czwartek, 31 października 2013

Wspólne straszenie halloweenowymi smakołykami

Nasza grupa wsparcia kulinarnego nie mogła przejść obok takiego wydarzenia, jakim jest Halloween, obojętnie. Wiadomo, że jest to doskonała okazja do przygotowywania strasznych smakołyków, nie tylko tych słodkich. Są więc ciasta z pajęczynami, muffinki z pająkami, babeczki z Jackiem Skellingtonem (tylko nie mówcie, że nie wiecie, kto to), ciasteczka w kształcie paluchów wiedźmy, ale też upiorne drinki czy zupy wyglądające jak przyrządzone z tradycyjnej receptury: dodaj oko jeża, dwa mysie ogony, garść sierści czarnego kota... Ogromną frajdę sprawia mi przygotowywanie takich straszliwych dań, i kiedy tylko przeczytałam, że w Halloween będziemy straszyć razem, od razu wiedziałam, co przygotuję. Gdy na blogu Kromka zobaczyłam krwawe muffiny z karmelowym szkłem stwierdziłam, że będą idealne. Oczywiście musiałam wszystko zrobić po swojemu, i z oryginału tak naprawdę został tylko efekt wizualny.

W książce The hummingbird bakery: kagedage Tarka Maloufa znalazłam przepis na babeczki red velvet - mini wersje słynnego ciasta, którego nigdy jeszcze nie robiłam. Stwierdziłam, że jego charakterystyczny, czerwony kolor świetnie będzie tu pasował. Wyszły zaskakująca pyszne - mięciutkie, puszyste, cudownie maślane, lekko kakaowe. Polecam - nie tylko na najstraszniejszy dzień w roku. Naprawdę warte są uwagi, a ich przygotowanie nie zabiera wiele czasu. Do tego prosty krem z mascarpone i kremówki z delikatną nutą amaretto, żeby trochę całość podkręcić. No i szkło... I tu zaczęły się schody, muszę przyznać. Wyszło mi dopiero za piątym razem, a i tak nie jest idealne. Trochę to wina ogromnej wilgoci - ciągle pada, i karmel bardzo szybko się rozpuszcza, chłonąc wilgoć z powietrza. Trzeba też wyczuć temperaturę - jeśli będziemy karmel gotować zbyt krótko, nie stwardnieje, jeśli za długo, zrobi się żółty. No i oczywiście cukier może się skrystalizować... Trzeba więc uważać i naprawdę przyłożyć się do zadania. Niemniej, efekt jest piorunujący.

Razem ze mną w Halloween straszyć smakołykami postanowiły Maggie, Ola oraz Martynosia, koniecznie do nich zajrzyjcie.

Babeczki red velvet z karmelowym szkłem


Składniki:
(na 9 sztuk)

babeczki:
  • 60 g miękkiego masła
  • 70 g cukru
  • 1 jajko
  • 10 g kakao
  • 1,2 łyżeczki czerwonego barwnika spożywczego w żelu
  • 1 łyżeczka ekstraktu z wanilii
  • 150 g mąki pszennej
  • 1/2 łyżeczki sody oczyszczonej
  • 1/2 łyżeczki soli
  • 125 ml maślanki
  • 1,5 łyżeczki białego octu winnego

karmelowe szkło:
  • 100 g cukru
  • 30 ml wody

krem:
  • 200 g serka mascarpone
  • 100 ml śmietany kremówki (38%)
  • 1 łyżka cukru pudru
  • 1 łyżka likieru amaretto

dodatkowo:
  • 3 łyżki dżemu wiśniowego bez owoców

Masło utrzeć z cukrem na puszystą, jasną masę. Wbić jajko, dokładnie zmiksować. Kakao, barwnik i ekstrakt wymieszać na gładką pastę. Dodać do masy maślanej, zmiksować.
Mąkę przesiać, wymieszać z solą i sodą. Dodawać partiami do ciasta na zmianę z maślanką. Na końcu wlać ocet, dokładnie wymieszać.

Masę przełożyć do formy na muffiny wyłożonej papilotkami. 

Piec w 180 st. C. przez 20 minut, aż do suchego patyczka.
Ostudzić na kratce.

Cukier i wodę na szkło umieścić w garnuszku. Podgrzewać na średniej mocy palnika, nie mieszając, aż zacznie się karmelizować przy brzegach. Natychmiast zdjąć z palnika, przelać na blachę wyłożoną papierem do pieczenia, rozprowadzić na grubość 1-2 mm. Zostawić do całkowitego zastygnięcia, a następnie połamać na ostre kawałki.

Mascarpone zmiksować z kremówką, cukrem pudrem i amaretto. Nałożyć szpatułką na babeczki. Każdą udekorować kawałkami karmelu i dżemem.

Smacznego!

Hmm... Zdjęcie też jest straszne, z kilku powodów. Po pierwsze, jak zrobiłam babeczki, to była paskudna pogoda, więc światło naturalnie przyjazne fotografii było poza moim zasięgiem. Zrobiłam więc przy żarówce, i dopiero jak już zjedliśmy wszystkie zauważyłam, że nie zmieniłam ustawień w aparacie... No trudno. Straszliwe zdjęcie na przerażające Halloween!

środa, 30 października 2013

Jesienne lody - dlaczego by nie...?

Święta w tym roku do Danii zawitały nieco wcześniej... Może tylko na naszą ulicę, nie mam pojęcia. W każdym razie w sklepach można już znaleźć: renifery, bałwanki, Mikołaje, czerwone fartuszki, świeczniki ze świątecznymi motywami, i tak dalej, i tym podobnie... Trochę mnie to przeraża - jeszcze się bowiem nawet październik nie skończył... (A w niektórych sklepach widziałam ozdoby choinkowe już na początku września!) Z drugiej strony, sytuacja ta ma jeden wielki plus. Otóż C. poczuł ducha Świąt (najwyraźniej, inaczej sobie tego wytłumaczyć nie umiem) i dokonał zakupu, którego miał dokonać dopiero za dwa miesiące - mianowicie zakupił sorbetierę do Wallego. Nie macie pojęcia, jak ogromnie byłam szczęśliwa! A właściwie to nadal jestem. Marzyłam o tym dniami i nocami - te wszystkie boskie lody, które teraz będę mogła przygotować... Na przekór więc jesieni kręcę lody - w najróżniejszych smakach. I te bardziej pasujące do pogody, czyli rozgrzewające, aromatyczne, pełne przypraw, ale też zupełnie szalenie letnie... Wszystkie są cudownie pyszne, i wiem, że na Święta zrobię piernikowe...

Pewnego dnia zajrzałam do Kamili. I kiedy zobaczyłam to semifreddo, nie potrafiłam się oprzeć. Cudowne, delikatne i leciutkie, pełne fig, z alkoholową nutą... Pycha! 
Nazajutrz dostałam sorbetierę. Tamten deser nie dawał mi jednak spokoju - więc postanowiłam połączyć dwa w jednym. Mam więc figi, mocno rumowe rodzynki (nie mam w domu brandy, nie lubię), są też chrupiące płatki migdałowe. Zamiast jednak semifreddo, mam tradycyjne lody na żółtkach, na kremie angielskim z przepisu Michela Roux z jego Ciast pikantnych i słodkich. Wyszły obłędne - uwielbiam lody z alkoholem. Są takie dorosłe i pyszne.
Jedyne ale - następnym razem jednak dodałabym do nich kremówki. Będą bardziej puszyste i delikatne. U mnie akurat wyszła, a było późno, więc wyjście do sklepu odpadało. Lody za to musiały być teraz, zaraz, natychmiast, więc... Są bez śmietany. I tak wyszły genialne.

Jeśli nie macie lub nie lubicie fig, po prostu je pomińcie. Lody i tak wyjdą wspaniałe (ach, te rumowe rodzynki...).

Lody waniliowo-rumowe ze świeżymi figami

Składniki:
(na około 1 l lodów)
  • 500 ml mleka
  • 6 żółtek
  • 100 g cukru
  • ziarenka z 1/2 laski wanilii
  • 70 ml rumu
  • 50 g płatków migdałowych
  • 50 g rodzynek
  • 4 świeże figi

Rodzynki zalać rumem, odstawić.
Żółtka ubić z cukrem na puszystą, jasną masę. Mleko z wanilią zagototwać, powoli wlać do żółtek, cały czas miksując. Przelać masę do garnka, podgrzewać, cały czas miszając, aż zgęstnieje. Nie gotować.
Przelać płyn przez sitko, zostawić do całkowitego ostudzenia, a następnie schłodzić w lodówce przez 30 minut.

Po tym czasie odcisnąć rodzynki, wymieszać masę mleczno-jajeczną z rumem. Przelać do maszyny do lodów, 10 minut przed końcem mieszania dodać rodzynki, figi i uprażone na suchej patelni migdały.
Zamrozić.

Smacznego!

