czwartek, 28 lutego 2013

Historia pewnego wina

Jeżynowe wino Jaonne Harris skończyłam już jakiś czas temu. Tak naprawdę najbardziej lubię pisać o książkach na świeżo, zaraz po przeczytaniu - wtedy wszystko doskonale pamiętam, emocje są ciągle żywe i wiem, na co szczególnie chcę zwrócić Waszą uwagę. Tym razem jednak nie miałam kiedy napisać tych kilku słów, jestem bowiem ogromnie zabiegana - wyjazd do Polski, przygotowania, powrót, sprzątanie, odkładanie wszystkiego na właściwie miejsca - zanim znów powrócę do rzeczywistości, potrzebuję kilku dni na ogarnięcie. Nawet, kiedy wyjazd to były zaledwie cztery dni. Skoro jednak w końcu mam chwilę, żeby spokojnie usiąść, opowiem Wam o Jeżynowym winie właśnie.

Czytałam wcześniej dwie powieści Harris - słynną Czekoladę, która stała się bestsellerem po nakręceniu filmu z Johnnym Deppem i Juliette Binoche (swoją drogą muszę gdzieś znaleźć Rubinowe czółenka, kontynuację Czekolady); oraz Dżentelmenów i graczy. Obie bardzo mi się podobały - autorka stworzyła naprawdę niesamowity klimat, zaczarowała mnie na kilka godzin. Może dlatego po Jeżynowym winie oczekiwałam bardzo dużo. Spodziewałam się, że powieść powali mnie na kolana - tak, jak poprzednie. Przeżyłam jednak rozczarowanie - książka jest dobra, warta przeczytania, ale przy innych powieściach Harris wydaje się... Nieco mniej interesująca. Niestety.

Bohaterem Jeżynowego wina jest Jay - pisarz w twórczym kryzysie. Kilka lat temu wydał swoją pierwszą powieść, która zrobiła furorę - była tłumaczona na wiele języków, zdobyła kilka prestiżowych nagród, wreszcie sprawiła, że Jay zarobił sporo pieniędzy. Ziemniaczany Joe to opowieść o młodości Jay'a, o wakacjach, które spędzał u dziadków w niewielkim, górniczym miasteczku; o jego przyjaźni z Joe - starszym panem, który potrafił wyhodować niesamowite rośliny, podróżował po całym świecie, skąd przywiózł mnóstwo, teraz już całkiem zapomnianych, nasion. Jednak książka ubarwiła prawdę - pokazała radosnego nastolatka i zawsze uśmiechniętego staruszka, który wprowadzał chłopaka w dorosłość. Tak naprawdę układ nie był idealny, wydarzenia potoczyły się nie tak, jak miały, a koniec ich przyjaźni sprawił, że Jay nigdy nie doszedł do siebie po stracie przyjaciela.
Kiedy więc Jay zauważył ogłoszenie o domu na sprzedaż we Francji, który tak przypominał domek z marzeń Joe, bez wahania dokonał zakupu. W ciągu kilku dni porzucił zwoje uporządkowane, nudne życie w Londynie, gdzie dorabiał jako autor podrzędnych czytadeł sf, i wyruszył na poszukiwanie... Szczęścia? Spokoju? Weny? A może wszystkiego po trochu...?
W małym miasteczku spotyka go mnóstwo niespodzianek - musi powoli zdobyć zaufanie mieszkańców, którzy są bardzo podekscytowani przybyciem znanego pisarza; odkryć tajemnicę pięknej sąsiadki, która go z jednej strony fascynuje, z drugiej nieco przeraża, odkryć rodzinne sekrety. W dodatku staje twarzą w twarz z Joe, który chce wyjaśnić nieporozumienia sprzed lat.

Brzmi interesująco, prawda? Bo naprawdę jest ciekawie, tylko, według mnie, nieco rozwlekle... Momentami się troszkę nudziłam - ale, jak już pisałam, możliwe, że zbyt wysoko ustawiłam poprzeczkę. Mimo wszystko z przyjemnością sięgnę po inne powieści Joanne Harris - lubię ten typ opowieści: obyczajowe z nutą tajemniczości, a czasem magii. 

Jeżynowe wino
Joanne Harris
Prószyński i S-ka
Warszawa, 2000

środa, 27 lutego 2013

Lubicie brukselkę...?

Bo ja bardzo. Wręcz za nią przepadam. Choć zdaję sobie sprawę, że jest to warzywo kontrowersyjne, z serii - pokochaj lub znienawidź. Nie ma drogi pośredniej. Czy to przez specyficzny zapach, czy może charakterystyczny smak, a może nietypowy wygląd...? Nie mam pojęcia. Tak czy inaczej - ja uważam, że jest pyszna. Smakuje mi bardziej niż kapusta, w dodatku wygląda naprawdę uroczo - maleńkie, zieloniutkie główki aż chce się jeść. Nie umiem się jej oprzeć, i już.

Kiedy szłam do sklepu po cukier puder, nie myślałam nawet o obiedzie - byłam w stu procentach pochłonięta pracą nad tortem. Jednak kiedy zauważyłam brukselkę na półce od razy pomyślałam o tym, jaka jestem głodna. Niewiele myśląc, wrzuciłam opakowanie do koszyka, po czym sięgnęłam również po pierś z kurczaka - wydawało mi się, że to może być całkiem zgrany duet. 
Gdy wróciłam do domu i zaczęłam szperać w internecie okazało się, że na blogach wcale nie ma aż tak wielu przepisów na wykorzystanie brukselki - widocznie jednak więcej jest tych, co nie lubią... Niezrażona, szukałam dalej. Wahałam się między zupą a tartą, ale ponieważ zupa była ostatnio... Stwierdziłam, że tarta będzie idealna. Na blogu Wielki apetyt znalazłam jedną bardzo zachęcającą, bez pieczarek, które wydają się być dla brukselki wymarzonym wręcz towarzystwem (a przynajmniej bardzo popularnym). Pozmieniałam jednak w przepisie bazowym sporo: sięgnęłam po moje ukochane ciasto kruche z przepisu Michela Roux z jego Ciast pikantnych i słodkich, dodałam zakupiony wraz z brukselką kurzęcy biust, pozmieniałam proporcje zalewy jajecznej, doprawiłam tak, żeby mi pasowało - i po niecałej godzinie pieczenia wyciągnęłam z piekarnika czystą rozkosz dla podniebienia. Wszystko razem skomponowało się idealnie, brukselka zdecydowanie gra pierwsze skrzypce, ale łagodnieje w towarzystwie kurczaka i sera. Pyszności!
Sama zjadłam nieprzyzwoicie duży kawałek, a kiedy C. wrócił z pracy i spróbował stwierdził, że powinnam zacząć gotować obiady. I choć tarta była sporych rozmiarów, zniknęła błyskawicznie. Polecam serdecznie - może polubicie brukselkę...?

Tarta z brukselką i kurczakiem


Składniki:
(na formę do tarty o średnicy 31 cm)

ciasto kruche:
  • 250 g mąki pszennej
  • 1/2 łyżeczki soli
  • 125 g zimnego masła
  • 1 jajko
  • 2 łyżki zimnej wody

farsz:
  • 500 g brukselki
  • 380 g piersi z kurczaka
  • 1 czerwona cebula
  • 2 łyżki masła
  • 2 jajka
  • 1 żółtko
  • 100 ml śmietany kremówki (38%)
  • 80 g żółtego sera
  • sól
  • pieprz

Mąkę przesiać do miski, wymieszać z solą. Dodać masło, posiekać, następnie palcami wgnieść je w mąkę. Wbić jajko, szybko zagnieść gładkie ciasto. W razie potrzeby dodać wodę.
Z ciasta uformować kulę, zawinąć szczelnie w folię spożywczą i schłodzić w lodówce przez 1 godzinę.

Odkroić końcówki brukselki, zdjąć wierzcnie liście i przekroić na pół.
Cebulę i kurczaka pokroić w kostkę. Na maśle zezłocić cebulę, zdjąć z patelni, następnie podsmażyć kurczaka, doprawić solą i pieprzem. Przestudzić.

Ciasto cienko rozwałkować, wyłożyć do formy. Gęsto nakłuć widelcem.

Ciasto podpiec w 180 st. C. przez 10-12 minut.

Jajka z żółtkiem roztrzepać, wlać kremówkę, wymieszać. Ser zetrzeć na tarce o drobnych oczkach, wymieszać z masą. Doprawić solą i pieprzem.
Na podpieczone ciasto wyłożyć kurczaka z cebulą, zalać masą jajeczną. Na wierzchu poukładać połówki brukselek.

Piec w 180 st. C. przez 40-50 minut, aż masa się zetnie.
Podawać na ciepło lub zimno.

Smacznego!

Mam tyle zaległych przepisów, dwie książki i restaurację wartą odwiedzenia, że zupełnie nie wiem, od czego powinnam zacząć. A przecież w piekarniku znów siedzi kolejne ciasto (długo nie potrafiłam się powstrzymać przed pieczeniem...), w głowie pomysły na kolejne, na półce tyle cudownych powieści... Macie może jakieś tajemnicze sposoby na rozciągnięcie doby...? Bo moje, przynajmniej ostatnio, są zdecydowanie zbyt krótkie...

wtorek, 26 lutego 2013

Mission impossible, czyli tort podróżny

Jadąc do Polski wiedziałam, że w planie jest impreza urodzinowa mojej Siostry. Skromna - na osiem osób zaledwie. Ale nawet wtedy konieczny jest tort, tym bardziej, że urodziny pięknie okrąglutkie, bo dwudzieste. Powzięłam więc niezwykle ambitne postanowienie - ja ten tort przygotuję w ramach urodzinowej niespodzianki. Tylko jak to zrobić, żeby mi to cudo przetrwało prawie tysiąc kilometrów w aucie...? Myślałam długo i intensywnie - bo jednak jest to naprawdę spore wyzwanie. Całość musiała być sztywna, niezniszczalna, a w dodatku smaczna. Hmpf...

