piątek, 31 stycznia 2014

Happy birthday to You!

Mój blogu kochany!
Wczoraj, zaledwie trzydzieści pięć minut po północy, Pożeraczka skończyła trzy latka. Hmm... Ani dużo, ani mało, tak w sam raz. Chyba właśnie na tyle się czuje - jeszcze daleko jej do ideału, jeszcze nie znalazła swojej ostatecznej formy, dużo pracy przed nią, ale także mnóstwo radosnych chwil, cała masa odkryć i tych pierwszych razów. Ma już jednak odrobinę doświadczenia, wiec, co, jak i z czym, zna swoje miejsce, ale też ma swoje miejsce w blogosferze, z czego ogromnie się cieszę.
Nie będzie mnóstwa podsumowań i postanowień. Zamiast tego chciałabym podziękować czytelnikom Pożeraczki - za to, że są, szczególnie, kiedy mnie nie ma. To Wy trzymacie ją przy życiu, pomagacie się jej rozwijać, sprawiacie, że jest coraz lepsza, dojrzalsza.
Że ja lubię ją coraz bardziej.

Rok temu obiecałam tort - i jest. Moja wielka niespodzianka - zrobiony specjalnie z myślą o tych urodzinach. Zabójczo słodki, niesamowicie pyszny. Niezbyt trudny w przygotowaniu, choć dość czasochłonny. No i wygląda wspaniale - bardzo jestem zadowolona z dekoracji, wyszła dokładnie tak, jak sobie zamarzyłam.

Jest więc, tradycyjnie już, biszkopt rzucany, który udaje się zawsze. Mój tylko z trzech jajek, ale można zrobić z pięciu - łatwiej da się przekroić na trzy części. Jeśli jednak zrobicie taki malutki jak mój, można go przekroić tylko na pół, na spód dać masę jabłkową, na to krem, i przykryć drugą częścią.
Biszkopt nasączyłam alkoholem wymieszanym z sokiem z cytryny - żeby nieco wyostrzyć i przełamać słodki smak kremu. W środku bowiem znajduje się bajecznie pyszna masa kajmakowa na bazie ricotty - dużo lżejsza niż taka na mascarpone, choć nic nie stoi na przeszkodzie, żeby użyć właśnie tego serka. Delikatna, puszysta, słodka. Pycha!
Na to prażone jabłka, które wspaniale współgrają ze smakiem tortu, nieco go ożywiając. Na wierzch krem maślany na bazie bezy szwajcarskiej - lżejszy niż tradycyjny maślany, ale też dość czasochłonny. Robiłam go kiedyś bez Wally'ego, ciężka to była praca... Ale efekt wynagradza wszystko - idealny do zdobień, znakomicie trzyma formę swoją i ciasta.
Najbardziej jestem zadowolona z jabłek w karmelu. Miałam na takie ochotę od dawna, a małe jabłuszka prezentują się w tej formie zachwycająco! Nie można się do nich nie uśmiechnąć... Ich przygotowanie nie jest tak skomplikowane, jak mogłoby się wydawać, a efekt jest piorunujący. Przepis z Moich wypieków.

Tort polecam bardzo, na urodziny nie tylko blogowe - jest pyszny, a przez swoją słodycz bardzo podzielny - ja nie dałabym rady dokładce...

Tort kajmakowo-jabłkowy


Składniki:
(na tortownicę o średnicy 20 cm)

biszkopt:
  • 3 jajka
  • 120 g cukru
  • 70 g mąki pszennej
  • 30 g mąki ziemniaczanej
krem kajmakowy:
  • 200 ml śmietany kremówki (38%)
  • 150 g sera ricotta
  • 160 g masy kajmakowej z puszki
  • 3 listki żelatyny
masa jabłkowa:
  • 700 g jabłek
  • sok z 1/2 cytryny
  • 65 g cukru
  • 3 listki żelatyny
poncz:
  • sok z 1/2 cytryny
  • 50 ml wódki karmelowej
krem maślano-kajmakowy na bezie szwajcarskiej:
  • 260 g miękkiego masła
  • 3 białka
  • 205 g cukru
  • 1/4 łyżeczki soli
  • 160 g masy kajmakowej z puszki
jabłka w karmelu:
  • 6 małych jabłuszek
  • 250 g cukru
  • 50 ml wody
  • 20 g miodu
  • 1 łyżeczka ekstraktu z wanilii
  • odrobina czerwonego barwnika spożywczego w paście
Mąki przesiać, wymieszać.
W dużej misce ubić białka na sztywną pianę, pod koniec partiami dodając cukier. Po jednym wbijać żółtka, dokładnie miksując po każdym dodaniu. Na końcu po łyżce wsypywać mąkę, miksując na najniższych obrotach miksera.

Masę przełożyć do formy z dnem wyłożonym papierem do pieczenia. Wyrównać wierzch.

Piec w 160 st. C. przez 30-35 minut, aż do suchego patyczka.
Wystudzić w zamkniętym piekarniku.

Ostudzony biszkopt przekroić w poziomie na 3 części.

Żelatynę namoczyć w zimnej wodzie.

Ricottę zmiksować z kajmakiem na gładką masę. 3 listki żelatyny rozpuścić, wymieszać z masą kajmakową. Wstawić do lodówki na 10-15 minut do lekkiego stężenia.
Kremówkę ubić na sztywno, delikatnie wymieszać z masą kajmakową.

Jabłka obrać, wyciąć gniazda nasienne, pokroić w kostkę. 
W garnku skarmelizować cukier z sokiem z cytryny, dodać jabłka. Gotować pod przykryciem 15-20 minut, aż większość jabłek się rozpadnie, ale niektóre pozostaną w kawałkach. Dodać pozostałe 3 listki żelatyny, dobrze wymieszać, ostudzić.

Sok z cytryny wymieszać z wódką.

Na paterze ułożyć pierwszy blat biszkoptu, otoczyć obręczą tortownicy, nasączyć 1/3 ponczu. Wyłożyć krem karmelowy, przykryć drugim blatem, nasączyć 1/2 pozostałego ponczu. Na ciasto wyłożyć masę jabłkową, przykryć ostatni blatem, nasączyć pozostałym ponczem. Wstawić do lodówki do zastygnięcia - na około 30 minut.

