środa, 20 czerwca 2012

O życiu na krawędzi

Wydawało się Wam kiedyś, że Wasze dzieciństwo było dziwne? Czy to za sprawą cudownej swoją drogą babci, która tarmosiła za policzki każdego kumpla, który przychodził do domu, nie zważając na to, że dawno już skończyliście szesnaście lat? Czy może przyłożył się do tego tata i jego wielka miłość do elektrycznych samochodzików, które dostawaliście na każde urodziny i święta? A może mama nie dawała sobie wytłumaczyć, że wspominanie o praniu bielizny w renifery przy nowej potencjalnej dziewczynie nie jest najlepszym posunięciem? Spotkało Was coś takiego? A może gorszego? Tak czy inaczej jestem pewna, że w porównaniu z Augustena, Wasze dzieciństwo było wzorem normalności. Moje nagle zaczęło mi się takie właśnie wydawać - wzór normalności dla każdego psychiatry, do bólu przewidywalne i absolutnie nie szalone. Jednak czy można się temu dziwić, gdy przez tydzień poznawałam losy najbardziej zwariowanej rodzinki pod słońcem?


Biegając z nożyczkami to autobiograficzna powieść Augustena Burroughsa. Dzieli się z nami wspomnieniami z dzieciństwa i wczesnej młodości, gdy jego życie składało się ze wszystkiego, z czego życie dziecka składać się nie powinno. 
Ojciec Augustena jest wykładowcą i alkoholikiem. Matka, poetka z wielkimi aspiracjami, która wydała jeden tomik wierszy, jest wariatką. Potrafi wyrzucić przez okno kilkumetrową choinkę i kąpać się w wannie pełnej szkła. Wydaje się, że pełne niespodziewanych atrakcji życie chłopaka zmieni się, gdy rodzice zaczną wizyty u doktora Fincha - nadzwyczajnego psychiatry, który, jak okazuje się przy bliższym poznaniu, być może jest bardziej szalony od swoich pacjentów. Augusten trafia do niego do domu po rozwodzie rodziców. Ojciec nie chce się z nim widywać, matka zajęta jest poznawaniem siebie i kolejnymi lesbijskimi romansami. Augusten zaprzyjaźnia się z jedną z córek doktora, z którą dzieli marzenia i plany. Z przebierającego się w damskie ubrania chłopczyka, wyobrażającego sobie, że jest wielką gwiazdą, którą stale śledzą kamery przeobraża się w... Czy zdradzę za wiele, kiedy napiszę, że metamorfozę przechodzi głównie za sprawą Natalie oraz Neila - dwa razy starszego pacjenta Fincha, który jest gejem, a Augusten nie jest mu obojętny? 

Ta książka to groteska, tragi-komedia, którą czyta się ze śmiechem i ogromnym zdziwieniem. Czyż możliwa jest parada, w której kobiety mają przywiązane baloniki tylko do biustów? Czy psychiatra naprawdę może pozwolić, aby jego (adoptowane - przynajmniej w części) dzieci zrobiły dziurę w dachu i nie łatać jej przez całe lata? Czy w domu lekarza choinka może stać do maja, a gdy ktoś w tej sprawie protestuje, dziwnym trafem nagle znajduje się w jego pokoju? W pewne rzeczy ciężko uwierzyć, ale z drugiej strony... Dlaczego nie?

Polecam serdecznie - książka ta sprawi, że poczujecie się zwyczajni, ale w ten dobry, ciepły sposób. A życie Augustena i fakt, że wyrósł na kogoś, może być naprawdę pouczające. Od książki ciężko się oderwać, choćby dlatego, że zaskakuje z każdym rozdziałem coraz bardziej. Bohaterowie są nieprzewidywalni, a razem z nimi akcja zmienia kierunek raz po raz. Tu niczego nie można być pewnym - poza tym, że większości z nich brakuje piątej klepki. Rodzina i pacjenci doktora stają się najbliższym otoczeniem Augustena (po tym, jak rzucił szkołę, w czym wybitnie pomógł mu Finch), z którym chłopiec musi sobie radzić. Jak z tego wybrnie? Przeczytajcie.