Biszkopt - standard. Zawsze wychodzi, jest pyszny, idealna baza do dalszych działań.
Krem - standardowy, czyli kremówka z serkiem, dodatkowo usztywnione żelatyną, żeby trzymało fason. Dodatek wanilii będzie idealny.
Co dalej...? Trzeba przecież dodać jakąś wyraźną smakową nutę. W końcu pomyślałam, że przygotuję warstwę malinową. W sklepie jednak malin nie mieli... Zamiast tego nabyłam mrożoną mieszankę jeżyn, jagód i żurawiny, i przygotowałam mus, oczywiście usztywniony żelatyną. Sprawdził się na medal - ciasto było idealnie słodkie, nie nudne. Pycha!

Pozostała rzecz najważniejsza - co zrobić, żeby całość przetransportować bez uszczerbku na urodzie...? Z pomocą przyszła mi masa plastyczna z poprzedniego posta. Po pierwsze - dodatkowo usztywniła ciasto. Po drugie - sprawiła, że nawet jeśli przesuwało się trochę w opakowaniu i obijało o ścianki, nie zniszczyło się. Z dumą informuję - po dwunastu godzinach podróży było śliczne i smaczne, i zrobiło furorę. Oczywiście wiem, że obiektywnie zbyt piękne nie jest - raczej krzywe, a dekoracja skromna i bez szału (nie potrafiłam wyciąć ładnych literek, więc jest rybka - znak zodiaku Młodej. Oczywiście, Tata bąkał coś o karpiu, i że Wigilia to już dawno była przecież...). Ale poświęciłam mu tyle myśli i czasu, starałam się ogromnie, i jestem z niego naprawdę szalenie zadowolona. W dodatku moja Siostra była w ciężkim szoku, i ochom i achom nie było końca. Mission impossible okazało się wykonalne i przyniosło zamierzony efekt. Wspaniale!

Zdjęć środka nie ma - nie miałam kiedy zrobić, niestety...

Tort z kremem i musem owocowym


Składniki:
(na tortownicę o średnicy 26 cm)

biszkopt:
  • 10 jajek
  • 375 g cukru
  • 230 g mąki pszennej
  • 90 g mąki ziemniaczanej

mus owocowy:
  • 600 g mrożonej mieszanki jeżyn, jagód i żurawiny
  • 75 g cukru
  • skórka otarta z 1 cytryny
  • 150 ml soku z czarnych porzeczek
  • 4 łyżeczki żelatyny
  • 1 łyżka zimnej wody

krem:
  • 300 ml śmietany kremówki (38%)
  • 200 g serka kremowego
  • 4 łyżeczki cukru pudru
  • 2 łyżeczki ekstraktu z wanilii
  • 4 łyżeczki żelatyny
  • 1 łyżka zimnej wody
  • 50 ml gorącej wody

nasączenie:
  • sok z 1 cytryny
  • 25 ml wódki

krem maślany:
  • 200 g miękkiego masła
  • 135 g cukru pudru
  • 2 łyżeczki ekstraktu z wanilii

dodatkowo:

Biszkopt:
Białka ubić na sztywną pianę. Partiami dodawać cukier, nie przerywając miksowania. Po jednym dodawać żółtka, dokładnie miksując po każdym dodaniu. Na końcu partiami wsypywać przesianą mąkę, miksując na najniższych obrotach.
Spód tortownicy wyłożyć papierem do pieczenia lub folią aluminiową. 
Masę wylać do formy.

Piec w 170 st. C. 70-80 minut, do tzw. suchego patyczka.
Upieczony biszkopt zrzucić na ziemię (w formie) z wysokości 60 cm, po czym wystudzić w uchylonym piekarniku.

Zimny biszkopt przeciąć na trzy blaty, ścinając z wierzchu ewentualną górkę - tak, żeby był idealnie płaski.

Owoce włożyć do garnka, dodać skórkę z cytryny, cukier i sok. Gotować na średnim ogniu, aż część płynu odparuje, następnie jeszcze gorące przetrzeć przez sitko. Dodać wcześniej namoczoną w zimnej wodzie żelatynę, mieszać aż do rozpuszczenia. Ostudzić.

Dwa blaty biszkoptu - spodni i środkowy - umieścić w obręczach. Nasączyć sokiem z cytryny wymieszanym z wódką. Mus owocowy podzielić na pół i wylać na spody. Umieścić w lodówce, aż wszystko dobrze zastygnie.

Żelatynę do kremu namoczyć w zimnej wodzie, następnie zalać gorącą i mieszać aż do rozpuszczenia. Ostudzić.
Kremówkę ubić na sztywno z cukrem pudrem i ekstraktem, dodać żelatynę, dokładnie wymieszać. Dodać serek, połączyć. Masę podzielić na pół, wyłożyć na zastygnięty mus. Schłodzić w lodówce przez 30-60 minut.

Schłodzone blaty wyjąć z obręczy. Na paterze ułożyć spodni blat, na niego kolejny, przykryć ostatnim, bez kremu. Wstawić do lodówki.

Masło ubić na puszystą masę, pod konie partiami dodając cukier puder i ekstrakt. Obłożyć masą tort, wyrównać. Schłodzić w lodówce przez 2-3 godziny, żeby masa dobrze zastygła.

Tort dowolnie udekorować masą plastyczną.

Smacznego!

Wiem, wiem - ten post skromnością nie grzeszy, ale już dawno nie byłam tak dumna z żadnego ze swoich wypieków. W dodatku wyszedł naprawdę smaczny - w warunkach domowych, kiedy nie będziecie chcieli go wieźć przez trzy kraje, do musu wystarczy dodać połowę żelatyny, a do kremu nie trzeba dodawać jej wcale - jest wystarczająco sztywny. Ozdobić można tak jak ja - masą cukrową, lub zrobić nieco więcej kremu śmietanowego i nim pokryć wierzch i boki. Wtedy przygotowanie kremu maślanego nie jest konieczne - ma on za zadanie odizolować śmietanę od masy cukrowej i sprawić, że ta ostatnia będzie się ładnie trzymać.
Tort - moim zdaniem - bardziej letni, delikatny, naprawdę smaczny. Polecam!

poniedziałek, 25 lutego 2013

Słodka plastelina

Kilka dni cichutko było na blogu. Wszystko dlatego, że mieliśmy krótki urlop, który spędziliśmy w Polsce. Nie miałam w ogóle czasu żeby tutaj zaglądać - kiedy ma się tylko kilka dni, trzeba je wykorzystać na rzeczy, których kiedy indziej zrobić się nie da. Byłam więc z Ptysią u fryzjera - teraz jest śliczna, piękna i dużo mniej brudząca; zrobiłam zakupy z moją Siostrą, byliśmy w kinie, zorganizowaliśmy urodzinową imprezę dla Młodej, zjedliśmy z C. rocznicową kolację (w bardzo przyjemnym miejscu swoją drogą, o czym napiszę w jednym z kolejnych postów kilka słów więcej), nie daliśmy rady się wyspać, i wróciliśmy do Danii bardzo szczęśliwi, pełni wrażeń, choć niekoniecznie wypoczęci. Już się nie mogę doczekać kolejnych wakacji - tym razem nieco dłuższych, spokojniejszych.

Jeszcze przed wyjazdem przygotowałam masę plastyczną. Była niezwykle istotnym elementem pewnego projektu, który był ogromnym wyzwaniem i który sprawił, że duszę miałam na ramieniu, a serce w gardle. Ale o tym już jutro. Póki co - moje pierwsze podejście do masy cukrowej. Hmm... W zasadzie kiedyś już miałam z nią do czynienia, ale była to masa gotowa, kupiona w sklepie, nieco twardsza i jednak troszkę inna w obróbce niż domowa. Wydaje mi się, że tamta była sztywniejsza - ale może to moja wina, bo dałam za mało cukru...? Nie jestem pewna.

