załapała...). W sobotę mieliśmy gości, więc chciałam coś przygotować. Na wieczorną posiadówkę najlepiej nadają się drobne przekąski, więc pierwsze, o czym pomyślałam, to muffiny. Jednak nawet one są dość zobowiązujące - trzeba się nad taką muffinką skupić, odkleić papier, uważać, żeby nie nakruszyć, bo przecież nie wypada... Ale przypomniałam sobie, że na inaugurację cały czas czeka forma do minimuffinków, a to już wygląda zupełnie inaczej... W sam raz na raz, malutkie, zgrabniutkie, wyglądają ślicznie i smakują świetnie. Przepis znalazłam w 1 mix, 100 muffins, no bo gdzie indziej mogłabym szukać...? 

Jak widać, zdjęcie jest wręcz przepełnione słońcem, ale mi to pasuje, bo nie wiem, kiedy znowu trafi się taki dzień. Póki co niebo szare, zachmurzone, grozi deszczem niestety. Za to w domu kubek ciepłej herbaty, i nie straszne mi nawet największe burze.

Minimuffinki z pietruszką i słonecznikiem



Składniki:
(na 20 sztuk)

suche:
  • 170 g mąki pszennej
  • 1 łyżeczka proszku do pieczenia
  • 1 łyżeczka soli
  • 1/2 łyżeczki pieprzu
  • 2 łyżeczki suszonej natki pietruszki

mokre:
  • 1 jajko
  • 125 ml mleka
  • 60 ml oleju

dodatkowo:
  • 25 g pestek słonecznika

Mąkę przesiać z proszkiem do pieczenia, wsypać sól, pieprz i pietruszkę, wymieszać.
Jajko roztrzepać, wlać mleko i olej, wymieszać.

Wlać mokre skłądniki do suchych, wymieszać tylko do połączenia składników.
Ciasto przełożyć do formy na minimuffinki wyłożonej papilotkami. Wierzch posypać pestkami słonecznika.

Piec 20 minut w 200 st. C.
Podawać ciepłe lub ostudzone.

Smacznego!

Hmm... Ja wiem, że to dziwne, że przepis jest na 20 sztuk. Ale to dlatego, że oryginał był na 12 standardowych babeczek, więc pomyślałam, że jak podzielę na pół, to mi wyjdą 24 małe. Jakoś nie pomyślałam o tym, że skoro w oryginale dodaje się jeszcze krewetki, a ja je pominę, to wyjdzie mi mniej masy... Ech... Tak czy inaczej - naprawdę smaczne są.

poniedziałek, 24 października 2011

Piękno rzeczy niedoskonałych

Kiedy zobaczyłam, jak dawno nie było u mnie sernika, aż się wystraszyłam! To znaczy były serniki, smaczne nawet, ale... Na zimno... A dobrze wiecie, że jednak jestem fanką tych pieczonych. W związku z tym, wiele nie myśląc, zabrałam się za szukanie przepisu. W Cheesecakes baked and chilled The Australian women's weekly znalazłam bazę idealną. Kupiłam wcześniej świeże figi, i potrzebowałam czegoś, co się odpowiednio zgra z ich smakiem.
W tym miejscu muszę nadmienić, że świeże figi jadłam drugi raz w życiu, i choć zrobiły na mnie nieco lepsze wrażenie, nadal nie są moimi faworytami. Zdecydowanie bardziej odpowiadają mi suszone, a te jakieś takie... Bez wyrazu... Może kiedyś będę umiała się nimi zachwycić, póki co, zostawię je na sklepowych pólkach dla innych amatorów. A ja spróbuję znowu - za rok.

Wracając do sernika - chciałam, żeby był kremowy i mazisty, bo jakoś właśnie taki wyobrażałam sobie w połączeniu z figami. Ten jest dokładnie taki! Typowy, amerykański cheesecake. Pyszny! Do tego delikatny aromat pomarańczy, który świetnie się z całością komponuje. A owoce? Możecie użyć innych, i też nic się nie zdanie. Te pasowały, ale nie wpłynęły znacznie na walory smakowe. Ot, figi...

I jeszcze jedno - sernik wyglądem nie powala, choć specjalnie piekłam go w kąpieli wodnej, bo bałam się, że popęka. I co? Popękał i tak! Nie mam bladego pojęcia, dlaczego. Widocznie już taki jego urok. Nie przeszkadza to jednak wcale cieszyć się smakiem. Może nie jest piękny, z pewnością niedoskonały wizualnie, ale co z tego, skoro zjedliśmy go z apetytem, nie przejmując się wielkością porcji...?

Sernik ze świeżymi figami



Składniki:
(na tortownicę o średnicy 26 cm)

spód:
  • 245 g ciastek digestive
  • 115 g masła

masa serowa:
  • 800 g serka kremowego
  • 160 g cukru
  • skórka otarta z 2 pomarańczy
  • 60 ml soku z pomarańczy
  • 3 jajka
  • 180 g kwaśnej śmietany (18%)

dodatkowo:
  • 4 świeże figi

Ciastka dokładnie pokruszyć. Masło ropzuścić i przestudzić. Wlać do ciastek, dokładnie połączyć.
Spód tortownicy wyłożyć folią aluminiową.
Masę ciasteczkową dokładnie ugnieść na spodzie tortownicy, schłodzić w lodówce w czasie przygotowywania masy serowej.

Serek, cukier i skórkę zmiksować na puszystą, gładką masę. Po jednym wbijać jajka, dokładnie miksując po każdym dodaniu. Dodać śmietanę, zmiksować krótko, wlać sok, zmiksować tylko do połączenia składników.

Figi pokroić na 3-4 mm plastry, ułożyć na wierzchu uważając, żeby nie zapadły się w masę.

Piec 75 minut w 130 st. C. w kąpieli wodnej.
Wystudzić w piekarniku z lekko uchylonymi drzwiami, następnie schłodzić w lodówce przez minimum 3 godziny.

Smacznego!



