czwartek, 30 listopada 2017

Brunkager, czyli brązowe ciasteczka pachnące świętami

Za każdym razem, gdy zaczynam szkołę, bardzo denerwuję się na myśl o nowej współlokatorce. Jestem już w tym wieku, że mam swoje przyzwyczajenia i dziwactwa, z których ciężko mi zrezygnować, chociaż wiem, że mogą być denerwujące. C. już dawno przywykł (a jeśli nie, to dobrze ten fakt przede mną ukrywa), a reszta świata... No właśnie - ze mną nie mieszka. A tu nagle nie dość, że mam dzielić pokoik trzy na dwa i pół metra z maleńką łazienką, to jeszcze z kimś zupełnie nieznanym - czyli, mówiąc wprost, może to być dosłownie każdy. No... Dziewczyna. Tudzież kobieta. W internacie nadal obowiązuje podział płci; chociaż toalety na korytarzach są unisex.
Każdorazowo wyobrażam sobie najgorsze - młode, rozwydrzone i niewychowane. Za pierwszym razem miałam niewyobrażalne szczęście, i moja przyszła niedoszła współlokatorka nigdy się nie pojawiła. Drugim razem przypadła mi miła dziewiętnastolatka, dość spokojna i przyjemna w obyciu, ale z którą nie miałam wielu tematów do rozmów. Tym razem... Może być zupełnie inaczej.
Już sam fakt, że ma na imię Josephine, powinien był mnie uspokoić (od dawna bowiem wiem, że jeśli w moim życiu pojawi się córeczka, tak właśnie zostanie nazwana). Jose jest bardzo żywiołowa i energiczna, ciągle uśmiechnięta i bardzo otwarta. Nasz pierwszy wspólny wieczór (i pół nocy też, jeśli mam być zupełnie szczera) przegadałyśmy nie wiedząc, kiedy uciekły nam te wszystkie godziny. Z pewnością pomogła butelka wina, którą wypiłyśmy do kolacji, ale muszę przyznać, że dogadałyśmy się wyśmienicie. I chyba pierwszy raz jestem zadowolona z przymusu mieszkania z kimś zupełnie obcym...
Okazuje się, że takie niespodzianki mogą być zaskakująco pozytywne.

Obie z Jose jesteśmy totalnie zakręcone na punkcie Bożego Narodzenia; po południu jedziemy kupić wieniec, który powiesimy na drzwiach pokoju, a po weekendowym pobycie w domu podejrzewam, że nasz pokój będzie przypominał hipermarket pięć minut przed pierwszą gwiazdką. Skarpety z reniferami mamy obie...
A żeby i Was choć trochę wprowadzić w ten świąteczny nastrój (w końcu to już niemal grudzień, najwyższa więc pora!), mam dla Was przepis na duńskie pierniczki.
Z naszymi polskimi niewiele mają wspólnego; są cieniutkie i chrupkie, ze sporą ilością migdałów i pistacji. Muszę przyznać, że skradły moje serce zaraz po przeprowadzce do Danii; są niesamowicie aromatyczne i... Takie inne. Pyszne! W dodatku robi się je bardzo łatwo i szybko, a pachną - zniewalająco! Czy można chcieć czegoś więcej...?
Ten przepis znalazłam w Julebag og knas, Familie Journal nr 49/2015, i już dawno miałam chęć, żeby go wypróbować. Jakoś nie zdołałam wcześniej... I teraz bardzo tego żałuję.

Brunkager z pistacjami i migdałami


Składniki:
(na około 135 ciasteczek)
  • 125 g masła
  • 60 g melasy
  • 125 g cukru
  • 2 łyżeczki mielonego cynamonu
  • 1/2 łyżeczki mielonych goździków
  • 30 g słupków migdałowych
  • 30 g pistacji bez łupinek
  • 1 łyżeczka potażu
  • 1 łyżeczka wody
  • 250 g mąki pszennej

Masło, melasę i cukier umieścić w garnuszku. Podgrzewać aż do rozpuszczenia, często mieszając. Nie gotować.
Gdy cukier się rozpuści, dodać cynamon i goździki, słupki migdałowe i grubo posiekane pistacje. Wymieszać, odstawić do ostudzenia.
Potaż rozpuścić w wodzie, dodać do masy. Na końcu dodać mąkę, wymieszać.

Ciasto podzielić na pół, z każdej części uformować wałeczek o grubości 3,5-4 cm. Zawinąć je w folię spożywczą, schłodzić w lodówce przez noc.

Następnego dnia pokroić ciasto na plasterki grubości 1 mm, układać na blasze wyłożonej papierem do pieczenia.

Piec w 175 st. C. przez 7 minut.
Ostudzić na kratce.

Smacznego!

Rzutem na taśmę dodaję ostatni przepis do akcji Ani:

środa, 29 listopada 2017

Najlepsze ciasteczka imbirowe i kolacja z prawdziwego zdarzenia

Zupełnie niezaplanowana tygodniowa cisza na blogu popsuła mi kilka planów. No ale cóż - czasem trzeba po prostu brać to, co życie przynosi, i zamiast iść pod prąd, dać mu się ponieść.

Najpierw rewolucja w pracy - niespodziewanie odeszła jedna z koleżanek, więc nagle przybyło nam sporo dodatkowych obowiązków. Siedziałam więc w piekarni od rana do nocy (dosłownie!), i kiedy wracałam do domu, nie chciało mi się już nic. Nie miałam czasu ani piec, ani robić zdjęć, ani pisać. Obiecałam sobie jednak solennie, że w internacie nadrobię. Bo w końcu co innego miałabym tu robić...?
Najpierw, zamiast - tak jak planowałam - wyjechać w niedzielę wieczorem, zdecydowałam się na dodatkową noc we własnym łóżku, i wyruszyłam dopiero w poniedziałek nad ranem. A na miejscu - same problemy. Karta do pokoju za nic nie chciała działać; biegałam więc w tę i z powrotem niezliczoną ilość razy. Fakt, że za każdym razem dostaję pokój w najdalszym korytarzu, cenię sobie niezwykle za spokój i brak biegających tuż za drzwiami młodych ludzi; tym razem jednak pokonywanie tych wszystkich schodów i zakrętów okazało się niezwykle męczące. Dopiero po południu przyjechał specjalista, wziął sprawy w swoje zaprawione w bojach ręce, i wybawił mnie z kłopotu. W międzyczasie pierwsze zajęcia w lodowato zimnej sali (w zeszły piątek wysiadło ogrzewanie i póki co, nikomu nie spieszy się, żeby coś z tym zrobić), mnóstwo nowych twarzy, a także kilka znanych, z którymi trzeba było powymieniać wrażenia z ostatnich miesięcy. Później rozpakowywanie, kąpiel i... Padłam jak mucha tuż po dziewiątej. Nie byłam w stanie wykrzesać z siebie choćby najmniejszej iskierki pobudzającej do działania.

Wczoraj natomiast, razem z moją nową współlokatorką, załapałyśmy się na bardzo specjalny obiad. W części szkoły przeznaczonej dla gastronomów odbywał się pokaz ich sztuki kulinarnej - przygotowywali trzydaniowy posiłek dla swoich bliskich, pod czujnym okiem szefa kuchni. Trochę po znajomości, trochę czarującymi uśmiechami, udało nam się przekonać Aleksandra do przygotowania paru dodatkowych porcji.
Aj, dawno już nie jadłam takich pyszności, w dodatku tak pięknie podanych! Na przystawkę biała ryba (nie pamiętam już jaka konkretnie; chyba dorsz) z żółtymi buraczkami, chipsami z topinamburu, jadalną ziemią i majonezem o zachwycającym smaku. Danie główne to marynowana i długo pieczona w niskiej temperaturze cielęcina, glazurowane czerwone buraczki, sos z olejem koperkowym, buraczane puree z lukrecją (której na szczęście nie było czuć, choć podobno podbiła smak buraczków) i brukselką, a do tego zapiekany mus ziemniaczany z pietruszką. Na deser smażone w głębokim tłuszczu kuleczki ryżowe, sos wiśniowy, migdały, lody waniliowe, a to wszystko z dodatkiem oleju rozmarynowego.
Coś niesamowitego, mówię Wam! Dania jak z najlepszej restauracji - ale akurat temu nie można się dziwić, bo szef kuchni pracował wcześniej w jednej z tych najlepszych. Prawdziwy luksus. Do tego odrobina pasującego do poszczególnych dań wina - i udało mi się wpędzić C. w stan całkiem poważnej zazdrości. Nie o mnie rzecz jasna; o jedzenie...

