sobota, 29 listopada 2014

Jak straciłam szacunek do samej siebie. I boskie brownie z powidłami, na pocieszenie

Widziałam kiedyś w internecie spot, nie pamiętam już, czego konkretnie dotyczył. Wielu z Was pewnie też miało okazję go obejrzeć - o ludziach, którzy utknęli na ruchomych schodach, i mechaniku, który miał im pomóc, ale niestety, również został złapany w pułapkę. I tak sobie siedzieli i wzywali pomocy. Śmieszyło mnie to ogromnie (pominę cały wywód na temat skomputeryzowanego społeczeństwa, które nie radzi sobie z całkiem prostymi problemami), dopóki w zeszły czwartek nie okazało się, że jestem jedną z nich.
Właściwie nie powinnam się do tego głośno przyznawać, bo z pewnością stracę cały szacunek, jaki kiedykolwiek w kimkolwiek wzbudziłam. Właściwie to sama sobą jestem zdegustowana okrutnie, i doszłam do wniosku, że muszę coś ze sobą zrobić. Bo naprawdę - nie chcę być jedną z nich!
Ale zacznijmy od początku...

W czwartek C. był w pracy (cóż to, że stracił niemal pół palca, prawdziwy mężczyzna nie przejmuje się tego typu drobiazgami!), a ja zabrałam się za sprzątanie. Jeszcze nie to absolutnie gruntowne, przedświąteczne, ale z tych dokładniejszych. Wymyłam łazienkę, wytarłam kurze, przewróciłam łóżko do góry nogami, żeby odkurzyć wszystkie zakamarki, włączyłam odkurzacz, i bum! Wszystko zgasło... Korki wysiadły. Udałam się więc do skrzynki, oglądam ją ze wszystkich stron, pstrykam, jak umiem, delikatnie, żeby niczego jeszcze bardziej nie popsuć... I nic. Zadzwoniłam więc do koleżanki z nadzieją, że jej mąż udzieli mi potrzebnych wskazówek. Kazał jeszcze trochę popstrykać, po czym zasugerował, że może zgasiłam wszystkie światła i dlatego nie działa... Podziękowałam grzecznie za pomoc, i zadzwoniłam do Taty, który akurat wysłał mi smsa pełnego znaków zapytania. Zdziwiona usłyszałam, że to ja wysłałam mu dwa puste, i on się zastanawiał, o co mi chodzi. No tak - rozmawiając ze Sławkiem, przyświecałam sobie polskim telefonem. Przypadkiem musiałam wysłać smsy do Taty (na szczęście - do Taty). Okazało się, że w Polsce działa to nieco inaczej, i Tato też nic nie potrafił zdziałać. Ze złością stwierdziłam, że poczekam na C. w ciemnościach, nawet herbaty sobie nie zrobię... Na co Tato przypomniał mi, że przecież kuchenka działa, i mogę sobie zagotować wody w garnku (w domu mamy tylko czajnik elektryczny). 
Jestem jedną z nich! Nie zobaczyłam jakże oczywistej możliwości ugotowania wody w garnku. Zupełnie straciłam głowę. Zaczęłam się śmiać, ale generalnie wstyd mi za siebie, ech...

Uratował mnie C., który zadzwonił pół godziny później, i powiedział, jak wymienić bezpiecznik. Nie było łatwo, ale się udało, i wróciłam do cywilizowanego świata prądu i techniki. I odkurzyłam całe mieszkanie, a później zrobiłam pranie. W pralce, która też znów zaczęła działać.