Biegając z nożyczkami
Augusten Burroughs
Wydawnictwo Sonia Draga
Katowice, 2005

poniedziałek, 18 czerwca 2012

Rabarbarowe pyszności

U mnie sezon na rabarbar ciągle trwa. Dopiero co zużyłam pół kilo leżące w lodówce, a już się zastanawiam, gdzie dostanę jeszcze trochę tych pysznych łodyg. Nie mam ostatnio zbyt wiele czasu, a jak już mam czas, to jestem w stanie jedynie siedzieć zwinięta w kłębek na kanapie z kubkiem gorącej herbaty (lub jeszcze lepiej - kakao) w dłoniach. Pogoda jest paskudna, dzisiaj zmokłam do majtek (i nie jest to żadna poetycka metafora, niestety), więc naprawdę cieszyła mnie perspektywa pochłonięcia przynajmniej jednego kawałka pysznego ciasta drożdżowego. Bo, moi drodzy, mimo tej całej niechęci do jakiejkolwiek aktywności, wczoraj po południu zabrałam się do pracy. 

Już w zeszłym roku w gazetce Pieczenie jest proste nr 3/2007 znalazłam przepis na to ciasto. Ale jakoś się nam nie złożyło po drodze, sezon minął, ja o cieście zapomniałam. Jednak kilka dni temu coś mnie tknęło - nagle zapragnęłam ciasta drożdżowego. Muszę nadmienić, że ogromną fanką nie jestem - ale. Chodzi o to, że mam złe wspomnienia z dzieciństwa. Kiedy Mama kupowała drożdżówkę, pierwszego dnia była pyszna, ale drugiego... Wysuszona i niedobra. Mam ogromną awersję do starych drożdżówek, i za każdym razem, kiedy próbuję świeżej, zaskakuje mnie jej smak. Nie mam pojęcia, czy wyjaśniłam, o co mi chodzi, czy tylko jeszcze bardziej zagmatwałam sprawę... Nieistotne. Ważne jest ciasto. I mówię Wam - niebo w gębie! Nie jest leciutkie, raczej zwarte, ale nadal bardzo delikatne i mocno maślane. Wierzch to cudownie kwaskowy rabarbar zalany słodką, budyniową masą. Chrupiące płatki migdałowe na wierzchu dopełniają całości.
W stosunku do oryginalnego przepisu zmniejszyłam ilość cukru w cieście - wolę, kiedy sama w sobie drożdżówka nie jest zbyt słodka, za to słodkie są dodatki - budyń, owoce czy kruszonka. Użyłam też zupełnie innej formy. Znaczy się - tego to się tylko mogę domyślać, bo w przepisie nie podano wymiarów blachy. Ale na zdjęciu w gazecie ciasto było dość płaskie. Ja, po pierwsze, akurat taką formę wyciągnęłam z szafy, a po drugie miałam ochotę na ciasto drożdżowe - chciałam, żeby było go dużo w każdym kawałku. I jest.
Zmniejszyłam też ilość rabarbaru - ale to prze czyste lęki. Do tej pory drożdżówki z owocami miały zakalce, i bałam się, żeby tu też mi się jakiś nie pojawił. Profilaktycznie użyłam więc mniej rabarbaru. W sumie, to mogłoby być go więcej, więc jak ktoś ma chęć, a nie ma lęków - można wrzucić go więcej. A jak użyjecie większej formy, to już na pewno trzeba zwiększyć jego ilość.

A żeby nie mieć wyrzutów sumienia, przy robieniu ciasta od razu trochę poćwiczyłam. Najpierw poszłam do sklepu po creme fraiche i budyń. Kiedy wróciłam do domu, okazało się, że nie ma mleka. Poszłam więc do sklepu jeszcze raz. A gdy już się zabrałam za ciasto, rozpuściłam masło i podgrzałam mleko, zauważyłam, że mąki też nie ma... O czym kompletnie zapomniałam, bo ostatnio to C. robił naleśniki (mniam!) i zużył resztę. Znów więc ruszyłam do sklepu, i chłopak w kasie już trochę dziwnie na mnie patrzył... Mimo wszystko - udała się znakomicie. Już dawno nie jadłam tak dobrego drożdżowego. Polecam!