Sami więc widzicie; dzieje się więcej, niż się spodziewałam, ale zamiast narzekać na szczegóły, które zdecydowanie w zachwyt mnie nie wprawiają, biorę wszystko z uśmiechem i zadowoleniem.
To chyba te zbliżające się Święta tak na mnie działają...

Dzisiaj mam dla Was kolejne duńskie ciasteczka - zdecydowany faworyt C. Stwierdził, że mają absolutnie fenomenalną konsystencję, i niemal siłą musiałam go od talerzyka odrywać. 
Słodkie, chrupiące z zewnątrz, a miękkie w środku, z nienarzucającym się posmakiem imbiru. Są boskie! W dodatku całkiem proste i szybkie w wykonaniu. 
Jestem pewna, że z przepisu z Julebag og knas, Familie Journal, nr 49/2015 jeszcze skorzystam, choć następnym razem z pewnością zwiększę proporcje. Mniam!

Chrupiące ciasteczka imbirowe


Składniki:
(na 30 ciastek)

  • 150 g mąki pszennej
  • 40 g cukru pudru
  • 20 g cukru perłowego
  • 2 kawałki imbiru w syropie
  • sok z 1/2 limonki
  • 125 g zimnego masła
  • 1 łyżka śmietany kremówki (38%)
dodatkowo:

  • 2 łyżki cukru perłowego
Imbir drobno posiekać.
Mąkę wymieszać z cukrem pudrem i perłowym, dodać imbir, połączyć. Dodać pokrojone w kostkę masło, rozetrzeć palcami na kruszonkę. Dodać sok z limonki i śmietanę, szybko zagnieść ciasto.
Ciasto podzielić na pół, z każdej części uformować wałeczek o długości 45 cm, a następnie obtoczyć je w cukrze perłowym. Zawinąć w folię spożywczą, schłodzić w lodówce przez minimum 1 godzinę (można przez noc).

Schłodzone ciasto pokroić na ciastka o długości 3 cm. Układać je na blasze wyłożónej papierem do pieczenia, zachowując odstępy.

Piec w 190 st. C. przez 10-12 minut, aż się zrumienią.
Ostudzić na kratce.

Smacznego!


Przepis dorzucam do akcji Ani:

środa, 22 listopada 2017

Szczęście w nieszczęściu i duńskie ciasteczka z kardamonem

Wypadki chodzą parami - z pewnością znacie to powiedzenie. W gorszych czasach bywa, że i trójkami czy czwórkami. Mi tym razem zdarzył się pojedynczy; do dzisiaj czekam na ciąg dalszy, bo takie wypadki to się chyba nie zdarzają.

W zeszły czwartek, kiedy mentalnie już szykowałam się do pójścia do domu, próbowałam upchnąć ostatnie ciasta w zamrażarce. Przechowujemy je na wysokich wagonach; ten akurat miał miejsce na osiemnaście blach, wypełniony był roladami i spodami biszkoptowymi, które, choć pojedynczo lekkie, w takiej ilości w magiczny wręcz sposób nabierają zaskakującej wagi. W pewnym momencie kółka się zablokowały, ja pociągnęłam... I już. Więcej nie było trzeba. Wszystko poleciało prosto na mnie.
Jako zagorzały fan wszelkiej maści książek przygodowych, próbowałam zgrywać bohatera i uratować wszystko przed upadkiem. Kiedy dotarło do mnie, że nic z tego, spróbowałam się cofnąć; było już jednak za późno. Wagon wylądował prosto na mojej lewej stopie, a mnie aż tchu zabrakło z wrażenia. 

Koledzy natychmiast rzucili się na pomoc; uwolnili mnie spod ciężaru i odprowadzili do kantyny, gdzie padłam na krzesło ze łzami w oczach i z zagryzionymi niemal do krwi wargami. Zdjęłam but, potem skarpetkę, i ze zdziwieniem odkryłam, że stopa nie jest zupełnie płaska. Za to zrobiła się ogniście wręcz czerwona i puchła w zastraszającym tempie. Szybko dostałam worek z lodem, i tak siedziałam i się zastanawiałam, co teraz... 
Nie pozostawiono mi wyboru - Lisbeth szybciutko uporała się z pozostałą pracą i zawiozła mnie na pogotowie. A tam... No cóż, znów nastąpiło brutalne zderzenie z duńskim systemem służby zdrowia. Choć działa zdecydowanie lepiej niż w Polsce, to nadal nie jest idealny. Po odczekaniu w kolejce do rejestracji, dostałam numerek i miła pani poinformowała mnie, że gabinet jest na drugim końcu baaardzo długiego korytarza. Zanim zdołałam się doczłapać, lekarka wyszła na korytarz zaniepokojona faktem, że numer drugi wywołano pięć minut temu, a pacjenta jak nie było, tak nie ma. Gdy w końcu udało mi się do niej dotrzeć, obejrzała mi stopę i... Odesłała do rejestracji ze świstkiem kierującym mnie na prześwietlenie. Uwierzcie - ten korytarz znienawidziłam już na zawsze. Z kilkoma przystankami, dotarłam z powrotem do miłej pani, która wykonała telefon, nakrzyczała na kogoś po drugiej stronie, że czterdzieści minut oczekiwania w głowie się nie mieści, i odesłała na prześwietlenie. Oj, daleka to była droga... 
W końcu opadłam na kozetkę, pozwoliłam stopę obfotografować z każdej możliwej strony, żeby wrócić do poczekalni. Na szczęście tego dnia tłumów nie było, i już po kwadransie przyszła po mnie pielęgniarka. Zaprowadziła do gabinetu, gdzie po raz pierwszy zaproponowano mi środki przeciwbólowe. Przyjęłam je z wielką ulgą i tą odrobiną godności, która jeszcze mi została.
Po kilku minutach przyszła lekarka, która oświadczyła, że nic nie jest złamane, za tydzień się wygoi, i jeśli nie mam ochoty, mogę jutro nie iść do pracy. A w ogóle to po co zawracam głowę - boli, wiadomo, ale to nie powód, żeby zaraz w panikę wpadać. 
Popatrzyłam na nią z wyraźnym brakiem szacunku, podziękowałam za pomoc i pokuśtykałam do wyjścia. Na szczęście tabletki zaczynały powoli działać, i nie wyglądałam aż tak żałośnie, jak wcześniej...

Później tylko musiałam poczekać, aż C. po mnie przyjedzie i zabierze do domu, gdzie w końcu mogłam usadowić się na sofie, z wygodnie ułożoną stopą, i odetchnąć głęboko.
Uff, co za dzień...
Dzisiaj, niemal tydzień później, nadal utykam i nadal boli, a stópka w okolicach palców przybrała zadziwiająco intensywny odcień fioletu. Lekarzom jednak nie można wierzyć...

Korzystając z wolnej środy, upiekłam dzisiaj trzy rodzaje ciasteczek. Zamknęłam je w puszkach; część zabiorę ze sobą w niedzielę na Zelandię, żeby umilały mi czas z dala od domu, resztę zostawię C.; niech on też ma coś od życia.
Dzisiaj będzie o tych z kardamonem - skandynawski wypiek z tą właśnie przyprawą był bowiem tematem naszego wspólnego pieczenia. Fedtebrød to duński klasyk (w dosłownym tłumaczeniu oznacza tłuszczowy chlebek, co brzmi co najmniej dziwnie. Ważny jest tu sposób formowania ciastek - piecze się długie, spłaszczone ruloniki, które po upieczeniu i polukrowaniu kroi się na małe ciasteczka); tym razem jednak wybrałam przepis z magazynu Mad og venner, nr 158/2017, gdzie posunięto się nieco dalej w komponowaniu składników. Dodatek kardamonu i kokosa mnie zaintrygował, miałam na te ciasteczka ogromną ochotę.
Dzięki amoniakowi są niesamowicie chrupiące, a dodatek kardamonu sprawia, że niesamowicie kuszą zapachem. Kwaskowa, mocno cytrynowa glazura pasuje tutaj po prostu idealnie. Całość jest niesamowicie uzależniająca - tak naprawdę nie jestem pewna, czy doczekają do niedzieli... Nie wyszło ich bowiem wcale tak dużo.