Abstrahując od fig z sernikiem - remont dachu posuwa się naprzód. Na balkonie mam sterty starych dachówek, Panowie od czasu do czasu pukają mi w okna, a dosłownie przed chwilą jeden spytał, czy może pomierzyć parapet od środka... Nawet zdjął trampki przed wejściem. 
I choć bywa to zabawne, to mam nadzieję, że skończą jak najszybciej - doprawdy dziwne jest wykradanie się z własnego łóżka, kiedy kilku obcych gości się gapi...

czwartek, 20 października 2011

Niekonwencjonalna drożdżówka

Zanim przejdę do meritum, czyli ciasta, chciałabym opowiedzieć o ostatniej rozmowie z moją Mamą... Niby nic, a jednak... 
Zadzwoniłam tak sobie, bo dawno nie gadałyśmy, a przy okazji postanowiłam zadać nurtujące mnie od dwóch dni pytanie:
Mamo, jak się robi sałatkę ziemniaczaną? 
Chłopaki wymyślili, że będziemy robić, a jakoś tak się dziwnie złożyło, że jeszcze nie miałam okazji... Z grubsza wiem, co i jak, ale liczyłam na konkretne wskazówki. Cóż...
Jaką sałatkę ziemniaczaną?
No normalną, taką jak zawsze robisz...
Ja nie robię żadnej sałatki ziemniaczanej.
No jak to nie? Na Święta zawsze, taką zwykłą, no...
Aaa! Nie ziemniaczana, tylko jarzynowa!
Taa... Eureka! 
Niech będzie jarzynowa. Nie ważne. To co tam wkładasz?
No, ziemniaki...

Uwielbiam moją Rodzicielkę. Jest niesamowita po prostu! Chyba nikt inny tak nie potrafi, serio.

Przepisu na sałatkę nie będzie, bo po pierwsze każdy wie, a po drugie i tak robiłam na oko. Cóż, takie spaczenie... Będzie za to o cieście drożdżowym, któremu jednak chyba dość daleko do tradycyjnej drożdżówki. Zaczęło się od tego, że Brat zakupił całe mnóstwo winogron, które okazały się być, powiedzmy, średnio zjadliwe. Nie, że kwaśne, ale jakieś takie... Mało winogronowate. Wyrzucić szkoda, na jedzenie chętnych brak... Przypomniałam sobie, że kiedyś widziałam przepis na jakieś ciasto z winogronami właśnie... O dziwo, był w pierwszej gazecie, po którą sięgnęłam, mianowicie Pieczenie jest proste, nr 2/2011. Nie wydawało się zbyt skomplikowane, więc zabrałam się do pracy.
Ciasto jest troszkę lepkie, więc przy rozwałkowywaniu dość obficie trzeba podsypać mąką. Jest też bardzo delikatne i łatwo się rwie, trzeba więc wykazać się wyczuciem przy przenoszeniu na blachę. Poza tym jest banalnie proste i zaskakująco smaczne! Nigdy nie jadłam winogron poddanych obróbce cieplnej, i muszę przyznać, że jak najbardziej przypadły mi do gustu. W przepisie podano, żeby użyć owoców bez pestek - moje pestki miały, ale w niczym one nie przeszkadzały - nie były ani gorzkie, ani twarde. Ot, pstrykały między zębami, trochę jak mak.

I choć ciasto nie wygląda zbyt imponująco, znika zaskakująco szybko. Najlepszy pierwszego dnia - później spód nieco rozmięka od winogron, jednak nie jest to duży minus. Warto spróbować - zawsze to coś innego niż klasyczna drożdżówka...

Placek drożdżowy z winogronowym nadzieniem


Składniki:
(na blachę 30x35 cm)

ciasto:
  • 350 g mąki pszennej
  • 15 g świeżych drożdży
  • 250 ml letniej wody
  • 50 ml oleju
  • 1/2 łyżeczki soli
  • 1 łyżka cukru

nadzienie:
  • 1 kg bezpestkowych winogron (waga bez gałązek)
  • 65 g masła
  • 80 g cukru

Mąkę przesiać do miski. Drożdże rozpuścić w połowie wody, wymieszać z cukrem. W mące zrobić dołek, wlać rozczyn i odstawić na 15 minut w ciepłe miejsce.

Po tym czasie dodać sól i resztę wody, zagnieść. Wlać olej, wyrobić gładkie ciasto.
Odstawić w ciepłe miejsce na 1 godzinę, do podwojenia objętości.

Masło z cukrem delikatnie skarmelizować. Kiedy karmel nabierze bursztynowej barwy, wsypać winogrona i podsmażyć przez 1-2 minuty, aż karmel dokładnie oblepi owoce.
Wystudzić.

Wyrośnięte ciasto podzielić na pół, każdą część rozwałkować na prostokąt 30x35 cm. Pierwszy ułożyć na blasze wyłożonej papierem do pieczenia. Wyłożyć równomiernie winogrona, przykryć drugim. Dokładnie skleić boki, wierzch ponakłuwać widelcem.

Piec w 175 st. C. przez 40-45 minut.

Podawać ciepły lub zimny.

Smacznego!

Te kolorowe paseczki w tle to część kompletu, który dostałam od Czarnej z okazji przeprowadzki. Dziękuję! Jest piękny, i bardzo fotogeniczny.

środa, 19 października 2011

Bardzo nieskomplikowana rzecz

Dzisiejszy post - słowo harcerza! - będzie zdecydowanie krótszy. 
Ciasto, przepisem na które chcę się dzisiaj z Wami podzielić, przygotowałam z myślą o piątkowym gościu (dzięki wielkie, w końcu mamy światło!). Musiało być dość szybkie, no i składniki niezbyt skomplikowane, żebym do sklepu iść nie musiała. Na regale znalazłam Czekoladę z serii Z kuchennej półeczki, i po prostu po kolei czytałam listy składników. Kiedy już jakaś mi podpasowała, okazywało się, że przepis wymaga długiego chłodzenia ciasta przed lub po upieczeniu, lun innych niemożliwych w danym momencie rzeczy. W końcu trafiłam na wieniec morelowy - i to było to! Co z tego, że suszonych moreli moje nowe mieszkanie jeszcze nie widziało? Kto by się przejmował takimi drobiazgami! D. uwielbia rodzynki, więc ta drobna zmiana i tak wyszła tylko na plus. W oryginale była też mowa o ciemnej czekoladzie, ale z racji poprzedniego wypieku i niedoboru cukru w organizmach moich Panów, zamieniłam ją na mleczną.