Przepis znalazłam u Rynn. Skorzystałam akurat z tego, gdyż był opatrzony bardzo długim i szczegółowym wstępem, który bardzo mi się przydał. Serdecznie polecam lekturę tego posta, jeśli też po raz pierwszy przymierzacie się do zrobienia masy plastycznej.
Moje obserwacje? Hmm... Po pierwsze - przygotowanie masy trochę trwa, a na ozdabianie trzeba zarezerwować sobie naprawdę sporo czasu. Trzeba wykazać się cierpliwością, i dobrze jest mieć spory zapas cukru pudru - może być tak, że 600 gram nie wystarczy, masa ciągle będzie lepka - wtedy stopniowo dosypujemy więcej. Masa powinna być plastyczna, bez problemu dawać się formować, jednak przy wałkowaniu sporo trzeba cukrem pudrem podsypywać. Później nadmiar wystarczy zdmuchnąć lub otrzepać pędzelkiem. Poszczególne części przyklejamy do siebie za pomocą odrobiny zimnej wody. Barwniki - najlepiej w proszku lub żelu. Ja miałam czerwony w płynie, i efekt był bladoróżowy. Pasował mi, choć wolałabym intensywniejszy kolor - następnym razem z pewnością wykorzystam co innego. 
Ciasto pod masę musi być idealnie gładkie - moje nie było, i w efekcie widać było każdy najdrobniejszy mankament. Może to też być wina tego, że zbyt cienko rozwałkowałam masę. Nie chciałam jednak, żeby jej warstwa była zbyt gruba - jest bowiem przeraźliwie słodka, i - nie oszukujmy się - specjalnie smaczna nie jest z pewnością. Wygląda jednak sympatycznie, a jeśli się ma talent i pewne doświadczenie - całość może być imponująca. Dobrze się przechowuje i przewozi - zastyga, jest sztywna i chroni ciasto przed uszkodzeniem. Ogólnie jest to niezły sposób na ozdobienie ciasta - co kto lubi oczywiście.

Jeszcze raz polecam wpis Rynn - tam o masie jest wszystko, po lekturze przygotowanie i ozdabianie pójdzie gładko. A teraz przepis.

Masa plastyczna


Składniki:
(na 700 g masy)
  • 600 g cukru pudru
  • 65 g glukozy w proszku
  • 45 ml zimnej wody
  • 4 listki żelatyny
  • 1,5 łyżeczki masła
  • 1/4 łyżeczki ekstraktu migdałowego

Żelatynę namoczyć w zimnej wodzie w małym garnuszku. Po pięciu minutach wstawić na mały palnik i podgrzewać, aż do rozpuszczenia. Wsypać glukozę, podgrzewać (ale nie gotować) aż się rozpuści. Dodać masło, wymieszać. Zdjąć z ognia, wlać ekstrakt, połączyć.
Przełożyć masę do dużej miski, partiami dodawać cukier puder. Ucierać najpierw łyżką, później zagniatać dłońmi aż do uzyskania plastycznej masy.

Z masy lepić dowolne ozdoby lub wałkować i wycinać kształty. Masę, której się akurat nie używa, należy przechowywać szczelnie zawiniętą w folię.

Z Polski przyjechały ze mną nowe książki (jej!) i moje cudne nagrody - książka o czekoladzie i urocza filiżanka. Teraz, kiedy już się wyspałam i jako tako ogarnęłam powycieczkowy bałagan, mam zamiar usiąść z kubkiem gorącej herbaty i oddać się lekturze. Mmm, idealny ostatni dzień urlopu.

poniedziałek, 18 lutego 2013

Na smutki - kaszka manna z czekoladą

Ostatnio miałam taki dzień... Z serii tych, które chce się zapomnieć jak najszybciej. Nie miałam ochoty na nic, siedziałam i gapiłam się w monitor, tak naprawdę nawet nie widząc, co jest na ekranie. Nie chciało mi się przeglądać blogów ani książek kulinarnych, nie chciało mi się piec, nie miałam też ochoty czytać. Bolała mnie głowa i czułam się taka jakby pusta w środku... Może dlatego, że byłam chora, miałam gorączkę i nawet picie herbaty sprawiało mi ból. Może dlatego, że zanim C. wyszedł do pracy mieliśmy ostrzejszą wymianę zdań, a ja wcale nie chciałam się przecież kłócić. Wreszcie przyczyną może być to, że straszliwe już tęsknię za wiosną; te długie, ciemne popołudnia doprowadzają mnie niemal do szaleństwa i odbierają całą energię. Potrzebuję słońca, ciepła, letniej sukienki owijanej przez wiatr wokół łydek. A może wszystko to razem...? 
Siedziałam i kompletnie nie wiedziałam, co ze sobą zrobić. Nawet spać nie mogłam... Poszłam więc na przekór wszystkiemu do kuchni, i przygotowałam sobie rozpustną kaszkę mannę z czekoladą. Na zdjęciu wygląda, jak wygląda, i zdaję sobie sprawę, że widok może nie być aż tak apetyczny. Jednak wierzcie mi - ten smak... Gęsta, cieplutka, nie sprawiła, że nagle mi się zachciało, ale lampa nagle zaczęła świecić troszkę cieplejszym światłem... Mimo niechęci do jakichkolwiek działań wybiegających poza wiercenie się w pościeli wyszłam do sklepu, wyprowadziłam Ptysię na spacer i uśmiechnęłam się pierwszy raz tego dnia. Nie przypisuję temu deserowi żadnych magicznych właściwości, ale dzięki niemu się ruszyłam, i uratowałam choć część wieczoru. Potem było już tylko lepiej, a kiedy C. wrócił z pracy obejrzeliśmy najnowszy film Tima Burtona Frankenweenie, i choć łzy pociekły mi przy kilku scenach, bawiłam się świetnie. I teraz jest już dobrze, i planuję coś niesamowitego - tort podróżny. Mam nadzieję, że się uda!

A teraz już zapraszam Was na kaszkę - czekoladową, słodką, gęstą, na poprawienie humoru, na samotny wieczór, na uśmiech.

Czekoladowa kaszka manna


Składniki:
(na 4 porcje)
  • 500 ml mleka
  • 30 g cukru
  • 1 łyżeczka cukru waniliowego
  • 50 g kaszy manny
  • 1 łyżka kakao
  • 40 g ciemnej czekolady (60%)

Mleko zagotować z cukrem, cukrem waniliowym i kakao. Powoli wsypywać kaszę manną, cały czas mieszając. Gotować na średnim ogniu do osiągnięcia konsystencji budyniu.
Zdjąć z ognia, dodać drobno posiekaną czekoladę, wymieszać.
Przełożyć do szklaneczek, podawać na ciepło lub po ostudzeniu.

Smacznego!

Jeszcze tylko trzy dni, ach, nie mogę się już doczekać!

niedziela, 17 lutego 2013

Spóźniona walentynka

Pisałam ostatnio, że nie czuję się najlepiej. I choć do lekarzy nie chodzę zbyt chętnie, tym razem czułam się tak wymiętoszona, że umówiłam się na wizytę. Mój Pan Doktor był akurat na urlopie, trafił mi się więc inny, zupełnie przypadkowy. Bardzo sympatyczny, mówiący w sześciu językach (ale nie polsku, niestety), który stwierdził, że lekarzy należy unikać, bo zawsze coś znajdą, jak na przykład ja w tej chwili. Szeroki uśmiech bynajmniej nie komponował się ze skomplikowaną nazwą bakterii, którą znalazł w moim gardle. Zapisał penicylinę i kazał siedzieć w domu, w dodatku dostałam całkowity zakaz całowania do końca tygodnia. Ech... O romantyzmie naszych Walentynek nie będę więc pisać wiele - ja spałam pod dwiema kołdrami zwinięta w kulkę na kanapie, a C. poznawał tajniki nowej gry, którą niedawno nabył drogą kupna. Nie było przewidzianego wcześniej wina, był za to przepyszny obiad, który C. przygotował, gdy spałam, a na deser skromna, choć naprawdę smaczna, panna cotta. Kiedy więc w końcu wczoraj poczułam się lepiej, stwierdziłam, że muszę mojemu Panu wynagrodzić niedogodności, i choć wina nadal pić nie mogę (nadrobię w przyszłym tygodniu, oj tak), to ciasto, nieco bardziej efektowne, przygotować przecież można. W sklepie znalazłam niewielkie foremki w kształcie serc, po 10 koron sztuka, więc bez wahania dokonałam zakupu. Teraz tylko musiałam wymyślić, jak je wykorzystać...

Skoro Walentynki, to czekolada. Dziwnym jednak zbiegiem okoliczności nie mogłam znaleźć ani kostki nadającej się do pieczenia (mam zapasy czekolady, całkiem spore, ale mlecznej, z orzechami, musami i typ podobnie - nijak nie nadają się do przygotowania z nich ciasta). Udało mi się jednak na blogu Gwiazdka w kuchni znaleźć przepis na brownie bez czekolady, tylko z kakao. Nie byłam pewna, czy eksperyment się uda, okazało się jednak, że obawy były zupełnie nieuzasadnione. Ciasto bowiem wyszło perfekcyjne - ciężkie, mokre, nikt by nie zgadł, że nie ma w nim ani grama czekolady, bo smakuje bardzo browniowato. Pycha! Przygotowałam prosty, waniliowy krem z kremówki i serka kremowego, a całość dodatkowo przełożyłam lekko kwaskowym dżemem truskawkowym, którego słoiczek znalazłam w szufladzie pełnej smakowitości i niespodzianek. Wyszło oszałamiająco! Ciężkie ciasto, delikatny krem, przełamane owocowym dżemem. Poezja, mówię Wam. C. był zachwycony, wciągnął ciacho na dwa razy, przy mojej małej pomocy.
Najlepsze jednak w nim jest to, że jest banalnie proste w przygotowaniu, najwięcej czasu zajmuje studzenie gorących placków - muszą być zupełnie zimne, żeby nie rozpuścić śmietany. Największą trudność sprawiło mi wybranie dla niego odpowiedniej kategorii na blogu.
Jeśli chcecie upiec ciasto normalnych rozmiarów - wystarczy pomnożyć wszystkie składniki razy cztery i upiec w dwóch tortownicach o średnicy 18 cm.