Po inne skandynawskie smakołyki z kardamonem koniecznie zajrzyjcie do Ani Pierwszej, Ani Drugiej i Mirabelki.

Fedtebrød z kokosem i kardamonem


Składniki:
(na około 45 ciasteczek)
  • 150 g zimnego masła
  • 125 g mąki pszennej
  • 30 g mąki ryżowej
  • 1/4 łyżeczki amoniaku
  • 80 g cukru
  • 80 g wiórków kokosowych
  • 1 łyżeczka mielonego kardamonu
glazura:
  • 150 g cukru pudru
  • 2 łyżki soku z cytryny
  • 1-2 łyżki wrzącej wody
  • 1/2 łyżeczki mielonego kardamonu
Masło, mąki pszenną i ryżowa, amoniak, cukier, wiórki kokosowe i kardamon zmiksować w malakserze do połączenia. Zagnieść z ciasta kulę, zawinąć w folię spożywczą i schłodzić w lodówce przez 30 minut.
Po tym czasie podzielić ciasto na 4 równe części, z każdej uformować wałeczek nieco krótszy niż blacha. 
Blachę wyłożyć papierem do pieczenia. Ułożyć na niej wałeczki z ciasta, następnie spłaszczyć dłonią.

Piec w 190 st. C. przez 12-15 minut, aż ciasto nabierze złoto-brązowego koloru.
Przestudzić.

Cukier puder przesiać, wymieszać z kardamonem. Dodać sok z cytryny, a następnie po trochu wlewać wodę. Lukier powinien być średnio gęsty.
Posmarować lukrem paski ciasta, a następnie - jeszcze ciepłe - pokroić ostrym nożem po skosie na ciasteczka.7
Gdy lukier całkowicie zastygnie, przełożyć do szczelnej puszki.

Smacznego!

My tu gadu-gadu, a to najwyższy czas spać; za chwilę trzeba przecież jechać do pracy...

Tymczasem przepis, oczywiście, dodaję do akcji Ani:

poniedziałek, 20 listopada 2017

Przedświąteczne upojenie i pierwsze w tym roku pierniczki

W tym roku wyjątkowo wcześnie wpadłam w świąteczny nastrój. Zawsze oburzałam się na bożonarodzeniowe dekoracje już w październiku, ale tym razem sama na początku listopada zaczęłam piec pierniczki, a dom udekorowałam świątecznymi ozdobami. Przyczyn takiego stanu rzeczy jest kilka; nie to, żebym musiała się tłumaczyć, ale odczuwam potrzebę wyjaśnienia takiej nagłej zmiany.
Po pierwsze, od dwudziestego siódmego listopada aż do dwudziestego drugiego grudnia będę poza domem. Kiedy więc mam nacieszyć się moimi skrzatami, jeśli nie teraz...? Po drugie, świąteczne kiermasze rozpoczęły się w tym roku, mam wrażenie, wyjątkowo wcześnie. A kiedy człowiek spędzi cały dzień wśród bombek, choinek i światełek, w powietrzu przesyconym zapachem cynamonu i grzanego wina, nie ma ochoty wynurzać się z tej świątecznej atmosfery. Oplata ona niczym najgęściejsza mgła; mimo, że teoretycznie się z niej wyplątało, pasma pozostają na skórze, włosach i ubraniu. I nie dają o sobie zapomnieć. Po powrocie do domu przygotowałam więc kakao z bitą śmietaną i zajadając się cytrynowo-marcepanowymi ciasteczkami, snułam plany na kolejne dni. Pierniczki i bułeczki z kardamonem, trzy rodzaje grzańca i medista z ziemniakami na obiad. Do tego napalić w kominku, zawinąć się w wełniany koc i... Cieszyć się chwilą.
Przedświąteczne upojenie.

Dziś więc pierwszy przepis na pierniczki.
Znalazłam go w duńskim magazynie Julesmag 2016. I, muszę przyznać, już na wstępie miałam zagwozdkę. Honnigkage to, tłumacząc dosłownie, ciasteczka miodowe. Ale przecież w składnikach nie ma miodu! Zamiast więc tłumaczyć dosłownie, co sprawdza się, niestety, niezbyt często, należy przetłumaczyć bardziej intuicyjnie; będą to więc po prostu pierniczki na melasie.

Są pyszne! Potrzebują dwóch-trzech tygodni na zmięknięcie, ale gdy to już nastąpi, po prostu rozpływają się w buzi. Pięknie pachną, a smakują... Po prostu jak pierniczki. Świetnie nadają się do dekoracji lukrem królewskim, bo choć rosną, to pozostają w miarę płaskie. No i dobra wiadomość dla alergików - są bez jajek.
Więc jak - skusicie się...?

Pierniczki na melasie


Składniki:
(na 100-120 sztuk)
  • 1020 g mąki pszennej
  • 50 g masła
  • 440 g cukru
  • 200 ml melasy
  • 200 ml wody
  • 1 łyżka mielonego cynamonu
  • 1 łyżka mielonego imbiru
  • 1 łyżka mielonego kardamonu
  • 1 łyżka sody oczyszczonej
W garnuszku rozpuścić masło. Dodać cukier, melasę i wodę, podgrzewać aż do całkowitego rozpuszczenia cukru. Przelać mieszankę do dużej miski, dodać przyprawy i sodę, wymieszać. Partiami dodawać mąkę, cały czas mieszając.
Przykryć miskę z ciastem folią spożywczą, wstawić na noc do lodówki.

Następnego dnia wałkować ciasto na grubość 5 mm, wycinać foremkami dowolne kształty. Układać na blasze wyłożonej papierem do pieczenia, zachowując odstępy.

Piec w 200 st. C. przez 6-10 minut.
Ostudzić na kratce.

Przechowywać w szczelnie zamkniętej puszce.

Smacznego!


Już za tydzień o tej porze będę znowu na Zelandii... Jak ten czas pędzi!

Przepis dołączam do akcji Ani:

sobota, 18 listopada 2017

Drożdżowa gwiazda. Nie tylko na Święta

W pracy, poza tym, że ciągle się stresujemy, że nie zdążymy ze wszystkim na czas, panuje niesamowicie przyjemna atmosfera. Dużo się śmiejemy i wygłupiamy, droczymy ze sobą, czasem nawet posuwając do złośliwości - ale takich wiecie, z sercem. Bo tak naprawdę pokpiwać można tylko z ludzi, których się lubi. I to z wzajemnością. Jeśli między dwojgiem ludzi jest przepaść, albo choćby dystans, nie można pozwolić sobie na zbyt wiele. Druga strona zaraz będzie doszukiwała się podtekstów, szukała przyczyny, aż wreszcie próbowała zrewanżować się, czasem w niezbyt przyjemny sposób. Jeśli jednak przebywa się z kimś niemal codziennie, po kilka czy kilkanaście godzin, nawiązuję się więź. Nie jest to przyjaźń, ale mimo wszystko to coś bardzo ważnego. Wywołujące uczucie ciepła w okolicy serca.
W mojej pracy udało się zbudować właśnie coś takiego. Czasem bezlitośnie z siebie nawzajem kpimy i wypominamy wpadki; jednak nikt się nie obraża. Jednocześnie bowiem doceniamy siebie nawzajem i - wbrew pozorom - szanujemy.
Ja naprawdę lubię chodzić do pracy, i jeśli kiedyś ją zmienię, z pewnością będę tęsknić za kolegami.

W poniedziałek, przed wyjściem z pracy, Lisbeth pokazała mi gazetę, którą kupiła. Był tam przepis, który wyjątkowo przypadł jej do gustu - drożdżowa gwiazda z nadzieniem żurawinowym. Mmm, pomyślałam, to coś zdecydowanie dla mnie.
Później, gdy poszłam się przebrać, w szafce znalazłam ksero rzeczonego przepisu. Na wyjątkowo grzeczne podziękowanie Lisbeth splotła palce i stwierdziła, że może jak będę jutro cały dzień w domu, i będzie mi się nudzić, to bym taką upiekła... Tylko nie z żurawiną, bo jest kwaśna i w ogóle ble.