Uwielbiam lody na kremie angielskim. Jest z nimi tylko jeden problem - przeogromne ilości białek... Chyba zacznę kręcić sorbety (bo ile można piec bezy, prawda...?).

wtorek, 29 października 2013

Krwawe gniazdka bezowe

Zasadniczo rzecz biorąc, nie świętuję w Halloween. Ale bardzo mi się ta tradycja podoba - odganianie duchów i te sprawy to zdecydowanie moje klimaty. Uwielbiam fantazjować, namiętnie czytam książki, które ocierają się o magię, sama wierzę w dobre duchy. Nie widzę powodu, żeby fukać na to amerykańskie święto - jest dobre jak każde inne, a jeśli daje powód do zabawy i uśmiechu, to tym lepiej. Wycinam więc dynię - co roku jest to Jack Skellington, mój najukochańszy bohater Tima Burtona. Co roku jest bardziej podobny do oryginału, choć tak naprawdę do ideału mu jeszcze daleko. Mimo wszystko sprawia mi to ogromną frajdę, nie widzę więc powodu, żeby martwić się drobnymi niedociągnięciami.
Przygotowuję też halloweenowe słodkości - tak na wszelki wypadek. W tym roku nie będziemy mieli gości, mam więc tylko dwie propozycje. Dzisiaj będzie o tej mniej strasznej.

Gniazdka te zobaczyłam u Doroty i od razu wiedziałam, że muszę takie zrobić. Mam znów spory zapas białek, a w szafce czekają wiśnie od Mamuni. Miałam więc wszystko co potrzebne w domu, i szybciutko zabrałam się do pracy.
Pierwszy raz piekłam bezę w tak niskiej temperaturze, i muszę powiedzieć, że wyszła idealna - bielusieńka, chrupiąca z wierzchu, odrobinkę ciągnąca w środku (właściwie to spód jest troszkę ciągnący, ścianki wysuszyły się zupełnie); po prostu ideał. Jeśli się więc Wam nie spieszy, zdecydowanie polecam tę metodę. Następnym razem spróbuję upiec w ten sposób Pavlovą - zobaczymy, co z tego będzie...
Gniazdka wypełniamy bitą śmietaną (bez cukru, zdecydowanie), a całość dekorujemy krwawą wiśniową frużeliną. Ja do jej przygotowania użyłam wiśni ze słoika. Mam je od Mamy, są takie prawie bez cukru. Sklepowe, jeśli są mocno słodkie, nie nadają się - frużelina wyjdzie mdła, a ma być lekko kwaskowa, żeby ożywić całość.
Deser wygląda zachwycająco! I jest naprawdę pyszny, mocno słodki, ale wiśnie tę słodycz równoważą. Jeśli lubicie bezy, te z pewnością przypadną Wam do gustu.

Gniazdka bezowe z bitą śmietaną i frużeliną wiśniową

Składniki:
(na 12 sztuk)

bezy:
  • 4 białka
  • 220 g cukru
  • 1 łyżeczka białego octu winnego

frużelina wiśniowa:
  • 250 g wiśni (świeżych, mrożonych lub ze słoika)
  • 110 g cukru
  • 1 łyżka soku z cytryny
  • 1 łyżeczka mąki ziemniaczanej
  • 1 łyżka wody
  • 2 listki żelatyny

dodatkowo:
  • 150 ml śmietany kremówki (38%)

Białka ubić na sztywną pianę, pod koniec partiami dodając cukier. Na końcu wlać ocet, zmiksować.
Masę przełożyć do rękawa cukierniczego z końcówką w kształcie gwiazdki, wyciskać na balchę wyłożoną papierem do pieczenia gniazdka: najpierw okrągły spód, a później brzegi. 

Suszyć w piekarniku w 80 st. C. przez 4 godziny.
Ostudzić w piekarniku z uchylonymi drzwiczkami.

Żelatynę namoczyć w zimnej wodzie.
Wiśnie (jeśli ze słoika, to z sokiem) z cukrem umieścić w rondelku. Podgrzewać na średnim ogniu, nie gotując. Dodać sok z cytryny i wymieszaną z wodą mąkę, podgrzewać jeszcze trochę, zdjąć z palnika.
Żelatynę odcisnąć, dodać do masy, wymieszać aż do rozpuszczenia. Ostudzić, a następnie schłodzić w lodówce. 

Kremówkę ubić na sztywno. Za pomocą rękawa cukierniczego wycisnąć do środka gniazdek, udekorować frużeliną w taki sposób, aby sok ściekał po ściankach gniazdek.

Smacznego!

Wczoraj w Danii był sztorm. Ponoć największy od chyba jedenastu lat. U nas nie było tak źle, ale na wieczornym spacerze z Ptysią znaleźliśmy kawałki rynien, dachówki, gałęzie... Liście z drzew niemal wszystkie został brutalnie zerwane. W innych regionach Danii było gorzej - pozrywane dachy, powywracane drzewa, zniszczone ogrody. Mam nadzieję, że nie doświadczymy czegoś takiego przez kolejnych jedenaście lat...

poniedziałek, 28 października 2013

W świecie amerykańskich bogów

Przez wakacje i czytelnicze lenistwo z tym związane, ciągle jestem do tyłu z moim książkowym wyzwaniem. Staram się jak mogę, i udało mi się całkiem sporo odrobić, ale nie jestem pewna, czy podołam. Mam ostatnio sporo różnych spraw na głowie (o czym już pisałam), i nie mogę się przez nie skupić na czytaniu tak, jakbym chciała... Na szczęście wybór lektur pomaga w przezwyciężeniu przeciwności. Kiedy ma się fantastyczne książki, zdecydowanie łatwiej oderwać się od rzeczywistości. Z Zafona przerzuciłam się na Gaimana, i muszę powiedzieć, że był to niezwykle trafny wybór...

Chłopaków Anansiego kupiłam na chybił-trafił. Nie wiedziałam, że to druga część Amerykańskich bogów. Cóż... I na to przyjdzie pora (przy kolejnym wyjeździe do Polski). Na szczęście drugą część można przeczytać bez przeszkód przed pierwszą, więc nic sobie nie robiąc z ustalonego porządku rzeczy, pochłonęłam Chłopaków w kilka dni.

Powieść Gaimana traktuje o synach Anansiego (czego można się domyślić z tytułu, choć może niekoniecznie...). Gruby Charlie i Spider się nie znają. Zostali rozdzieleni w dzieciństwie, zanim Charlie zdążył się zorientować, że ma brata. Spotkają się po latach, obaj już dorośli, po śmierci ojca.
Tak naprawdę Gruby Charlie nie przejął się śmiercią taty tak, jak powinien. Nie widział go od lat, gdyż razem z matką przeprowadził się z Florydy do Anglii. Poleciał jednak na pogrzeb, zakopał trumnę w pocie czoła, i zjadł obiad u dawnej sąsiadki. To ona zdradziła mu tajemnice - o tym, że jego ojciec był bogiem, i że ma brata. Nieopatrznie Charlie wzywa Spidera, i tu zaczynają się wszystkie jego kłopoty... Spider bowiem odziedziczył po ojcu całą boskość - potrafi czynić cuda, choć niekoniecznie w takim sensie, w jakim je rozumiemy... Jego cuda służą tylko jemu samemu - niszczy on życie Charliego, choć robi to zupełnie niezamierzenie - podrywa Rosi, narzeczoną brata, sprawia, że Charlie zostaje aresztowany, a to dopiero początek... Zdesperowany Charlie, chcąc się pozbyć Spidera, wyrusza na początek (który myli z końcem) świata, gdzie prosi o pomoc pradawnych bogów. Okazuje się jednak, że ich pomoc nie wygląda tak, jak można by przypuszczać...

Pełna humoru powieść o rodzinnych relacjach, i zamieszaniu, jakie może sprawić niespodziewany członek rodziny. We wszystko wplątane zostają staruszki, które starają się być czarownicami, śliczna policjantka i podły przełożony. Jest morderstwo, są duchy i bogowie. Przenikające się światy i niespodziewane zwroty akcji. Jak to u Gaimana - nie można się nudzić. 
Polecam ogromnie. 

Chłopaki Anansiego
Neil Gaiman
Wydawnictwo MAG
Warszawa, 2010

sobota, 26 października 2013

Sernik z migdałami

Już niemal zapomniałam, że miałam urodziny, a tu jeszcze znalazłam jedno urodzinowe ciasto. To zostało na mnie wymuszone obietnicą złożenia życzeń - bo, moi drodzy, żeby zasłużyć na życzenia w pracy, trzeba przynieść coś słodkiego... A ponieważ moje koleżanki lubią serniki, pomyślałam, że to idealna okazja, żeby jakiś przygotować.

Długo szukałam. Naprawdę długo. Chciałam ciasto na tyle neutralne w smaku, żeby każdy zjadł z apetytem, a jednocześnie choć trochę oryginalne, nie nudne. 

W końcu udało mi się znaleźć ideał w gazetce Pieczenie jest proste, nr 1/2010. Sernik migdałowy - to przecież zasmakuje każdemu. Z mielonymi migdałami, co oznacza, że będzie miał ciekawą strukturę, troszkę inną od tradycyjnych, gładkich serników. Z odrobiną alkoholu, która sprawi, że dzień w pracy nie będzie się tak dłużył (wiem, wiem, cały alkohol wyparował podczas pieczenia, ale siła sugestii jest wielka). I wreszcie z niteczkami karmelu, co oznacza, że wzbudzi wielkie oooch! I wiecie co? Miałam rację. Wszystkim bardzo smakował, a koleżanka poprosiła o przepis, żeby przygotować go na urodziny synka. Został jeden kawałeczek, o który zostałam poproszona na później. Urosłam. Serio.