Ciasto w przygotowaniu jest szybkie i banalnie proste, nadzienie to chwila w tak zwanym międzyczasie. Później już tylko pieczenie, i jemy... Pyszne na ciepło, ale też wystudzone. Kilka kawałków zachowało się do niedzielnej wycieczki, i nadal smakowało świetnie. Ogólnie jestem pod wrażeniem - chwila roboty, a taki efekt! W dodatku wygląda świetnie - oryginalnie i... Jakby było bardzo pracochłonne. Polecam!

Wieniec z rodzynkami



Składniki:
(na tortownicę o średnicy 26 cm)

ciasto:
  • 500 g mąki pszennej
  • 2 łyżeczki proszku do pieczenia
  • 85 g zimnego masła
  • 60 g cukru
  • 2 jajka
  • 150 ml mleka

nadzienie:
  • 150 g drobnych rodzynek
  • 100 g mlecznej czekolady
  • 25 g masła

dodatkowo:
  • 2 łyżki mleka

Mąkę przesiać z proszkiem do pieczenia. Posiekać z masłem, a następnie dokładnie rozetrzeć palcami. Wsypać cukier, wymieszać. Wlać roztrzepane jajka i mleko, zagnieść gładkie ciasto (jakby za bardzo się kleiło, można odrobinę podsypać mąką).

Rodzynki namoczyć w gorącej wodzie, czekoladę dość drobno posiekać.

Ciasto rozwałkować na kwadrat o boku 35 cm, delikatnie podsypując mąką. 
Masło rozpuścić, posmarować ciasto. Równomiernie wyłożyć nadzienie, zawinąć w ciasny rulon. 
Pokroić na kawałki o grubości 2,5 cm.

Dno tortownicy wyłożyć papierem do pieczenia, boki cienko posmarować masłem. Ułożyć kawałki ciasta w wianuszek tak, żeby na siebie zachodziły.
Wierzch posmarować mlekiem.

Piec 30 minut w 180 st. C.
Podawać ciepłe lub wystudzone.

Smacznego!

Wczoraj pogoda dostała bzika - z rano szaro, deszcz lał, jakby chciał wypadać się cały, później słonko, żeby za chwilę znowu wszystko zmoczyć. Cóż, zaczynam czuć, że jestem w Danii...

wtorek, 18 października 2011

Kopalnia, piasek i... Rolada

Uff... W końcu mam chwilkę, żeby wystukać posta. Niedzielę calutką spędziłam poza domem, wczoraj po pracy wybraliśmy się na zakupy, i też jakoś czasu zabrakło.
Zakupy zakupami, jakie są, każdy wie. Natomiast niedzielna wycieczka na długo zapisze mi się w pamięci jako niezwykle udane i fascynujące doświadczenie. Wielki buziak dla Dużego za zorganizowanie tego wszystkiego i kilkukrotne wprawienie mnie w niemy zachwyt.

Zaczęło się od tego, że mając w planie wolny weekend stwierdziłam, że należy coś z tym zrobić. Póki pogoda dopisuje nie ma co siedzieć w domu, bo na to czas jeszcze będzie. Postanowiliśmy więc pojechać na zachód, czyli nad Morze Północne. Pospacerować po plaży, zobaczyć, co tam ciekawego mają. Ruszyliśmy całkiem wcześnie, czyli po dziewiątej, i kiedy dotarliśmy na miejsce, byłam, szczerze mówiąc, lekko zdziwiona - morza nie widać, jest za to brama z olbrzymim nietoperzem. Hmm... Okazało się, że D. zabrał mnie do starej kopalni wapienia! Z sześćdziesięciu kilometrów korytarzy dla turystów otwarte są dwa, przy czym są genialnie wręcz oświetlone, i naprawdę robią wrażenie. Od czasu do czasu są organizowane różne akcje, typu poszukiwanie nietoperzy, kiedy otwierane są inne części kopalni. Na co dzień jednak jest, to co jest, przy czym nie ma przewodnika i można chodzić tymi labiryntami, jak się człowiekowi podoba! Poza tym można pooglądać sery... Pewna znana duńska firma tam właśnie trzyma te długo dojrzewające. Zapach, jest, hmm... Bardzo serowy.
Poza kopalnią jest niewielkie muzeum, można też spacerować w okół i podziwiać niesamowite widoki. Jedyne, czego żałuję, to że zapomnieliśmy aparatu. Jednak było tak wspaniale, że wybierzemy się tam jeszcze kiedyś z pewnością, i wtedy już obowiązkowo będziemy robić zdjęcia.

Jest jeszcze jeden niby drobiazg, który sprawił, że Mønsted tak bardzo przypadło mi do gustu. Czy to do muzeum, czy do kopalni, wszędzie można wejść z psem! Jest to dla mnie bardzo ważne, bo na tak długie wycieczki muszę po prostu Ptysię zabierać ze sobą, i dużym utrudnieniem jest fakt, że w Polsce w wielu miejscach jest zakaz wprowadzania psów. W Danii mają do nich zdecydowanie lepszy stosunek.

Dla wszystkich zainteresowanych: oto link do strony kopalni w Mønsted. Jeśli kiedyś będziecie w okolicy - bardzo polecam. Gwarantuję niezapomniane wrażenia!

Cóż, to nie koniec atrakcji, które przygotował dla mnie D. Przejechaliśmy wzdłuż wybrzeża, zatrzymując się, żeby wdrapać się na wydmy i popodziwiać morze, a później w Hvide Sande, czyli po prostu Białych Piaskach - miejscowości turystycznej, w której akurat odbywał się festiwal wędkowania. Wszędzie więc, mniejsi i więksi wędkowali, rozmawiali o wędkowaniu, szli wędkować, lub z wędkowania wracali. Mnie osobiście niezbyt to interesuje, ale widać było, że festiwal ma wielu zwolenników.
Nas zafascynowały bunkry, które można było dokładnie obejrzeć od zewnątrz i od środka, a także Festiwal Rzeźb Piaskowych, który odbywa się w Søndervig, niedaleko Hvide Sande. Tym razem niestety nie udało nam się załapać na zwiedzanie (było już za późno), ale z zewnątrz widzieliśmy niesamowite rzeźby. W przyszłym roku, na mur beton, tam będziemy. Takie kolosy z piasku są po prostu zachwycające! Dla zainteresowanych oczywiście strona piaskowych rzeźb. Również polecam.

Później wróciliśmy do domu, bo po pierwsze zrobiło się ciemno, a po drugie zimno (a może odwrotnie...?)
Tak czy inaczej, wycieczkę uważam za bardzo, bardzo udaną. Jeszcze raz - dziękuję!