Postawiona pod ścianą, z samego rana wyjęłam z lodówki drożdże i masło, po czym zabrałam się do działań.
Ciasto, wbrew pozorom, wcale nie jest trudne do przygotowania, a wygląda niesamowicie efektownie. Zamiast nadzienia z żurawiny przygotowałam krem cynamonowo-kakaowy - remonce - którego używamy w pracy do wypełniania ciasta duńskiego. Pasuje tutaj wyśmienicie, choć kiedy nadarzy się okazja, mam zamiar wypróbować oryginalny pomysł - za żurawiną bowiem przepadam, i wydaje mi się, że z takim kremem będzie jeszcze lepsza.
Przepis na ciasto i sposób jego złożenia pochodzi z Julehefte, nr 46/2017, świątecznego dodatku do Familie Journal.

Drożdżowa gwiazda z kremem kakaowo-cynamonowym


Składniki:
(na ciasto o średnicy 25 cm)
  • 75 g miękkiego masła
  • 450 g mąki pszennej
  • 200 ml letniego mleka
  • 2 jajka
  • 25 g świeżych drożdży

krem kakaowo-cynamonowy:
  • 150 g miękkiego masła
  • 50 g cukru
  • 50 g ciemnego cukru muscovado
  • 2 łyżki kakao
  • 2 łyżeczki mielonego cynamonu

dodatkowo:
  • 1 jajko
  • 1 łyżka mleka
  • 2 łyżki gruboziarnistego cukru

Masło zmiksować z mąką. Drożdże rozpuścić w mleku, wbić jajka, roztrzepać. Wlać mokre składniki do mąki, zagnieść gładkie ciasto. Odstawić do wyrośnięcia na 45-60 minut.

W tym czasie przygotować krem.
Masło, cukier biały i ciemny, kakao i cynamon zmiksować na jednolitą masę.

Wyrośnięte ciasto podzielić na 3 części. Każdą z nich rozwałkować na koło o średnicy 23 cm, podsypując mąką.

Na blasze wyłożonej papierem do pieczenia ułożyć pierwsze koło, rozsmarować połowę kremu. Przykryć drugim plackiem, posmarować pozostałym kremem, na wierzchu ułożyć ostatni kawałek ciasta. Skleić brzegi.
Na środku postawić szklankę o średnicy 5 cm. Rozciąć ciasto promieniście najpierw na 4 części, a potem każdą z nich jeszcze raz na 4 - w sumie ma być 16 pasków. Środek powinien pozostać nienaruszony.
Paski skręcać parami dwukrotnie, w przeciwnych kierunkach.

Odstawić na 20-30 minut do napuszenia.

Wyrośnięte ciasto posmarować jajkiem roztrzepanym z mlekiem i posypać cukrem gruboziarnistym.

Piec w 180 st. C. przez 25-30 minut.
Ostudzić.

Smacznego!

Oczywiście, zgodnie z niezachwianym prawem wszechświata, w środę Lisbeth miała wolne. O szóstej rano mój szef wysłał jej więc smsa ze zdjęciem ciasta i podpisem - takim będziemy się delektować dzisiaj o dziesiątej...

Przepis dodaję oczywiście do akcji Ani:

czwartek, 16 listopada 2017

Wesele z planem i ciasteczka orzechowe z czekoladą

Duńskie śluby są bardzo zorganizowane. Tam nie ma czasu na nieprzewidziane zdarzenia; wszystko ma swoje czas i miejsce. Na czym właściwie to polega?
Najpierw jest obiad, w czasie którego wygłaszane są toasty i, uwaga, śpiewane piosenki. Tak, tak; nie tylko państwo młodzi muszą się przyłożyć. Na najbliższej rodzinie również spoczywają pewne obowiązki. Jednym z nich jest ułożenie piosenki, która opowiada o nowożeńcach. O tym, jak się poznali, jacy są, jakie jest ich wspólne życie, wspomina różne zabawne wydarzenia i cechy charakterystyczne obojga.
Nasza, napisana przez szwagra C., była znakomita. Było potrzebnych kilka przerw nie tylko na słynne duńskie skål (toast), ale też z uwagi na gromkie wybuchy śmiechu biesiadników. Do dzisiaj od czasu do czasu zerkam na nią, żeby poprawić sobie humor.

Kiedy posiłek, wraz z toastami, przemowami i piosenkami, dobiega końca, jest czas na tańce. Przybywa zamówiona wcześniej grupa, i, tak naprawdę, daje mały koncert. Nasi, znalezieni dwa czy trzy tygodnie przed imprezą, grali przez trzy godziny i spisali się na medal. Zdobyli serca wszystkich gości w momencie, gdy zaczęli grać dziecięce piosenki dla małej Astrid, która klaskała w rączki i bujała się pod sceną z najszerszym uśmiechem, jaki w życiu widziałam. Przy ostatniej piosence nikt z gości nie siedział, a musicie wiedzieć, że takie osiągnięcie na duńskim weselu to nie byle co.
I choć zostawili niedosyt, bo goście spokojnie mogliby bawić się kolejną godzinę, to gdy skończyli, a ja padłam na krzesło myślałam, że już nigdy z niego nie wstanę. Pończochy miałam w strzępach, gdyż butów pozbyłam się już jakiś czas wcześniej, dół sukni podejrzanie przybrudzony, stopy obolałe jak jeszcze chyba nigdy, ale za to szczery uśmiech nie schodził mi z twarzy. Było cudownie! 
Dzień, choć długi i męczący, był jednocześnie po prostu idealny. Nie mogłoby być lepiej, wszystko poszło zgodnie z planem, a goście byli zachwyceni co najmniej tak samo, jak my. 
Czy panna młoda może marzyć o czymś więcej...?

Tymczasem mam dla Was przepis na bardzo proste, orzechowe ciasteczka z czekoladą. Znalazłam go na stronie Donny Hay, i po prostu nie mogłam się oprzeć. Bezglutenowe (jeśli użyjecie bezglutenowego proszku do pieczenia), cudownie chrupiące, intensywnie pachnące orzechami laskowymi, z kawałkami rozpływającej się w ustach ciemnej czekolady. Idealne jesienne ciasteczka, które świetnie sprawdzą się w roli podwieczorku do kubka gorącej herbaty lub kakao. 
To jak, upieczecie...?

Orzechowe ciasteczka z czekoladą


Składniki:
(na 20-25 ciastek)
  • 175 g zmielonych orzechów laskowych
  • 60 g cukru
  • 60 g brązowego cukru
  • 40 g mąki ziemniaczanej
  • 1 łyżeczka proszku do pieczenia
  • 100 g masła
  • 1 jajko
  • 1 łyżeczka ekstraktu z wanilii
  • 150 g ciemnej czekolady (70%)

Orzechy, oba rodzaje cukru, mąkę i proszek dokładnie wymieszać.
Masło rozpuścić, przestudzić. Jajko roztrzepać, wymieszać z masłem i ekstraktem.
Wlać mokre składniki do suchych, dokładnie wymieszać. Dodać posiekaną czekoladę, połączyć.
Odstawić na 30 minut (można do lodówki).

Z ciasta wilgotnymi dłońmi formować kulki wielkości orzecha włoskiego, układać na blasze wyłożonej papierem do pieczenia, zachowując duże odstępy (po 9 ciastek na blasze).

Piec w 170 st. C. przez 12 minut.
Przestudzić 10 minut na blasze, następnie przełożyć na kratkę do całkowitego wystudzenia.

Przechowywać w szczelnym pojemniku.

Smacznego!

Jednocześnie chciałabym Wam przypomnieć, że to już ostatni gwizdek na przygotowanie ciasta na piernik staropolski. Musi ono mieć czas na rozwinięcie aromatu; kilka tygodni w lodówce to absolutne minimum!

wtorek, 14 listopada 2017

Psi sposób na listopad i placuszki z syropem mandarynkowym

Pączusia, znana też jako Pożeracz Niewinnych Krasnali (kiedy nie było nas w domu, dorwała mojego najnowszego pluszowego renifera i... Ujmijmy to tak: po tym spotkaniu stracił chłopak całą swoją reniferowatość), ostatnio zapałała niesamowicie intensywnym uczuciem do starego swetra C. Właściwie wcale nie jest taki stary; po prostu mój Małżonek najwspanialszy utytłał rękawy kawą (chyba; pewności żadne z nas nie ma) i wrzucił rzeczony sweter do kosza na brudną bieliznę. Ja plam nie zauważyłam, sweter wyprałam w gorącej wodzie... I nie udało się go uratować. Swetra. C. żyje i ma się dobrze, choć został ofukany z każdej możliwej strony. 
Na całym zdarzeniu zyskała Pączusia; dostałą sweter do przytulania. W jej przypadku bowiem w grę nie wchodzą jakiekolwiek pluszowe psie zabawki; wszystkie rozkłada na części pierwsze z szybkością błyskawicy. A ja później muszę zbierać puchate, białe farfocle po całym domu. Powiedziałam więc dość. Sweter okazał się być dużo bardziej odporny na rozrywanie, miętolenie i ciamkanie, a przez to też zdecydowanie ciekawszy. Chodzi więc z nim teraz wszędzie, plącze się jej między łapami, ale w ogóle jej to nie zniechęca. W tej chwili próbuje mi go wetknąć do ust; chyba uważa, że skoro jej gryzienie tak bardzo umila czas, to ja też powinnam spróbować. 
Hmm... W takich chwilach naprawdę się cieszę, że Ptysia i Pączusia są stosunkowo małe; nie wiem, czy z większymi potworami z takim charakterkiem potrafiłabym sobie poradzić...