Na szczęście na chwile przy świecach, niekoniecznie romantyczne, miałam idealnego pocieszacza. Upiekłam go dzień wcześniej dla C., żeby poprawić mu humor po wypadku. Poza tym od upieczenia pierniczków (moje pierwsze nadziewane!) miałam ogromną ochotę na tego typu ciasto. Mocno czekoladowe, ciężkie, intensywne. Koniecznie z dużą ilością powideł. Przepis znalazłam na niezawodnych Moich wypiekach, oczarował mnie on prostotą - wszystko wystarczyło wymieszać łyżką, przełożyć do formy i upiec. Ach, jak przyjemnie! Dorocie wyszedł murzynek, mi raczej brownie - być może za krótko je piekłam, ale nie wiem, jak przy tak małej ilości mąki można otrzymać puszystsze ciasto. Nie narzekam jednak, wręcz przeciwnie - smakuje bowiem obłędnie! Niesamowicie wilgotne, czekoladowo-śliwkowe, z delikatną nutą cynamonu. Sycące i poprawiające humor. Oboje z C. się w nim zakochaliśmy - ta porcja jest zdecydowanie za mała, nawet dla dwóch osób. 
Ja mojego nie ozdabiałam polewą, bo C. chciał zabrać część do pracy. Ale można. Przypuszczam, że będzie jeszcze lepsze...

Brownie z powidłami i cynamonem

Składniki:
(na keksówkę 8x22 cm)
  • 125 g masła
  • 100 g ciemnej czekolady (74%)
  • 300 g powideł śliwkowych
  • 100 g cukru
  • 2 jajka
  • 150 g mąki pszennej
  • 1 łyżeczka proszku do pieczenia
  • 1 łyżeczka mielonego cynamonu

Masło rozpuścić. Dodać posiekaną czekoladę, wymieszać do jej rozpuszczenia. Przelać masę do większej miski, wymieszać z powidłami i cukrem. Wbić jajka, połączyć.
Mąkę przesiać, wymieszać z proszkiem i cynamonem. Partiami dodawać do ciasta, mieszając drewnianą łyżką tylko do połączenia składników.

Formę wyłożyć papierem do pieczenia, przelać do niej ciasto, wyrównać wierzch.

Piec w 180 st. C. przez 50-60 minut.
Ostudzić w formie.

Smacznego!

A przede mną znów aktywny weekend - dzisiaj do Karoliny, której mąż najwyraźniej bardzo nisko ceni moje zdolności intelektualne, a jutro do rodziców C. na æbleskivergløgg.

czwartek, 27 listopada 2014

Duńskie ciasto z cynamonem i budyniem. I o tym, jak łatwo stracić kawałek palca

Dzisiaj był piękny dzień. Tyle słońca na raz to ja już dawno nie widziałam! I to nic, że trochę wiało i było raczej zimno niż ciepło. Promienie słoneczne dodają mi niesamowitej energii, od razu chce mi się więcej, niż tylko siedzieć pod kocem, czytać i pić gorącą herbatę. Zamiast, a raczej oprócz tego, wysprzątałam mieszkanie, i teraz pięknie pachnie zielonym, chemicznym jabłuszkiem. Trzeba tylko jeszcze okna umyć, ale to już C. obiecał, że się tym zajmie.
Co prawda na razie jest kontuzjowany, więc mycie okien zostawimy pewnie na ostatnią chwilę.

Wrócił ostatnio z pracy, pokazuje mi palec, a ja prawie odpłynęłam z wrażenia. Mój Tato kiedyś załatwił się podobnie talerzem - cały płat skóry wisiał, że tak powiem, na włosku. U C. to samo, tylko jeszcze pół paznokcia stracił. I ponieważ wypadek miał miejsce w pracy, od razu zabrali go na izbę przyjęć i potraktowali przeciwtężcowo. Co oznacza, że teraz przy prawej ręce boli go palec, a lewa jest obolała od zastrzyku. Aż mi go żal... A jak patrzę na ranę, właściwie to jak tylko o niej pomyślę, to aż mnie ciarki przechodzą.
Mimo wszystko jestem odważniejsza od Mamuni-laborantki, która pół życia ludziom krew pobierała i zastrzyki robiła. Jak pamiętnego wieczoru zobaczyła krew lejącą się z Taty, czym prędzej uciekła do pokoju i z bezpiecznej odległości mówiła mi, co mam robić. Tak Tacie palec obandażowałam, że wszystko się trochę krzywo zrosło, ale on nigdy nie narzekał. Na szczęście mężczyznom blizny dodają uroku. C. za jakiś czas będzie się mógł szczycić kolejną; póki co dzielnie zmieniam mu opatrunki, choć nogi pode mną miękną.