Torcik brownie (bez czekolady)


Składniki:
(na 2 formy o średnicy 7-8 cm)
  • 70 g masła
  • 80 g cukru pudru
  • 30 g kakao
  • 1 jajko
  • 35 g mąki pszennej
  • 1/2 łyżeczki proszku do pieczenia
krem:
  • 200 ml śmietany kremówki (38%)
  • 100 g serka kremowego
  • 2 łyżeczki cukru pudru
  • 2 łyżeczki cukru waniliowego
dodatkowo:
  • 100 g dżemu truskawkowego
  • 1 łyżka kakao
Masło, cukier puder i kakao rozpuścić w garnuszku, przestudzić. Wbić jajko, ubić trzepaczką na jednolitą masę. Wsypać mąkę, wymieszać.
Masę przełożyć do nasmarowanych masłem form.

Piec w 180 st. C. 10-12 minut.
Wyjąć z piekarnika, wystudzić. 

Kremówkę ubić na sztywno z cukrem pudrem i waniliowym. Dodać serek, dokładnie wymieszać.

Ciasto wyjąć z foremek. Na talerzu ułożyć jeden placek wierzch posmarować powidłami, na to wyłożyć warstwę kremu. Przykryć drugim plackiem, lekko docisnąć. Wierzch i boki obłożyć resztą kremu, wierzch posypać kakao.

Przechowywać w lodówce.

Smacznego!


Swoją drogą jest mi trochę smutno, że blog, z którego wzięłam przepis nie jest aktualizowany od mniej więcej półtora roku, jest bowiem skarbnicą wielu świetnych pomysłów. Zaczynając przygodę z blogowaniem, byłam jego wierną fanką. Nie mam pojęcia, co się stało z autorką - może jeszcze kiedyś do nas wróci...
A Wy - straciliście jakieś z ulubionych blogów, nie wiedząc zupełnie, co jest tego przyczyną...?

czwartek, 14 lutego 2013

Nie wymagająco, ale z sercem

Plany walentynkowe miałam ambitne. Przede wszystkim: czekolada. Dużo czekolady. 
Zamiast tego pociągam nosem, w gardle drapie mnie do tego stopnia, że kupiłam miód i piję ciepłe mleko w jego zacnym towarzystwie, czuję wszystkie kości w moim ciele, a szczególnie dają mi się we znaki te w okolicach kręgosłupa. Zamiast więc czekoladowego szaleństwa jest kanapa, kołdra i ciepłe skarpetki. Kubek z gorącą herbatą, a obok, w ramach pocieszenia, panna cotta. W kształcie serca i z czerwonym sosem, żeby choć trochę walentynkowo się zrobiło.

Obiecałam, że przedstawię moje stanowisko w kwestii Walentynek. Miałam w planach bardzo zgrabny wywód, niestety - dziesięć minut przed monitorem i zaczyna mi się kręcić w głowie. Ale że paplać uwielbiam, nic mnie choć przed krótką notką na temat nie powstrzyma.
Obchodzicie Walentynki? Cieszycie się, że macie okazję do zrobienia jakiejś miłej niespodzianki ukochanej osobie? Czy może z wyrazem wyniosłości na twarzy oświadczacie wszem i wobec, że Wy nie, broń Boże, a gdzieżby...? 
Bo ja, moi drodzy, Walentynki lubię. Jest to dodatkowy pretekst, żeby się przytulić trochę dłużej niż zwykle, całusa dać z figlarnym błyskiem w oku, a wieczorem wyręczyć malutką paczuszkę i z tym rozkosznym dreszczem emocji oczekiwać reakcji. Czasy są, jakie są - komercja dosięga wszystkiego, w związku z tym czerwone serca i pluszaki patrzące na mnie z każdej witryny sklepowej raczej mnie bawią niż drażnią. Kiedy słyszę, że ja nie obchodzę Walentynek, to głupota, ale zobacz, jakie fajne ciasto w kształcie serca z różowym lukrem upiekłam, to śmiać mi się chce. Bo, jeśli przygotowujesz się do tego dnia, to znaczy, że go obchodzisz i nie pozostajesz obojętnym na jego urok! Ot, odkrycie Ameryki... Spazmy niepohamowanej radości wywołuje we mnie również stwierdzenie, że ja Walentynek nie, bo kochać się trzeba cały rok, a nie od święta. Z całym szacunkiem, ale to troszkę jak powiedzieć, że nie obchodzę Bożego Narodzenia i Wielkanocy, bo wierzę cały rok. Są dni, w które nie kocha się bardziej ani tylko, ale w które można tą miłość okazać bez skrępowania, nie wstydzić się kiczowatego czerwonego serducha, iść do łóżka godzinę wcześniej, nie gasząc światła. Nie odbierajcie sobie możliwości zabawy, żeby później powiedzieć, że ja przecież nie, absolutnie. W naszym zabieganym świecie ważne jest, żeby umieć się zatrzymać, i każdy pretekst jest dobry. Walentynki też.
Oczywiście nie mówię, że nie jest fajnie okazać ogromu swoich uczuć po prostu dlatego, że ma się na to ochotę - sama robię to często. Ale niestety - wielu z nas o tym zapomina, a Walentynki mogą być takim dzwoneczkiem, przypomnieniem - powiedz kocham, dzisiaj, teraz, natychmiast! Ktoś to z pewnością doceni.

My się bawimy, mimo drapiącego gardła i lekkiej temperatury. Tak właściwie to tylko jeszcze jeden pretekst, żeby już zupełnie nie ruszać się dzisiaj z kanapy. Zawinięta w kołdrę pałaszuję przygotowany wcześniej deser, uśmiechając się do mojej drugiej połówki... Jabłka? A może raczej kiwi...? Choć dzisiaj najlepsza byłaby przecież truskawka.

Nie przepadam za panną cottą, ale muszę przyznać, że ta udała się znakomicie. Dałam nieco więcej żelatyny, żeby mi bez problemu wyskoczyła z foremki, jeżeli planujecie przygotować deser w szklankach, wystarczą dwie łyżeczki. Mocno waniliowa, pachniała cudownie. Do tego sos truskawkowy - kwaskowy, wyraźny za sprawą octu balsamicznego. C. bardzo zasmakował, ja to połączenie uwielbiam od dawna. Prosty, szybki, zostawia więcej czasu na inne przyjemności. Spróbujcie koniecznie, nie tylko z okazji Walentynek.

Waniliowa panna cotta z sosem truskawkowo-balsamicznym


Składniki:
(na 4 porcje)
  • 200 ml śmietany kremówki (38%)
  • 100 ml mleka (3,5%)
  • 1 laska wanilii
  • 40 g cukru
  • 3 łyżeczki żelatyny
  • 2 łyżki zimnej wody

sos truskawkowo-balsamiczny:
  • 150 g truskawek (świeżych lub mrożonych)
  • 30 g cukru pudru
  • 2 łyżeczki octu balsamicznego

Żelatynę namoczyć w zimnej wodzie.
Laskę wanilii przeciąć na pół, wyskrobać ziarenka. Kremówkę z mlekiem wlać do garnka, wsypać cukier, dodać ziarenka i laskę wanilii. Całość zagotować. Zdjąć z ognia, dodać żelatynę, dokładnie wymieszać. Zostawić do całkowitego ostudzenia. Wyjąć laskę wanilii, masę przelać do silikonowych foremek. Wstawić do lodówki na minimum 3-4 godziny. 

Truskawki (mrożone rozmrozić na papierowym ręczniku) zmiksować blenderem na gładką masę z cukrem pudrem i octem balsamicznym.

Delikatnie wyjąć desery z foremek na talerze, udekorować sosem.

Smacznego!

Mam nadzieję, że nikt nie poczuł się urażony - wyraziłam bowiem tylko moje zdanie. Nikt nie musi się ze mną zgadzać, możecie nawet spróbować przekonać mnie, że się mylę. Póki co - Walentynkom mówię tak.

środa, 13 lutego 2013

Na pyszne śniadanie we dwoje

Jutro Walentynki - świętujecie? My będziemy, tak troszkę. W zeszłym roku jakoś nam przemknęły między palcami - to był trudny czas dla nas obojga, wiele się działo, wiele zmieniało, nie mieliśmy czasu żeby się zatrzymać. Tym razem planujemy pyszną kolację w domowym zaciszu, będziemy się cieszyć swoim towarzystwem, wypijemy butelkę wina, a następnego dnia będziemy spać do południa. Walentynkowego poranka nie spędzimy razem - ja w pracy od szóstej, zjem kanapkę z żółtym serem i pomidorem zastanawiając się, czym C. uraczy mnie później. 
Jeśli jednak Wy jesteście w tej szczęśliwej sytuacji, że ten najczerwieńszy ze wszystkich poranków spędzicie z ukochaną osobą, proponuję uraczyć ją wyjątkowymi bułeczkami. Jestem z nich dumna niesłychanie, wyszły bowiem fantastyczne! Z dodatkiem mąki żytniej oraz pieczonej papryki i... Czosnku. Nie martwcie się - jest go tylko odrobina, w dodatku wcześniej upieczony traci swą ostrość na rzecz słodyczy. Nadaje delikatnego posmaku bułeczkom, które ślicznie wyglądają ozdobione czarnymi ziarnami czarnuszki. 