Teraz, jeśli jeszcze ktoś tu w ogóle jest, chciałaby zaprosić Was na roladę. Pierwszą, jaką przygotowałam. W ramach doskonalenia siebie i pokonywania lęków, postanowiłam w końcu spróbować. Przepis wyszukałam w gazetce Moje gotowanie: Ciasta: Biszkopty. Zdecydowałam się akurat na ten, bo wydał mi się dość prosty, a poza tym uwielbiam lemon curd, więc nawet jakby bardzo źle wyglądało, to i tak bym zjadła. Na szczęście, jak na pierwszy raz, wygląd jest całkiem przyzwoity. Biszkopt ładnie się zwinął, nadzienie nie wypłynęło, więc wszystko było, jak należy. Jedyne, do czego moi Panowie mieli zastrzeżenia, to właśnie ten cytrynowy smak... Dla nich ciasto było nieco za kwaśne, ale podane ze słodką bitą śmietaną grzecznie jedli, więc aż tak złe chyba jednak nie było... Według mnie kwaśno-słodkie w sam raz, ale jak już wspomniałam, jestem fanką cytrynowego do bólu kremu... 
Ciasto jest szybkie i, wbrew pozorom, naprawdę proste. Przygotowanie i upieczenie biszkoptu to moment, krem też wiele czasu nie zajmuje, przełożenie to sama przyjemność - i tylko poczekać trzeba, aż się schłodzi... Ale do tego potrzeba tylko odrobiny silnej woli, więc sądzę, że każdy da radę.
Także, jeśli boicie się rolad, uwierzcie - to nic trudnego! Trzeba się tylko przełamać.

Rolada cytrynowa z mascarpone



Składniki:
(na blachę z piekarnika 40x35 cm)

ciasto:
  • 60 g mąki
  • 1/2 łyżeczki proszku do pieczenia
  • skórka otarta z 1 cytryny
  • 6 jajek
  • 80 g cukru
  • 2 łyżki cukru pudru

krem:
  • 3 cytryny
  • 2 jajka
  • 2 żółtka
  • 200 g cukru
  • 1 łyżka mąki ziemniaczanej
  • 1 łyżka oleju
  • 250 g serka mascarpone

nasączenie:
  • 3 łyżki likieru cytrynowego
  • 3 łyżki wody

Mąkę przesiać z proszkiem do pieczenia, wymieszać ze skórką cytrynową. Białka ubić na sztywną pianę, pod koniec partiami wsypując cukier. Po jednym wbijać żółtka, dokłądnie miksując po każdym dodaniu. Partiami wsypywać mąkę, delikatnie miksując na najniższych obrotach.
Blachę wyłożyć papierem do pieczenia. Delikatnie rozsmarować masę.

Piec 12-14 minut w 190 st. C.

Gorące ciasto przełożyć na obsypaną cukrem pudrem czystą ścierkę, luźno zawinąć wzdłuż dłuższego boku.
Ostudzić.

Skórkę i sok z cytryn, żółka i jajka, cukier oraz mąkę ziemniaczaną umieścić w rondelku. Doprowadzić do wrzenia, gotować przez 2 minuty, ciągle mieszając. Wlać olej, gotować jeszcze kilka minut do zgęstnienia kremu. 
Jeśli zrobiły się grudki, przetrzeć przez gęste sito lub zmiksować blenderem na gładko.
Wystudzić.

Ciasto rozwinąć, nasączyć likierem wymieszanym z wodą. 
Krem cytrynowy dokładnie wymieszać z mascarpone, a następnie rozsmarować na cieście, zostawiając około 2 cm nieposmarowanych od brzegu. Zawinąć roladę, schłodzić w lodówce przez przynajmniej cztery godziny.

Smacznego!


Strasznie długaśny post mi wyszedł, ale po prosu musiałam się z Wami podzielić wrażeniami z wycieczki. No i pochwalić się tą pierwszą roladą... Tak mi się to rolowanie spodobało, że już szukam przepisów na kolejne!

niedziela, 16 października 2011

Moje miasto nocą

Dzisiaj tylko kilka słów. Jest śliczna pogoda - chłodno, ale słonecznie - więc zamiast siedzieć w domu, jedziemy na małą wycieczkę na zachodnie wybrzeże. Ot, pospacerować i nacieszyć się jesienią (póki na to pozwala...). 
W piątek po południu, zupełnie niechcący, na chwilę przysnęłam, a kiedy otworzyłam oczy, po prostu zaparło mi dech. Jestem wrażliwa na może nieco kiczowate, ale jednak urocze zachody słońca i inne tego typu widoki. Ten był wyjątkowo piękny - niesamowite kolory, zmieniające się z minuty na minutę, znikające za horyzontem słońce, a potem już tylko milion odcieni od głębokiej czerwieni do delikatnego różu. Trochę za późno sięgnęłam po aparat, ale i tak uważam to zdjęcie za całkiem udane (choć fotograf ze mnie żaden). 
Warto dla takich chwil wdrapywać się na to czwarte piętro. 



Tak wygląda moje miasto nocą, tak wygląda nocą świat. A przynajmniej późnym, jesiennym przedwieczorem.

sobota, 15 października 2011

Groch z kapustą

Za mało czytam. Jest mi wstyd po prostu, że nie mogę znaleźć czasu, żeby chociaż pół godziny dziennie posiedzieć z książką. A to to, a to tamto, i już pora spać najwyższa. Póki co, moje mocne postanowienie, że po przeprowadzce poświęcę na książki więcej czasu, spełzło na niczym. Jednak z doświadczenia wiem, że im zimniej na dworzu, im więcej pada i wieje, tym ja więcej czytam. Nie chce mi się spacerować, w ogóle nie wyściubiałabym nosa za drzwi, gdybym nie musiała. Póki co pogoda dopisuje zadziwiająco - owszem, jest chłodno, ale świeci słonko, nie wieje przeraźliwie lodowaty wiatr, zamiast ciężkich chmur białe obłoczki suną leniwie po niebie. Aż chce się żyć! Szkoda tylko, że tak szybko już jest ciemno...