Drożdżowa pychotka z rabarbarem


Składniki:
(na keksówkę 10x40 cm)

ciasto:
  • 500 g mąki pszennej
  • 11 g suszonych drożdży
  • 150 ml letniego mleka
  • 125 g masła
  • 50 g cukru
  • 1 jajko
warstwa rabarbarowa:
  • 500 g rabarbaru
  • 50 g cukru
  • 1 łyżka mąki pszennej
masa budyniowa:
  • 300 g creme fraiche (18%)
  • 100 g cukru
  • 1 opakowanie budyniu waniliowego (36 g)
  • 1 jajko
  • 1 laska wanilii
dodatkowo:
  • 50 g płatków migdałowych
Mąkę przesiać do dużej miski. Wsypać drożdże i cukier, wymieszać.
Masło rozpuścić i przestudzić.
Do mąki wlać mleko i wbić jajko, połączyć. Dodać masło, zagnieść gładkie, nieklejące się ciasto. 
Odstawić w ciepłe miejsce na 1 godzinę do wyrośnięcia.

Rabarbar umyć i pokroić w 1cm kawałki. Zasypać cukrem i odstawić.

Wyrośnięte ciasto jeszcze raz szybko zagnieść, rozwałkować na wielkość formy. Foremkę posmarować masłem, włożyć ciasto, odstawić na 20-25 minut do ponownego wyrośnięcia.

Creme fraiche wymieszać z cukrem, budyniem (proszek), jajkiem i wyskrobanymi ziarnkami wanilii za pomocą trzepaczki.
Odlać sok, który puścił rabarbar. Wymieszać rabarbar z 1 łyżką mąki.

Na cieście równomiernie rozłożyć rabarbar, na wierzch wylać masę budyniową. Wierzch posypać płatkami migdałów. 

Piec w 180 st. C. przez 40-50 minut.
Ostudzić.

Smacznego!


O meczach nie pisałam nic. Nie jestem fanką piłki nożnej, uważam, że nasza drużyna jest przeceniana - choć to prawdopodobnie nie najlepszy moment na wygłaszanie takich opinii - kiedy wszyscy wpadli w piłkoszał. Cóż... 
Chciałabym się jednak podzielić anegdotą z piłką w tle. Otóż K. opowiadała mi dzisiaj, jak na pierwszy mecz (Polska-Grecja) przyszła do niej nasza wspólna znajoma (której nie wymienię z imienia, bo nie chcę, żeby jej się krzywda stała). Choć o piłce nie ma bladego pojęcia, z przejęciem opowiadała o wszystkim. Gdy zagrali hymn - wstała. Po czym z wyrzutem spojrzała na K. i jej małżonka, i z jeszcze większym wyrzutem spytała, dlaczego siedzą. Cóż, prawdopodobnie dlatego, że akurat grano hymn Grecji... 

Nie jestem pewna, czy takie zachowanie świadczy tylko o nie byciu kibicem, czy o czymś więcej, ale zagłębiać się nie będę. Grunt, że dwie godziny do końca pracy zleciały jak z bicza strzelił.

piątek, 15 czerwca 2012

Mała rzecz, a cieszy

Jak to jest, że najprostsza rzecz pod słońcem może dać tyle radości? Wczoraj siedziałam sobie rano w domu i myślałam, co by tu przekąsić w ramach śniadania (a muszę zaznaczyć, że rano mam pewne problemy z konsumpcją pokarmów stałych). Mój wzrok padł na coraz smętniejszego banana leżącego w miseczce obok jabłka i trzech pomarańczy. Co by tu zrobić z takim biednym, brązowawym banankiem? No przecież nie po prostu zjeść... Wtedy przypomniałam sobie o truskawkach, które leżakują w najciemniejszych zakamarkach zamrażarki (no przecież teraz sezon na świeże, kto by o mrożonych myślał?), i w głowie szybko to razem zmiksowałam. Do tego trochę mleka, i jedno z ostatnich ciasteczek, które się jakimś cudem uchowały. I już! Pyszne przedśniadanie gotowe. I choć jest to połączenie, które wszyscy znają, i pewnie którego każdy już próbował, stwierdziłam, że wrzucę na bloga z jednej prostej przyczyny - żeby przypomnieć Wam, jak pyszne może być tak proste jedzenie. Bez wymyślnych składników, zaledwie kilka rzeczy razem - i jest. Nic mi więcej nie potrzeba.

Ja koktajlu nie dosładzałam, banan nadaje wystarczającej słodyczy. Ale jeśli lubicie, można wsypać łyżeczkę cukru. Albo dodać odrobinę soku z cytryny. Albo inne owoce, jogurt zamiast mleka - cokolwiek. Połączeń jest z tysiąc, a każde tak samo pyszne!