Ogólnie zastanawiałam się nad nimi kilka dni. Szukałam przepisów na pieczywo z pieczonym czosnkiem, nigdzie jednak takowego nie znalazłam. Postanowiłam więc działać na czuja - skoro pieczony czosnek uwielbiam, doszłam do wniosku, że do bułeczek też będzie pasował. A że akurat w domu miałam kolorową paprykę, postanowiłam ją również wykorzystać. Bułeczki naprawdę świetnie smakują z żółtym serem i pomidorem - mówię Wam, nikt się nie oprze. Idealne na leniwe śniadanie we dwoje.

Ciasto nieco się klei - ja odrobinę podsypywałam mąką, ale moim zdaniem nie warto dodawać jej więcej do ciasta - dzięki temu bułeczki będą lżejsze i bardziej puszyste. 

Pszenno-żytnie bułki z pieczoną papryką i czosnkiem


Składniki:
(na 12 sztuk)
  • 400 g mąki pszennej
  • 200 g mąki żytniej
  • 25 g świeżych drożdży
  • 1 łyżeczka cukru
  • 125 ml letniego mleka
  • 125 ml letniej wody
  • 1 jajko
  • 1 łyżeczka soli
  • 40 g masła
  • 1 papryka czerwona
  • 1 papryka żółta
  • 4 ząbki czosnku

dodatkowo:
  • 1 jajko
  • 3 łyżki mleka
  • 10 g czarnuszki

Papryki umyć, ułożyć z ząbkami czosnku na wyłożonej papierem do pieczenia blasze.

Opiekać przez 20-30 minut w 230 st. C., aż skórka się przypiecze.

Upieczone papryki ułożyć w misce, dokładnie przykryć folią spożywczą i odstawić na 15 minut.
Po tym czasie papryki wyjąć z miski, obrać ze skóry, pozbawić gniazd nasiennych i pokroić w kostkę. Ostudzić.

Mąki przesiać do miski, wymieszać. Zrobić wgłębienie, wkruszyć drożdże, wsypać cukier i wlać połowę mleka wymieszanego z wodą. Odstawić na 15 minut.
Po tym czasie dodać sól, pozostałe płyny, wbić jajko. Zagnieść ciasto.
Dodać paprykę i przeciśnięty przez praskę czosnek, wlać rozpuszczone i przestudzone masło. Wyrobić gładkie ciasto.
Odstawić na 1 godzinę do wyrośnięcia.

Wyrośnięte ciasto jeszcze raz szybko zagnieść, podzielić na 12 równych części, z każdej uformować bułeczkę. Ułożyć je blasze wyłożonej papierem do pieczenia, odstawić na 20-30 minut do napuszenia.

Bułeczki posmarować jajkiem roztrzepanym z mlekiem, posypać czarnuszką.

Piec w 190 st. C. przez 25 minut.
Ostudzić na kratce.

Smacznego!

Jaki macie stosunek do Walentynek? Wycinacie czerwone serduszka, planujecie romantyczną kolację, czy raczej spędzicie ten wieczór przed telewizorem lub komputerem? Świętujecie, czy uważacie, że to głupstwa? 
Co ja myślę o Walentynkach? Opowiem Wam jutro.

poniedziałek, 11 lutego 2013

Zakochaj się w pączku!

Dzisiaj będzie coś z pogranicza Tłustego Czwartku i Walentynek. Chciałam bowiem z tej drugiej okazji sprawić przyjemność mojemu C., a doszłam do zaskakujących (mnie) wniosków. Otóż, okazało się, że C. jest pączkożercą, i to na szeroką skalę. Te przygotowane w zeszłym tygodniu pochłonął w tempie błyskawicznym - serio, gdyby nie moje stanowcze zabiegi polegające na zabraniu mu talerza, do czwartku nie doczekałoby nic (a smażyłam je w środę późnym wieczorem...). W związku z tym stwierdziłam, że kolejne pączuszki z pewnością go ucieszą. Nie pomyliłam się. Kiedy więc u Ani zobaczyłam pączki w kształcie serc wiedziałam, że to dokładnie to, czego mi potrzeba. Niestety - moje serduszka nie są tak śliczne i zgrabne jak jej... Ale bardzo się starałam, i te starania właśnie zostały docenione poprzez wchłonięcie połowy na jedno posiedzenie. 
Uroczy kształt pożyczyłam od Ani, ale przepis na ciasto wzięłam od Doroty - z tej prostej przyczyny, że nie chciałam, żeby zostały mi bezpańskie białka. Proporcje jednak pozmieniałam tak, że z oryginalnym przepisem mają już niewiele wspólnego... Wyszły bardzo smaczne - delikatne, bardzo puszyste. Jeśli uważacie, że jedyne słuszne pączki robi się na samych żółtkach - koniecznie spróbujcie tych. Są równie pyszne, a jednak mniej kapryśne (choć kształtu, jak widać na załączonych obrazkach, za bardzo trzymać nie chcą). Jako nadzienia użyłam dżemu truskawkowego - mój był nieco zbyt rzadki, i wypływał. Używajcie więc specjalnych marmolad do pączków lub dżemów domowej roboty, które są twarde i ładnie będą siedzieć tam, gdzie je wciśniecie. Całość posypałam cukrem pudrem wymieszanym z mlekiem w proszku - bardzo mi się ten smak spodobał, polecam wypróbować.

Ogólnie uznałam, że smażenie w głębokim tłuszczu nie jest jednak aż tak straszne. Owszem, robiłam w życiu przyjemniejsze rzeczy, ale... Daje się wytrzymać. A dla zachwyconej miny C. jestem w stanie poświęcać się nawet częściej (w najbliższym czasie mam w planach wypróbować jeszcze dwa inne rodzaje pączusiów - przepisy z pewnością przydadzą się za rok w okolicach karnawału).

Pączki-serduszka z dżemem truskawkowym


Składniki:
(na 20 sztuk)
  • 450 g mąki pszennej
  • 20 g świeżych drożdży
  • 50 g cukru
  • 100 ml letniego mleka
  • 80 ml letniej wody
  • 2 jajka
  • 50 g masła
  • 1/4 łyżeczki soli
  • 1 łyżeczka wódki

nadzienie:
  • 100 g dżemu truskawkowego

posypka:
  • 70 g cukru pudru
  • 25 g mleka w proszku

dodatkowo:
  • 1-2 l oleju

Mąkę przesiać do misiki. Zrobić wgłębienie, wkruszyć drożdże, wsypać 1 łyżeczkę cukru i zalać połową mleka wymieszanego z wodą. Odstawić na 15 minut.

Do zaczynu dodać resztę płynów, jajka, sól, wódkę i pozostały cukier. Zagnieść ciasto.
Masło rozpuścić i ostudzić. Dodać do ciasta, wyrobić. Ciasto może się nieco lepić.
Odstawić na 1 godzinę do wyrośnięcia.

Wyrośnięte ciasto rozwałkować na grubość 1,5-2 cm. Wykrwać foremką serduszka, układać na blacie obsypanym mąką. Zostawić do wyrośnięcia na 30 minut.

Po tym czasie smażyć pączki w garnku z rogrzanym olejem, po 1-1,5 minuty z każdej strony.
Gorące pączki nadziewać dżemem za pomocą szprycy, oprószyć cukrem pudrem wymieszanym z mlekiem w proszku.

Smacznego!


Jak tam pogoda? Bo u nas śniegu sporo, a lodu jeszcze więcej. Dziś na spacerze z psą, gdyby nie wspierające ramię C., wyłożyłabym się jak długa. Brrr... Dobrze, że chociaż drogi sypią solą, bo inaczej naprawdę bałabym się jeździć do pracy...

niedziela, 10 lutego 2013

Na niedzielne pochrupanie

Wiecie już, że uwielbiam biscotki. Mam do nich ogromną słabość, a że C. podziela ją bezwzględnie, kiedy tylko brakuje mi czegoś słodkiego, sięgam po sprawdzone przepisy na te właśnie ciasteczka. Eksperymentuję ze składnikami - za każdym razem dodaję inne orzechy, skórkę z cytryny lub pomarańczy, kakao, czekoladę, przeróżne suszone owoce. Tym razem udało mi się zakupić coś bardzo nietypowego - przynajmniej dla mnie. Z suszonymi jagodami bowiem spotkałam się tylko raz, parę lat temu, kiedy robiłam przegląd spiżarni w hotelu, w którym wtedy pracowałam. Trzy czy cztery paczki z suszonymi jagodami leżały sobie spokojnie na półce. Nigdy nie widziałam, żeby ktokolwiek tego cuda używał, szybko więc o sprawie zapomniałam. Później w przelocie widziałam je w sklepie, ale cena skutecznie zniechęciła mnie do zakupu. Tym razem jednak były w promocji, a i tak muszę przyznać, że osiem złotych za 65 gram sprawiło, że zastanowiłam się dłuższą chwilę, czy aby na pewno są mi do życia niezbędne. Cóż - okazało się, że są. Po prostu musiałam ich spróbować! Kupiłam dwie paczuszki - jedna wylądowała w biscotkach, druga czeka na swoją wielką chwilę.
Jak to cudo smakuje? Cóż, troszkę jak jagody, odrobinę jak rodzynki. Smaczne, ale nie jestem pewna, czy warte swojej ceny. Swego czasu kupowałam płatki śniadaniowe z suszonymi truskawkami, wiśniami i malinami - gdybym gdzieś dostała taką mieszankę, bez płatków, nie zastanawiałabym się ani chwili - kwaskowe owoce smakowały naprawdę wyśmienicie. Jagody nieco mnie rozczarowały... Co nie znaczy, że nie są smaczne. Jak dla mnie - troszkę zbyt mdłe, no i nie pachną tak intensywnie, jakbym sobie życzyła... Cóż, nie można mieć wszystkiego...