W każdym razie w trakcie rozpakowywania znalazłam w jednym z kartonów Groch z kapustą, czyli baby w kuchni rozmyślania Barbary Wierzbickiej, i jakoś tak się dziwnie złożyło, że raz dwa, i przeczytałam. Książka niezbyt opasła, z wyjątkowo dowcipnym wstępem (między innymi na temat braku męskiej podzielności uwagi), zachęciła mnie do zapoznania się z jej treścią.
Nie ma tu fabuły, przygód, czy nawet bohaterów. Jest po prostu garść myśli spisanych pewnie nie tylko w kuchni przy garach, ale też w innych zakątkach mieszkania, kiedy tylko znalazła się chwila. Wierzbicka opowiada o tym, co ją cieszy, ale też co ją boli w dzisiejszym świecie. Co chciałaby zmienić, jak chciałaby zmienić, dlaczego właściwie uważa, że te zmiany są tak bardzo potrzebne. Mamy trochę o młodzieży, o inicjacji seksualnej, o kościele, o trudnej sztuce bycia rodzicem, o śmierci, polityce, wielkich ludziach.
Czyta się dobrze, szybko, choć nad niektórymi sprawami warto zastanowić się głębiej. Nie mogę powiedzieć, żebym zgadzała się ze wszystkim, momentami nawet miałam wrażenie, że autorka jakby próbuje mnie pouczać, mimo, że często zaznacza, że to tylko jej opinia. 
Wierzbicka wspomina, że rękopis przeleżał kilka lat w szufladzie, zanim ktoś zgodził się go wydać. Dzisiaj już prawdopodobnie nie szokuje, jednak kilka czy kilkanaście lat temu treść mogłaby się wydać nieco kontrowersyjna. Rozdział o dorastaniu na przykład z pewnością nie spodobałby się niejednemu katechecie... Na szczęście wydawca się znalazł, więc teraz także my możemy poznać typowe dla kobiet rozmyślania kuchenne.

Książkę uważam za wartą uwagi, choćby dla kilku mądrych zdań, dla przypomnienia sobie pewnych rzeczy oczywistych, o których w czasach zabiegania i permanentnego braku czasu tak łatwo zapominamy. Nie jest to poradnik, jak żyć, ale może uświadomić kilka rzeczy, bez których żyć jest bardzo trudno. Polecam, nie tylko babom w kuchni.

Groch z kapustą, czyli baby w kuchni rozmyślania
Barbara Wierzbicka
Wydawnictwo Piątek Trzynastego
Łódź, 2005

czwartek, 13 października 2011

Tajemnica Supermena

We wtorek udało mi się ją odkryć. Tajemnicę Supermena. Nie, nie potrafię latać, ani nie mam nadludzkiej siły. Chodzi o coś zupełnie innego.
Wydaje mi się, że każdy, kto oglądał przygody tego superbohatera, zastanawiał się kiedyś, jak to jest, że gdy tylko Clark ściągnie okulary, zakręci loczka tuż nad czołem i porządne spodnie zmieni na niebieskie rajtuzy, nikt, nawet zakochana w nim panna Lane, nie jest w stanie go poznać...? Batman na przykład zakładał chociaż coś na swoją w niektórych wcieleniach całkiem przyjemną facjatę, i mieszkańcy Gotham mieli cięższy orzech do zgryzienia. Ale Clark? No przecież jak można go było nie rozpoznać...?
Otóż można.

We wtorek byłam w szkole. Na przerwie, zupełnie przypadkiem, zobaczyłam chłopaka, który pracuje u nas w kuchni. Jak kultura nakazuje podeszłam, przywitałam się i odbyłam krótką konwersację na temat szkoły właśnie. Kolega był miły, ale... Przez kilka dłuższych chwil nie miał pojęcia, kim jestem! Dopiero, kiedy padła nazwa hotelu, dosłownie widziałam żaróweczkę, która się nad nim zapaliła. A w moim wyglądzie nie zmieniło się nic, poza tym, że nie miałam pracowniczej koszuli! Nie zdjęłam okularów, nie zakręciłam fantazyjnego loczka na czołem, jedyne co, to przypudrowałam nosek. I co? I wystarczyło, żeby stać się kimś innym.
Zasadniczo wydaje mi się, że to prosta psychologia - niektórych osób po prostu nie spodziewamy się w innym miejscu, niż jesteśmy przyzwyczajeni je widzieć, i kiedy wpadamy na nie w niespodziewanej sytuacji, po prostu głupiejemy. Cóż... Zmuszona jestem zwrócić honor twórcom Supermena - loczek zmienia wszystko!

Taa... No to teraz czas na przepis. Mam kilka dyniek z ogórka, i staram się je powoli zużywać. Chciałam w końcu upiec swoje pierwsze ciasto z dynią, więc szperałam i w książkach, i w sieci. I wiecie, co zauważyłam? Że w większości przepisów jako główna zaleta podawane jest, że... Smaku dyni nie czuć wcale lub prawie. Hmm... Ale dlaczego? Może i jest troszkę mdława, ale przecież w wypiekach smakuje naprawdę dobrze! Naprawdę nie rozumiem, dlaczego wszyscy tak usilnie starają się ją zamaskować. W Ciastach pikantnych i słodkich Michela Roux znalazłam recepturę, która świetnie podkreśla jej smak, wydobywa to, co w dyni najlepsze. Jej delikatny, niemal nieuchwytny smak świetnie komponuje się z bardzo kruchym ciastem, słodkimi, chrupiącymi migdałami i delikatną nutą pomarańczy. Dynię tu czuć, bo nie jest rozgotowana na mus, tylko w kawałkach, i całość jest naprawdę świetna. Bardzo mi smakowała, a i Panowie nie kręcili nosami. Polecam, nawet warzywnym niejadkom.

Tarta z dynią i prażonymi migdałami




Składniki:
(na formę do tarty o średnicy 28 cm)

spód:
  • 250 g mąki pszennej
  • 125 g zimnego masła
  • 1 łyżeczka cukru
  • 1/2 łyżeczki soli
  • 1 jajko

nadzienie:
  • 430 g obranej i pozbawionej pestek dyni
  • 100 g masła
  • 120 g cukru

wierzch:
  • 20 g kandyzowanej skórki pomarańczowej
  • 40 g cukru
  • 45 g migdałów bez skórki

dodatkowo:
  • 1 żółtko
  • 1 łyżka mleka

Mąkę pzesiać do miski, wymieszać z cukrem i solą. Dodać masło, posiekać. Wbić jajko, zagnieść szybko gładkie ciasto. Uformować kulę, szczelnie owinąć folią spożywczą i schłodzić w lodówce przez 1-2 godziny.