Dobrze, dość tych krwawych opowieści (C. trochę się spóźnił, byłyby idealne na Halloween), przejdźmy do słodyczy. W końcu to najlepsze remedium na wszelkie bóle. Razem z Mirabelką i Mopsikiem przygotowałyśmy dla Was skandynawskie pyszności. Zapytałam C. co by zjadł, a on bez wahania odparł kanelstang. Mmm, aż mi ślinka pociekła... Kanelstang bowiem zdarzyło mi się jeść kilka razy, i muszę przyznać, że jest to dobroć nad dobrociami. Delikatne, cienko rozwałkowane ciasto drożdżowe wypełnione masą cynamonową i delikatnym budyniem waniliowym. Całość zwinięta w efektowny warkocz, prezentuje się zachwycająco. A smakuje jeszcze lepiej. Jeśli lubicie słynne, cynamonowe bułeczki, w tym wypieki zakochacie się bez pamięci, bo jest po prostu jeszcze lepszy! Koniecznie musicie spróbować.

Przepis znalazłam na duńskim blogu Bageglad i tylko nieznacznie zmieniłam (prawdziwa wanilia i te sprawy).

Cynamonowy warkocz z budyniem

Składniki:
(na 2 spore warkocze)

  • 25 g świeżych drożdży
  • 125 ml letniego mleka
  • 50 g cukru
  • 1/2 łyżeczki soli
  • 1 łyżeczka kardamonu
  • 35 g masła
  • 1 jajko
  • 390 g mąki pszennej
budyń waniliowy:

  • 3 żółtka
  • 1 jajko
  • 40 g cukru
  • 30 g mąki pszennej
  • 1 laska wanilii
  • 400 ml mleka
nadzienie cynamonowe:

  • 100 g miękkiego masła
  • 100 g ciemnego brązowego cukru
  • 3 łyżeczki cynamonu
dodatkowo:

  • 1 jajko
lukier:

  • 175 g cukru pudru
  • 3 łyżki soku z cytryny
Masło rozpuścić i przestudzić.
Drożdże rozetrzeć z połową mleka. Dodać cukier, sól, kardamon, rozpuszczone masło i jajko, dokładnie połączyć. Partiami dodawać mąkę. Zagnieść gładkie ciasto, odstawić na 30-60 minut do wyrośnięcia.

W tym czasie przygotować budyń:
Laskę wanilii przeciąć na pół, wyskrobać ziarenka. Ziarenka i pusty strąk umieścić w rondelku, zalać mlekiem, zagotować, ostudzić. Wyjąć laskę wanilii.
Żółtka, jajko, cukier i przesianą mąkę roztrzepać w garnuszku na gładką masę. Podgrzewać, wlewając powoli mleko. Całość podgrzewać, cały czas mieszając, aż masa nabierze konsystencji gęstego budyniu.
Zdjąć z ognia, ostudzić.

Na nadzienie cynamonowe utrzeć masło z cukrem i cynamonem. 

Wyrośnięte ciasto podzielić na pół. Połowę rozwałkować na wielkość blachy z piekarnika. Ciasto w myślach podzielić na trzy poziome pasy. Na środkowy wyłożyć połowę nadzienia cynamonowego, a na nie połowę budyniu. Ciasto po bokach poprzecinać na niezbyt szerokie paski. Zakładać je na nadzienie na zmianę z prawej i lewej strony. Przełożyć ciasto na blachę wyłożoną papierem do pieczenia.

Tak samo postąpić z resztą ciasta i nadzienia.
Odstawić na 10-15 minut do wyrośnięcia.

Warkocze posmarować roztrzepanym jajkiem.

Piec w 180 st. C. przez 15-20 minut, aż nabiorą złotego koloru.
Ostudzić.

Warkocze posmarować lukrem z cukru pudru i soku z cytryny.

Smacznego!

Przepis oczywiście dołączam do Skandynawskiej akcji Mopsika.