Przejdźmy jednak do ciastek, bo te udały się znakomicie. Najlepsze biscotti, jakie znajdziecie na tym blogu - i piszę to szczerze, całym sercem przekonana o swojej racji. Biała czekolada i brązowy cukier nadają im tego cudnego, karmelowego aromatu i smaku, który po prostu uwielbiam! Migdały wspaniale chrupią, a jagody... Cóż, jagody można zastąpić rodzynkami, suszoną żurawiną (moim zdaniem najlepszy wybór) lub posiekanymi morelami. Czegokolwiek nie wybierzecie - będzie pysznie. Jedyną wadą tych biscotek jest fakt, że są tak napakowane bakaliami, że kruszą się niemiłosiernie, ciężko je pokroić, a w rezultacie nie wyglądają tak pięknie, jakbym chciała. Nie szkodzi - smakują tak, że z rozkoszy i tak ma się zamknięte oczy przy jedzeniu...

Biscotti z migdałami, białą czekoladą i suszonymi jagodami


Składniki:
(na 8-10 sztuk)
  • 140 g mąki pszennej
  • 1/2 łyżeczki proszku do pieczenia
  • 60 g jasnego brązowego cukru
  • 50 g zimnego masła
  • 1 jajko
  • 65 g całych obranych migdałów
  • 65 g suszonych jagód
  • 60 g białej czekolady

Mąkę przesiać z proszkiem do pieczenia, wymieszać z cukrem. Masło posiekać z mąką, a następnie rozetrzeć palcami, aż masa będzie miała konsystencję mokrego piasku. Wbić jajko do masy maślanej,zagnieść szybko gładkie ciasto. 
Czekoladę posiekać niezbyt drobno, dodać do masy razem z migdałami i jagodami. Dokładnie połączyć.

Z masy uformować wałeczek, następnie go spłaszczyć. Zawinąć w folię spożywczą, schłodzić w lodówce przez około 1 godzinę.

Schłodzone ciasto odwinąć z folii, ułożyć na blasze wyłożonej papierem do pieczenia.

Piec 30 minut w 180 st. C.
Wyjąć z piekarnika, ostudzić przez 10 minut.

Następnie pokroić po skosie w plastry grubości 1 cm. Ułożyć płasko na blasze.

Piec 20 minut w 180 st. C.
W połowie przewrócić na drugą stronę.
Całkowicie ostudzić.

Przechowywać w szczelnym pojemniku.

Smacznego!

Właśnie odkryłam, że w lutym nie ominie mnie jednak jeżdżenie autobusem, i będę musiała kupić sobie bilet... Jeśli tylko nie będzie akurat padać albo przeraźliwie wiać, z pewnością nie będę narzekać - dawno nie miałam czasu, który mogłąbym poświęcić tylko na czytanie...

sobota, 9 lutego 2013

Zapachniało ziołami

C. nadal rozpuszczony - nie muszę już nawet pytać, czy chciałby bułeczek - sam wychodzi z inicjatywą i delikatnie insynuuje, że jakbym nie miała nic innego do roboty, to może chciałabym jakieś przygotować... I kiedy mam wolny dzień, jak dzisiaj, robię to z największą przyjemnością. Pieczenie bułeczek sprawia mi ogromną frajdę - wyszukiwanie nowych smaków, które przypadłyby mu do gustu, odnajdywanie najlepszych proporcji, dzięki którym bułeczki będą mięciutkie i puchate. 
Tym razem poszłam do kuchni zupełnie bez pomysłu, i po prostu zmieszałam to, co wydawało mi się, że w bułkach znajdować się powinno. I wiecie co odkryłam? Że czuję się wystarczająco komfortowo w kwestii przygotowywania domowego pieczywa, że nie potrzebuję przepisu. Po prostu wiem, co trzeba wrzucić do miski, żeby rano cieszyć się pachnącymi bułeczkami. I gwarantuję - tym nie będziecie mogli się oprzeć. C. stwierdził, że to najlepsze bułki, jakie do tej pory upiekłam, i zmienił zdanie dopiero, kiedy spróbował kolejnych.

Delikatne, puszyste, a jednocześnie zaskakująco sycące. Pięknie pachną ziołami, w dodatku wyglądają naprawdę ślicznie. Chrupiąca skórka z sezamem dopełnia całości. Jeśli jeszcze nie macie pomysłu na niedzielne śniadanie, upieczcie bułeczki - nie wymagają dużo czasu, a sprawiają, że posiłek nabiera zupełnie innego charakteru.

Ziołowe bułeczki z sezamem


Składniki:
(na 10 sztuk)
  • 500 g mąki pszennej
  • 250 ml letniego mleka
  • 25 g świeżych drożdży
  • 1 łyżeczka cukru
  • 1 łyżeczka soli
  • 1 jajko
  • 1 łyżeczka suszonego tymianku
  • 1 łyżeczka suszonej bazylii
  • 1 łyżeczka suszonego rozmarynu
  • 25 ml oliwy

dodatkowo:
  • 1 jajko
  • 3 łyżki mleka
  • 10 g sezamu

Mąkę przesiać do miski. Zrobić wgłębienie, rozkruszyć drożdże, wsypać cukier i wlać 100 ml mleka. Odstawić na 15 minut.
Następnie do miski wlać resztę mleka, wbić jajko, dodać sól i suszone zioła. Zagnieść ciasto. Wlać oliwę, wyrobić gładkie ciasto (może się nieco lepić). Odstawić do wyrośnięcia na 1 godzinę.

Wyrośnięte ciasto szybko zagnieść, podzielić na 10 równych części, z każdej uformować podłużną bułeczkę. Ułożyć je na blasze wyłożonej papierem do pieczenia.
Wstawić do lodówki na noc.

Wyjąć blachę z lodówki 30 minut przed planowanym pieczeniem.
Bułeczki opędzlować jajkiem roztrzepanym z mlekiem, posypać sezamem. Każdą naciąć wzdłuż ostrym nożem.

Piec w 190 st. C. przez 20-25 minut.
Ostudzić na kratce.

Smacznego!

Bułek będzie teraz na blogu jeszcze trochę - popadłam w lekką formę uzależnienia, i jeśli tylko wieczorem nie padam z nóg, namiętnie piekę jakieś drobiazgi na śniadanie. Wczoraj co prawda zaraz po przyjściu z pracy zawinęłam się w kołdrę i dopiero C. po powrocie do domu (osiem godzin później) dał radę mnie spod tej kołdry wyciągnąć. Dlatego dziś nadrabiam - kupiłam już drożdże, i - uwaga - mąkę żytnią, której ostatnio nie udało mi się dostać. Z pewnością zaowocuje to czymś smakowitym na jutrzejsze śniadanie.

czwartek, 7 lutego 2013

A jednak smażyłam...

Jestem osobnikiem nieuleczalnie chorym. Należałoby mnie zamknąć w jakimś przytulnym pokoiku, z dala od kuchni. Co prawda zaowocowałoby to z pewnością pogorszeniem stanu umysłowego, ale być może wadze przestałoby być tak ciężko...

Kiedy wróciłam dziś do domu, byłam ledwo żywa. Serio - oczy mi się same zamykały, czułam się, jakby ktoś wypompował ze mnie wszystkie siły witalne. Myślałam tylko o wolnej sobocie, kiedy to w końcu będę mogła sobie rano pospać... Po wyjściu C. do pracy włączyłam laptopka, żeby sprawdzić pocztę (tatuś odgrażał się emaliami), i tak jakoś zawędrowałam na blog Daktyle w czekoladzie. I, proszę Państwa, przepadłam, kiedy ujrzałam te słodkie maleństwa. Zakochałam się od razu, bez pamięci. Nagle pomysł z kupowaniem pączka wydał mi się całkowicie niedorzeczny - no bo jak to tak...? To przecież pierwszy Tłusty Czwartek C., biedak nie może kojarzyć go ze sklepowym gniotkiem, który z pączkiem niewiele ma wspólnego. Zachęcona stwierdzeniem, że pączusie robi się szybko i bezproblemowo, pobiegłam do sklepu po olej. I faktycznie - dwie godziny po zabraniu się za zagniatanie ciasta miałam całą pokaźną górkę domowej robot pączków.
Zmieniłam w przepisie parę drobiazgów - nadzienie z Nutelli wydawało mi się dobrym pomysłem, i zdecydowanie miałam rację. Pączusie są słodziutkie i pyszne! A posypka z mleka w proszku faktycznie zachwycająca - nadaje zwykłemu cukrowi specyficznego smaczku, który z pewnością wszystkim przypadnie do gustu. 

Jedynym problemem jest fakt, że takie małe brzydalki mi wyszły... Wiecie - kompletnie unikatowe - co jeden to inny. Nie przeszkadzało nam to jednak delektować się ich wspaniałym smakiem wczoraj wieczorem, i z trudem uchowałam kilka na dzisiaj - w końcu po to je upiekłam!