Ciasteczko dodałam dlatego, że leżało. Okazało się to dobrym posunięciem - wzbogaciło strukturę koktajlu, nadając mu dodatkowo delikatnie imbirowego posmaku, co świetnie współgra z całością. Można je pominąć, albo dodać inne kruche ciasteczko (czekoladowe pewnie byłoby równie pyszne) i na przykład wsypać odrobinę mielonego imbiru... Kombinujcie.

Koktajl truskawkowo-bananowy



Składniki:
(na 1 porcję)
  • 1 dojrzały banan
  • 7 truskawek
  • 150 ml mleka

dodatkowo:

Banana, truskawki i mleko zmiksować z blenderze na gładką masę. Przelać do szklanki, na wierzch pokruszyć ciasteczko.

Podawać schłodzone (ciasteczko pokruszyć tuż przed podaniem).

Smacznego!

Pogoda nadal niewyjściowa, ale kto by się tym przejmował? Od wczoraj jestem w wyjątkowo pozytywnym nastroju, choć nie mam pojęcia, co może być tego przyczyną. A skoro już jestem taka radosna, to z pewnością będę też cierpliwa - na tyle, żeby zrobić po południu ciasto drożdżowe, które za mną chodzi i tupta coraz głośniej. I naprawdę, coraz trudniej to tuptanie ignorować.

czwartek, 14 czerwca 2012

Lody bez maszynki

Na przekór pogodzie, która jest co najmniej dobijająca (no ile dni z rzędu można znosić deszcz...?!), postanowiłam zrobić lody. Nie mam maszynki, więc większość przepisów jest nie dla mnie. Owszem, przygotowywałam lody, wyciągając je co pół godziny z zamrażarki i mieszając, ale ich konsystencja nigdy nie była idealna. Poza tym, bądźmy szczerzy - to po prostu upierdliwe jest. Albo ja jestem leniwa... Albo jedno i drugie. Tak czy inaczej, doszłam do wniosku, że musi być jakiś lepszy sposób. I jest! Semifreddo. Odkryłam je, kiedy miałam przerwę w blogowaniu. Wszystkie składniki nadające puszystości, czyli żółtka, białka i kremówkę, ubija się na sztywno, a potem delikatnie razem miesza, dodając ulubione smaki. Dzięki temu masa jest puszysta, kiedy wkładamy ją do zamrażarki, i taka też zamarza. Lody są puszyste, gładkie, bez kryształków lodu. Pycha! 
Tym razem sama nie wiem, ile ma to wspólnego z oryginalnym semifreddo, więc powiedzmy, że są to po prostu lody bez maszynki.

A dlaczego tak uparcie szukałam sposobu na domowe lody, skoro mogę po prostu kupić je w sklepie? Nie jestem maniaczką zdrowego żywienia, nie za bardzo przejmuję się sztucznymi składnikami w gotowych produktach (oczywiście nie jem rzeczy, których skład mówi mi, że prawdopodobnie umrę pięć minut po spożyciu, ale nie mam na tym punkcie żadnych przesadnych fiksacji), więc...? Po prostu czasem mam ochotę na połączenie smaków, którego w sklepach nie ma (no i oczywiście po prostu lubię to robić). Tak jak teraz - zachciało mi się lodów z czereśniami... Kupiłam więc czereśnie i zaczęłam się zastanawiać, co będzie do nich pasować. Kiedyś robiłam muffiny z czereśniami i jako dodatek wystąpił kokos. Więc dlaczego by w lodach nie połączyć tych smaków? Spróbowałam - i jest pysznie! Tym razem to czereśnie są bardziej dodatkiem, kokos gra pierwsze skrzypce, choć nie jest mega dominujący (co mi pasuje, bo, powiedzmy, są rzeczy, które smakują mi bardziej). Wiórki nadają lodom ciekawej struktury. Jeśli uwielbiacie kokos, możecie dać ich więcej, albo wlać więcej mleka kokosowego - zróbcie tak, żeby Wam smakowało. Te proporcje, według mnie, są jak najbardziej zjadliwe.