Dynię pokroić w równą kostkę o boku 2 cm. Na patelni rogrzać masło z cukrem, poczekać, aż się rozpuszczą. Dodać dynię i smażyć 10-15 minut, aż nieco zmięknie. 
Ostudzić.

Ciasto cienko rozwałkować i wyłożyć nim formę do tarty. Wstawić na 20 minut do lodówki, schłodzone gęsto ponakłuwać widelcem. Następnie równomiernie wyłożyć dynię.
Resztki ciasta rozwałkować i pociąć w paski. Ułożyć na wierzchu kratkę, posmarować żółtkiem roztrzepanym z mlekiem.

Piec 40 minut w 180 st. C.

Migdały podprażyć na suchej patelni, zmiskować blenderem z cukrem i skórką pomarańczową na drobne kawałeczki. Posypać wierzch upieczonej tarty.

Podawać ciepłą lub zimną.

Smacznego!



A dzisiaj mam dzień wolny, przynajmniej do siedemnastej, i mam zamiar zaszaleć w kuchni - w końcu mam dużą blachę, i mogę spróbować przygotować roladę. Strasznie mi się podobają, i muszę, po prostu muszę spróbować przygotować własną. Mam nadzieję, że się uda... Trzymajcie kciuki.

środa, 12 października 2011

Weekend z Justinem

Po przeprowadzce nie mieliśmy jeszcze czasu, żeby sobie spokojnie usiąść i coś obejrzeć.No, poświęciliśmy chwilę na dwa odcinki serialu, ale bez odpowiedniego namaszczenia się to wszystko odbyło. Także otwarcie wieczorów filmowych uważam za wydarzenie przyszłe, do którego musimy się odpowiednio przygotować. Mam nadzieję jednak, że nastąpi zanim w końcu zdecydujemy się na zakup telewizora (na razie moi Panowie spędzają zaskakująco dużo czasu wpatrując się w ekrany w sklepach i zawzięcie debatują na temat, choć, póki co, nic konkretnego jeszcze nie ustalili). Dlatego dzisiaj chciałabym się cofnąć do czasów przedprzeprowadzkowych, i opowiedzieć o filmie, który mieliśmy okazję oglądać w towarzystwie Najlepszego Sąsiada. Nie tak dawno wspominałam o To tylko seks z Justinem Timberlake'm w roli głównej. Tym razem trafiła mu się nieco bardziej drugoplanowa i... Dziwna...? Muszę przyznać, że świetnie wykreował postać totalnego dziwadła, ale w takiej wersji pociągający nie był ani trochę.



Mówię o Złej kobiecie, w którą wcieliła się Cameron Diaz. Jej postać to osoba pozbawiona jakichkolwiek skrupułów, dążąca zdecydowanie do postawionego sobie celu - wyjścia za mąż za bogatego faceta, dzięki któremu już nigdy nie będzie musiała uczyć. Kiedy okazuje się, że jej wybranek, którego niemalże już zaciągnęła przed ołtarz, pod wpływem mamusi nagle zmienia zdanie, Elizabeth musi wrócić do znienawidzonej szkoły. Traf chce, że w tym roku nowym nauczycielem jest Scott Delacorte - porzucony, nieszczęśliwy, a przy okazji obrzydliwie wręcz bogaty. Widząc zdjęcia jego byłej, Elizabeth dochodzi do wniosku, że jak tylko powiększy sobie biust, z pewnością uda się jej zwrócić na siebie uwagę Scotta. Wszelkimi możliwymi sposobami stara się zdobywać fundusze, jednak na jej drodze staje Amy Wiewiórka - nauczycielka idealna, całym sercem oddana swoim dzieciom. Czy Elizabeth uda się osiągnąć swoje cele. Czy znajdzie prawdziwą miłość? Usidli Scotta, czy może da szansę nauczycielowi wychowania fizycznego, który nieprzerwanie zapewnia ją o swoim uczuciu i pasuje do niej bardziej, niż ktokolwiek mógłby się spodziewać? 
Na te pytania znajdziecie odpowiedź w Złej kobiecie właśnie.

Moje wrażenia? Szczerze mówiąc - mieszane. Z jednej strony zabawne, dobrze zagrane, choć momentami mocno przerysowane postacie, z drugiej absolutny brak zaskoczenia w przewidywalnej, momentami drętwej fabule. Wszystko zależy od gustu i nastawienia - jednym się spodoba, innym nie. Można się pośmiać, choć wydaje mi się, że nietrudni będzie znaleźć jednak lepszą rozrywkę. Obejrzałam, bawiłam się całkiem nieźle, ale raczej tego nie powtórzę. Choć scena seksu na sucho, muszę powiedzieć, zrobiła na mnie piorunujące wręcz wrażenie...

Zła kobieta
2011
reżyseria: Jake Kasdan
scenariusz: Lee Eisenberg, Gene Stupnitsky
Elizabeth Halsey: Cameron Diaz
Scott Delacorte: Justin Timberlake
Amy Squirrel: Lucy Punch
Russell Gettis: Jason Segel

wtorek, 11 października 2011

Po prostu - czekolada...

We wczorajszym poście sobie ponarzekałam, ale przynajmniej mi trochę ulżyło. Dzisiaj na osłodę dla siebie i dla Was mam coś naprawdę pysznego. Do wczoraj prezentowanej tarty potrzebowałam deseru - równie efektownego, a przy tym prostego i bez kilkugodzinnego czasu chłodzenia. Zajrzałam do nowego nabytku, jakim jest Złota księga czekolady. Muszę powiedzieć, że ta książka robi wrażenie. Gruba, ciężka, z pozłacanymi brzegami, z pięknymi zdjęciami każdej potrawy, po prostu zapiera dech w piersiach. Samo oglądanie jest już jak uczta dla zmysłów. Aż chce się iść do kuchni.