Mini pączki z Nutellą i posypką z mlekiem w proszku


Składniki:
(na 20-25 sztuk)
  • 300 g mąki pszennej
  • 20 g świeżych drożdży
  • 40 g cukru
  • 65 ml letniego mleka
  • 60 ml letniej wody
  • 1 jajko
  • 50 g masła
  • 1/4 łyżeczki soli

nadzienie:
  • 100 g Nutelli
  • 35 ml śmietany kremówki (38%)

posypka:
  • 100 g cukru pudru
  • 35 g mleka w proszku

dodatkowo:
  • 1 l oleju

Mąkę przesiać do dużej miski. Zrobić wgłębienie, wkruszyć drożdże. Wsypać łyżeczkę cukru, zalać połową mleka, odstawić na 10-15 minut.
Do zaczynu dodać resztę cukru i mleka, wodę wbić jajko, wsypać sól i zagnieść ciasto. 
Masło rozpuścić i przestudzić. Dodać do ciasta, wyrobić gładkie ciasto. Odstawić na 30 minut do wyrośnięcia.

Wyrośnięte ciasto jeszcze raz szybko zagnieść, następnie rozwałkować na grubość 1,5 cm. Jeśli będzie się mocno kleiło, podsypać mąką. Z ciasta wycinać niewielkie kółka, na przykład kieliszkiem, układać na obsypanym mąką blacie. Zostawić do napuszenia na 30 minut.

Kremówkę i Nutellę podgrzać w garnku, aż Nutella nieco się rozpuści. Dokładnie wymieszać, odstawić do wystudzenia.

W szerokim garnku rozgrzać litr oleju. 
Smażyć pączki 4-5 minut, obracając kilka razy w trakcie smażenia, żeby się równomiernie zrumieniły. Ciepłe nadziewać kremem, a następnie obtaczać w posypce z przesianego cukru pudru z mlekiem w proszku.

Smacznego!
Jak widać, nawet kiedy dostałam rozgrzeszenie w kwestii kupowania słodkości, nie mogłam się oprzeć przygotowaniu ich samodzielnie. To jakaś skaza, uzależnienie - ale bardzo mi z nim dobrze.
I muszę się przyznać, że smażenie w głębokim tłuszczu nie było aż tak traumatyczne, jak myślałam - poszło szybko, gładko, bez łzawiących oczu i dymu w całym mieszkaniu. Szczerze mówiąc, tak mi się spodobało, że z rozpędu może w weekend usmażę coś jeszcze...? Coś ładniejszego, z pewnością.

środa, 6 lutego 2013

Brzydale, czyli rzecz o rozpuszczaniu

Moi drodzy, przyznaję się - rozpuściłam C. Rozpuściłam go straszliwie, zupełnie niechcący. On nic sobie z tego faktu nie robi, a i ja się troszkę cieszę. Brzmi dziwnie? Ależ absolutnie! Rozpuszczenie to bowiem jest potwierdzeniem smaczności tworów wychodzących z mojego piekarnika, co bardzo mile łaskocze moje piekarnicze ego. 
No dobrze, już wyjaśniam, o co mi właściwie chodzi. Otóż, kilka dni temu, tuż przed wyjściem do pracy C. spojrzał na mnie maślanymi oczkami (a, wierzcie lub nie, jest naprawdę utalentowany w kwestii maślanienia oczu) i zapytał: A zrobisz bułki na jutrzejsze śniadanie...? Popatrzyłam lekko zdziwiona - wiem, że zajada domowe pieczywo z przyjemnością, ale nie myślałam, że aż taką. A tu proszę bardzo - on pragnie moich bułeczek! Jakkolwiek by to nie brzmiało...

W związku z tym, zaraz po jego wyjściu, radośnie zaczęłam przeglądać książki i gazety na temat. W gazetce Pieczenie jest proste, nr 2/2009 znalazłam bardzo ciekawy przepis na bułeczki z dodatkiem płatków owsianych. Spodobał mi się o tyle, że zdaję sobie sprawę z uwielbienia C. dla rzeczonych. Nie zastanawiając się długo, ruszyłam do sklepu w celu zakupienia mąki żytniej, która figurowała na liście składników. Jakież było moje rozczarowanie, kiedy okazało się, że na stanie takowej brak! Nic to, myślę sobie, zastąpię pszenną. W domu jednak okazało się, że pszenna prawie wyszła... Zmieniłam więc znacząco proporcje, i muszę przyznać, że nie jest źle. Jedynym problemem może być fakt, że bułeczki nieco się kruszą. Są też raczej ciężkie niż delikatne i puchate, ale niekoniecznie jest to wadą. Pestki dyni cudownie chrupią, a płatki nadają im niepowtarzalnego, innego smaku. Muszę też zauważyć, że są nieco zdrowsze niż pozostałe, znajdujące się na blogu. Bez jajek i mleka (ja moje posmarowałam mlekiem, ale można zastąpić je wodą). Smakowały nam bardzo mimo, że zbyt urodziwe to one nie są...

Bułki owsiane z pestkami dyni


Składniki:
(na 12 sztuk)
  • 200 g mąki pszennej
  • 200 g płatków owsianych
  • 20 g świeżych drożdży
  • 1 łyżeczka cukru
  • 1 łyżeczka soli
  • 300 ml letniej wody
  • 35 g masła
  • 60 g pestek dyni

dodatkowo:
  • 3 łyżki mleka
  • 10 g płatków owsianych

Płatki do ciasta dokładnie zmielić. Wymieszać z przesianą mąką. Zrobić dołek, wkruszyć drożdże, zasypać cukrem i zalać 50 ml wody. Odstawić na 15 minut w ciepłe miejsce.

Do zaczynu wlać resztę wody, zagnieść ciasto. Dodać pestki, wlać masło, wyrobić gładkie, nielepiące ciasto.
Z ciasta uformować kulę, umieścić w dużej misce, odstawić do wyrośnięcia na 1-1,5 godziny.

Wyrośnięte ciasto jeszcze raz szybko zagnieść, podzielić na 12 równych części, uformować okrągłe bułeczki. Ułożyć na blasze wyłożonej papierem do pieczenia, odstawić na 20-30 minut do napuszenia.

Bułeczki posmarować mlekiem, naciąć na krzyż, obsypać pozostałymi płatkami. 

Piec w 200 st. C. 20-25 minut.
Ostudzić na kratce.

Smacznego!

Dziękuję ogromnie za wszystkie słowa otuchy, jakie napisaliście w komentarzach - nadal mam lekkiego doła, ale... Staram się myśleć o wyjeździe do domu, i to na nim się skupić. Reszta jakoś się ułoży - święcie w to wierzę. Tak czy inaczej - będzie dobrze.

wtorek, 5 lutego 2013

Kombinowanie: co zrobić z ubitą kremówką?

Uff... Nareszcie wolne. Po tak stresogennym weekendzie naprawdę potrzebuję odpocząć, nie myśleć o pracy i tym wszystkim, co się tam dzieje... Dlatego dzisiaj ogłaszam dzień lenia: nie robię nic pożytecznego, tylko to, co mi się zachce. Będę przeglądać blogi, oglądać ulubione seriale. Trochę poczytam, może upiekę muffiny...? Już teraz wiem, że pączków w czwartek nie będzie - nie będę miała kiedy przygotować, a że smażenie w głębokim tłuszczu nie jest moim ulubionym zajęciem... Cóż, może za rok. Tym razem zadowolimy się kupnymi (i proszę na mnie krzywo spod oka nie patrzeć - pączek być musi, inaczej rok nie będzie szczęśliwy, a przecież chcecie, żebym była szczęśliwa, nawet kosztem kupnego pączka, prawda...?).

To skoro co do pączków jesteśmy zgodni, przejdźmy do tego, co jednak sama przygotowałam. Otóż, po zrobieniu sernika, została mi ubita kremówka. Nie byłam pewna, ile mi będzie potrzeba do ozdobienia ciasta, zmiksowałam więc wszystko, co miałam. Wepchnięcie w siebie kilku kopiatych łyżek kremówki 38% oczywiście jest możliwe, ale... Przypuszczam, że po takiej dawce nie mogłabym już nawet na mój sernik spojrzeć. W związku z tym zaczęłam się zastanawiać, co by tutaj zrobić... Przypomniało mi się, że kiedyś robiłam deser z owsianą kruszonką, który bardzo nam smakował. Niewiele myśląc, postanowiłam przygotować coś podobnego. Ilość kruszonki nieco zmniejszyłam, a zamiast twarożkowego kremu wymieszałam śmietanę z jogurtem - akurat miałam w lodówce bananowo-jagodowy, który nadał deserowi słodyczy i słodkiego, różowego koloru (który nie jest, niestety, za dobrze widoczny na zdjęciach). Oczywiście możecie użyć dowolnego jogurtu owocowego lub nawet naturalnego, ale wtedy całość trzeba będzie dosłodzić i dodać na przykład wanilię. Świeże owoce z takim deserem z pewnością skomponowałyby się znakomicie - ja akurat niczego w domu nie miałam...

Deser podałam w kieliszkach, które kupiłam kiedyś z likierem - szalenie mi się podobają, bo się bujają, a mimo wszystko nic się z nich nie wylewa. Urocze są! Taka deserowa porcja jest w sam raz - człowiek się nie zasłodzi, ale zaspokoi potrzebę na słodycze.
I jeszcze jedna rada - deser najlepiej nałożyć do szklaneczek tuż przed podaniem - dzięki temu kruszonka pozostanie chrupiąca i będzie świetnie kontrastować z delikatną, kremową masą.