Lody kokosowe z czereśniami



Składniki:
(na keskówkę 29x10 cm)

masa:
  • 500 ml śmietany kremówki (38%)
  • 200 ml mleka kokosowego
  • 3 jajka
  • 100 g cukru
  • 30 g wiórek kokosowych
  • 1 łyżeczka ekstraktu z wanilii
  • 1 łyżka białego rumu

dodatkowo:
  • 300 g czereśni

Czereśnie wypestkować, pokroić na ćwiartki.

Oddzielić białka od żółtek. Żółtka zmiksować z połową cukru na puszystą, jasną masę. Białka ubić na sztywną pianę, pod koniec ubijania wsypując partiami cukier. Kremówkę ubić na sztywno, dodając ekstrakt i rum. Wlać mleko kokosowe, wymieszać. 
Do kremówki dodać żółtka, delikatnie wymieszać szpatułką. Partiami dodawać białka, ostrożnie mieszając. Na końcu wsypać wiórki, połączyć. 
Wsypać czereśnie, przemieszać.

Masę przełożyć do keksówki lub innej formy wyłożónej folią spożywczą. Wstawić na całą noc do zamrażarki.
Na kilkanaście minut przed podaniem przełożyć do lodówki - lody będą się lepiej kroiły.

Smacznego!


Macie pomysły na zagospodarowanie połowy puszki mleka kokosowego? Nigdy nie używałam go jakoś specjalnie dużo (choć bardzo mi smakuje) i jakoś nie mam weny, co by tu z nim zrobić... I żeby nie było, że nie ma - interesują mnie nie tylko przepisy na słodkości. Wytrawne są bardzo mile widziane (lubię nowe połączenia).

wtorek, 12 czerwca 2012

"Dziewczyna z tatuażem"

Jak wspomniałam ostatnio, poprzedni weekend z C. spędziliśmy raczej leniwie. Chcieliśmy chyba trochę nacieszyć się sobą na zapas - dzisiaj spędziliśmy razem dokładnie siedem minut, tuż przed moim wyjściem do pracy. A zobaczymy się... Już jutro (choć to zaledwie kilka godzin jeszcze). W związku z tym uważam nasze rozleniwienie za w pełni usprawiedliwione (tym bardziej, że kolejna okazja, czyli przynajmniej jeden wolny wspólny dzień, trafi nam się, przy sprzyjających wiatrach, za mniej więcej dwa tygodnie).
Efektem nienierobienia (i paskudnej pogody) było oglądanie filmów, między innymi Dziewczyny z tatuażem, na który już od dawna miałam ochotę. Wiem, wiem - najpierw książka. Staram się kierować tą zasadą, ale zanim sobie kupię... To może potrwać. A filmu byłam naprawdę bardzo ciekawa. Zrobiłam wyjątek - i nie żałuję. Muszę przyznać, że zrobił na mnie pozytywne wrażenie (choć było już późno i trochę spać mi się chciało). 

Bohaterami Dziewczyny z tatuażem są Mikael Blomkvist, znany dziennikarz, który dostaje nietypowe zlecenie - właściciel koncernu przemysłowego, Henrik Vanger chce, aby Mikael odnalazł mordercę Harriet. A ponieważ zbrodnia miała miejsce w latach 60tych, sprawa nie jest prosta. Co sprawiło, że Henrik wybrał akurat Mikaela? Sprawdziła go Lisbeth Salander, wyizolowana, nieco aspołeczna, samotna dziewczyna, która jednak jest najlepszą śledczą, jaką mógł znaleźć. Dziewczyna pomaga Mikaelowi rozwikłać zagadkę, przy czym oboje pakują się w niemałe kłopoty. Na wyspie bowiem, na której doszło do zbrodni, mieszka większość członków rodziny Vanger, i każdy z nich skrywa jakieś tajemnice. Kto okaże się winny śmierci Harriet? Co przy okazji odkryją Mikael i Lisbeth? Na te pytania odpowie film.


Muszę przyznać, że niektóre sceny były jak na moje wrażliwe usposobienie nieco zbyt brutalne, ale z drugiej strony - pewne rzeczy trzeba pokazać takie, jakimi są. A niestety wykorzystywanie dziewczyny, którą powinno się opiekować, nie jest sprawą, którą przekazać łatwo. Dlatego należy przygotować się na pewną dozę okrucieństwa, a także nagości i dziwnych uczuć, łączących bohaterów. 