Sernik migdałowy z amaretto i amaretti

Składniki:
(na tortownicę o średnicy 26 cm)

spód:
  • 100 g ciasteczek amaretti
  • 70 g ciastek digestive
  • 50 g masła

masa serowa:
  • 900 g serka kremowego
  • 250 g mascarpone
  • 5 jajek
  • 160 g cukru
  • 100 g mielonych migdałów
  • 60 ml amaretto
  • skórka otarta z 1 cytryny
  • sok z 1 cytryny

do dekoracji:
  • 50 g ciasteczek amaretti
  • 100 g cukru
  • 3 łyżki wody

Ciasteczka na spód pokruszyć Masło rozpuścić, wymieszać z ciasteczkami.
Dno formy wyłożyć papierem do pieczenia. Masę ciasteczkową dokładnie ugnieść na dnie. Schłodzić w lodówce przez 30 minut.

Piec w 200 st. C. przez 12-15 minut, ostudzić.

Jajka utrzeć z cukrem na puszystą masę, dodać serek, mascarpone, migdały, likier, sok i skórkę z cytryny. Dokładnie wymieszać. 
Masę wyłożyć na spód, wyrównać wierzch.

Piec w 160 st. C. przez 1,5 godziny.
Ostudzić w piekarniku.

Ostudzony sernik przełożyć do lodówki na 3-4 godziny.

Cukier z wodą umieścić w garnuszku, podgrzewać, nie mieszając, aż karmel nabierze złocistej barwy. Lekko przestudzić.
Na wierzchu sernika ułożyć amaretti. Maczać widelec w karmelu, i szybko machając nad ciastem, rozciągać złote niteczki. Zostawić do zastygnięcia na kilka minut, podawać.

Smacznego!

Uwielbiam sprawiać przyjemność pieczeniem. Kiedy innym smakuje to, co przygotowałam, aż cała podskakuję z radości (tak w sobie, w środku, żeby nikt nie widział). Geniuszem był ten, co stwierdził, że przez żołądek do serca...

piątek, 25 października 2013

Bagietki niemal błyskawiczne

Uwielbiam świeże, domowe pieczywo. Czy to bułeczki, czy chleb, albo słodka chałka czy drożdżówki... Wszystko, co nada się na śniadanie, jest u mnie mile widziane. Ciągle szukam nowych, ciekawych przepisów, różniących się składnikami lub metodą wykonania. Najbardziej lubię małe, okrągłe bułeczki - można je przygotować na tyle różnych sposób... Tym razem jednak sięgnęłam po Bag brød - duńską książkę traktującą o wypieku chleba. Ma cudne, nieco rustykalne zdjęcia, i pełna jest fantastycznych przepisów. W oczy wpadły mi trubo bagietki. Hmm... Co najmniej zabawna nazwa. Okazuje się jednak, że przygotowuje się je naprawdę ekspresowo - półtorej godziny, i będą pysznić się na blacie kuchennym, i rozsiewać taki zapach, że nikt im się nie oprze... 

Pierwszy raz upiekłam je na nasz wakacyjny wyjazd, w ramach kanapek na drogę. Wtedy przygotowałam sześć mniejszych, które przecięłam wzdłuż na pół i przygotowałam gigantyczne kanapki. Nie zdążyłam zrobić zdjęć... Ostatnio przeglądałam folder z przepisami, i znalazłam ten. Stwierdziłam, że koniecznie trzeba je powtórzyć, i Wam pokazać, bo są naprawdę wyśmienite. 
Tym razem przygotowałam je w wersji pełnowymiarowej - trzy duże bagietki. Wyszły obłędne - mięciutkie, pulchniutkie i pachnące. Na trzeci dzień ponacinałam je po skosie i wypełniłam masłem i posiekanymi, świeżymi ziołami. Smakowały wspaniale.

Turbo bagietki

Składniki:
(na 3 sztuki)
  • 25 g świeżych drożdży
  • 500 ml letniej wody
  • 2 łyżeczki soli
  • 1 łyżeczka cukru
  • 1 łyżka oliwy
  • 720 g mąki pszennej

dodatkowo:
  • 2 łyżki mąki

Drożdże dokładnie rozetrzeć z cukrem i odrobiną wody. Wlać resztę wody, oliwę, dodać sól i całość dokładnie wymieszać. Partiami dodawać mąkę.
Wyrobić ciasto (może się lepić) i odstawić na 25-30 minut do wyrośnięcia.

Wyrośnięte ciasto podzielić na 6 części, z każdej uformować bagietkę. Ułożyć je na dwóch blachach wyłożonych papierem do pieczenia, odstawić na 15-30 minut.
Przed pieczeniem oprószyć mąką.

Piec w 220 st. C. przez 15-20 minut.
Ostudzić na kratce.

Smacznego!

A w tej chwili rozpracowuję nowy rodzaj pieczywa - na poolish... Znacie, robicie?

środa, 23 października 2013

Sernik dyniowy z Anią

Sezon dyniowy w tym roku rozpoczęłam na wytrawnie - zupą z poprzedniego wpisu. Pora więc na coś słodkiego - wiadomo bowiem przecież, że dynia do wypieków nadaje się znakomicie. Z racji neutralnego smaku jest świetną bazą do wszelakich wariacji smakowych, nadaje ciastom cudownej wilgotności i ślicznego, słonecznego koloru (choć to ostatnie zależy od użytej odmiany). Lista dyniowych wypieków na ten sezon jest długa, i będę ją wcielać w życie, dopóki dynia zupełnie nam się nie znudzi, albo po prostu nie skończy. Na pierwszy ogień poszło coś, czego jeszcze nie próbowałam, a co intrygowało mnie od dawna.

Sernik dyniowy piekłam, i był pyszny. Cudownie wilgotny, kremowy, w ogóle bajeczny. I teraz padło pytanie: czy da się zrobić sernik z dynią na zimno...? Hmm... Długo szukałam jakiejś inspiracji. Chciałam, żeby był smaczny, nie przesadnie dyniowy, pachnący cynamonem, słodki, kremowy i delikatny. W końcu na blogu A family feast znalazłam coś, co mniej więcej odpowiadało moim wyobrażeniom. Okazało się jednak, że łatwo nie będzie...
W oryginale na liście składników znajduje się sugar free cheesecake-flavored instatnt pudding. Hmm... Czyli że budyniowy proszek o smaku sernika bez cukru, prawda? Pomijając fakt, że w Danii takich cudów nie ma, to się zastanawiam, czy jakbym dała coś takiego do sernika bez pieczenia, to nie smakowałby mąką? Czy może amerykańskie puddingi nie mają w składzie mąki? Nie wiem. I pewnie przez jakiś czas jeszcze się nie dowiem. Stwierdziłam zatem, że najprościej będzie to zastąpić żelatyną. Dałam dziesięć listków, i myślałam, że mam sernik z głowy.

Jakieś było moje zdziwienie, gdy następnego dnia okazało się, że wszystko nadal pływa! Masa, owszem, była bardzo rzadka, ale żeby aż tak...? Niewiele myśląc, rozpuściłam kolejnych dziesięć listków, wylałam masę z tortownicy, wymieszałam z żelatyną, wlałam z powrotem - i do lodówki. Uff... Udało się. Sernik pięknie się ściął, i o dziwo, nie smakuje żelatyną ani trochę. Jest bardzo delikatny, raczej słodki, z mocno wyczuwalnym smakiem dyni, przełamanym przyprawami. Smakuje naprawdę dobrze - o ile nie macie nic przeciwko dyni. Jeśli jesteście jej fanami - to jest sernik dla Was!

Wkrótce okazało się, że nie tylko ja miałam przygodę z tym przepisem. Ania też zapragnęła sernika z dynią na zimno, i znalazła inspirację na tym samym blogu. Jej ciasto jednak skończyło zupełnie inaczej niż moje... Jak? Koniecznie do niej zajrzyjcie!

Dyniowy sernik na zimno


Składniki:
(na tortownicę o średnicy 22 cm)

spód:
  • 115 g ciastek digestive
  • 55 g masła
  • 1/2 łyżeczki cynamonu
masa serowa:
  • 400 g serka kremowego
  • 250 ml śmietany kremówki (38%)
  • 500 g puree z dyni
  • 370 g mleka skondensowanego słodzonego
  • 1 łyżeczka cynamonu
  • 1/2 łyżeczki mielonego imbiru
  • 1/2 łyżeczki gałki muszkatołowej
  • 1/2 łyżeczki mielonych goździków
  • 150 g płynnego miodu
  • 20 listków żelatyny
dodatkowo:
  • 100 ml śmietany kremówki (38%)
  • 1 łyżeczka cukru waniliowego
Ciastka pokruszyć na miazgę, wymieszać z cynamonem. Dodać rozpuszczone i przestudzone masło, dokładnie wymieszać.Dno formy wyłożyć papierem do pieczenia. Wsypać masę ciasteczkową, ugnieść na dnie dłonią lub łyżką. Wstawić do lodówki na czas przygotowania masy serowej.