Chwilę po ósmej obudziły mnie gęste krople deszczu zaciekle zacinające w szyby i dach. Leżałam w łóżku między dwoma ciepłymi, równo oddychającymi ciałkami. Bardzo się cieszyłam, że mogę pozwolić sobie na chwilę nic nierobienia, słuchania deszczu i cieszenia się chwilą. Na co dzień brakuje mi momentów totalnego spokoju i rozluźnienia; ciągle jest coś do zrobienia, do załatwienia, do nie-zapomnienia...
Kiedy już wydostałam się spod kołdry i psów, przywdziałam puchate, różowe skarpetki i gruby sweter, stwierdziłam, że pora na śniadanie. Ale nie takie na szybko, w biegu. Jedyny wolny dzień w tygodniu należy zacząć odpowiednio; celebracja śniadania wydaje się być doskonałym pomysłem.
Przygotowałam więc delikatne placuszki z tartym jabłkiem i syropem korzenno-mandarynkowym. Czyż nie brzmi to wyjątkowo kusząco...? Placuszki wyszły mięciutkie i soczyste, a syrop jest tak aromatyczny, że planuję przygotować większą porcję, zamknąć w buteleczce i dodawać do herbaty w te mroczne, listopadowe popołudnia. Już sam jego optymistyczny, intensywnie pomarańczowy kolor poprawia humor, a jeśli dodać do tego słodki,mandarynkowy smak z korzenną nutą, po prostu trzeba się uśmiechnąć.

Placuszki z jabłkami i syropem korzenno-mandarynkowym


Składniki:
(na około 15 placuszków)
  • 250 g mąki pszennej
  • 1 łyżeczka proszku do pieczenia
  • 1/2 łyżeczki soli
  • 45 g cukru
  • 2 jajka
  • 80 ml oleju
  • 200 ml mleka
  • 1 łyżeczka ekstraktu z wanilii
  • 2 jabłka
syrop:
  • 40 g miodu
  • sok z 3 mandarynek
  • laska cynamonu o długości 5 cm
  • 2 goździki
  • 3 kapsułki kardamonu
  • 1 gwiazdka anyżu
Najpierw przygotować syrop:
miód, sok z mandarynek, cynamon, goździki, anyż i lekko zgnieciony kardamon umieścić w rondelku. Zagotować, zmniejszyć ogień i podgrzewać syrop, aż osiągnie pożądaną konsystencję - około 10 minut.

W tym czasie przygotować placuszki:
Mąkę przesiać z proszkiem, wymieszać z solą i cukrem.
Jajka roztrzepać, dodać olej, mleko i ekstrakt. 
Jabłka obrać, zetrzeć na tarce o dużych oczkach. Dodać do jajek i mleka, wymieszać.
Wlać mokre składniki do suchych, dokładnie wymieszac łyżką.

Smażyć placuszki na rozgrzanej patelni z obu stron na złoto-brązowy kolor.
Podawać polane syropem.

Smacznego!

Ja tymczasem zabieram się do pieczenia; drożdżówka na jutro do pracy nie zrobi się sama...

sobota, 11 listopada 2017

Pierwszy tchnienie Świąt. I ciasteczka marcepanowo-cytrynowe

Największą atrakcją w naszej małej mieścinie, poza sklepem spożywczym i salonem fryzjerskim, jest pałac. Pałacyk właściwie; jeśli się nie wie, gdzie szukać, łatwo uznać, że to po prostu większy dom. Zdradza go jedynie przylegający duży, zadbany park z kilkoma tajemniczymi ścieżkami.

Krótko po przeprowadzce odkryłam, że w rzeczonym pałacyku co roku organizowany jest świąteczny kiermasz; od razu wiedziałam, że będziemy na nim stałymi gośćmi. Uwielbiam tego rodzaju imprezy; można zjeść æbleskiver, czyli naleśnikowe kuleczki (które za starych, dobrych czasów wypełnione był jabłkami, stąd właśnie te owoce w nazwie) i napić się grzanego wina z migdałami i cudownie napęczniałymi rodzynkami, zwanego gløgg. Dla dzieci jest kakao z bitą śmietaną i mnóstwo atrakcji: od stoisk z zabawkami, dekoracjami i smakołykami, poprzez Mikołaja i skrzaty, aż do przejażdżek na kucykach. Uwierzcie mi - nie można się nudzić!
W tym roku towarzyszyli nam rodzice C. oraz jego dwie siostry z rodzinami. Było nas więc sporo, co oznacza, że dzień był wyjątkowo wesoły (szczególnie w towarzystwie dwóch maluchów, z których jeden tak się zachwycił kucykiem, że nijak nie można go było od zwierzaka odciągnąć). Chodziliśmy między kramami, co i rusz wydając odgłosy zachwytu. Po przeprowadzce do Danii pokochałam duńskie skrzaty, które, wbrew nazwie, mogą też być reniferami czy myszami. Tym razem swoją, dość bogatą już, muszę przyznać, kolekcję, wzbogaciłam reniferem w czapeczce, szaliku i sweterku, leżącym na brzuchu i zawadiacko przewracającym oczyma, i dwoma innymi - kulami z groszkiem w brzuszku. Są prześliczne i idealnie komponują się z pozostałymi sześcioma czy ośmioma sztukami... I już wypatrzyłam jednego z rozciąganą szyją, który zasili moje reniferowe zastępy w przyszłym roku.

Po powrocie do domu na obiad był flæskesteg, czyli pieczeń wieprzowa z chrupiącą skórką, ziemniaki gotowane i takie w karmelu (i nie, nie krzywcie się; ziemniaki w karmelu to naprawdę genialny wynalazek), czerwona kapusta i sos. A na deser - ciasteczka. Marcepanowe, w wyraźną nutą cytryny, obtoczone w chrupiącym między zębami cukrze. Są boskie - idealnie kruche i niesamowicie wciągające. I choć wyszła mi ich ponad setka - już prawie zniknęły. Nie sposób oderwać się od puszki!
Ale może to i dobrze...? Przynajmniej będzie pretekst, żeby upiec kolejne...

Przepis znalazłam na stronie magazynu Femina, i tym razem, muszę przyznać, prawie nic w nim nie zmieniłam. 

Marcepanowe ciasteczka z cytryną i wanilią


Składniki:
(na około 100 sztuk)

  • 200 g miękkiego masła
  • 90 g cukru pudru
  • 75 g surowego marcepanu
  • 1 łyżeczka ekstraktu z wanilii
  • skórka otarta z 1 cytryny
  • 250 g mąki pszennej
dodatkowo:

  • 60 g cukru trzcinowego
Marcepan zetrzeć na tarce o dużych oczkach. Umieścić w misce razem z masłem, cukrem pudrem, ekstraktem i skórką z cytryny, zmiksować do uzyskania jednolitej masy. Powoli wsypywać mąkę, miksując na najniższych obrotach miksera. 
Z ciasta uformować kulę, zawinąć w folię spożywczą i schłodzić w lodówce przez 1-1,5 godziny.

Po tym czasie podzielić ciasto na 4 równe części, z każdej uformować wałeczek o średnicy 3 cm. Na blat wysypać cukier, obtoczyć w nim wałeczki, a następnie zawinąć je w folię spożywczą i schłodzić w lodówce przez noc.

Następnego dnia pokroić każdy wałeczek na około 20 plastrów, układać je na blasze wyłożonej papierem do pieczenia, zachowując niewielkie odstępy.