Kuchnia skandynawska 2014

środa, 26 listopada 2014

Czekoladowe muffinki z bezą włoską

Weekend minął sama nie wiem kiedy. W sobotę byłam u koleżanki, i muszę powiedzieć, że to było bardzo specjalne doświadczenie. Głównie ze względu na dzieci, które liczebnie miały przewagę nad dorosłymi. O mamuniu, cóż to był za hałas! Chyba jeszcze nigdy nie widziałam tylu maluchów na tak małej powierzchni. Jedyny spokojny moment, to kiedy każde z nich (przedział wiekowy od półtora do dziewięciu lat) usiadło z telefonem. Jedni grali, inni oglądali pociągi albo słuchali muzyki. Każde swojej, każde czego innego. Gdy wróciłam do domu, wydawał mi się niesamowicie cichy... 
C., przed moim wyjściem wydawał się dość podekscytowany. Stwierdził, że będzie cały dzień grał, a okazało się, że po ciężkim tygodniu był w stanie tylko spać... Chyba trochę było mu szkoda straconego czasu; z drugiej jednak strony, w końcu wypoczął, i w poniedziałek ruszył do pracy z nowymi siłami.

W niedzielę wybraliśmy się do brata C. na urodziny. Było pyszne jedzonko, ciasto czekoladowe z lodami i tylko dwójka dzieci. Cicho, spokojnie i przyjemnie. Po powrocie do domu spędziliśmy miły wieczór w towarzystwie Pritchettów i Dunphy'ów, za którymi ostatnio przepadamy. (Dla niewtajemniczonych: serial Modern family podbił nasze serca humorem i świetną grą aktorską.)
A potem znów był poniedziałek...

Dzisiaj mam dla Was babeczki, których zdjęcia przypadkiem znalazłam, a które na publikację czekają już czas jakiś. Niemniej, moment wydaje się dobry - mocno czekoladowe, urocze, lekko pachnące cynamonem... Można by dodać do ciasta nieco przyprawy do piernika, i wtedy idealnie wpasują się w klimat.
Babeczki z bezą na wierzchu robiłam już wcześniej, i wszyscy się nimi zachwycali. Te zabrałam do rodziców C. z okazji moich urodzin, i cieszyły się większym powodzeniem niż tort. Głównie ze względu na rozmiar i formę podania - można sięgnąć po takie maleństwo i zjeść na raz lub dwa, nie potrzeba talerzyka, a dowodów w postaci papierka można się pozbyć błyskawicznie. Smakowały wszystkim, małym i dużym, choć bratanek C. namiętnie zlizywał bezę, a resztę oddawał najbliżej znajdującemu się dorosłemu.

Polecam Wam ogromnie te słodkie maleństwa, będą świetnym deserem, a jednocześnie uroczą ozdobą stołu.

Czekoladowe mini muffiny z bezą włoską

Składniki:
(na 28 sztuk)
  • 140 g mąki orkiszowej
  • 30 g kakao
  • 1 łyżeczka proszku do pieczenia
  • 1/8 łyżeczki soli
  • 60 g ciemnego brązowego cukru
  • 1 jajko
  • 150 ml jogurtu naturalnego
  • 45 ml oleju
  • 100 g czekolady mlecznej
beza włoska:
  • 2 białka
  • 80 ml wody
  • 220 g cukru
  • 1 łyżeczka cynamonu
Mąkę przesiać z kakao, wymieszać z proszkiem, solą i cukrem.
Jajko lekko ubić, wymieszać z jogurtem i olejem.
Wlać mokre składniki do suchych, wymieszać tylko do połączenia składników. Dodać posiekaną czekoladą, wymieszać.

Ciasto przełożyć do formy na mini muffiny wyłożonej papilotkami.

Piec w 180 st. C. przez 20-25 minut, do suchego patyczka.
Ostudzić.

Cukier zagotować z wodą i cynamonem. Gdy syrop osiągnie temperaturę 115 st. C. zdjąć z ognia. 
Białka ubić niemal na sztywno, pod koniec wąskim strumieniem wlewając gorący syrop. Ubijać przez około 10 minut, aż beza ostygnie.

Bezę przełożyć do rękawa cukierniczego z końcówką w kształcie gwiazdki, wyciskać dekoracyjnie na muffiny. Wierzch bezy opalić palnikiem do creme brulee.