Żelatynę namoczyć w zimnej wodzie, odcisnąć i rozpuścić na parze lub w garnuszku na bardzo małym ogniu. Przestudzić.
Pozostałe składniki: serek, kremówkę, puree, mleko skondensowane, miód i przyprawy dokładnie razem zmiksować. Dodać kilka łyżek masy do żelatyny, wymieszać, przelać całość do miski z serem. Dokładnie zmiksować, przelać do tortownicy. 

Schłodzić w lodówce przez całą noc.

Przed podaniem udekorować ubitą kremówką.

Smacznego!


A ponieważ chyba wszyscy pieką teraz dyniowe serniki, niedługo i takiego możecie się u mnie spodziewać. Jeszcze się nie zdecydowałam na konkretny przepis - tyle ich jest, że można zwariować. Co jeden to lepszy! Może Wy podsuniecie jakieś pomysły...?

wtorek, 22 października 2013

Dynia na dwanaście sposobów, czyli wspólne gotowanie

Kocham dynie! Serio. Uwielbiam. Nie wyobrażam sobie jesieni bez tego pomarańczowego giganta. Kiedyś jednak miałam zgoła odmienne zdanie...
Moja Babcia robiła dynię marynowaną w occie. Jeny, jak ja tego nie znosiłam... Uwielbiałam za to wydłubywanie pestek z klejących się włókien, ich mycie i rozkładanie na gazetach tak, żeby się nie dotykały. Później Dziadek układał je na parapetach nad kaloryferami w całym domu, i tak suszyły się, i suszyły, i suszyły... Długo to trwało. Kiedy jednak w końcu Dziadek zdecydował, że się nadają, łuskałam i łuskałam, i łuskałam... Cudowne to były czasy. 

Do dyni jednak pozostał mi niesmak - pestki pestkami - nie warto dla nich kupować całej ogromnej kuli. Gdy jednak bardziej zainteresowałam się gotowaniem i pieczeniem okazało się, że dynia to nie tylko kostki w occie, ale też zupy, gnocchi, tarty, chleby, ciasta przeróżne... Istnieją miliony możliwości, a co jedna, to bardziej smakowita. Postanowiłam więc spróbować... I przepadłam. Odtąd jesienią w mojej kuchni dynia być musi, i koniec. Pod różnymi postaciami - w tym roku mam całą listę rzeczy, które chcę z nią przygotować. Zobaczymy, ile dam radę...

Zaczynam od zupy - bo właśnie zupa z dyni stała się tematem kolejnego wspólnego gotowania. Uwielbiam dyniowe kremy - gęste, sycące, rozgrzewające... Pycha! 
Na początku planowałam inną, ale gdy tylko zobaczyłam połączenie dyni z gruszką na blogu Pojechana kuchnia wiedziałam, że to właśnie to jako pierwsze wyląduje na moim stole. I miałam rację... Zupa nie jest bardzo gęsta, ale obłędnie smaczna. Mleko kokosowe nadaje jej wyjątkowego smaku, gruszka byłaby tylko lekko wyczuwalna w tle, gdyby nie połówka owocu pływająca na środku talerza. Do tego rozgrzewający imbir i słoneczna dynia - idealny jesienny obiad. Koniecznie musicie spróbować!

Razem ze mną za dynię zabrały się Chantel, Dobromiła, Lejdi, Maggie, Martynosia, Mirabelka, Mopsik, Pela, SiankooSiaśka i Bartoldzik

Zupa krem z dyni z gruszką

Składniki:
(na 4-6 porcji)
  • 700 g dyni (waga samego miąższu)
  • 2 gruszki
  • 2 l bulionu
  • 300 ml mleka kokosowego
  • sól
  • pieprz
  • 1 łyżeczka kurkumy
  • 1 łyżeczka mielonego imbiru

dodatkowo:
  • 2-3 gruszki
  • 1 gałązka rozmarynu

Dynię obrać, pokroić w mniej więcej równej wielkości kostkę. Włożyć do garnka, zalać bulionem, posolić i gotować, dopóki dynia nie zmięknie. Kilka minut przed końcem gotowania obrać gruszki, wyciąć gniazda nasienne, pokroić w kostkę i dodać do zupy. Kiedy dynia i gruszki będą miękkie, wlać mleko kokosowe, dodać pieprz, kurkumę i imbir. Pogotować jeszcze kilka minut, zdjąć z palnika i zmiksować blenderem na gładki krem. W razie potrzeby doprawić.

Przed podaniem dodatkowe gruszki przeciąć na pół, podsmażyć na patelni grillowej, aż pojawią się brązowe paseczki. 
Zupę podawać z połową zgrillowanej gruszki i kawałkiem rozmarynu.

Smacznego!

Zrobiło się zimno. Naprawdę bardzo, bardzo zimno. W weekend wyciągnęłam mój czerwony, cieplutki płaszcz. Na przekór szarościom - jego żywy kolor sprawia, że łatwiej mi wyjść z domu, gdy ciemno i ponuro, gdy pada nie daj Boże... Na szczęście w lodówce czeka całe mnóstwo dyniowego puree - już się nie mogę doczekać kolejnych pyszności!

poniedziałek, 21 października 2013

Sztuka kuchenna: makaroniki

Mamy jesień. Od paru tygodni jest ciemno i zimno, lodowaty wiatr sprawia, że mrużę oczy i i chowam głowę w ramiona. Ptysia, choć skacze z radości, kiedy biorę do ręki smycz, szybko zmienia zdanie - gdy tylko pierwsze krople spadają jej na grzbiet, odwraca się ogonem i drepcze z powrotem do domu. Gdybym nie musiała, w ogóle nie wychodziłabym na dwór. Ba! Nie patrzyłabym nawet za okno - sam widok szarpanych wiatrem koron drzew sprawia, że przechodzą mnie dreszcze. 
Idę więc do kuchni, i zabieram się za coś nieco bardziej pracochłonnego. Coś, co pozwoli mi skupić się na sobie, zapomnieć o deszczu i wietrze. Makaroniki...

W końcu stałam się szczęśliwą posiadaczką termometru cukierniczego, co oznacza, że stanął przede mną otworem zupełnie nowy świat. Świat bezy włoskiej... (Między innymi.)
Sięgnęłam więc po Secrets of macarons Jose Marechala, którą kupiłam już ładnych kilka miesięcy temu. Cała traktuje o makaronikach na bezie włoskiej. Choć sama beza wymaga nieco więcej wysiłku niż tradycyjna, makaroniki na jej bazie przygotować dużo łatwiej - jest stabilniejsza, bardziej odporna na błędy i nieuwagę. Makaroniki wychodzą idealne - chrupiące z zewnątrz, lekko ciągnące w środku, obłędnie słodkie, ale pyszne. Wybrałam takie na bazie orzechów laskowych - mają śliczny, kremowy kolor, pachną wspaniale, i są takie bardziej jesienne... Do tego prosty krem z nutelli i mascarpone - delikatny i słodki, pasuje idealnie. Maślany, proponowany przez autora, wydał mi się zbyt ciężki...

Przygotowanie makaroników to sztuka - trzeba uzbroić się w cierpliwość, trzeba być delikatnym i łagodnym. Bez nerwów, a na pewno wszystko się uda.

Smakowały mi o niebo lepiej niż poprzednie - może za sprawą orzechów laskowych, a może po prostu się do nich przekonałam...? Nie wiem. Wiem za to, że następne będą cytrynowe...

Makaroniki z orzechów laskowych z kremem z nutelli (na bezie włoskiej)

Składniki:
(na 32 gotowe makaroniki)
  • 100 g mielonych migdałów
  • 100 g mielonych orzechów laskowych
  • 200 g cukru pudru
  • 75 ml wody
  • 200 g cukru
  • 160 g białek

krem:
  • 250 g serka mascarpone
  • 125 ml śmietany kremówki (38%)
  • 150 g nutelli

Migdały, orzechy i cukrem puder przesiać przez sitko. Większe kawałki orzechów, które zostaną na sitku, odłożyć do dekoracji.

80 g białek ubić na sztywną pianę. W czasie ubijania z cukru i wody zagotować syrop. Gdy osiągnie temperaturę 115 st. C., zdjąć z ognia i wąskim strumieniem, powoli wlać do białek, cały czas ubijając. Miksować jeszcze przez 10 minut, aż beza całkowicie wystygnie.

Do orzechów z cukrem dodać pozostałe 80 g białek, wymieszać na gładką pastę. Dodać 1/3 bezy, wymieszać. Dodać resztę, delikatnie, ale dokładnie połączyć. Masa nie powinna być zbyt lejąca, ale też nie całkiem sztywna.Masę przełożyć do rękawa cukierniczego z okrągłą końcówką 8 mm, wyciskać na blachę wyłożoną papierem do pieczenia koła tej samej wielkości. Posypać kawałkami orzechów, które zostały na sitku. Odstawić na 1 godzinę, aby utworzyła się skorupka. 

Piec w 150 st. C. przez 15-20 minut.
Wystudzić, delikatnie zdjąć z blachy.