W tym czasie przygotować krem maślany.
Białka z cukrem i solą umieścić w dużej misce. Miskę ustawić nad kąpielą wodną, mieszać białka trzepaczką, aż cukier się rozpuści. Jeśli mas zbytnio się zagrzeje, zestawić i przestudzić.
Gdy cukier całkowicie się rozpuści, ubijać białka na najwyższych obrotach miksera, aż staną się sztywne i lśniące, i całkowicie ostygną - około 10 minut. Po tym czasie po kawałeczku dodawać masło, cały czas miksując. Pod koniec masa będzie wyglądać na zważoną - tak ma być. Na końcu dodać kajmak, dobrze całość zmiksować.

Przygotować jabłka w karmelu.
Cukier, wodę, miód, ekstrakt i barwnik umieścić w garnuszku. Podgrzewać, aż karmel osiągnie temperaturę 137 st. C. Zdjąć z ognia, zanurzać w nim jabłuszka, odkładać do zastygnięcia na papier do pieczenia.
Gdyby karmel zbyt szybko zastygł, ponownie lekko podgrzać.

Tort obłożyć kremem, udekorować kremem i jabłuszkami w karmelu.

Smacznego!

Ostatni rok minął bardzo szybko, sama nie wiem kiedy... Ciekawe, o czym będę pisać w kolejne urodziny Pożeraczki...?

czwartek, 30 stycznia 2014

Zmiany, zmiany... I rustykalny chleb

Człowiek szybko się przyzwyczaja do dobrego... 
Przez pewien czas mieliśmy z C. okazję żyć jak ludzie - budziliśmy się razem, spać kładliśmy się razem, jedliśmy wspólnie obiady, chodziliśmy na spacery z Ptysią i ogólnie mieliśmy mnóstwo czasu. Wbrew obawom moich koleżanek i kochanej Mamuni, wcale się sobą po dwóch tygodniach nie znudziliśmy, nie zaczęliśmy się też doprowadzać nawzajem do szału. Wręcz przeciwnie - bardzo dobrze i spokojnie nam się żyło, cieszyliśmy się każdą minutą - bo jakaż to była odmiana! 
I znów czas na zmiany przyszedł - tym razem czas wspólny został brutalnie ograniczony. C. poszedł do nowej pracy dzisiaj po raz pierwszy. Wyszedł z domu dwadzieścia minut przez siódmą. Ja z łóżka wygrzebałam się kilka minut później, mimo mocnego postanowienia, że będę spała przynajmniej do dziewiątej. Tymczasem o wpół do dziesiątej już kręciłam się po domu w niewiadomym celu, bo to tak dziwnie nie mieć się do kogo odezwać... Włączyłam więc radio i zabrałam się do działań produktywnych - słodkie co nieco na poprawę humoru, jeśli C. wróciłby do domu nieszczęśliwy, lub na świętowanie, jeśli wszystko byłoby w porządku. Spacer z Ptysią, wyjście do sklepu, ugotowanie zupy na pierwsze danie. Czas zleciał nie wiadomo kiedy, a tu już pora powrotu C. do domu. Uff, jakoś poszło...
Dobrze, że ten tydzień taki krótki...

Dzisiaj będzie nie o zupie, nie o słodyczach, ale, dla odmiany, o chlebie.
Tym razem na wspólne gotowanie zaplanowaliśmy hiszpański chlebek z BBC. Jest czasochłonny, bo starter trzeba nastawić 24 godziny przed przygotowaniami właściwymi. Potem już jednak idzie raz dwa - zagniatanie, wyrastanie, zagniatanie, wyrastanie, pieczenie, i jest. Pyszny. Zupełnie wyjątkowy.
Chleb, mimo że nie ma żadnych niezwykłych dodatków, zaskakuje smakiem. Wszystko za sprawą startera, który nadaje mu zupełnie innej konsystencji, niż mają typowe chleby na drożdżach. Dodatek mąki pełnoziarnistej sprawia, że chleb ma fantastyczny kolor, jest sycący i naprawdę wspaniały. Polecam Wam ogromnie - nie zawiedziecie się.

Chleb upiekłam z Panną Malwinną - dzięki ogromne, to był naprawdę świetny pomysł!

Rustykalny chleb hiszpański

Składniki:
(na 1 bochenek)

starter:
  • 150 ml letniej wody
  • 1 łyżeczka cukru
  • 5 g świeżych drożdży
  • 125 g mąki pszennej

ciasto:
  • 150 ml letniej wody
  • 1 łyżeczka cukru
  • 5 g świeżych drożdży
  • 225 g mąki pszennej
  • 100 g mąki pszennej pełnoziarnistej
  • 1,5 łyżeczki soli
  • 1 łyżka oliwy

dodatkowo:
  • 2 łyżki wody

Przygotować starter:
Drożdże dokładnie wymieszać z cukrem. Kiedy się rozpuszczą, wlać wodę, wymieszać. Na końcu dodać mąkę, dokładnie wymieszać.
Miskę owinąć folią spożywczą, odstawić na 24 godziny w temperaturze pokojowej.

Po 24 godzinach:
Drożdże rozetrzeć z cukrem, wymieszać z wodą, odstawić na 10-15 minut.
Do dużej miski przesiać mąki, wymieszać z solą. Dodać starter, rozpuszczone drożdże i oliwę. Wyrobić gładkie ciasto - będzie się lepić.
Odstawić na 1 godzinę do wyrośnięcia.

Po tym czasie z ciasta uformować bochenek. Ułożyć na blasze wyłożonej papierem do pieczenia, boki podeprzeć czystymi ściereczkami, żeby nie rozlało się na boki. 
Odstawić do wyrośnięcia na 45-60 minut.

Po tym czasie wierch chleba skropić wodą.

Piec w 240 st. C. przez 15 minut, następnie zmniejszyć temperaturę do 200 st. C. i piec jeszcze 20-25 minut.
Ostudzić na kratce.

Smacznego!

Ja chleb piekłam dwa razy - za pierwszym razem ciasto wyszło mi bardzo rzadkie, i musiałam chleb upiec w keksówce. Pyszny był, ale to jednak nie to... (Kto słyszał o rustykalnym chlebie z keksówki...?) Za drugim razem zmniejszyłam ilość wody o 50 mililitrów, i to był strzał w dziesiątkę. Ciasto nadal jest lepkie i troszkę ciężkie we współpracy, ale daje się uformować w bochenek i ładnie trzyma kształt. Chleb ten wymaga odrobinę cierpliwości, ale odwdzięcza się naprawdę wyjątkowym smakiem. Zdecydowanie warto spróbować - ja powtórzę go jeszcze nie raz.

wtorek, 28 stycznia 2014

Chleb z ryżem? Dlaczego nie?