Smacznego!

Mao, Tato, przyjdzie paczka! Tylko proszę się nie denerwować - tym razem to nie książki.
Udało mi się wygrać u Beaty zestaw miodów - akurat by mi się przydały przed Świętami... Nic to, miody przechowują się dobrze, więc poczekają na mnie tę chwilę.

wtorek, 25 listopada 2014

Pierwsze świąteczne ciasteczka

Do Wigilii zostało niecałe trzydzieści dni. Dwadzieścia dziewięć, jeśli ktoś chce być dokładny. Liczenie godzin i minut sobie daruję, niemniej przekaz wydaje się być jasny - czasu wiele nie zostało. Z jednej strony miesiąc potrafi się ciągnąć okrutnie, z drugiej jednak, gdy oczekiwanie wypełnione jest różnego rodzaju zajęciami, z którymi dobrze by było zdążyć na czas, trzydzieści dni potrafi minąć wręcz niepostrzeżenie. I nagle stajemy przed przerażającym faktem, że Wigilia jutro, a tu niesprzątnięte, prezenty niepopakowane (lub, co gorsza, jeszcze niekupione), karp pływa w wannie, a ciasto na pierniczki wciąż leżakuje na półce w lodówce. Panika murowana, a i radość ze Świąt jakby mniejsza. No bo jak tu się cieszyć, gdy przed nami tyle pracy, a czasu tak niewiele...?

Dlatego ja przygotowałam sobie przedświąteczny kalendarz. Wbrew pozorom nie chodzi o zjadanie jednej czekoladki dziennie aż do Wigilii, choć to prawdopodobnie będę praktykować również. Zrobiłam listę rzeczy, które należy zrobić przed Świętami, podzieliłam je na zadania samodzielne i takie, w których C. musi lub chce uczestniczyć. Są tam zajęcia mniej i bardziej przyjemne, jednak odpowiednie rozplanowanie gwarantuje sukces (a przynajmniej taką mam nadzieję). Zupełnie spokojna, zaczęłam plan wdrażać w życie wczoraj. Dla mnie najważniejsze w nim jest, że nie muszę się spieszyć, bo zaplanowałam wszystko z lekkim zapasem. Tym sposobem powinnam skończyć na czas, i tuż przed Wigilią ewentualnie dopiekę ciasteczek. Zero stresu, sama przyjemność. 
Jeśli nadal łudzicie się, że do Świąt mnóstwo czasu, radzę zabrać się do rzeczy. Generalnie lepiej późno, niż wcale, ale... Czasem późno może być bardzo stresujące.

Dzisiaj mam dla Was pierwsze świąteczne ciasteczka. Co prawda bez przypraw korzennych, ale za to z mnóstwem czekolady. W dodatku włożyłam je do mojego świątecznego pingwinka - to zdecydowanie znak, że Święta tuż, tuż!

Ciasteczka są pyszne. Mocno czekoladowe, miękkie, lekko ciągnące. Nie przechowają się jednak do Wigilii - najlepiej przygotować je tydzień przed Świętami. Teoretycznie powinny mieć śliczny, czerwony kolor - moje wyszły nieco bardziej buraczane... Niemniej, smakują bajecznie, a zapach wypełniający dom podczas pieczenia zdecydowanie przywołuje na myśl świąteczne piosenki...

Przepis pochodzi od Sally, a podrzuciła mi go w zeszłym roku Maggie.

Ciasteczka red velvet z czekoladą

Składniki:
(na 24 sztuki)
  • 200 g mąki pszennej
  • 30 g kakao
  • 1 łyżeczka sody oczyszczonej
  • 1/4 łyżeczki soli
  • 115 g miękkiego masła
  • 100 g ciemnego brązowego cukru
  • 50 g cukru
  • 1 jajko
  • 1 łyżka mleka
  • 2 łyżeczki ekstraktu z wanilii
  • 2,5 łyżeczki czerwonego barwnika w paście
  • 180 g ciemnej czekolady (70%)

Mąkę przesiać z kakao, wymieszać z sodą i solą, odstawić.
Masło ubić z dwoma rodzajami cukru na puszystą masę. Po kolei dodawać jajko, mleko, ekstrakt oraz barwnik, dokładnie miksując po każdym dodaniu. Partiami wsypywać mąkę, miksując na najniższych obrotach. Na końcu dodać posiekaną czekoladę, wymieszać dłonią lub łyżką, żeby dokładnie rozprowadzić ją w cieście.
Z ciasta uformować kulę, zawinąć w folię spożywczą i schłodzić w lodówce przez 1 godzinę.