Mascarpone ubić z kremówką na sztywną masę, pod koniec dodając nutellę. Przełożyć masę do rękawa cukierniczego, wycisnąć na połowę makaroników, przykryć pozostałymi, delikatnie dociskając. 
Podawać od razu.

Smacznego!

Makaroniki najlepiej przekładać kremem tuż przed podaniem. Inaczej skorupki zmiękną, i stracą swój urok. Ja przechowuję skorupki w puszce, a krem w lodówce, i kiedy mam na nie ochotę, przekładam kilka sztuk. Pyszności...

sobota, 19 października 2013

Wspólne pieczenie: sernik czekoladowy

Już bardzo, bardzo, bardzo dawno nie piekłam w moim ulubionym pieczeniowym towarzystwie. Wakacje, problemy w pracy - to wszystko nie sprzyjało planowaniu przepisów, żeby pasowały do wspólnego kalendarza. I tylko smutno mi się robiło za każdym razem, gdy czytałam o boskich słodkościach, które wszyscy razem przygotowywali...
Kiedy jednak zobaczyłam sernik czekoladowy w październikowych propozycjach wiedziałam, że choćbym na głowie miała stanąć, nie zrezygnuję i go upiekę. Ale zaraz, zaraz... Czy aby na pewno...?

Od razu wiedziałam, co chcę upiec. Miał być ciężki, mocno czekoladowy, słodko-wytrawny, a cudownym, głębokim kolorze... Koniecznie z alkoholowym akcentem, z rodzynkami w rumie może. Albo jeszcze lepiej - z wiśniami. Mmm... Miał być boski. Na samą myśl robiłam się głodna.
Sięgnęłam więc po Cheesecakes: baken and chilled The Australian Women's weekly, bo jest pełna naprawdę świetnych przepisów, i byłam pewna, że widziałam tam dokładnie to, czego teraz zapragnęłam. I owszem, był. Pewna wyboru, przekartkowałam książkę na wszelki wypadek. I co...? Kobietą jestem, i bardzo szybko zmieniłam zdanie, gdy moim oczom ukazały się sernikowe rożki...

Po pierwsze - wygląd. Prezentują się zachwycająco, wyglądają, jakby ich przygotowanie stanowiło nie lada wyzwanie. Hmm... Najtrudniejsze w całej sprawie jest odpowiednie zwinięcie papieru do pieczenia, a właściwie opisanie tego procesu (mam nadzieję, że mi się udało). Potem idzie już gładko. Serniczki co prawda są dość czasochłonne, bo trzeba osobno przygotować każdą warstwę, a potem poczekać, aż każda zastygnie przed nałożeniem kolejnej. Mimo wszystko, przy dobrej organizacji, nie jest źle. No skoro ja dałam radę... Trzeba tylko całość dobrze skleić, żeby w trakcie nakładania masy nic się nie rozjechało.
Pierwszą warstwę najłatwiej nałożyć za pomocą rękawa cukierniczego - z dużą okrągła końcówką, lub po prostu woreczkiem z odciętym rogiem. Dzięki temu uda się masę wcisnąć do samego końca. Ważne jest, żeby pierwsza warstwa dobrze zastygła - inaczej ciężar pozostałych spłaszczy czubek. Następne warstwy trzeba dobrze rozprowadzić - mi się to nie do końca udało, co widać na zdjęciach. Smaku na szczęście to nie ujmuje.
A smak... Moi drodzy, przy jedzeniu tych serniczków trzeba przymknąć oczy, zapomnieć o całym świecie i po prostu delektować się tym smakiem. Biała warstwa, najsłodsza, z białą czekoladą, C. się nią zachwycił. Mleczna, lekko alkoholowa, trochę orzechowa, mi smakowała najbardziej. Ostatnia, nieco bardziej wytrawna, cudownie balansuje słodycz dwóch pierwszych. Wszystkie bardzo delikatne, leciutkie, rozpływają się na języku... Najlepiej smakują, kiedy na łyżeczce zbierze się wszystkie trzy - mówię Wam, poezja... Z pewnością zrobią wrażenie na najbardziej wybrednych gościach.

Jedna rzecz - rozmiar. Nie ma szans, żeby wcisnąć w siebie całego takiego rożka po obiedzie. A i po dłuższej przerwie może być ciężko - tyle czekolady potrafi nasycić... I choć deser jest naprawdę lekki, to jednak sycący. Można więc zrobić dwanaście mini rożków, jeśli ktoś ma cierpliwość. Albo przygotować deser w szklankach lub małej tortownicy - będzie prościej. Choć już z pewnością nie tak widowiskowo...

Za ogromną motywację i radość wspólnego pieczenia, tudzież schładzania, chciałabym podziękować Maggie, OliSiaśceLejdiMartynosi oraz Wojciechowi.

Potrójnie czekoladowe rożki sernikowe

Składniki:
(na 6 rożków)
  • 250 g serka kremowego
  • 250 g serka mascarpone
  • 110 g cukru
  • 1 jajko
  • 2 łyżeczki ekstraktu z wanilii
  • 430 ml śmietany kremówki (38%)
  • 5 listków żelatyny
  • 80 g białej czekolady
  • 80 g mlecznej czekolady orzechowej
  • 1 łyżka likieru kawowego
  • 80 g ciemnej czekolady (70%)
  • 1 łyżka kakao

Najpierw przygotować rożki:
Wyciąć z papieru do pieczenia 6 kwadratów o boku 30 cm. Każdy złożyć na pół po przekątnej.
Ułożyć pierwszy trójkąt kątem prostym do siebie, przyciągnąć do niego jeden z bozostałych końców. Następnie zawinąć drugi koniec dookoła, formując rożek. Skleić końce taśmą klejącą. 
Tak samo złożyć pozostałe trójkąty.

Serek kremowy, mascarpone, cukier i jajko zmiksować na gładką, puszystą masę. Dodać kremówkę, zmiksować krótko raz jeszcze. Podzielić masę na trzy części: 250 ml, 375 ml i 500 ml. 
Żelatynę namoczyć w zimnej wodzie.

Pierwsza warstwa: z białej czekolady.
Czekoladę posiekać, rozpuścić w kąpieli wodnej, ostudzić. Wlać do 250 ml masy serowej, zmiksować.
1 i 1/4 listka żelatyny odcisnąć, rozpuścić na parze, ostudzić. Dodać do żelatyny 2 łyżki masy serowej, dokładnie wymieszać. Wlać żelatynę do sernika, dokładnie zmiksować.

Każdy z rożków ustawić w wysokiej szklance. Rozłożyć białą masę serową równomiernie do rożków - najlepiej za pomocą rękawa cukierniczego z dużą, okrągłą końcówką.

Wstawić rożki do lodówki na 15 minut.

W tym czasie przygotować drugą warstwę: z mlecznej czekolady.
Czekoladę posiekać, rozpuścić w kąpieli wodnej, ostudzić. Wlać do 375 ml masy serowej razem z likierem, zmiksować.
2 listki żelatyny odcisnąć, rozpuścić na parze, ostudzić. Dodać do żelatyny 2 łyżki masy serowej, dokładnie wymieszać. Wlać żelatynę do sernika, dokładnie zmiksować.

Masę równomiernie wyłożyć na pierwszą warstwę, schłodzić w lodówce przez 15 minut.

Przygotować trzecią warstwę: z ciemnej czekolady.
Czekoladę posiekać, rozpuścić w kąpieli wodnej, ostudzić. Wlać do 500 ml masy serowej razem z kakao, zmiksować.
1 i 3/4 listka żelatyny odcisnąć, rozpuścić na parze, ostudzić. Dodać do żelatyny 2 łyżki masy serowej, dokładnie wymieszać. Wlać żelatynę do sernika, dokładnie zmiksować.

Wyłożyć masę równomiernie do rożków, wyrównując wierzch. Schłodzić w lodówce przez noc.

Schłodozne rożki przełożyć na talerze, delikatnie ściągnąć papier. Podawać natychmiast.

Smacznego!

Opis przygotowania jest dość długi, ale chciałam wszystko jak najdokładniej wyjaśnić. W oryginale żelatyny dodaje się do masy serowej, a dopiero potem ją dzieli - bałam się jednak, że zanim pierwsza warstwa zastygnie, dwie pozostałe zdążą się ściąć... Uprościłoby to nieco pracę, ale nie jestem pewna, czy to dobre rozwiązanie...

czwartek, 17 października 2013

Zakończenie trylogii

Skoro przeczytałam już Księcia Mgły i Pałac Północy, musiałam sięgnąć także po Światła września - ostatnią powieść z cyklu. Poprzednie bardzo mi się podobały, nie zawiodłam się i na tej. 