Propozycja, którą przedstawiam poniżej, to wersja nieco zmodyfikowana i uproszczona. W oryginalne mus podawany jest na pistacjowym spodzie, jednak po prostu zabrakło mi czasu. Sama masa jest bardzo prosta i szybka w wykonaniu, chyba nic nie może się nie udać. Alkohol jest konkretnie wyczuwalny, ale nadaje całości charakteru. Sądzę, że bez niego deser mógłby być nieco mdły... Spód z ciasteczek i cukru urozmaica strukturę musu i jest ciekawym zaskoczeniem. Ważny jest wybór czekolady - im więcej kakao, tym deser wytrawniejszy (zauważcie, że do masy nie dodajemy cukru). Ja wybrałam 49%, i moim zdaniem więcej byłoby przesadą. Ale oczywiście - co kto lubi. Po to przecież gotujemy sami dla siebie - żeby móc eksperymentować, i przyrządzać wszystko tak, jak lubimy najbardziej. 
Porcje są dość okazałe - myślę, że spokojnie można podzielić taką ilość musu na sześć osób, i też każdy będzie zadowolony. Można też podać deser ze świeżymi owocami - będzie mniej zamulający.

W takiej czy innej wersji - warto spróbować, bo mimo że banalnie prosty, jest pyszny!

Mus czekoladowy z Amaretto



Składniki:
(na 4 porcje)

spód:
  • 50 g ciastek digestive
  • 2 łyżki jasnego brązowego cukru

mus:
  • 325 g ciemnej czekolady (49%)
  • 125 ml mleka
  • 250 ml śmietany kremówki (38%)
  • 50 ml likieru Amaretto

dodatkowo:
  • 20 g płatków migdałowych

Ciastka dokłądnie pokruszyć. Wymieszać z cukrem i równomiernie rozłożyć do czterech szklanek.

Czekoladę posiekać. Mleko zagotować, wrzącym zalać czekoladę. Gdy się rozpuści, wymieszać na gładką, jednolitą masę i zostawić do całkowitego ostygnięcia. Do ostudzonej czekolady wąskim strumieniem wlewać Amaretto, całyczas mieszając.

Kremówkę ubić na sztywno. Partiami dodawać do masy czekoladowej, delikatnie mieszając aż do całkowitego połączenia. 
Wyłożyć równomiernie do szklanek.

Płatki migdałowe uprażyć na suchej patelni, ostudzić, posypać wierzch deseru.

Smacznego!



Zapowiada się całkiem przyjemny dzień - słonko, choć nieco blade i jakby zaspane, wygląda zza horyzontu, a chmur też nieco mniej... Jesień jest już wszędzie, ale chwilami jakby było jej nas szkoda - daje się cieszyć chociaż namiastką lata. Oby jak najdłużej!

poniedziałek, 10 października 2011

Piekarnikowa inauguracja

Nareszcie! Znalazłam czas, i zaczęłam odkrywać mój nowy piekarnik. Wiatr hulając za oknami i strugi deszczu spływające po szybach zachęcają do ogrzewania kuchni ciepłem i aromatami wydobywającymi się z pieca. Poza tym miałam świetny pretekst - pierwsza oficjalna wizyta Czarnej na drinka. Chciałam, żeby było niebanalnie, ale prosto. I koniecznie z pieczarkami, które kupuję bardzo rzadko, a tym razem dostałam od Najlepszych Sąsiadów, którzy jechali do Polski i opróżniali lodówkę. Poszperałam, i zmiksowałam - przepis na kruchy spód od Michela Roux z jego Ciast pikantnych i słodkich; nadzienie, które wcale nadzieniem nie było, wzięłam z Kuchni Nigelli. I muszę powiedzieć, że spotkanie na szczycie w mojej kuchni zaowocowało naprawdę świetnym daniem - prostym, a jednocześnie efektownym, bardzo smacznym, z łatwo dostępnych składników. Sądzę, że taka tarta znajdzie wielu zwolenników - z pewnością warto ją wypróbować.

Był też deser, bardzo smaczny, ale o nim już następnym razem.

Tarta z pieczarkami i porami



Składniki:
(na formę do tarty o średnicy 28 cm)

spód:
  • 250 g mąki pszennej
  • 125 g zimnego masła
  • 1 łyżeczka cukru
  • 1/2 łyżeczki soli
  • 1 jajko

nadzienie:
  • 500 g pieczarek
  • 1 por
  • 50 g masła
  • 2 łyżeczki oleju
  • 1 łyżeczka suszonego tymianku
  • 150 ml białego wytrawnego wina
  • 1 łyżeczka soli
  • 1 łyżeczka czarnego pieprzu
  • 2 jajka
  • 200 ml śmietany kremówki (38%)

Mąkę pzesiać do miski, wymieszać z cukrem i solą. Dodać masło, posiekać. Wbić jajko, zagnieść szybko gładkie ciasto. Uformować kulę, szczelnie owinąć folią spożywczą i schłodzić w lodówce przez 1-2 godziny.

Pieczarki umyć, obrać i pokroić w plastry. Por pokroić w cienkie plasterki.
Na głebokiej patelni rozpuścić masło z olejem, wsypać por i usmażyć do miękkości, około 10 minut. Dodać resztę masła, wsypać pieczarki i tymianek, dusić pod przykryciem 10-15 minut, od czasu do czasu mieszając.
Doprawić solą i pieprzem, wlać połowę wina i dusić pod przykryciem 5 minut. Zdjąć pokrywkę, walć resztę wina, smażyć, aż większość płynu odparuje. Wlać oliwę truflową, ewentualnie doprawić do smaku, przestudzić.

Ciasto rozwałkować i wyłożyć nim formę do tarty. Wstawić na 20 minut do lodówki, schłodzone gęsto ponakłuwać widelcem.

Podpiec w 190 st. C. przez 12-15 minut.
Ostudzić.

Jajka roztrzepać, wymieszać ze śmietaną. 
Na ostudzony spód wyłożyć pieczarki, zalać masą śmietanową.

Piec 30 minut w 190 st. C.
Podawać ciepłą.

Smacznego!