Spadł śnieg. To już niemal koniec stycznia, a tu nagle Pani Zima przypomniała sobie o bożonarodzeniowej pogodzie. Na spacery więc zakładam wysokie kozaki, owijam się szalem z wyjątkową dokładnością, a C. nosi dwie czapki, żeby mu uszy nie odmarzły. Park wygląda jak z bajki, Ptysia szaleje na całego - fukając, wzbija w powietrze fontanny śniegu, a potem robi zdziwioną minę, skąd to na nią pada... I wszystko byłoby cudownie, gdyby nie fakt, że to za późno... Śnieg cieszy mnie do połowy stycznia, potem jest już, niestety, tylko utrapieniem. Hmm... Chyba dorastam...

Cóż... Na rozgrzanie po takim zimowym spacerze najlepsza jest gorąca herbatka i kromka chleba z masełkiem. Zgodnie z postanowieniem noworocznym nie piekę ciast - dopiero wczoraj upiekłam pierwszą tegoroczną szarlotkę, ale taką niemal dietetyczną, więc się niemal nie liczy - więc nadrabiam pieczeniem chleba. Uwielbiam spędzać czas w kuchni i nie potrafię sobie tego odmówić. A taki chleb zajmuje i czas, i myśli. 
Tym razem sięgnęłam do książki Pieczenie chleba w domu Gertrud Weidenger i Marie-Theres Wiener. Miałam trochę ryżu z obiadu, a pamiętałam, że właśnie tam widziałam bardzo apetyczny bochenek z ryżem właśnie. Przepis pozmieniałam - zamiast lekko słodkawo-cytrynowego, mlecznego chleba upiekłam taki zwyczajny, z szałwiową nutą. Zamiast gotować ryż na mleku, użyłam obiadowych resztek. Dodałam szałwię, bo miałam, i byłam ciekawa, jak się sprawdzi. Efekt? Znakomity. Chleb jest pyszny, delikatny, a jednak sycący. Z bardzo ciekawą, oryginalną konsystencją. Oryginał z książki z pewnością jeszcze upiekę, póki co polecam moją wariację - pyszna jest!

Chleb z ryżem i szałwią

Składniki:
(na 1 bochenek)
  • 500 g mąki pszennej
  • 25 g świeżych drożdży
  • 1 łyżeczka cukru
  • 300 ml letniego mleka
  • 200 g ugotowanego, ostudzonego ryżu
  • 1 łyżeczka soli
  • 4 listki świeżej szałwii

Mąkę przesiać do miski. Zrobić w środku wgłębienie, pokruszyć drożdże, wsypać cukier i wlać połowę mleka. Odstawić na 15 minut.
Po tym czasie dodać resztę mleka, ryż, sól i drobno posiekaną szałwię. Zagnieść gładkie ciasto - może się lekko lepić. Odstawić na 1 godzinę do wyrośnięcia.

Po tym czasie ciasto jeszcze raz szybko zagnieść. Uformować bochenek, ułożyć na blasze wyłożonej papierem do pieczenia. Odstawić na 45 minut.

Na blasze z chlebem ustawić mniejsze naczynie z wodą.

Piec w 200 st. C. przez 50-60 minut.
Ostudzić na kratce.

Smacznego!

Tak naprawdę w folderze do publikacji mam prawie samo pieczywo. Jakieś ciasteczka ze Świąt, moja niemal dietetyczna szarlotka, i... I nie powiem co. Niespodzianka. Bardzo słodka, raczej spora, absolutnie wyjątkowa. Już niedługo.

poniedziałek, 27 stycznia 2014

Już jestem. I krem w wyjątkowym kolorze

Jestem.
Znaczy byłam cały czas. Więc inaczej.
Jestem tu. Znowu.

Czasami w życiu człowieka przychodzi taki moment, że jedyne, co jest w stanie zrobić, to zwinąć się w kuleczkę na kanapie, najlepiej z butelką z gorącą wodą w zasięgu, i tak sobie pół siedzieć i pół leżeć. Przez kilka dni. Dopóki penicylina nie zacznie działać, i wyprostowanie się nie grozi bolesnym skurczem. Na szczęście ten etap mam już za sobą, więc pełna życia, energii i penicyliny wracam do pisania.

Tak naprawdę zostałam mocno zmotywowana przez Tatusia, który ostatnio odkrył Pożeraczkę. Podobno pewnego nawet jeszcze nie poranka, bo czwarta to była, wstał i przeczytał całość od deski do deski (chyba któregoś dnia zrobię mu test. Nie, żebym nie wierzyła, że przeczytał, ciekawa jestem, ile z tego zapamiętał...). Podziwiam - mi by się nie chciało... Ale to chyba taki rodzicielski instynkt. Czy coś.

Dzisiaj będzie zupa. Tak sobie pomyślałam, że skoro Wigilię spędziliśmy po duńsku, to zrobimy sobie namiastkę polskich Świąt. Myślałam o barszczu, ale to jednak zadanie dla wtajemniczonych. Muszę jeszcze trochę poczekać... Zamiast barszczu znalazłam na blogu Matka wariatka bardzo ciekawy zamiennik - krem z buraczków z malinami. Brzmi ciekawie, nieprawdaż...? Wyjątkowo wręcz. Czym prędzej więc zabrałam się do pracy.
Wyszedł dobry, ale nie powalił nas na kolana. Maliny prawdopodobnie były za kwaśne, bo zupa wyszła bardzo wyrazista w smaku - dla mnie aż za. Następnym razem trochę pozmieniałabym proporcje. I przetarła maliny przez sitko, a dopiero potem dodała do zupy - tak chyba byłoby szybciej i wygodniej.
Przepis podaję tak, jak robiłam. Może się skusicie na taką śliczną, intensywną w kolorze zupkę...?