Po śmierci męża pani Sauvelle nie może sobie poradzić. Choć wróciła do pracy, długi jej zmarłego ukochanego ciągle ją prześladują. I choć prawdziwi przyjaciele - a niewielu ich zostało - starają się pomagać, jak mogą, nic nie idzie w dobrym kierunku. Aż do momentu, kiedy niespodziewanie dostaje propozycję pracy ochmistrzyni w domu ekscentrycznego wynalazcy. Lazarus Jann poświęcił swe życie produkcji zabawek - Cravenmoor, jego rezydencja, pełna jest mechanicznych stworów, które zaczynają się nagle ruszać, a z ciemności błyskają szklane oczy... Pani Sauvelle, nie mając wyboru, przeprowadza się do nadmorskiej miejscowości razem z dwójką dzieci - Irene i jej młodszym bratem Dorianem. Lazarus okazuje się przemiłym człowiekiem - podejmuje ich wspaniałą kolacją i zyskuje zaufanie całej trójki. Jedyną tajemniczą rzeczą wydaje się być jego małżonka - od dwudziestu lat ciężko chora, przykuta do łóżka. Nikt jej nie widuje, nikt nie odwiedza. Jednak uwaga naszych bohaterów szybko zostaje odwrócona - poznają bowiem mieszkańców miasteczka, którzy okazują się niezwykle interesujący.
Spokój wszystkich burzy morderstwo w lesie nieopodal Cravenmoor. Jak doszło do tej niezawinionej śmierci? Czy Lazarus jest tym, za kogo się podaje? Jakie mroczne tajemnice kryje jego przedziwna siedziba...? Na te pytania będą musieli znaleźć odpowiedź Irene i jej nowy przyjaciel, Ismael.

Książka jest naprawdę rewelacyjna - tak jak poprzednie, wciąga bez reszty. I choć jest to powieść dla młodzieży, gwarantuję, że i starszym przypadnie do gustu.

Światła września
Carlos Ruiz Zafon
Warszawskie Wydawnictwo Literackie MUZA SA
Warszawa, 2011

wtorek, 15 października 2013

Sezon na zupy uważam za otwarty

Mamy jesień, nie da się ukryć. Były dni cudownie słonecznie, z szeleszczącymi pod stopami liśćmi, kiedy zbieraliśmy kasztany. Były też te ciemne, zimne, gdy uśmiechałam się sama do siebie na myśl, że nie muszę wychodzić z domu.

Lubię jesień. Zasadniczo. Szczególnie, kiedy mogę cieszyć się ciepłem koca i herbaty, dobrą książką i aromatyczną, gęstą zupą. 

Nie przepadam za chłodnikami. Sama nie wiem dlaczego... Ale idea zimnej zupy jakoś do mnie nie przemawia. Może po prostu nie trafiłam jeszcze na ideał...? W każdym razie latem zup nie jadam. Jesień to zupełnie co innego... Wtedy na stole raz po raz lądują jesienne przysmaki, najchętniej zmiksowane na gładki, gęsty krem. Sycące, pachnące, tak łatwe do przygotowania, a później podgrzania, gdy człowiek wraca zmarznięty i głodny do domu. Uwielbiam.

Sezon otwieram kremem z pieczonego czosnku. Znalazłam go na blogu Kuchenne fascynacje, i zakochałam się od razu. Smak pieczonego czosnku jest dużo delikatniejszy, słodszy od świeżego, co bardzo mi odpowiada. Zupa mimo wszystko jest wyraźna, wspaniale smakuje z grzankami z serem. Zjedliśmy pełen garnek na raz. Jeśli planujecie drugie danie, taka ilość zupy wystarczy dla czterech osób.

Zupa krem z pieczonego czosnku

Składniki:
(na 2 porcje)
  • 2 całe główki czosnku
  • 4 ziemniaki
  • 600 ml bulionu
  • 1 cebula
  • 30 g masła
  • pieprz
  • sól

dodatkowo:
  • natka pietruszki

Główki czosnku owinąć folią aluminiową.

Piec w 200 st. C. przez 40 minut, aż czosnek zmięknie.
Wystudzić.

Ziemniaki i cebulę obrać, pokroić w kostkę. Oliwę rozgrzać w garnku, podsmażyć ziemniaki i cebulę. Gdy cebula się zeszkli, zalać wszystko bulionem (zostawić 50 ml na później). Czosnek wycisnąć do zupy, doprawić solą i pieprzem. Gotować, aż ziemniaki zmiękną. Zmiskować na gładki krem. Dodać pozostały bulion, gdyby zupa była zbyt gęsta. Ewentualnie jeszcze raz doprawić.
Podawać gorące, posypane natką pietruszki.

Smacznego!

Zupa wychodzi bardzo, bardzo gęsta. Jeśli wolicie nieco rzadsze, wystarczy po zmiksowaniu dodać więcej bulionu, albo wody. Będzie pysznie.

poniedziałek, 14 października 2013

Ciasteczka czekoladowe. Po prostu

Bardzo, bardzo dawno piekłam te ciacha... Ale myślę, że przepis idealnie sprawdzi się teraz - czy jest bowiem coś wspanialszego niż zapach czekoladowych ciasteczek rozchodzących się po domu w ciemny, październikowy wieczór...? 

Moje upiekłam z myślą o naszej wakacyjnej podróży - uwielbiam podgryzać sobie coś w aucie. Te znalazłam w Chocolate favourites The Australian women'w weekly - czekoladowe, więc idealne. Chrupiące z wierzchu, mięciutkie w środku, napakowane orzechami i rodzynkami. Czysta rozkosz - koniecznie musicie spróbować!

Ciasteczka czekoladowe z orzechami i rodzynkami

Składniki:
(na 24 sztuki)
  • 125 g miękkiego masła
  • 1 łyżeczka ekstraktu z wanilii
  • 200 g jasnego brązowego cukru
  • 1 jajko
  • 185 g mąki pszennej
  • 1 łyżeczka sody oczyszczonej
  • 1/2 łyżeczki proszku do pieczenia
  • 35 g kakao
  • 75 g rodzynek
  • 110 g orzechów nerkowca
  • 85 g ciemnje czekolady (70%)
  • 85 g białej czekolady

Masło z cukrem utrzeć na puszystą, jasną masę. Wbić jajko, dodać ekstrakt, zmiksować. Partiami dodawać mąkę przesianą z sodą, proszkiem i kakao. Na końcu dodać rodzynki, posiekaną czekoladę, posiekane i uprażone na suchej patelni orzechy. Wymieszać łyżką.

Z ciasta formować kulki, lekko spłaszczone układać na blasze w dużych odstępach (ciastka mocno urosną).

Piec w 180 st. C. przez 10-15 minut.
Przestudzić 5-10 minut na blasze, po czym przełożyć na kratkę do całkowitego ostudzenia.

Smaczego!

Kiedy tak patrzę na to zdjęcie, myślę sobie o wakacjach i trochę tęsknię za latem... Tylko trochę.

sobota, 12 października 2013

Pachnący chlebek

Miałam ochotę na nieco nietypowe pieczywo. Takie inne, z jakimś ciekawym dodatkiem. Padło na pory. Uwielbiam je - za wyrazisty smak, ale też tą odrobinę łagodności, której brakuje cebuli. Do tego koper włoski, który uwielbiam - a C. nie może pojąć, jak potrafię połączyć to uwielbienie ze szczerą niechęcią do lukrecji. 

Chleb wyszedł idealny - mięciutki, z chrupiącą skórką, niezwykle aromatyczny. W dodatku łatwy i szybki do przygotowania. Czego chcieć więcej w sobotni poranek...?

Chleb z porem i koprem włoskim

Składniki:
(na keksówkę 11x22 cm)
  • 500 g mąki pszennej
  • 25 g świeżych drożdży
  • 1 łyżeczka soli
  • 1 łyżeczka cukru
  • 300 ml letniej wody
  • 1 jajko
  • 1 por
  • 30 g masła
  • 1/2 łyżeczki gałki muszkatołowej
  • 1 łyżeczka pieprzu
  • 1/2 łyżeczki soli

dodatkowo:
  • 3 łyżki wody
  • 1 łyżeczka nasion kopru włoskiego

Por przeciąć wzdłuż, a następnie pokroić w półplasterki. Na rozgrzanej patelni rozpuścić masło, dodać por i przyprawy. Kiedy por zmięknie, zdjąć patelnię z palnika i ostudzić.

Drożdże pokruszyć. Wymieszać z cukrem, 2 łyżkami wody i 2 łyżkami mąki. Odstawić na 15 minut.
Po tym czasie do mąki dodać rozczyn, sól, resztę wody i jajko. Zagnieść ciasto - będzie się mocno lepić. Dodać przestudzony por, dokładnie wyrobić.
Odstawić na 1 godzinę do wyrośnięcia.

Po tym czasie masę przełożyć do formy wysmarowanej masłem i wysypanej mąką. Odstawić na 20-30 minut.
Posmarować chleb wodą, posypać zmiażdżonymi w moździerzu nasionami kopru, naciąć wzdłuż ostrym nożem. 

Piec w 200 st. C. przez 35-40 minut.
Ostudzić na kratce.

Smacznego!

Mam ostatnio na głowie mnóstwo spraw. Niestety, są to raczej problemy niż wyzwania. Mam nadzieję, że to wszystko minie, i znów będę miała chęć pisać dłuższe posty...

środa, 9 października 2013

Tajemnice Kalkuty

Zafon mnie fascynuje. Podobnie jak Carroll, kreuje zupełnie nowe światy - w codzienności. Realizm magiczny - tak to się fachowo nazywa (co odkryłam bardzo niedawno - sama nie wiem, dlaczego tak późno). Bohater idzie sobie spokojnie ulicą (lub włóczy się nocą, bo usłyszał jakiś podejrzany hałas), a tu nagle bum! I staje przed nim duch (albo chce go rozjechać pociąg widmo). Przyznajcie sami - ogromnie pociągająca jest myśl, że w naszej zwykłej, nudnej rzeczywistości istnieje jednak odrobina magii...?