Piec w 175 st. C. przez 12-14 minut.
Ostudzić na kratce.

Smacznego!


W oryginale takie ciasteczka nazywają się specier; Duńczycy przygotowują miliony wariacji na ich temat: cytrynowe, waniliowe, z lukrecją, czekoladą czy czym tylko chcecie. Są świetne, bo można eksperymentować ze smakami, a szansa, że się nie udadzą, jest naprawdę nikła.

Przepis dodaję do akcji Ani:

czwartek, 9 listopada 2017

O tym, dlaczego nie mogę czytać wzruszających książek i zupa krem z brukselki

Uwielbiam czytać książki; to chyba jedyne zajęcie, w którym potrafię całkowicie się zatracić. Jeszcze gdy mieszkałam z Rodzicami, Mama dostawała szału, gdy po kilkukrotnym wołaniu musiała pofatygować się do mojego pokoju, wyjąć mi książkę z rąk, odczekać chwilę, żebym wróciła do rzeczywistości, i po raz dziesiąty powtórzyć, żebym wyniosła śmieci/ wyprowadziła psa/ nakryła do stołu, etc. Wiem, że niektórzy nie potrafią się skupić na czytaniu, inni lubią mieć zajęte ręce. Ja odpływam w inny świat wraz z bohaterami; razem z nimi się zakochuję, pokonuję przeciwności losu, zwyciężam na starcie przegrane walki i... Wzruszam się do łez. 
Często się zdarza, że ukradkiem ocieram oczy, gdy jakiś bohater umiera (czy choćby jest tego bliski) lub też dokonuje heroicznych czynów, ratujących świat przed zagładą (a przynajmniej jego część, czasem ograniczającą się do jego własnego podwórka). C. się wtedy trochę ze mnie podśmiechuje, za to psy traktują sprawę bardzo poważnie i próbują ratować sytuację tak, jak najlepiej potrafią, czyli rzucając się na mnie i liżąc mi twarz bez opamiętania. Jest to jednocześnie urocze, wzruszające i straszliwie irytujące, szczególnie w momencie, gdy nie jestem pewna, czy ten bohater w końcu umarł, czy jednak po raz kolejny wyślizgnął się z zimnego uścisku śmierci. 

Tak więc wzruszające książki staram się czytać w ukryciu, co nie jest łatwe... Ale czego nie robi się dla przyjemności czytania...?

Dzisiaj mam dla Was przepis na boską zupę z brukselki. Jakoś wcześniej nie pomyślałam, że można z brukselki przygotować krem; a przecież to nic nadzwyczajnego. Miksuje się ją dokładnie tak samo, jak wszystkie inne warzywa. Przepis znalazłam na blogu Kuchenne zapiski Edyty, zmieniłam w nim w sumie niewiele - ot, wrzuciłam to, co miałam pod ręką, pomijając nieosiągalne składniki, jak choćby seler (teoretycznie mogłam iść do sklepu i zakupić smakowitą kulę, ale... Mi się nie chciało). 
Muszę przyznać, że zupka wyszła zaskakująco pyszna, kremowa i treściwa. Wprost genialnie smakuje w towarzystwie suszonych pomidorów; jestem pewna, że to połączenie wykorzystam jeszcze nie raz. 
Krem idealny na te chłodne, listopadowe popołudnia - szybki, sycący i rozgrzewający. Czego chcieć więcej...?

A po inne dania obiadowe z dodatkiem brukselki zajrzyjcie koniecznie do Mopsika, Malwiny, Marty i Pati.

Zupa krem z brukselki


Składniki:
(na 3 porcje)
  • 400 g brukselki
  • 150 g ziemniaków
  • 1 marchewka
  • 1 pasternak
  • 1 czerwona cebula
  • 1 łyżka masła
  • 1 liść laurowy
  • 800 ml bulionu
  • sól
  • pieprz
  • sok z 1/2 cytryny
dodatkowo:
  • czarny sezam
  • suszone pomidory w oliwie
Brukselkę umyć, oczyścić, odciąc twarde końcówki i przekroić na połówki.
Ziemniaki, marchewkę i pasternak obrać, pokroić w kostkę.
Cebulę obrać, pokroić w kosteczkę.

Na maśle zeszklić cebulę. Dodać ziemniaki, marchewkę i pasternak, podsmażać, aż warzywa chłoną tłuszcz. Dodać brukselkę, zalać wszystko bulionem, dodać liść laurowy i gotować pod przykryciem przez 30-40 minut, aż warzywa będą miękkie.
Wyjąć liść laurowy, zupę zmiksować blenderem na gładki krem, doprawić do smaku solą, pieprzem i sokiem z cytryny.

Podawać posypaną czarnym sezamem, z dodatkiem suszonych pomidorów.

Smacznego!


Ja tymczasem wracam do aktualnej lektury - obiecałam sobie, że skończę w tym tygodniu. A tu już przecież czwartek się kończy!

środa, 8 listopada 2017

Instrukcja pieczenia sernika. I sernik dyniowo-cytrynowy

Dynia - niekwestionowana królowa jesieni. Jej pomarańczowe krągłości kuszą niesamowicie nie tylko kuchennych eksperymentatorów, ale też dzieciaki; czy jest bowiem coś lepszego, niż wykrawanie upiornych masek na Halloween?
No właśnie.

Muszę przyznać, że dynie olbrzymie kupuję tylko z przeznaczeniem na lampiony. Ich miąższ jest dość wodnisty, skóra twarda, a krojenie przyprawia mnie o ból głowy. Zdecydowanie wolę kupić dwie mniejsze Hokkaido, których wnętrze kusi intensywną barwą. No i nie trzeba ich nawet obierać - delikatna skórka jest bowiem jadalna. 

Dynie kroję na mniejsze kawałki, usuwam pestki wraz z nitkami ze środka. Kawałki oczyszczonego warzywa układam na blasze i piekę w średnio rozgrzanym piekarniku do miękkości. Następnie łyżką oddzielam miąższ od skórki, przekładam go do dużej miski i miksuję blenderem na gładki mus. Tak przygotowany dzielę na mniejsze porcje i zamrażam, część jednak odkładając do natychmiastowego wykorzystania. Tym razem padło na sernik; w lodówce miałam bowiem ricottę, której termin przydatności do spożycia nieuchronnie zbliżał się ku końcowi. 

Pieczenie serników to bułka z masłem; moim zdaniem to jedne z najłatwiejszych ciast, które bardzo trudno zepsuć (nie wierzcie tym, którzy twierdzą, że to wielka sztuka; starają się Was przestraszyć i odwieść od odkrycia tajemnicy). Wystarczy zmiksować ze sobą kilka składników (nie za długo, żeby zbytnio nie napowietrzyć masy), a potem upiec w stosunkowo niskiej temperaturze. Cała reszta to już wariacje na temat. 
Tym razem nie mogłam się zdecydować, jakim smakiem wzbogacić mój sernik. I ricotta, i dynia są bowiem dość delikatne, żeby nie powiedzieć - mdłe. Potrzebowały silnego akcentu, nadającego całości charakteru. W przypadku dyni najczęściej pada na przyprawy korzenne lub pomarańcze, albo jedno i drugie. Nieraz próbowałam tego połączenia - jest wyśmienite - ale tym razem chciałam czegoś innego. Tylko czego...?

Zajrzałam do lodówki, a tam czekały na mnie dwie cytryny. Ha! Skoro połączenie z pomarańczami sprawdza się tak dobrze, dlaczego nie spróbować innych cytrusów...?
Na spód, zamiast klasycznych ciastek zbożowych, dałam pieprzne pierniczki (żeby tradycji stało się za dość), a wierzch uzupełniłam lekkim jak chmurka musem cytrynowym. W połączeniu z kremowym, mazistym sernikiem smakował bosko! Całość wyszła zaskakująco lekka i orzeźwiająca, a smak cytryny świetnie spaja wszystkie warstwy.

Do wykonania tego sernika trzeba mieć jednak naprawdę wysoką formę, lub - tak jak ja - już po upieczeniu, podwyższyć standardową specjalną folią. Albo po prostu użyć tortownicy o średnicy dwudziestu sześciu centymetrów, i mieć problem z głowy.