Krem z pieczonych buraków z malinami

Składniki:
(na 4 porcje)
  • 1,5 kg buraków
  • 500 g malin
  • 1,5 czerwonej cebuli
  • 1 łyżka masła
  • 500 ml bulionu
  • sól
  • pieprz

dodatkowo:
  • 4 łyżki creme fraiche (18%)

Buraki przekroić na pół, ułożyć na blasze.

Piec w 160 st. C. przez 1 godzinę.

Przestudzić, obrać ze skórki, pokroić w kostkę.
Cebulę pokroić w kosteczkę.
W dużym garnku na maśle zeszklić cebulę. Dodać buraki i maliny, chwilę smażyć. Zalać całość bulionem, gotować przez 15-20 minut.
Zupę zmiksować na gładki krem, następnie przetrzeć przez gęste sito.

Przed podaniem podgrzać, udekorować kleksem śmietany.

Smacznego!

W tej zupie szalenie podoba mi się jej kolor - wręcz hipnotyzujący. Nieco rozczarowała mnie natomiast konsystencja - mimo przetarcia przez sitko jest lekko grudkowata, co widać na zdjęciu. Smaku to nie ujmuje, ale... Muszę ją zrobić jeszcze raz, koniecznie.

poniedziałek, 13 stycznia 2014

Spacery w ciemnościach. I lody waniliowe

Przez to, że nie pracuję, moje dni przewróciły się do góry nogami. Czasami chodzę spać (lub się budzę) o bardzo nietypowych porach, choć staram się nad tym zapanować. Zdarza się jednak, że na przykład wychodzę na spacer z psą o trzeciej nad ranem...
Nie byłoby w tym nic niezwykłego w sumie, gdyby nie to, że w Danii oszczędzają energię. Chwała im za to, cel słuszny. Wyłączają więc w nocy latarnie - na co komu światło na pustych ulicach...? W sumie słusznie, tylko że... Dlaczego nie zostawiają światła na głównych...? 
Mieszkam w centrum, przy głównej ulicy w moim miasteczku. Między drugą a piątą świeci się tutaj co druga latarnia. Gdy dojdę do głównego skrzyżowania, a właściwie ronda, w przeciwnym kierunku palą się już wszystkie latarnie, ale tylko do Netto. Dalej ciemność. W prawo też zupełnie ciemno, za to na lewo, gdzie jest tylko parking i jedno z wejść do parku, świeci się siedemnaście latarni. Zawsze.
Ja wiem, ja rozumiem, że trzeba oszczędzać. Ale może warto by było zachować w tym choć pozory logiki...? No chyba, że tylko ja jej nie widzę...

Żeby już więcej dzisiaj nie gmatwać, najprostszy przepis pod słońcem - na lody waniliowe. Przepis znalazłam w Kitchen Aid: the cookbook, i wykorzystałam właśnie ten ze względu na proporcje mleka i kremówki. Przy większej ilości mleka, lody są za mało kremowe i puszyste; przy większej ilości śmietany, zbyt tłuste. Te są idealne: mocno waniliowe, puszyste, kremowe, i rozpływające się w buzi. Czysta poezja. W dodatku stanowią doskonałą bazę do wszelkich wariacji - owocowych, czekoladowych, czy też zupełnie innych, niecodziennych smaków... Ja z pewnością będę z nimi kombinowała.

Lody waniliowe

Składniki:
(na 1 l lodów)
  • 300 ml mleka
  • 1 laska wanilii
  • 4 żółtka
  • 100 g cukru
  • 300 ml śmietany kremówki (38%)

Laskę wanilii przeciąć wzdłuż, wyskrobać ziarenka, umieścić w garnuszku razem ze strąkiem i mlekiem. Zagotować, zdjąć z ognia, ostudzić.

Żółtka ubić z cukrem na puszystą, jasną masę. W tym czasie jeszcze raz zagotować mleko, wyjąć strąk wanilii. Wąskim strumieniem wlewać mleko do żółtek, cały czas miksując. Ostudzić, schłodzić w lodówce.

Schłodzoną masę dokładnie wymieszać z kremówką. Przelać do maszyny do lodów.
Przełożyć lody do pojemnika, zamrozić przez noc.

Smacznego!

Lody można przygotować bez maszyny - trzeba je wtedy co 30-45 minut wyjmować z zamrażarki i lekko przemieszać, żeby nie wytworzyły się kryształki lodu. Sama tak kiedyś robiłam, i lody są pyszne. Nigdy jednak nie będą miały takiej konsystencji jak te z maszyny, niestety... 

piątek, 10 stycznia 2014

Jak zaskoczyłam samą siebie. I bułeczki z marchewką

Nie gram w gry na komputerze. No, dobrze... Od czasu do czasu ułożę pasjansa albo skasuję górkę klocków w mahjongu. I to wszystko.
Gry jakoś nigdy nie potrafiły mnie na dłużej zatrzymać. Po kilku godzinach (jeśli szczęście dopisało) traciłam zainteresowanie. Albo się denerwowałam, że mi nie wychodzi, odkładałam sprawę na później, i już nigdy do niej nie wracałam. Jako dziecko z przyjemnością grałam jedynie w wyścigi samochodowe, ale tylko z moim Sąsiadem. Inaczej nawet nie patrzyłam w stronę komputera. 
Mój C. przeciwnie - jest zapalonym graczem. Najnowsze GTA (wtajemniczeni wiedzą, o co chodzi) wciągnęło go na trzy miesiące tak, że wstawał od komputera żeby coś zjeść i się przespać. Namiętnie zabija zombiaki i inne potwory, ściga złoczyńców, morduje mniej i bardziej niewinne istoty, rozwiązuje zagadki i podróżuje po wymyślonych przez kogoś krainach. Nie mam mu tego za złe - ja wtedy siadam sobie wygodnie na kanapie i czytam, albo idę do kuchni i piekę. Póki słyszy, co do niego mówię, nie jest źle.
Oczywiście podejmował próby przekonania mnie do zabawy. Kupił wyścigi samochodowe - płyta porasta kurzem w kącie, bo żadne z nas nie miało dość siły przebicia. Dostałam wszystkie Little Big Planet - owszem, są rozkoszne i całkiem interesujące, ale znowu - po dwóch czy trzech podejściach więcej mi się nie chciało. Jeśli gra nie ma opcji multiplayer, odpada w przedbiegach.
Ostatnio zaproponował mi Borderlands 2. Popatrzyłam na niego z ironicznym uśmiechem - chłopie, znowu...? Jeszcze nie straciłeś nadziei? Ale że wychodzę z założenia, że każdemu trzeba dać szansę, zgodziłam się. Pół godziny, a potem zobaczy, jak się męczę, i będzie po sprawie.
Dzisiaj kiedy stwierdził, że zrobimy sobie przerwę, popatrzyłam na niego błagalnie: Jeszcze jedną misję, muszę wypróbować nową broń... 
Śmiał się. Głośno. Złośliwiec jeden.