Problem jest jeden - magia zazwyczaj sprowadza na bohaterów kłopoty. Ale później ich z nich wyciąga. Przynajmniej niektórych. Warto ryzykować...?

Pałac Północy przeczytałam od deski do deski, niemal jednym tchem. Tak mnie wciągnął, że nie mogłam się oderwać, i dopiero zdecydowany kuksaniec w bok przypomniał mi, że skoro ktoś cudowny stawia przed Tobą talerz z gorącym obiadem, należy go zjeść. Bez dyskusji. Najlepiej odkładając książkę na drugi koniec kanapy.

Szesnaste urodziny dla dzieci z domu dziecka w Kalkucie są przełomowe. Oznaczają wkroczenie w dorosłość, co jest wydarzeniem tyle samo wyczekiwanym, co przerażającym. Ben i jego przyjaciele właśnie świętują urodziny jednego z nich, gdy w ich życie niespodziewanie wkracza Sheere - ich rówieśniczka. Ben postanawia wtajemniczyć ją w ich największy sekret, i zabiera na ostatnie spotkanie klubu. Aby stać się pełnoprawnym członkiem, trzeba opowiedzieć historię - swoją największą tajemnicę. Sheere mówi o swoim ojcu - wspaniałym architekcie, który zginął podczas pożaru dworca, który zaprojektował. Nikt nie wie, jak do tego doszło. Przyjaciele postanawiają pomóc dziewczynie rozwikłać tajemnicę...
Okazuje się jednak, że poszukiwania ukrytego domu i przeszłości ojca dziewczyny zaprowadzą ich w zupełnie innym kierunku, niż się spodziewali - płonący pociąg widmo, ruiny dworca z niekończącymi się korytarzami, duch, który wcale nie ma pokojowych zamiarów - to wszytko stanie na ich drodze. Czy uda im się nad tym wszystkim zapanować...?

Książka jest świetna - po prostu. Chce się ją czytać, a po skończeniu przychodzi żal, że była tak krótka. Jeśli podobały Wam się inne powieści Zafona, koniecznie sięgnijcie i po tą.

Pałac Północy
Carlos Ruiz Zafon
Warszawskie Wydawnictwo Literackie MUZA SA
Warszawa, 2012

wtorek, 8 października 2013

Wspomnienie lata

Dawno, dawno temu, kiedy jeszcze świeciło słońce, wybraliśmy się z C. na spacer. Szliśmy polną drogą, która w końcu zamienia się w leśną, co sprawdziliśmy jeszcze dawniej. Tym razem jednak nie starczyło nam sił, i w pewnym momencie najzwyczajniej w świecie zawróciliśmy. I wtedy w oczy wpadła mi jeżyna. Może i niezbyt słodka, ale pierwsza od kilku ładnych lat. W Danii bowiem jeżyny kosztują fortunę, a w Polsce jakoś nie mogłam załapać się na sezon... W każdym razie - najpierw jedna. Później druga, trzecia, kolejne... Okazało się, że odkryliśmy prawdziwe jeżynowe pole. Zbieraliśmy je do woreczka, połowę zjadając od razu. Pyszności!

W domu długo szukałam odpowiedniego przepisu. Aż w końcu w Chocolate cakes wydawnictwa The Australian women's weekly znalazłam boskie brownie. Tam było z malinami, które kolorystycznie może i lepiej się komponują, ale jeżyny smakują tu wybornie. Świetnie przełamują ciężki, czekoladowy smak. Bo ciasto, choć pyszne, jak dla nas jednak zbyt czekoladowe (nigdy w życiu bym nie pomyślała, że takie słowa wyjdą mi spod palców). Mnóstwo czekolady w cieście, i do tego ganache (które trochę mi się zważyło, ech). Zamiast polewy następnym razem ubiję kremówkę - ciasto będzie lżejsze, chyba nawet bardziej letnie. Z drugiej strony - teraz odkrywam w sobie ogromne zapotrzebowanie na czekoladę... Może dziś smakowałoby mi bardziej...?

Brownie z czekoladowym ganache i jeżynami

Składniki:
(na formę o średnicy 21 cm)
  • 35 g kakao
  • 80 ml gorącej wody
  • 150 g ciemnej czekolady (70%)
  • 150 g masła
  • 300 g ciemnego brązowego cukru
  • 125 g mielonych migdałów
  • 1 łyżeczka proszku do pieczenia
  • 4 jajka

ganache:
  • 200 g ciemnej czekolady (70%)
  • 160 ml śmietany kremówki (38%)

dodatkowo:
  • 150 g jeżyn

Kakao wsypać do szklanki, wlać gorącą wodę i mieszać aż do rozpuszczenia.
Czekoladę i masło rozpuścić razem w kąpieli wodnej. NIeco przestudzić, dodać rozpuszczone kakao, cukier, migdały, proszek do pieczenia i żółtka, dokładnie wymieszać. Białka ubić na sztywną pianę, delikatnie wmieszać do masy.

Formę wyłożyć papierem do pieczenia, przełożyć ciasto, wyrównać wierzch.

Piec w 160 st. C. przez 75 minut.
Wyjąć z piekarnika, przestudzić 15 minut w formie, a następnie przełożyć na kratkę i zostawić do całkowitego ostudzenia.

Kremówkę podgrzać, ale nie gotować. Ciepłą zalać posiekaną czekoladę, wymieszać, aż czekolada się rozpuści. Oblać masą ciasto, udekorować jeżynami.

Smacznego!

Tak naprawdę duńskie jeżyny kompletnie wysiadły przy włoskich - też udało nam się znaleźć takie dziko rosnące - słodkie i soczyste. Od razu widać, jak wielką różnicę robi słońce...

niedziela, 6 października 2013

Babeczki w paseczki...

Jak pisałam wcześniej, zostało mi ciasto cygaretkowe po roladzie. Oczywiście, mogłam po prostu umyć woreczek z zawartością i zapomnieć o sprawie, ale wtedy naprawdę nie byłabym sobą. Zamiast tego, zaczęłam kombinować...
Skoro do rolady się nada, to może do całego biszkoptu też? Ale jak tu by duży biszkopt tym ozdobić...? Może lepiej muffiny...? Ale czy aby takie ciasto nie będzie zbyt ciężkie...? 
Połączyłam więc oba pomysły, i upiekłam babeczki biszkoptowe.

Już kiedyś robiłam takie z przepisu Ever. Pozmieniałam nieco proporcje mąki, dorzuciłam żółtko, które zostało mi od ciasta cygaretkowego, i lawendę, która pasowała do dżemu. Bo dżem też dodałam, do środka. Żeby było ciekawiej. Efekt? Jak najbardziej zadowalający. Smakowo powalają - leciutkie jak chmurka, puszyste i delikatne, ze słodkim dżemem i lawendową nutą... Poezja.
A wyglądają - moim zdaniem - rozkosznie z tymi czerwonymi serduszkami i paseczkami. Jeśli Wam się nie chce, ten etap można pominąć, i przygotować je ot tak, na deser. Pyszne są.

Jeśli jednak zdecydujecie się na ciasto cygaretkowe z barwnikiem, pamiętajcie, że po upieczeniu kolor będzie intensywniejszy. Moje ciasto przed pieczeniem było mocno różowe, po - krwisto czerwone. Cóż, podoba mi się taki efekt, ale należy o tej kuchennej magii pamiętać.

Babeczki biszkoptowe z lawendą i ciastem cygaretkowym

Składniki:
(na 8 sztuk)
  • 2 jajka
  • 1 żółtko
  • 125 g cukru
  • 90 g mąki pszennej
  • 30 g mąki ziemniaczanej
  • 1/2 łyżeczki proszku do pieczenia
  • 1 łyżka suszonej lawendy

dodatkowo:

ciasto cygaretkowe:
  • 35 g miękkiego masła
  • 35 g cukru pudru
  • 1 białko
  • 35 g mąki pszennej
  • czerwony barwnik spożywczy w żelu

Masło z cukrem ubić na puszystą, jasną masę. Dodać białko i przesianą mąkę, zmiksować. Dodać barwnik, połączyć.
Ciasto przełożyć do rękawa cukierniczego z małą, okrągłą końcówką, wycisnąć dowolne wzory na dnie i bokach silikonowych foremek do muffinek. Wstawić na 1 godzinę do lodówki.

Białka ubić na sztwyną pianę, pod koniec partiami dodając cukier. Po jednym dodawać żółtka, a następnie przesiane mąki i proszek do pieczenia. Na końcu dodać lawendę, wymieszać.

Na dno foremek wykładać po łyżce ciasto, następnie na środek każdej babeczki - łyżeczkę dżemu. Na wierzch równomiernie wyłożyć resztę ciasta.

Piec w 200 st. C. przez 15 minut.
Przestudzić, ale jeszcze ciepłe wyjąć z foremek. Wystudzić całkowicie na kratce.

Smacznego!