Mam nadzieję, że już niedługo uda mi się sięgnąć po książkę. Póki co mogę z czystym sumieniem polecić film - skomplikowany, trzyma w napięciu aż do końca, zmusza do poświęcenia mu uwagi. I mimo, że dość długi, mija naprawdę szybko. Poza tym moją uwagę przykuła gra Rooney Mary - nie znam tej aktorki, ale uważam, że poradziła sobie świetnie. Była wiarygodna, wzbudziła we mnie wiele emocji (a przypuszczam, że o to chodziło).

Dziewczyna z tatuażem
2011
reżyseria: David Fincher
scenariusz: Steven Zaillian
Mikael Blomkvist: Daniel Craig
Lisbeth Salander: Rooney Mara
Henrik Vanger: Christopher Plummer

poniedziałek, 11 czerwca 2012

Imbir, imbir, imbir, imbir...

Już jakiś czas temu, spacerując z Ptysią, poczułam zapach imbiru. Nie pytajcie, skąd mi się to wzięło, ale nagle, nie wiadomo skąd, poczułam imbir właśnie. I tak się ten zapach mocno w mojej głowie zakorzenił, że nie mogłam przestać o nim myśleć. Wiem, że pora roku bardziej sprzyja lekkim wypiekom z owocami, ale biorąc pod uwagę, że od ponad tygodnia ciągle pada, imbir wpisuje się tu - moim zdaniem - całkiem nieźle. 
Zastanawiając się, gdzie by tutaj tego imbiru dodać, przeglądałam książki i książeczki. W nowym nabytku Biscuits, brownies and biscotti z serii The Australian Women's weekly zobaczyłam śliczne, malutkie ciasteczka, z charakterystycznym widelczykowym wzorem. Nie mogłam się im oprzeć! 
Mimo sporej zawartości imbiru, nie są przesadnie imbirowe (jak na moje potrzeby, mogłyby być nawet bardziej). Imbir kandyzowany dodaje tego specyficznego smaczku, a brązowy cukier cudnego karmelowego koloru. W oryginalnym przepisie jest mowa o czarnym cukrze, ale nie mam pojęcia, gdzie mogłabym coś takiego upolować. Ciemne muscovado spisało się na medal. 

Jedyne co, to czas pieczenia mnie do siebie nie przekonał. Pierwsza partia ciasteczek wyszła twarda, i nawet po dwóch dniach leżenia na talerzu bez przykrycia są, jak dla mnie, zbyt chrupkie. Przy kolejnych partiach modyfikowałam temperaturę i czas pieczenia, i moim zdaniem tak pieczone, są idealne. Zaraz po wyciągnięciu z pieca mięciutkie, twardnieją przy studzeniu, żeby następnego dnia nabrać konsystencji idealnej - chrupkie z wierzchu, miękkie w środku. W sam raz na dwa kęsy. Moim zdaniem - pyszne.

Ciasteczka podwójnie imbirowe



Składniki:
(na 60-65 sztuk)
  • 300 g mąki pszennej
  • 200 g ciemnego brązowego cukru
  • 200 g miękkiego masła
  • 3 łyżeczki mielonego imbiru
  • 45 g kandyzowanego imbiru
  • 1 jajko

Mąkę przesiać do miski, wymieszać z mielonym imbirem i drobno posiekanym imbirem kandyzowanym. 
Masło zmiksować z cukrem na gładką masę, wsypać mąkę, połączyć. Wbić jajko, zagnieść gładkie, nieco lepkie ciasto.

Ciasto uformować w wałeczek o średnicy 2,5 cm, zawinąć w folię spożywczą i schłodzić w lodówce przez 2-3 godziny. 
Schłodzone ciasto pokroić w 0,5cm plastry, uformować z każdego kulkę, lekko spłaszczyć i odcisnąć na wierzchu wzór widelcem.

Piec ciasteczka w 180 st. C. przez 12-15 minut na blasze wyłożonej papierem do pieczenia, aż do zezłocenia.
Wystudzić na kratce.

Smacznego!