Po tym czasie podzielić ciasto na 24 równe części (około 30 g), z każdej uformować kulkę, lekko spłaszczyć i ułożyć na blasze wyłożonej papierem do pieczenia w dużych odstępach - ciastka rozleją się na boki.

Piec w 180 st. C. przez 10-12 minut.
Przestudzić na blasze, następnie przełożyć na kratkę.

Przechowywać w szczelnym pojemniku.

Smacznego!

Listy świątecznych ciasteczek jeszcze nie zamknęłam. Co chwilę znajduję coś, co przyciąga moją uwagę i wręcz woła o przygotowanie. A ja się oprzeć nie potrafię... Chyba będę musiała zaopatrzyć się w dodatkowe puszki.

sobota, 22 listopada 2014

Jak topinambur zmienił się w pietruszkę. I zupa krem

Od jakiegoś czasu niesamowicie kusi mnie topinambur. Do niedawna nie widziałam nawet, że takie coś istnieje! Ale zaczął się dość często pojawiać na blogach, a i w jednym z programów kulinarnych widziałam, jak kucharz, którego nazwiska nie mogę sobie przypomnieć, gotował go w maśle. Bardzo dużej ilości masła... I tak, gotował, nie smażył.
Nieistotne. Ważne, że zachciało mi się topinambura, i poprosiłam C., żeby mi przy okazji kupił. Jakież było moje zdziwienie, gdy do domu wrócił z pietruszką! Na pytanie, co to jest, stwierdził, że to jedyne, co wyglądało na topinambur. A wiem, że go widział, bo kiedyś razem na niego patrzyliśmy. Nie ma wytłumaczenia... Za to wniosek jest taki, że jeśli coś chcesz, to idź i sobie kup. Na męskie wsparcie nie ma co liczyć...

Skoro już dostałam ponad pół kilo pietruszki, stwierdziłam, że zanim się w topinambur sama zaopatrzę, wypadałoby najpierw nią się zająć. Inaczej leżałaby razem z cebulą, aż wszyscy by o niej zapomnieli... Żadne z nas bowiem nie jest wielkim fanem pietruszki samej w sobie - ma jakiś taki trochę specyficzny, charakterystyczny smak, który nie do końca mi pasuje. Zaczęłam jednak szukać przepisów na zupy, aż trafiłam na ten na blogu Stoliczku nakryj się. Spodobało mi się połączenie pietruszki z jabłkiem, i postanowiłam spróbować. Z dużym zaskoczeniem stwierdziłam, że zupa wyszła znakomita, a i C. zajadał się z apetytem, choć normalnie nie jest największym fanem kremów.
Tutaj słodko-winne jabłko wspaniale uzupełnia smak pietruszki, który przestaje być taki... Pietruszkowy. Odrobina curry zaostrza zupę, a grillowane, soczyste plasterki jabłek cudnie zgrywają się z chrupiącymi pestkami dyni. Muszę powiedzieć, że od teraz będzie to jedna z moich ulubionych zup - idealnie rozgrzewająca, z charakterem.

Zupa krem z pietruszki z jabłkiem

Składniki:
(na 4 porcje)
  • 2 łyżki masła
  • 1/2 dużej cebuli
  • 2 ząbki czosnku
  • 650 g pietruszki
  • 1 jabłko
  • 1 l bulionu
  • sól
  • pieprz

dodatkowo:
  • 1 jabłko
  • 2 łyżeczki curry w proszku
  • 20 g pestek z dyni

Cebulę obrać, pokroić w kostkę. Czosnek obrać, przecisnąć przez praskę.
Pietruszkę i jabłko obrać, pokroić w kostkę.