Jeszcze niecały miesiąc, i znów będziemy cięli dynie! A Wy - czekacie na Halloween...?

piątek, 4 października 2013

Słoneczne bułeczki

Też tak czasami macie, że idziecie do kuchni bez żadnego pomysłu? Ot tak - wiecie, że coś zrobić trzeba, ale co i jak konkretnie, to już nie bardzo? Ja ostatnio ruszyłam z zamiarem upieczenia bułek. Drożdże już dawno na mnie czekały, poza tym perspektywa pachnących bułeczek na śniadanie wywołuje błyski w oczach C., które bardzo lubię. Nie chciało mi się szukać przepisów, więc zaczęłam wszystko mieszać, tak jak zwykle. Było już ciemno, o szyby dudnił deszcz. I nagle zatęskniłam za słońcem, najlepiej tym najcieplejszym - włoskim. Sięgnęłam więc po kurkumę, która nadała bułeczkom ślicznego, żółtego koloru. A potem w oczy wpadł mi mak, i pomyślałam o cytrynowych muffinach z makiem, które wyglądają tak uroczo. Niewiele więc myśląc, dosypałam dwie łyżki do ciasta. I tak powstały moje słoneczne bułeczki - idealne na szare, deszczowe poranki.

Słoneczne bułeczki z kurkumą i makiem

Składniki:
(na 10 bułek)
  • 500 g mąki pszennej
  • 25 g świeżych drożdży
  • 1 łyżeczka cukru
  • 1 łyżeczka soli
  • 250 ml letniej wody
  • 1 jajko
  • 3 łyżki oliwy
  • 1 łyżeczka kurkumy
  • 2 łyżki maku

dodatkowo:
  • 3 łyżki mleka

Drożdże rozetrzeć z cukrem i 2 łyżkami wody. Dodać 2 łyżki mąki, dokładnie wymieszać. Odstawić zaczyn na 10-15 minut.
Po tym czasie do przesianej mąki dodać zaczyn, resztę wody, sól i jajko, zagnieść ciasto. Dodać pozostałe składniki, wyrobić gładkie, nielepiące się ciasto.
Odstawić na 60 minut do wyrośnięcia.

Po tym czasie jeszcze raz szybko zagnieść, podzielić na 10 części, z każdej uformować okrągłą bułeczkę. Ułożyć je na blasze wyłożonej papierem do pieczenia, odstawić na 20-30 minut.

Po tym czasie posmarować mlekiem.

Piec w 200 st. C. przez 15-20 minut.
Ostudzić na kratce.

Smacznego!

A co u Was? Deszcz płacze w ciemnościach za oknem, czy może raczej złote i czerwone liście szeleszczą Wam jesienne historie podczas spacerów? 

środa, 2 października 2013

Ćwiczenia w rolowaniu

Rolady. Hmm... Dlaczego ja ich właściwie nie piekę...? Na blogu jest jedna, zrobiłam może ze dwie więcej w czasie, kiedy nie miałam nastroju na zdjęcia i pisanie. Jakoś nie jest nam po drodze...

Oglądam ostatnio Kagekampen. Duński program o pieczeniu. Od poniedziałku do czwartku uczestnicy stają przed zadaniami postawionymi przez zawodowych cukierników. Tort, ciasteczka, beza, rolada... I kiedy tak C. popatrzył na śliczne rolady, które panie przygotowały stwierdził, że też mam mu jakąś zrobić. No dobra, niech już będzie...

Na blogu A dupa rośnie znalazłam roladę dekorowaną ciastem cygaretkowym. Właściwie to od chwili, kiedy zostawiłam postawiona przed zadaniem, myślałam o tej roladzie - prezentuje się bowiem zabójczo. Cóż, efekt nie jest tak łatwo osiągnąć... Wszystko było dobrze do momentu ponownego zwijania. Biszkopt zrobił mi brzydkiego psikusa, i popękał w miejscach łączenia. Byłam trochę podłamana, ale C. słusznie stwierdził, że nie od razu Kraków zbudowano (on tego tak nie ujął, ale dokładnie o to mu chodziło), i po prostu muszę poćwiczyć. Mi się wydaje, że ciasto biszkoptowe było za kruche - za dużo mąki ziemniaczanej. Następnym razem spróbuję to zrobić troszkę inaczej...

Niemniej, rolada wyszła fantastyczna smakowo. Domowej roboty dżem (trzeba go jakoś wykorzystać, prawda?), niesamowity krem z mascarpone - jeny, jakie to dobre! No i nieszczęsny biszkopt, który choć nie wygląda, to smakuje naprawdę dobrze. 

Rolada z dżemem i mascarpone, dekorowana ciastem cygaretkowym

Składniki:
(na blachę 40x35 cm)

biszkopt:
  • 4 jajka
  • 85 g cukru
  • 50 g mąki pszennej
  • 50 g mąki ziemniaczanej

krem:
  • 250 g mascarpone
  • 120 ml śmietany kremówki (38%)
  • 1 łyżka miodu
  • 2 łyżki limoncello
  • ziarenka z 1/2 laski wanilii

dodatkowo:

ciasto cygaretkowe:
  • 35 g miękkiego masła
  • 35 g cukru pudru
  • 1 białko
  • 35 g mąki pszennej
  • czerwony barwnik spożywczy w żelu

Masło z cukrem ubić na puszystą, jasną masę. Dodać białko i przesianą mąkę, zmiksować. Dodać barwnik, połączyć.
Ciasto przełożyć do rękawa cukierniczego z małą, okrągłą końcówką, wycisnąć dowolne wzory na blasze wyłożonej papierem do pieczenia. Schłodzić w lodówce przez 1 godzinę.

Białka na biszkopt ubić na sztywną pianę. Partiami wsypywać cukier, cały czas miksując, następnie po jednym dodawać żółtka. Na koniec dodać przesiane mąki, delikatnie wymieszać.
Masę przełożyć na blachę z wzorkami, równomiernie rozprowadzić.

Piec przez 10-15 minut w 180 st. C.
Gorącą roladę przełożyć na czystą ścierkę oprószoną cukrem pudrem (wzorkami do dołu), luźno zwinąć i zostawić do całkowitego ostygnięcia.

Kremówkę zmiksować z mascarpone, aż całość nabierze konsystencji gęstego kremu. Dodać miód, likier i wanilię, połączyć.

Biszkopt delikatnie rozwinąć, posmarować dżemem, a następnie kremem. Ciasno zwinąć, wstawić do lodówki na 1-2 godziny.

Smacznego!

Do ozdobienia rolady wykorzystałam tylko połowę ciasta cygaretkowego. Niedługo opowiem, co można zrobić z resztą...

wtorek, 1 października 2013

Historia Księcia Mgły

Mam całkiem sporo książek. Mimo wszystko jednak nie potrafię oprzeć się pokusie - każdy urlop w Polsce kończy się nabyciem jeszcze kilku pozycji. Zawsze jest coś ciekawego, co chciałoby się przeczytać już, teraz, zaraz. Coś zdecydowanie bardziej intrygującego niż zawartość półek na wyciągnięcie ręki. Tym razem postawiłam między innymi na Zafona - powieści z jego kolekcji dla młodzieży. Są cztery - o jednej możecie przeczytać na blogu. Dziś czas na kolejną.

Książę Mgły to pierwsza część trylogii - historii o dzieciach, nie tylko dla dzieci.

W 1943 roku w Hiszpanii szaleje wojna. Maximilian Carver w obawie o przyszłość rodziny, podejmuje decyzję o przeprowadzce na wybrzeże. Max, jedyny syn, dowiaduje się o tym w swoje trzynaste urodziny. I choć reszta rodziny wydaje się być podekscytowana i pozytywnie nastawiona, chłopak jest załamany - musi zostawić całe swoje życie, szkołę, przyjaciół, i zawierzyć nieznanemu.
Gdy przybywają do małej osady rybackiej, na stacji kolejowej Irina, najmłodsza z rodzeństwa, znajduje kotka. Rodzice pozwalają jej go zabrać, co później spowoduje nieoczekiwany zwrot akcji...

Max już w ciągu pierwszych dni poznaje Rolanda, chłopca nieco starszego od siebie, i bardzo szybko zostają przyjaciółmi. Do zabawy w nurkowanie zostaje wciągnięta również Alicja - starsza siostra Maxa. Okazuje się jednak, że wrak statku zatopiony w zatoce ma swoją niezwykle mroczną historię, którą opowiada im dziadek Rolanda, a jednocześnie latarnik. Książę Mgły to czarownik, który może spełnić każde życzenie, ale w zamian żąda bardzo wiele. Victor spotkał go wcześniej na swej drodze, i obawia się, że teraz może znów zaatakować. Czy dzieci będą potrafiły uwierzyć w magię? Czy dadzą radę Księciu Mgły? Koniecznie zajrzyjcie do powieści Zafona.

Ja byłam zachwycona - uwielbiam takie historie. Czyta się błyskawicznie, wciąga niezauważenie, żeby nie wypuścić uwagi czytelnika aż do ostatniej strony. Polecam.

Książę Mgły
Carlos Ruiz Zafon
Warszawskie Wydawnictwo Literackie MUZA SA
Warszawa, 2010