Nie pytajcie mnie, co w tym jest. Wciągnęło mnie niesamowicie. Z zapałem bronię Sanktuarium, ścigam i morduję z zimną krwią niegodziwych, pomagam potrzebującym, zbieram punkty czegoś tam i fioletowe, świecące sztabki. Zwariowała baba na starość...

Żeby nie było, że nie robię nic innego, dzisiaj chcę Wam zaproponować bułeczki. Trochę niezwykłe, bo z marchewką i kminkiem.
Przepis znalazłam u Miisy Mink w Nordisk Bagebog. Mmm, apetyczna to pozycja... Jeśli interesują Was skandynawskie wypieki, polecam. 
Bułeczki zwróciły moją uwagę właśnie dodatkiem marchewki. Mają też w składzie płatki owsiane, a część mąki białej można zastąpić pełnoziarnistą - wtedy w ogóle będą zdrowe. Kminek to mój dodatek, bo jakoś tak mi do marchewki podpasował... Efekt - mniam! Wilgotne, mięciutkie, idealne z plasterkiem szynki. W dodatku banalnie proste w przygotowaniu - polecam na sobotnie śniadanie.

Bułeczki z marchewką i kminkiem


Składniki:
(na 10 sztuk)
  • 300 ml letniej wody
  • 15 g świeżych drożdży
  • 1 łyżeczka soli
  • 450 g mąki pszennej
  • 50 g płatków owsianych
  • 1 łyżka oleju
  • 100 g marchewki (bez skórki)
  • 1 łyżka nasion kminku

dodatkowo:
  • 1 łyżka mąki

Do miski pokruszyć drożdże. Wlać nieco wody, rozpuścić w niej drożdże. Wlać pozostałą wodę, połączyć. Wsypać 300 g przesianej mąki i sól, wyrabiać przez kilka minut. Dodać płatki owsiane i olej, połączyć. Dodać startą na drobnych oczkach marchewkę, kminek i resztę mąki, zagnieść ciasto - będzie się lepić.
Odstawić na 1 godzinę do wyrośnięcia.

Po tym czasie ciasto podzielić na 10 części, z każdej uformować okrągłą bułeczkę. Ułożyć je na blasze wyłożonej papierem do pieczenia, lekko spłaszczyć i oprószyć mąką. Odstawić na 30 minut.

Piec w 200 st. C. przez 15 minut.
Ostudzić na kratce.

Smacznego!

A teraz już nie mogę więcej pisać, bo prawie wskoczyłam na kolejny level...

czwartek, 9 stycznia 2014

Poświątecznie marudzenie. Creme brulee na pociechę. I książka

Święta, Święta... Większość z Was z pewnością już dawno odetchnęła - i po Świętach... Bo tak, jak wszyscy je kochamy, tak samo, odkąd wyrastamy z cudownych lat dziecinnych, stają się one nieco męczące. Spotkania z rodziną, na które niecierpliwie czekamy, a które po trzech dniach świątecznych zaczynają nieco nużyć. Pyszne jedzenie, którego przesyt daje się we znaki. Prezenty, do których ofiarodawców szeroko się uśmiechaliśmy, trzeba teraz cichaczem wymienić... Nie, nie widzę wcale Świąt w ciemnych barwach. Trochę sama siebie oszukuję, że to dobrze, że już się skończyły...
Bo u nas definitywne zakończenie nastąpiło w miniony poniedziałek. Krasnalki pieczołowicie spakowane do pudełek, bombki równiutko ułożone, a wszystkie porcelanowe i szklane ozdoby sumiennie zawinięte w gazety, żeby szczęśliwie dotrwały do kolejnej wielkiej chwili. I kiedy rozbieraliśmy choinkę, a później wywieźliśmy ją na wysypisko, smutno mi było. Patrzyłam na te wszystkie drzewka, byle jak rzucone na wielki stos, nikomu niepotrzebne, z opadniętymi igiełkami... Gwiazdy jednego sezonu. Ba! Jednego występu! Troszkę mi żal...
Nasza choinka była tym razem piękna. Nie tylko urocza, bo nasza, ale wprost idealna - kształt jak spod igły, bombki, światełka, nawet czekoladowe Mikołaje - wszystko komponowało się w idealną całość. Jeszcze tylko kilka dni, i zupełnie o niej zapomnę...

Troszkę taki nostalgiczny wpis mi wyszedł. Cóż... Kolejny będzie weselszy.

Na osłodę - królewski deser. Pyszny. Idealny.
Creme brulee w nowej (przynajmniej dla mnie) jaśminowej odsłonie.
Wodę jaśminową kupiłam już jakiś czas temu, i nie bardzo wiedziałam, co z nią zrobić. Kupiłam ją dla jednej rzeczy, za którą do tej pory się nie zabrałam... W każdym razie ochota na creme brulee przyszła, woda jaśminowa zerknęła na mnie ukradkiem z półeczki, i stwierdziłam, że to idealny czas na eksperyment. I muszę przyznać, że wyszło pysznie - deser ja to deser - idealnie kremowy, cudownie delikatny, rozpływający się na języku. Z delikatną jaśminową nutą, która nadaje mu nieco orientalnego (tak mi się jakoś kojarzy) charakteru. Bajka
Jeśli nie macie wody jaśminowej (albo nie lubicie), możecie użyć różanej lub pomarańczowej. Albo zrobić tradycyjny - waniliowy. Lub poszaleć: kawowy, czekoladowy, dyniowy, a może kasztanowy...? Ogranicza Was tylko wyobraźnia. Chrupiąca cukrowa skorupka zgra się z każdym wymyślonym smakiem.