Jak już wspomniałam - pogoda ostatnio na nie rozpieszcza (co się dziwić, długo planowaliśmy jedyny w tym miesiącu wspólny wolny weekend...). W związku z tym ostatnie dwa dni spędziłam nadrabiając zaległości filmowe - między innymi C. zdecydował, że nie może żyć z kobietą, która Gwiezdnych wojen nie widziała (choć mi życie z mężczyzną, który widział je parokrotnie, aż tak bardzo nie doskwiera). Zasnęłam mniej więcej w jednej trzeciej trzeciej części, ale zaczęliśmy ją oglądać jako pierwszą, bo tak był kręcone... Czy jakoś tak. W każdym razie grozi mi kolejne podejście, i to już niedługo. Macie jakieś propozycje na przetrwanie ciężkiego (dla mnie) kina...? Bo jakoś, nie mam pojęcia, dlaczego, ale ta seria nie trafia do mnie wcale...

środa, 6 czerwca 2012

O świecie wirtualnym

Zgodnie z obietnicą - będzie dzisiaj o książce. A nawet dwóch, bo nie ma sensu się rozdrabniać - jeśli pierwsza przypadnie Wam do gustu, po drugą sięgniecie automatycznie. Powiem więcej - zaczniecie obsesyjnie szukać innych pozycji tego autora. Facet jest niesamowity - tak dobrej fantastyki długo nie czytałam. 

Głównym bohaterem Labiryntu odbić jest Lonia - młody Rosjanin, który na co dzień jest przeciętnym człowiekiem, jednak w Głębi staje się absolutnie wyjątkowy - jest nurkiem. Ale od początku...
Głębia to wirtualny świat - za pomocą programu, ubrani w odpowiedni kombinezon, ludzie odwiedzają Głębię, i prowadzą w niej drugie życie. Pracują, bawią się, kochają. Przebywając w Głębi, nie widzi się różnicy pomiędzy światem wirtualnym a rzeczywistym. Kiedy jednak przebywa się w niej zbyt długo, mogą wystąpić komplikacje, które skutkować mogą nawet śmiercią. Dlatego tak cenni są nurkowie - potrafią bowiem wychodzić z programu samodzielnie, bez użycia komputera. Co więcej - mogą wyciągać również tych, którzy utknęli. Kiedy w Labiryncie, jednej z najpopularniejszych gier, utkwił Nieudacznik (jak szybko ochrzcili go nurkowie), Lonia dostaje propozycję. Nikt inny nie może sobie z nim poradzić, więc może jemu uda się go wyciągnąć...? Zaintrygowany, chłopak podejmuje wyzwanie. 


Świat, stworzony przez Łukjanienkę, jest niesamowity. Świetnie dopracowany, zaskakujący. Do końca nie wiadomo, kim jest Nieudacznik, jakim cudem Vika z komputera tak bardzo przypomina tą wirtualną, która zdobywa serce Lonii. Czu nurkom uda się wyciągnąć Nieudacznika? Czy Głębia przetrwa całe związane z nim zamieszanie? Czy Lonia odnajdzie Vikę w realnym świecie? Koniecznie musicie o tym przeczytać.

Fałszywe lustra to druga część Labiryntu odbić. Lonia, po wcześniejszych wydarzeniach, nie jest już potrzebny. Tak samo zresztą jak inni nurkowie. Przyzwyczajony do życia w Głębi, nie potrafi przystosować się do nowych warunków. Co chwilę zmienia pracę, nie umie się odnaleźć. Nawet wspaniała kobieta u jego boku nie potrafi nadać sensu jego egzystencji. Aż do momentu, kiedy pojawia się Czarny Nurek - w czasach, gdy ludzie sami potrafią wyjść z Głębi i niczyje życie nie jest zagrożone, on znalazł swoje miejsce. Co więcej, istnieje nowe zagrożenie - czyżby komuś udało się wynaleźć broń trzeciej generacji? Która zabijając w Głębi, zabija naprawdę? Co się stanie, jeśli zostanie ona rozpowszechniona? 
Druga część trzyma w napięciu tak samo jak pierwsza, poznajemy nowych, interesujących bohaterów. Sytuacja się gmatwa, i czyta się z zapartym tchem.


Łukjanienkę mogę polecić każdemu miłośnikowi fantastyki, a nawet tym, którzy za takową nie przepadają. Pisze tak dobrze, tak potrafi wciągnąć w akcję, że nie można oderwać się od książki. Po prostu nie da się w jego powieściach nie zakochać. Sprawdźcie sami.

Labirynt odbić
Sergiej Łukjanienko
Wydawnictwo MAG
Warszawa, 2009

Fałszywe lustra
Sergiej Łukjanienko
Wydawnictwo MAG
Warszawa, 2009