Deser owsiano-jogurtowy


Składniki:
(na 6 porcji)

kruszonka owsiana:
  • 60 g płatków owsianych
  • 20 g jasnego brązowego cukru
  • 20 g masła

masa:
  • 60 ml śmietany kremówki (38%)
  • 250 g jogurtu jagodowo-bananowego

Masło rozpuścić z cukrem na patelni. Wsypać płatki, smażyć 4-5 minut, aż płatki nabiorą złotej barwy. Zdjąć z ognia, pozostawić do całkowitego ostygnięcia.

Kremówkę ubić na sztywno, dokładnie wymieszać z jogurtem.

Na dno małych szklaneczek wyłożyć po dwie łyżki kruszonki, na to warstwę jogurtu ze śmietaną. Wierzch udekorować pozostałą kruszonką.
Przechowywać w lodówce.

Smacznego!
To ja już nic więcej pisać nie będę, tylko idę zrobić sobie gorącej herbaty - niezbędnego składnika lenistwa...

poniedziałek, 4 lutego 2013

Na smutki - sernik. I Lana

Jestem zbulwersowana postawą mojego szefostwa. Zbulwersowana na tyle, że aż muszę się Wam wygadać. 
Wyobraźcie sobie dziewczynę, która pracuje dla danej firmy na dwóch różnych stanowiskach. Ma kontrakty tylko na telefon - jeśli jest potrzeba, dzwonią do niej. Jednak jeden z szefów docenia ją na tyle, że woła ją bardzo często, ma niemal stałą pensję. Jednak ta druga praca podoba jej się bardziej, kiedy więc dowiaduje się, że w końcu, po roku, dostanie kontrakt na stałe, rezygnuje z tej pierwszej. Upragniony dzień nadchodzi - kontrakt podpisany. Szczęście jednak nie trwa długo - następnego dnia dostaje do podpisania pismo, że ona wcale tego kontraktu nie chciała... Firma nie może sobie pozwolić na jeszcze jednego pracownika, ale zauważyli to dopiero miesiąc po jego obiecaniu i dzień po podpisaniu. Bezczelność! 
O tym, że moje i kilku innych osób dodatkowe godziny zniknęły nie wiadomo kiedy, nawet nie będę wspominać... I mamy się cieszyć, że nikogo nie zwolnili. No doprawdy! Jak tak można...?
Wybaczcie ten rozżalony ton, ale jestem rozczarowana i zawiedziona. Nie tyle faktem, że nie będzie tych godzin, ale sposobem, w jaki zostało to załatwione. Tak się nie robi, i już. Tylko co ja biedna mogę na to poradzić...? Ech...

Na pocieszenie i przegnanie smutków - długo wyczekiwany sernik. Mam wrażenie, że pieczony jadłam ostatnio bardzo, bardzo dawno temu. Okazuje się, że to ciut ponad dwa miesiące - może dużo, może nie. Dla mnie wystarczająco, żebym przeszukała kilkanaście książek i gazet w poszukiwaniu przepisu doskonałego. Znalazłam dwa, które mi się spodobały, ostateczną decyzję pozostawiając C. Wybrał cappuccino z Najlepszych serników świata. Mmm... Wybrał dobrze.

Sernik jest raczej ciężki - robiony na polskim twarogu, który sama zmieliłam. Zwarty, sycący. Wcale nie tak słodki, a chyba pierwszy raz w życiu zwiększyłam ilość cukru w stosunku do oryginalnego przepisu. Wlałam też więcej kawy, i uważam, że to dobry pomysł - sernik nadal jest bardziej cappuccino niż kawowy, ale smak jest na tyle wyraźny, że nie można pomylić go z niczym innym. Orzechowy spód genialnie komponuje się z całością, a bita śmietana na wierzchu sprawia, że jest wyjątkowo elegancki. Polecam wypróbować.

Sernik cappuccino na orzechowym spodzie


Składniki:
(na tortownicę o średnicy 26 cm)

spód:
  • 65 g ciastek digestive
  • 175 g orzechów laskowych
  • 50 g masła

masa serowa:
  • 1 kg twarogu 3krotnie zmielonego
  • 250 śmietany kremówki (38%)
  • 200 g cukru
  • 35 g budyniu waniliowego (proszek)
  • 5 jajek
  • 200 ml mocnej, ostudzonej kawy

dodatkowo:
  • 150 ml śmietany kremówki (38%)
  • 12 kawowych ziarenek z czekolady

Masło rozpuścić i przestudzić. Ciastka dokładnie pokruszyć. 75 g orzechów zmielić, resztę posiekać. Wymieszać z ciastkami i masłem. 
Dno tortownicy wyłożyć papierem do pieczenia. Masę dokładnie ugnieść na spodzie formy, schłodzić w lodówce przez 20-30 minut. 

Schłodzony spód podpiec w 200 st. C. przez 10-12 minut. 
Ostudzić.

Twaróg zmiksować ze śmietaną, cukrem i budyniem. Po jednym wbijać jajka, dokładnie miksując po każdym dodaniu. Na końcu wlać kawę, wymieszać.

Boki tortownicy posmarować masłem.

Masę przelać na przestudzony spód.

Piec 10 minut w 230 st. C. 
Następnie obniżyć temperaturę do 120 st. C. i piec 45-60 minut.
Ciasto wystudzić w uchylonym piekarniku, a następnie schłodzić przez noc w lodówce.

Kremówkę ubić, za pomocą szprycy wycisnąć wzorki na serniku. Udekorować ziarenkami.

Smacznego!

W radiu piosenka, w której jestem zakochana, odkąd usłyszałam ją po raz pierwszy. Lana Del Ray i jej Video Games sprawiają, że choć na chwilę potrafię oderwać się od wszystkich przykrych myśli. Zamykam oczy, w dłoniach ściskam kubek z gorącą, pachnącą kawą (taką prawdziwą, z ekspresu). I brakuje mi tylko ciepłego ramienia tuż obok...

sobota, 2 lutego 2013

Magiczno-naukowy Interświat

Tą książkę przeczytałam w dwa dni. Zaczęłam w sobotę, w niedzielę nie miałam czasu nawet do niej zajrzeć, za to w poniedziałek skończyłam i stwierdziłam, że muszę znaleźć więcej Gaimana, bo ten facet naprawdę jest niesamowity - ma wyobraźnię, która by się trzem przeciętnym osobnikom rodzaju ludzkiego w głowie nie zmieściła (a gdzie tu cała reszta przydatnych funkcji, jak choćby obsługiwanie ekspresu do kawy...?). Interświat napisał wspólnie z Michaelem Reavesem, i muszę powiedzieć, że to był bardzo dobry pomysł, powieść bowiem mnie oczarowała i przeniosła w zupełnie inny wymiar.
I jeśli wydaje Wam się, że powieści Gaimana są dla dzieci, to w tym miejscu pragnę wyprowadzić Was z błędu - owszem, bohaterami bywają dzieci czy nastolatki, sceneria bywa bajkowa lub fantastyczna, jednak kryje się tam tyle straszydeł i poczucia humoru, że żaden dorosły nie będzie rozczarowany czy znudzony. Trzeba się tylko przygotować na zapadnięcie się w przygodę - tu nie ma rzeczy niemożliwych!


Joey Harker to przeciętny, amerykański nastolatek. Jedyne, co wyróżnia go z tłumu, to niesamowity wręcz talent do gubienia się, nawet we własnym domu. Kiedy więc jeden z nauczycieli postanawia przetestować swoich uczniów, Joey popada w kłopoty. Wywiezieni do miasta, mają znaleźć konkretne punkty. Zamiast trafić do celu, nasz bohater ląduje w alternatywnym świecie, w którym jest... Dziewczyną! Własna matka go nie poznaje (fakt, że ma metalową protezę zamiast jednej ręki wcale nie czyni spraw łatwiejszymi), w dodatku atakują go dziwne postacie na latających dyskach. Z opresji ratuje go człowiek w srebrnej masce. Zdezorientowany Joey zaczyna znów, nieświadomie, wędrować między światami... Gdzie spotyka wysłańców armii Magii, którzy go porywają. I znów pojawia się tajemniczy mężczyzna bez twarzy, który nie tylko wyrywa go z rąk pani Indygo, ale tłumaczy, co się właściwie dzieje...

Joey potrafi wędrować między światami. Okazuje się, że są one zagrożone (włącznie z jego rodzinną Ziemią) przez dwie armie - Magii i Nauki - które chcą nad nimi zapanować. Joey musi stanąć do walki - nikt inny bowiem nie ma wystarczającej mocy, żeby nie tyle pokonać obie armie, ale zachować niezbędną dla istnienia światów równowagę...

Książka jest niesamowicie wciągająca, zabawna, napisania po prostu rewelacyjnie. Strony uciekają, i naprawdę ciężko uwierzyć, że to już koniec przygód Joey'a i jego przyjaciół. Poznacie Starego - przywódcę Interświata, doświadczonego i zaprawionego w bojach. Małego, balonikowego mudlufa, zwanego Tęczkiem, który nie raz uratuje życie Joey'owi. Inne wersje naszego bohatera - dziewczynę ze skrzydłami, pół-wilczycę, pół-robota... A to tylko niektóre z wielu fascynujących postaci. Gwarantuję - nie będziecie mogli się oderwać!

Interświat
Neil Gaiman, Michael Reaves
Wydawnictwo MAG
Warszawa, 2007