Sernik dyniowo-cytrynowy z cytrynowym musem


Składniki:
(na tortownicę o średnicy 20 cm)

spód:
masa serowa:
  • 500 g sera ricotta
  • 250 ml śmietany kremówki (38%)
  • 230 g musu z dyni
  • 4 jajka
  • 125 g cukru
  • skórka otarta z 1 cytryny
  • sok z 1/2 cytryny
  • 1 łyżeczka mielonego imbiru
  • 20 g budyniu waniliowego (proszek)
mus cytrynowy:
  • 300 ml śmietany kremówki (38%)
  • sok z 1 cytryny
  • 115 g cukru pudru
  • 3 listki żelatyny
  • 2 białka
Masło rozpuścić, ciasteczka dokładnie pokruszyć, wymieszać. Ugnieść na dnie formy wyłożonej papierem do pieczenia.

Piec w 180 st. C. przez 12 minut, przestudzić.

Ricottę, kremówkę, mus dyniowy, jajka, cukier, sok i skórkę z cytryny, imbir i budyń zmiksować na gładką masę, tylko do połączenia składników. Przelać na przestudzony spód, wyrównać wierzch.

Piec w 160 st. C. przez 10 minut.
Następnie zmniejszyć temperaturę do 130 st. C. i piec jeszcze 60-70 minut, aż wierzch sernika się zetnie.

Zostawić do ostygnięcia w piekarniku, a następnie schłodzić w lodówce przez noc.

Żelatynę namoczyć w zimnej wodzie.
Kremówkę ubić z cukrem pudrem na pół sztywno.
Sok z cytryny przelać do garnuszka, dodać odciśniętą żelatynę i podgrzewać aż do jej rozpuszczenia, cały czas mieszając. Wlać sok do ubitej śmietany, dokładnie wymieszać.
Białka ubić, dodać do kremu, delikatnie mieszając łyżką.

Mus wyłożyć na sernik, schłodzić w lodówce minimum 2 godziny przed podaniem.

Smacznego!


Przepis specjalnie dla Endżi, poszukującej nowych dyniowych rozwiązań.

poniedziałek, 6 listopada 2017

Listopadowe zadziwienie i ciasto dyniowe z mandarynkowym syropem

C. obudził mnie chwilę przed ósmą. Zbuntowałam się jednak; w końcu to mój wolny poniedziałek, ostatni w tym roku! Budzik nastawiłam na ósmą, nie ma więc absolutnie najmniejszego usprawiedliwienia dla wyciągania mnie z łóżka wcześniej, niż to sobie zaplanowałam.
Gdy wróciłam z łazienki, okazało się, że Ptysia zdążyła się już wygodnie ułożyć na mojej poduszce. Nie bacząc na protesty, wygospodarowałam dla siebie kawałek, po czym zawinęłam się w kołdrę na wzór naleśnika. Tu do akcji wkroczyła Pączusia; położyła się w miejscu, gdzie plecy me tracą swą szlachetną nazwę, uprzednio odpowiednio uklepawszy podłoże.
W takim oto położeniu spędziłam kolejne dwadzieścia minut, planując następne godziny tego jakże obiecującego dnia.

Za mną śniadanie, pierwsza gorąca herbatka i poranny spacer z potworami; ten ostatni wprowadził mnie w stan lekkiego zdumienia i niedowierzania. Bo czy mogłam się spodziewać, że trawnik za płotem, a także sam płot, będzie okryty migoczącymi w słońcu kryształkami szronu...? Owszem, autko ostrzegało mnie już kilka razy przed możliwością lodu na drodze, ale nadal pokazywało minimum trzy stopnie powyżej zera. Czyżby sytuacja ta miała niedługo ulec zmianie...? 
Spojrzenie w kalendarz potwierdza moje obawy; mamy listopad. Mgliście pamiętam, że rok temu o tej porze nosiłam już czerwony, zimowy płaszcz. Cóż, jeszcze kilka dni wytrzymam bez niego; w końcu muszę się choć odrobinę z tą myślą oswoić...

Dzisiaj mam dla Was obłędnie pyszne ciasto, które rozjaśni nawet najciemniejsze listopadowe popołudnie. Przepis znalazłam w magazynie Bage og sylte, nr 1/2017, i od razu się w nim zakochałam. Dyniowe, wilgotne, a w dodatku z mandarynkami zamiast tak popularnych w tego typu wypiekach pomarańczy. Nie mogłam się oprzeć, szczególnie, że i dyniowe puree, i mandarynki, czekały na wykorzystanie.
Ciasto smakuje obłędnie na ciepło, podane z lodami, choć wydaje się wtedy nieco zakalcowate. Gdy pozwolicie mu całkowicie wystygnąć, nadal będzie niesamowicie wilgotne, ale wrażenie zakalca znika. Dzięki polaniu mandarynkowym syropem długo zachowuje świeżość i nawet po czterech - pięciu dniach smakuje wybornie. Chrupiące orzechy i pestki dyni tylko dodają mu uroku, a przewijające się w tle korzenne i miodowe nuty sprawiają, że rozgrzewa nie tylko ciało, ale i duszę.
Sami powiedzcie - czy temu można się oprzeć...?

Korzenne ciasto dyniowe z syropem mandarynkowym


Składniki:
(na keksówkę o wymiarach 30x11 cm)

  • 250 g puree z dyni
  • 3 jajka
  • 50 g ciemnego cukru muscovado
  • 100 g jasnego cukru trzcinowego
  • 1 łyżeczka ekstraktu z wanilii
  • 20 g miodu
  • 100 g masła
  • 100 ml soku z mandarynek
  • 1 łyżeczka mielonego cynamonu
  • 1 łyżeczka zielonych nasion anyżu
  • 1/2 łyżeczki mielonego kardamonu
  • 225 g mąki pszennej
  • 2 łyżeczki proszku do pieczenia
  • 40 g orzechów włoskich
dodatkowo:

  • 15 g pestek dyni
syrop: 

  • 20 g miodu
  • 100 ml soku z mandarynek
Masło rozpuścić, przestudzić.
Ubić jajka z cukrem trzicnowym i muscvado na puszystą, jasną masę. Dodać ekstrakt z wanilii i miód, połączyć. Dodać przestudzone masło, zmiksować. Wlać sok z mandarynek, cynamon, kardamon i zmielone w młynku do kawy ziarna anyżu, połaczyć. Mąkę przesiać z proszkiem, dodać do ciasta. Na końcu dodać puree z dyni i posiekane orzechy, zmiksować. 
Masę przelać do formy wyłożónej papierem do pieczenia.
Wierzch posypać pestkami dyni.

Piec w 180 st. C. przez 60 minut, do suchego patyczka.

W małym garnuszku zagotować sok z mandarynek z miodem, gotować przez 5 minut.

Gorące ciasto nakłuć wykałaczką, polać gorącym syropem. 
Przestudzić. Podawać letnie.

Smacznego!


Przepis dodaję do akcji Ani:

piątek, 3 listopada 2017

Opowieść o Czerwonym Rycerzu. I tarta obłędnie czekoladowa

Młoda Piekareczka, jak niemal co dzień, na długo przed świtem ruszyła w daleką podróż do pracy. Jej rączy, mechaniczny rumak, nieodłączny i wierny towarzysz, tym razem jednak zaniemógł. Stanął uparcie w miejscu najmniej odpowiednim, zapierając się wszystkimi czterema kołami. Bezsilna, zaciskając zęby, próbowała wszystkiego - ułagodzić bestię, przekonać, zmusić podstępem, aż wreszcie - o zgrozo! - przemocą. Nic nie podziałało - rumak jak stanął, tak stał.
W międzyczasie z pomocą przyszedł inny podróżny, będący - wnioskując z wielkości wozu - w równie co ona dalekiej, podróży.
Ów nieznany jej mężczyzna, mimo szczerych chęci, nie zdołał przekonać rumaka do dalszej jazdy, jednak siłą własnych mięśni pomógł sprowadzić go na pobocze, aby nie tarasował drogi innym, ewidentnie o tak wczesnej porze rozdrażnionym, podróżnym. Pożegnał się z uśmiechem i życzył powodzenia.
Piekareczka, zmuszona przez okrutne okoliczności, zdecydowała się na kroki drastyczne - obudzenie Małżonka. Ten, zdecydowanie niezadowolony z takiego obrotu sprawy, wskazał  jednak jedyną w takiej sytuacji możliwość - wezwanie na pomoc Czerwonego Rycerza. Ten zjawił się już po półgodzinie, w czerwonej zbroi z odblaskowymi paskami. Popatrzył, pomyślał, postukał gdzie trzeba, nakarmił rumaka odrobiną prądu, po czym ten, radośnie parskając, ruszył, jakby nic się nie stało. Piekareczka, uradowana do granic możliwości, pożegnała swego Czerwonego Rycerza z uśmiechem wiedząc, że prędzej czy później spotkają się znowu...