Jaśminowy creme brulee

Składniki:
(na 6 porcji)
  • 4 żółtka
  • 40 g cukru
  • 1 łyżeczka wody jaśminowej
  • 400 ml śmietany kremówki (38%)
  • 150 ml mleka

dodatkowo:
  • 6 łyżeczek jasnego brązowego cukru

Żółtka utrzeć z cukrem na puszystą, jasną masę. Pod koniec dodać wodę jaśminową. W tym czasie zagotować kremówkę z mlekiem. Powoli wlać do żółtek, cały czas mieszając. 
Masę przelać do kokilek. Ustawić je w większej formie z wysokim brzegiem, nalać gorącej wody do połowy wysokości kokilek.

Piec w kąpieli wodnej w 140 st. C. przez 6--70 minut, aż masa będzie ścięta, ale środek powinien być jeszcze lekko galaretowaty.

Wyjąć kokilki z wody, ostudzić.
Schłodzić w lodówce przynajmniej przez 3 godziny.

Przed podaniem posypać cukrem, skarmelizować go za pomocą palnika. Podawać natychmiast.

Smacznego!

I chciałabym jeszcze podziękować serwisowi Z pierwszego tłoczenia za poświąteczny prezent. Dostałam książkę kucharską z przepisami pięciu blogerów, z których jeden towarzyszy mi w naszych wspólnych kuchennych zmaganiach: Wojtek. Wam gratuluję, sponsorom dziękuję, a sama się cieszę z nowych, ciekawych inspiracji.

poniedziałek, 6 stycznia 2014

Ciągnące karmelki z czerwonego wina. Mniam!

Spóźniłam się ze Świętami. Za późno zabrałam się za pieczenie ciasteczek, nie przygotowałam wymarzonego, piernikowo-pomarańczowego sernika. Żurawinę musiałam zamrozić, bo nie dałam rady zrobić ciasta, które od dawna chodzi mi po głowie. Nie wiem, jak to się stało. Inspiracji było mnóstwo, czekały wszędzie, aż zwrócę na nie uwagę. Ciągle o Świętach rozmawialiśmy, w końcu wyciągnęliśmy krasnale i ubraliśmy choinkę, a wieniec adwentowy ze świeczkami stał na stole przez cały grudzień. Może to tęsknota za domem, a może brak śniegu sprawiły, że nie do końca potrafiłam wczuć się w przedświąteczny klimat. A kiedy już wpadłam w wir pracy, było za późno na przygotowanie wszystkiego. 
Nauczona doświadczeniem, spisałam listę przedświątecznych smakołyków na przyszły rok. Przez długie miesiące nie będę do niej zaglądać, ale pod koniec listopada (mam nadzieję) zmotywuje mnie do podjęcia odpowiednich działań. Upiekę sernik i muffiny z choinkami, zrobię piernikowe makaroniki i nastawię ciasto na piernik staropolski, w domu będzie pachnieć cynamonem przez cały grudzień. I nie, nie zwariowałam - myśli o przyszłych Świętach już dzisiaj odkładam na półkę. Choć piernikiem jeszcze tej zimy u mnie zapachnie...

Teraz opowiem Wam o karmelkach, które przygotowałam na próbę. Przepis znalazłam na Coutellerie, i od razu wpadł mi w oko. Uwielbiam karmelki i ciągnące krówki, takie cukierki to więc jak dla mnie strzał w dziesiątkę. Chciałam je przygotować w oryginalnej wersji, tym bardziej, że mam w domu całkiem sporo cydru. Miałam też otwartą butelkę wina, na które nikt nie miał ochoty... Zmniejszyłam więc proporcje, i zrobiłam karmelki z czerwonego wina. Efekt? Dość zaskakujący. Mają cudowny, głęboko rubinowy kolor i winny smak, a do tego wspaniale się ciągną. Mi bardzo smakowały. Oczywiście przygotowałam też te oryginalne (o nich innym razem), i obie wersje miały swoich zwolenników. Ciężko mi powiedzieć, która lepsza. Spróbujcie sami.

Karmelki z czerwonego wina

Składniki:
(na 15 cukierków)
  • 275 ml czerwonego wina
  • 70 g cukru
  • 35 g śmietany kremówki (38%)
  • 45 g masła

Wino wlać do garnuszka z grubym dnem, zredukować do 65 ml - około 10-15 minut na średnim ogniu. Odrobinę wina wlać do śmietanki, żeby ją zahartować. Do wina wlać śmietankę, dodać cukier i masło. Gotować bez mieszania, aż płyn osiągnie temperaturę 125 st. C. Zdjąć z palnika, dobrze wymieszać, przelać do wyłożonej folią spożywczą formy 8x13 cm. Ostudzić, zostawić do zastygnięcia - można wstawić do lodówki.

Zastygniętą masę pociąć na niewielkie kawałki ostrym nożem z piłką. Każdy cukierek zawinąć w kawałek papieru do pieczenia.

Smacznego!

Karmelki były u mnie smakołykiem sylwestrowym, ze względu na strukturę przypadły do gustu dzieciom, a ciekawy, oryginalny smak przekonał do nich dorosłych. Z pewnością i w Waszych domach znajdą amatorów.

sobota, 4 stycznia 2014

Ciasteczkowa frustracja. I serduszka z marcepanem

Już przy pierniczkach pisałam, że nie mam cierpliwości do dekorowania ciasteczek. Pewnie dlatego, że talentu też nie mam za grosz, i widząc, jak wszystkie moje wysiłki kończą się katastrofą, zniechęcam się jeszcze bardziej. Zła i nerwowa, w końcu mam ochotę wszystko wyrzucić i uciec z kuchni jak najdalej. Po pewnym czasie jednak zapominam, jak frustrujące jest to zajęcie, negatywne wspomnienia bledną, i myślę sobie, jak to uroczo wyglądają takie polukrowane cudeńka... Niepomna doświadczeń, zabieram się do pracy, żeby w końcu znów skończyć w stanie bliskim furii. Napatrzę się na zdjęcia maleńkich, uroczych ciasteczek, i potem myślę sobie, że też tak mogę... A nie mogę. Niestety.