Ech, ludzie... Czy muszą być tacy skomplikowani...? Dlaczego Przyjaciele wyczyniają cuda, których nigdy byśmy się po nich nie spodziewali? Dlaczego nagle tak bardzo się zmieniają...?
A może nie zmieniają, tylko wyłazi z nich prawdziwy charakter? Nie wiem, nie wiem już nic. Nie wiem, co myśleć o pewnych sprawach. Nie czuję się dorosła - miewam humory, oglądam bajki, skaczę po kałużach. Ale kiedy patrzę na zachowania moich rówieśników, robi mi się słabo i zadaję sobie milion pytań. Bo jak tak można...? Jak...?! 
Wiem tak mało, a jednocześnie o wiele, wiele za dużo, żeby spać spokojnie. 
Czy kiedyś jest już za późno, żeby wydorośleć...?

piątek, 7 października 2011

Jesień w nowej kuchni

Lojalnie uprzedzam - ten post będzie przydługi. Dawno mnie tu nie było, więc mam co nieco do opowiedzenia. Po pierwsze, i najważniejsze - przeprowadzka niemal już dobiegła końca. Tak naprawdę zostały już tylko drobiazgi - zawieszenie żyrandola w salonie, kupno lampy do przedpokoju (co jest drobiazgiem niezwykle istotnym, gdyż szału dostaję, jak się wieczorem ciągle o coś w korytarzu potykam) i łóżka dla Szanownego Brata; powynoszenie na strych rzeczy niepotrzebnych. Mam mnóstwo nowych rzeczy: fotele, stół i krzesła, komody; a mój salon w końcu jest salonem - takim, gdzie można zawsze zaprosić gości, usiąść z książką w wygodnym fotelu, czy ułożyć się na kanapie... W oczekiwaniu na telewizor, który postanowiliśmy nabyć drogą kupna (prawie trzy lata mieszkania razem spędziliśmy bez tego ustrojstwa, i wcale nie tęsknimy. Ale teraz mamy miejsce, i w piątki wieczorem dużo lepiej będzie się oglądało filmy na dużym ekranie zamiast na laptopie). Jedynym problemem jest fakt, że nie możemy znaleźć śrubek, żeby przykręcić drzwi do szafy w sypialni... Póki co wszystko jest poukładane w równą kosteczkę, ale mimo wszystko chciałabym to zakryć... Może ktoś z Was ma pomysł, gdzie mogły się przed nami złośliwe śrubki schować?

Remontują dach. Chwalebne to bardzo, bo ponoć w pokoju Brata można się w czasie ulewy spodziewać mokrych plam na suficie. Kilka dni temu jednak troszkę mnie wmurowało, kiedy wróciwszy z pracy chciałam się przebrać, a za oknem czterech sympatycznych Duńczyków dyskutowało zawzięcie, od czasu do czasu zerkając wprost do mojej sypialni. Zawstydzona uciekłam do łazienki i zaczynam się zastanawiać, czy może jednak nie warto byłoby zakupić jakieś rolety...

Powoli też wracam do kuchni. Mam kuchenkę indukcyjną, na co nie zwróciłam uwagi przy oglądaniu mieszkania. Na szczęście mam komplet garnków, które chcą z nią współpracować. Resztę niestety będę musiała rozdać - a boli mnie moja ukochana patelnia do naleśników - lekko już zużyta, czerwona, najlepsza. Już mam nową, ale trochę czasu minie, zanim obdarzę ją takim samym sentymentem...
Piekarnik czeka na swoją inaugurację. Brat odgrzewał w nim mrożoną pizzę, więc mam nadzieję, że z moimi bardziej skomplikowanymi wymysłami też da sobie radę. Dzisiaj mam zamiar podjąć wyzwanie - zobaczymy, co z tego będzie. Póki co staram się w tej nowej kuchni odnaleźć - nowe szafki, szuflady, całe mnóstwo półek, a i tak brakuje miejsca... Ja to bym chyba potrzebowała kuchni na pół mieszkania, żeby wszystko ładnie w szafkach pochować.

Póki co, na osłodę życia, przygotowałam sernik na zimno. Banalnie prosty, najszybszy, jaki miałam okazję robić. Pół godziny łącznie z myciem naczyń! Spód to po prostu zmielone migdały połączone masłem, bez pieczenia i innych bzdetów. Sernik to zmiksowane te kilka składników na płynną masę, która po kwadransie zupełnie zmienia konsystencję. Całość bardzo migdałowa, słodka w sam raz, może nieco zbyt sztywna - myślę, że jedna łyżka żelatyny zupełnie by wystarczyła. Niemniej ciasto godne wypróbowania - zasmakowało nam naprawdę. Można też spróbować przygotować je w mniejszej tortownicy (16-18 centymetrów średnicy). Oryginalny przepis przewidziany jest na cztery 10centymetrowe tortownice, ja przygotowałam je w najmniejszej, jaką mam, i wyszło troszkę za niskie... Nie ma to jednak wpływu na smak, a i tak wygląda ładnie ozdobione nugatem.
Przepis znalazłam w książce Najlepsze serniki świata - jednej z kilku, które ostatnimi czasy wzbogaciły moją półeczkę. O następnych z pewnością niebawem, bo znalazłam całe mnóstwo propozycji do przygotowania tu i teraz.

Kontynentalny nugat



Składniki:
(na tortownicę o średnicy 20 cm)

spód:
  • 130 g mielonych migdałów
  • 35 g masła

masa serowa:
  • 450 g serka kremowego
  • 150 ml mleka
  • 120 g cukru
  • 2 łyżeczki ekstraktu migdałowego
  • 1,5 łyżki żelatyny
  • 75 ml gorącej wody

dodatkowo:
  • 100 g nugatu

Masło rozpuścić i przestudzić. Wsypać migdały, wymieszać na jednolitą masę.
Dno tortownicy wyłożyć papierem do pieczenia, a następnie dokładnie wcisnąć w spód masę migdałową. Wstawić do lodówki na czas przygotowania masy serowej.

Żelatynę rozpuścić w wodzie i ostudzić.
Serek ubić z cukrem na puszystą masę. Dodać mleko i ekstrakt, zmiksować. Wąskim strumieniem wlać chłodną żelatynę, cały czas miksując.

Masę wylać na spód (można wcześniej schłodzić w lodówce 5-10 minut, żeby nieco stężała), schłodzić w lodówce przez co najmniej trzy godziny.

Przed podaniem wierzch ozdobić nugatem pokrojonym na małe kawałki.

Smacznego!

Po złotej duńskiej jesieni nie ma już prawie śladu. Dużo pada, wiatr przeszywa aż do kości, słońce tylko oszukuje, że jest ciepło. Kurtka z kapturem i kalosze to nieodzowny element garderoby każdego, kto nie przemieszcza się własnym autem. Ale ja się nie przejmuję, kiedy w domu czeka na mnie kubek gorącej herbaty i grzejący stopy koc. Mmm...