Wystąpili:
rumak - prawie nowy samochód;
Czerwony Rycerz - pracownik pomocy drogowej;
Małżonek - C.;
Piekareczka - ja we własnej osobie.

Wypadałoby nadmienić, że na moje potrzeby Falck (duńska pomoc drogowa) trzyma chyba specjalnego pracownika, bo za każdym razem przyjeżdża do mnie ten sam pan, który nawet już nie kręci głową z politowaniem dla mojej niewiedzy...
A jeden z kolegów z pracy, przejeżdżając tuż obok mojego rozkraczonego auta, nawet pomyślał, jakie to przykre...

Po tak ekscytującym początku dnia, na uspokojenie zdecydowanie przyda się kawałek mocno czekoladowej tarty.
Przepis znalazłam w magazynie Spis bedre, nr 9/2017 i wiedziałam, że go sobie nie odpuszczę. Lekko migdałowy, cudownie kruchy spód, czekoladowy ganache, który wręcz zniewala intensywnością, a do tego pieczone w cukrze muscovado, lekko karmelowe śliwki i figi. Określenie niebo na talerzu to zdecydowanie za mało, żeby oddać ten cudowny smak. Mimo, że nie da się jej zjeść zbyt dużo na raz, gdyż czekoladowe wypełnienie jest konkretne i syte, nie mogłam oprzeć się dokładce.
Idealne dla czekoholików, szczególnie na początku listopada, gdy za oknami tylko szaruga i deszcz.

Tarta czekoladowa z pieczonymi śliwkami i figami


Składniki:
(na formę do tarty o średnicy 26 cm)

ciasto kruche:
  • 100 g zimnego masła
  • 60 g cukru
  • ziarenka z 1/2 laski wanilii
  • 1/8 łyżeczki soli
  • 25 g mielonych migdałów
  • 25 g mąki orkiszowej pełnoziarnistej
  • 160 g mąki pszennej
  • 1 jajko

ganache:
  • 250 g ciemnej czekolady (58%)
  • 350 ml śmietany kremówki (38%)
  • 1 łyżka miodu
  • 1/4 łyżeczki soli

pieczone śliwki i figi:
  • 3 świeże figi
  • 5 śliwek
  • 50 g ciemnego cukru muscovado

dodatkowo:
  • 15 g niesolonych pistacji, bez łupinek

Masło, cukier, wanilię, sól, migdały i mąki umieścić w malakserze. Zmiksować. Dodać jajko, połączyć.
Ciasto rozwałkować na okrąg nieco większy niż średnica formy, wyłożyć nim formę i schłodzić w lodówce przez minimum 1 godzinę.

Schłodzone ciasto gęsto nakłuć widelcem, przykryć papierem do pieczenia i wysypać suchym grochem lub kamykami do pieczenia.

Piec w 180 st. C. przez 10 minut.
Następnie zdjąć obciążenie i papier.

Dopiekać jeszcze 15 minut w 180 st. C.
Ostudzić.

Śmietanę, miód i sól umieścić w garnuszku, zagotować.
W tym czasie posiekać czekoladę. Zalać czekoladę wrzącą kremówką, wymieszać do jej całkowtego rozpuszczenia. Przelać ganache do formy, schłodzić w lodówce przez minimum 3 godziny.

Figi pokroić w ćwiartki, śliwki na połowy, usunąć pestki. Ułożyć owoce w formie, równomiernie posypać cukrem.

Piec w 200 st. C. przez 15 minut.
Przestudzić.

Owoce ułożyć na zastygniętym ganache, polać powstałym podczas pieczenia sosem. Posypać posiekanymi pistacjami, podawać.

Smacznego!


Jako, że przepis znalazłam w duńskiej gazecie, a wypełnianie ciast gęstym, czekoladowym kremem to zdecydowanie coś, co Duńczycy wręcz uwielbiają, dodaję go do akcji Ani

czwartek, 2 listopada 2017

Duńskie pikle z czerwonej cebuli. I chwila na zadumanie...

Pierwszy listopada... W Polsce to czas głębokiej zadumy nad tymi, którzy odeszli. Moje myśli tego dnia nieodmiennie kierują się ku wspomnieniom o Dziadku; nie inaczej było i w tym roku. Tym razem jednak dawną tęsknotę przytłumiły inne wypadki.
Są ludzie, z którymi nasze drogi się rozeszły. Z którymi być może tak naprawdę nigdy nie byliśmy specjalnie blisko, ale mimo wszystko zajmują szczególne miejsce w naszych sercach.
W liceum miałam kilka dobrych koleżanek; nie wiem, jak nastoletnie przyjaźnie wyglądają teraz, ale wtedy od czasu do czasu u siebie sypiałyśmy. Najczęściej przegadywałyśmy całą noc, zasypiając nad ranem; w porze śniadania nadal byłyśmy zupełnie nieprzytomne. O czym mogą plotkować tyle godzin dziewczyny, które spędzają ze sobą po osiem godzin dziennie, pięć dni w tygodniu z przymusu, i niemal drugie tyle z własnego wyboru...? Wiadomo; o szkole, wrednych nauczycielach, chłopakach, innych dziewczynach i najnowszym odcinku ulubionego serialu.

Nieodłączną częścią takich piżamowych spotkań są rodzice; głównie mamy. Niektóre pilnują, żebyśmy zgasiły światło o przyzwoitej porze, inne pakują się razem z nami do łóżka i podzielają zachwyt nad nową fryzurą. Są gdzieś tam; bardziej z boku, ale zawsze obecne. Gdy więc usłyszałam, że miesiąc temu jedna z takich mam zginęła w wypadku samochodowym, aż zabrakło mi tchu. Nie dlatego, że była dla mnie kimś ważnym dzisiaj, ale była obecna w moim życiu przez tyle lat. Nie raz poczęstowała herbatą czy obiadem, pomogła z lekcjami, czy po prostu pogadała od serca. Nie widziałam jej z dobrych dziesięć lat, a mimo wszystko poczułam zaskakujące mnie samą uczucie straty... Tak jakby coś zostało przypieczętowane; teraz już wiem na pewno, że stare, dobre czasy to już tylko wspomnienia...

Dzisiaj chciałabym Was poczęstować piklami. Cebulowymi.
Duńczycy takie uwielbiają; można je kupić w każdym sklepie, są nieodłącznym składnikiem kanapek z ciemnego, żytniego chleba z rullepølse - zwijaną szynką z dużą ilością czarnego pieprzu. Świetnie nadają się do sałatek i jako dodatek do obiadu. Tak przygotowana cebula, nadal wyrazista w smaku, nieco traci ostrość na rzecz innych tonów. Ja bardzo ją lubię, C. też, więc słoiczka nie pasteryzowałam, tylko wstawiłam do lodówki; jego zawartość znika systematycznie, i chyba niedługo będę musiała przygotować nowy... A bezsprzeczną zaletą tak piklowanej cebuli jest fakt, że robi się ją dosłownie chwilę.
Przepis znalazłam w magazynie Bage og sylte, nr 3/2016.

Przepisu na inne wytrawne przetwory idealne na jesień szukajcie dziś jeszcze u Emilii.

Pikle z czerwonej cebuli


Składniki:
(na słoik o pojemnśco 500 ml)
  • 3 czerwone cebule
  • 1 l wrzącej wody
  • 2 liście laurowe
  • 5 całych ziarenek pieprzu

zalewa:
  • 150 ml wrzącej wody
  • 200 ml octu jabłkowego

Cebule obrać, przekroić na pół, pokroić w cienkie piórka. Przełożyć do dużej miski, zalać wodą i odstawić na 1 minutę. Po tym czasie cebule odcedzić, przelać zimną wodą i przełożyć do słoika. Włożyć listki laurowe i pieprz.
Pozostały wrzątek wymieszać z octem, mieszanką zalać cebulę. Mocno zakręcić słoik, odstawić do całkowitego wystudzenia, a nastepnie wstawić do lodówki na minimum 12 godzin.

Przechowywać w lodówce.

Smacznego!


Przepis dodaję do akcji Ani:

Kuchnia skandynawska 2017