Tym razem w książce Småkager zobaczyłam piękne serduszka, polukrowane i obsypane pistacjami. A kiedy przeczytałam przepis wiedziałam, że muszę je przygotować do świątecznej puszki (która, swoją drogą, w tym roku była dość uboga w różnorodność). Połączenie kruchego migdałowego ciasta z masą marcepanową i cieniutką warstwą powideł śliwkowych, a do tego cytrynowy lukier - czy może być coś lepszego? Migdały i marcepan to takie duńskie smaki, wiedziałam więc, że zasmakują Rodzinie C. Zabrałam się więc do pracy...
Wyszła mi cała masa serduszek. Najpierw wycinałam zupełnie maleńkie, ale po jednej blasze doszłam do wniosku, że to lekka przesada, i przerzuciłam się na rozmiar m z mojej serduszkowej kolekcji foremek. I taki rozmiar Wam polecam - inaczej istnieje możliwość, że nigdy z kuchni nie wyjdziecie...
Wycinanie i pieczenie to jednak dopiero początek. Później trzeba wyciąć drugie tyle serduszek z marcepanu, posklejać całość, no i polukrować... Bolały mnie plecy, ręce i stopy, miałam dość i powiedziałam sobie nigdy więcej!
A kiedy wszyscy zajadali się ciasteczkami, chwalili je i domagali się więcej, stwierdziłam: Dlaczego by nie...?

Migdałowe serduszka z marcepanem

Składniki:
(na 60 sztuk)
  • 150 g mąki pszennej
  • 1 łyżeczka proszku do pieczenia
  • 1/4 łyżeczki soli
  • 80 g cukru pudru
  • 1,5 łyżeczki cukru waniliowego
  • 150 g mielonych migdałów
  • 125 g zimnego masła
  • 2 łyżki mleka

masa marcepanowa:
  • 250 g marcepanu
  • 125 g cukru pudru

lukier:
  • 200 g cukru pudru
  • 4 łyżki soku z cytryny

dodatkowo:
  • cukrowe perełki
  • 5 łyżek powideł śliwkowych

Mąkę przesiać do miski, wymieszać z solą, cukrem pudrem, cukrem waniliowym i migdałami. Dodać masło pokrojone w kostkę, posiekać nożem, a następnie zagnieść. Dodać mleko, szybko połączyć.
Z ciasta uformować kulę, zawinąć w folię spożywczą i schłodzić w lodówce przez 1 godzinę.

Schłodzone ciasto rozwałkować na grubość 2-3 mm, wycinać foremką serduszka średniej wielkości.
Ułożyć na blasze wyłożonej papierem do pieczenia.

Piec w 180 st. C. przez 8-10 minut.
Ostudzić na blasze.

Marcepan zagnieść z cukrem pudrem. Wyciąć serduszka tą samą foremką, która została użyta do wycinania ciasteczek.
Każde ciasteczko smarować odrobiną powideł, przyklejać marcepanowe serduszka.

Cukier puder wymieszać z sokiem z cytryny na gładki, dość gęsty lukier. Smarować ciasteczka, posypywać cukrowymi perełkami, odstawić do zastygnięcia.

Przechowywać w szczelnym pojemniku.

Smacznego!

Nie miałam w domu pistacji, więc udekorowałam je cukrową posypką. I tak sobie myślę, że w takiej wersji idealnie sprawdzą się na Wielkanoc - delikatne, leciutkie, lekko cytrynowe, wbrew pozorom nie za słodkie. Kruche migdałowe cudeńka. Skusicie się...?

piątek, 3 stycznia 2014

Powrót do codzienności - chleb na poolish

Po świątecznym jedzeniu (trochę duńskim, trochę polskim) i sylwestrowych pysznościach, powoli wracam do normalności. Pisałam, że planuję wyhodować zakwas, to jednak zajmie mi nieco czasu, póki co piekę więc nieco mniej magiczny chleb, bo na drożdżach. Na bardzo małej ich ilości, bo na pół kilograma używam raptem sześciu gram. 
W chlebach na poolish zakochałam się od pierwszej próby - są po postu przepyszne i wyjątkowe! Nie tak trudne jak na zakwasie, dostępne zwykłym śmiertelnikom. Wystarczy odrobina cierpliwości - ciasto potrzebuje duuużo czasu - i wyciągniemy z piekarnika cudnie pachnący bochenek z niesamowicie chrupiącą skórką i zwartym, sycącym miąższem. W takim chlebie dziury wyglądają niemal jak w zakwasowcach. Gwarantuję - jeśli raz spróbujecie, przepadniecie. 
Ten chleb smakuje wyjątkowo za sprawą chrupiących ziaren dyni i słonecznika, sezamu i siemienia lnianego. Ma rewelacyjną strukturę, i smakuje wyśmienicie z samym masłem, ale także z wytrawnymi czy słodkimi dodatkami. Spróbujcie koniecznie - dajcie szansę chlebom na poolish

Chleb z ziarnami na poolish

Składniki:
(na 1 bochenek)

poolish:
  • 3 g świeżych drożdży
  • 150 ml letniej wody
  • 150 g mąki pszennej

ciasto:
  • 3 g świeżych drożdży
  • 300 g mąki pszennej
  • 1,5 łyżeczki soli
  • 150 ml letniej wody
  • 2 łyżki ziaren słonecznika
  • 2 łyżki pestek dyni
  • 2 łyżki siemienia lnianego
  • 2 łyżki sezamu

dodatkowo:
  • 2 łyżki wody

Drożdże na poolish rozpuścić w wodzie, dokładnie wymieszać z mąką. Odstawić na 5-6 godzin.

Pozostałe drożdże rozpuścić w wodzie. Mąkę wymieszać z solą, dodać wodę z drożdżami i cały poolish. Zagnieść. Dodać ziarna, wyrobić gładkie ciasto. Odstawić na 1 godzinę do wyrośnięcia.
Po tym czasie ciasto złożyć, odstawić na kolejne 40 minut.
Uformować z ciasta podłużny bochenek, odstawić do wyrośnięcia na 1 godzinę.

Chleb naciąć po skosie w trzech miejscach, skropić wodą. Razem z chlebem na blasze ustawić małe naczynie z wodą.

Piec w 250 st. C. przez 15 minut, następnie zmniejszyć temperaturę do 200 st. C. i piec jeszcze 35-40 minut.
Ostudzić na kratce.

Smacznego!

Uwielbiam zapach chleba. Jego pieczenie sprawia mi ogromną radość, i już sobie nie wyobrażam śniadań bez własnej roboty pieczywa. Co to będzie, jak uda mi się wyhodować zakwas...?

czwartek, 2 stycznia 2014

Noworoczne postanowienia. I makaroniki. Kawowe

Witam wszystkich w Nowym Roku!
Lekko spóźnione, ale szczere życzenia: oby ten był jeszcze lepszy od poprzedniego, i kulinarnie (oczywiście!), i osobiście, i zawodowo.
Wam dziękuję ogromnie za pamięć i wszystkie życzenia noworoczne - przy każdych szeroko się uśmiechałam i myślałam o tym, jakie to niesamowite, że ludzie, którzy mnie tak naprawdę nie znają, dobrze mi życzą. Dziękuję raz jeszcze!

Jesteście pełni energii, a listy noworocznych postanowień zapisane drobnym maczkiem leżą dumnie na nocnych stolikach? Już odpoczęliście po szaleństwach sylwestrowej nocy i powoli wdrażacie się w lepszą, noworoczną codzienność?
My - przede wszystkim - postanowiliśmy zrewolucjonizować naszą kuchnię. Koniec z ciężkimi (i jakże pysznymi!) sosami, tłuczonymi ziemniaczkami (mmm...) i mięskiem do każdego obiadu. No dobra, może trochę przesadzam, aż tak źle to z nami nie było... Ale chcemy jeść lżej i zdrowiej, więcej sałatek i surówek, pożywnych, a jednocześnie lekkich zup, zdrowych dodatków. Ja chcę zacząć znowu regularnie ćwiczyć (od dzisiaj!), a C. postanowił mi towarzyszyć, dopóki pogoda nie zmieni się na tyle, że znowu będzie mógł biegać. Mniej słodyczy, choć może powinnam napisać: mniej cukru. Bo przecież pyszne owsiane batoniki, pełne bakalii i miodu, to niemal dietetyczne słodycze, i takich sobie odmawiać nie będę... I właśnie takie przepisy chcę w tym roku wypróbowywać. Poza tym mam zamiar wyhodować zakwas, i zamienić pszenne, białe pieczywo na to bardziej wartościowe, z mąk pełnoziarnistych. 
Poza tym w planie są kolejne bajeczne wakacje, i całe mnóstwo innych rzeczy, które czytelników bloga kulinarnego z pewnością nie interesują. 

Mam sporo zaległych przepisów z zeszłego roku, i chciałabym zacząć od ich prezentowania. Na początek boskie makaroniki kawowe, które zrobiły prawdziwą furorę. Słodkie, ale nieprzesadnie, gdyż kawa wszystko równoważy. Jej bardzo wyraźny smak jest i w skorupkach, i w kremie, i w galaretce. W książce Secrets of macarons Jose Marechala krem i galaretka były podane jako dwie różne opcje, ja połączyłam je w jedno. Dzięki temu w chrupiącej skorupce mamy zamknięty cudownie delikatny krem, a w środku niespodzianka z galaretki, która zaskakuje tutaj swoją konsystencją. Całość smakuje bajecznie, robi wrażenie na gościach, i po prostu nie można im się oprzeć! Spróbujcie koniecznie (jeśli Waszym postanowieniem na Nowy Rok są właśnie pierwsze makaroniki, nie wahajcie się zacząć od tych).

Makaroniki kawowe na bezie włoskiej

Składniki:
(na 24 sklejone makaroniki)
  • 125 g mielonych migdałów
  • 125 g cukru pudru
  • 30 ml wody
  • 125 g cukru
  • 100 g białek

galaretka:
  • 200 ml mocnej, gorącej kawy
  • 3 listów żelatyny
  • 20 g cukru
  • 1 łyżeczka ekstraktu z wanilii

krem:
  • 100 g serka mascarpone
  • 100 ml śmietany kremówki
  • 1 łyżka cukru pudru
  • 2 łyżeczki kawy rozpuszczalnej
  • 1 łyżka wrzątku

Migdały z cukrem pudrem zmielić w młynku do kawy, a następnie przesiać przez drobne sitko. 50 g białek ubić na sztywną pianę. W czasie ubijania z cukru i wody zagotować syrop. Gdy osiągnie temperaturę 115 st. C., zdjąć z ognia i wąskim strumieniem, powoli wlać do białek, cały czas ubijając. Miksować jeszcze przez 10 minut, aż beza całkowicie wystygnie.

Do migdałów z cukrem dodać pozostałe 50 g białek, wymieszać na gładką pastę. Dodać 1/3 bezy, wymieszać. Dodać resztę, delikatnie, ale dokładnie połączyć. Masa nie powinna być zbyt lejąca, ale też nie całkiem sztywna. Masę przełożyć do rękawa cukierniczego z okrągłą końcówką 8 mm, wyciskać na blachę wyłożoną papierem do pieczenia koła tej samej wielkości. 
Odstawić na 1 godzinę, aby utworzyła się skorupka. 

Piec w 150 st. C. przez 15-20 minut.
Wystudzić, delikatnie zdjąć z blachy.

Żelatynę namoczyć w zimnej wodzie.
Kawę wymieszać z cukrem, dodać odciśniętą żelatynę, dokładnie wymieszać. Ostudzić. Wlać ekstrakt, wymieszać.
Płyn wylać do prostokątnego naczynia (10x20 cm) na grubość 1 cm. Wstawić do lodówki do stężenia.

Kawę zalać wrzątkiem, wymieszać, ostudzić.
Kremówkę ubić z mascarpone i cukrem pudrem, dodać kawę, wymieszać.
Przełożyć do rękawa cukierniczego z końcówką w kształcie gwiazdki.

Z zastygniętej galaretki wycinać koła o średnicy 1,5-2 cm.

Na spodzie makaronika na środku układać kółko z galaretki, dookoła wycisnąć krem. Przykryć drugą częścią makaronika.
Podawać natychmiast.

Smacznego!

Przy przygotowywaniu makaroników bardzo ważne jest wysuszenie skorupek przed pieczeniem. Jeśli na powierzchni nie utworzy się charakterystyczna powłoczka, nie będziemy mieć falbanki. Tym razem suszenie zajęło mi 4-5 godzin - w powietrzu było strasznie dużo wilgoci, i część makaroników nie wyszła jak trzeba. Jeśli więc po godzinie Wasze skorupki dalej będą lepkie w dotyku, zostawcie je na dłużej na blacie - lepiej tak, niż za krótko.