Na maśle zeszklić cebulę, dodać czosnek, chwilę smażyć. Dodać pietruszkę i jabłko, smażyć, aż wchłoną tłuszcz. Zalać warzywa bulionem, gotować na średnim ogniu 30 minut, aż pietruszka będzie zupełnie miękka. Zmiksować blenderem na gładki krem, doprawić solą i pieprzem do smaku.

Jabłko umyć, pokroić w plastry o grubości 3-4 mm. Usmażyć na patelni grillowej z obu stron, aż na jabłkach pojawią się brązowe paseczki.

Zupę podawać gorącą z grillowanymi plastrami jabłek, podprażonymi na suchej patelni pestkami dyni i posypaną curry.

Smacznego!

Sobota. Miło, prawda...?

piątek, 21 listopada 2014

Duńskie bułki z parówką

Dzisiaj mam dla Was nietypowe bułeczki, bo z parówką. W dzisiejszym świecie, gdzie połowa ludzkości ogarnięta jest manią zdrowego żywienia, parówki często określane są mianem zła wcielonego. Że to zmiksowane najgorsze odpady, niedobre i niezdrowe. Ja uważam, że można dostać dobre parówki, tak samo jak dobrą i złą szynkę, czy lepsze i gorsze pieczywo. Wszystko jest kwestią wyboru.
Nie jadam jednak parówek zbyt często. Niespecjalnie za nimi przepadam, od czasu do czasu robimy domową wersję hot dogów, i to chyba tyle w temacie. Zawsze jednak kilka kiełbasek zostanie, i powstaje pytanie - co zrobić? Dwa dni z rzędu bułki z parówką w grę nie wchodzą. Aż pewnego dnia C. podrzucił mi pomysł na pølsehorn, i od tamtej pory pojawiają się one u nas zawsze po dniu hotdogowym.
Cóż to takiego? W dosłownym tłumaczeniu pølse to kiełbaska, a horn - róg. Kiełbasiane rożki...? Dziwnie to brzmi... W praktyce ciasto drożdżowe, takie jak na bułki, cienko rozwałkowane, posmarowane pastą z ketchupu, musztardy i różnych przypraw, owijamy wokół parówek i pieczemy. I już! Idealna przekąska gotowa. Świetnie nadają się na drugie śniadanie, bo nie trzeba robić kanapek, ale też można je podjadać przy oglądaniu filmu. U nas zawsze znikają szybko, bo są takie malutkie i urocze, i nie sposób im się oprzeć.

Mój przepis pochodzi z Alletiders kogebog, świetnego serwisu, gdzie można znaleźć mnóstwo inspiracji na duńskie dania.

Pølsehorn Karstena

Składniki:
(na 12 sztuk)
  • 400 g mąki pszennej
  • 165 ml mleka
  • 80 g masła
  • 16 g świeżych drożdży
  • 1 łyżeczka cukru
  • 1 jajko
  • 1 łyżeczka soli

sos:
  • 2 łyżki ketchupu
  • 1/2 łyżki ostrej musztardy
  • 1/2 łyżki sosu sojowego
  • 1 łyżka słodkiej papryki w proszku
  • 1/2 łyżeczki soli
  • 1/2 łyżeczki suszonej bazylii
  • 1/2 łyżeczki suszonego tymianku
  • 1/2 łyżeczki suszonego majeranku
  • 1/2 łyżeczki suszonego rozmarynu
  • 1/2 łyżeczki kolendry w proszku
  • 1/2 łyżeczki chilli w płatkach

dodatkowo:
  • 4 długie parówki
  • 1 jajko
  • 1 łyżka mleka

Masło z mlekiem rozpuścić. Zalać drożdże (płyn ma być letni, nie gorący), wymieszać.
Do dużej miski przesiać mąkę, wymieszać z cukrem i solą. Wlać mleko z masłem i drożdżami, wbić jajko. Zagnieść ciasto. Odstawić do wyrośnięcia na 30-60 minut.

W tym czasie przygotować sos: dokładnie ze sobą wymieszać wszystkie składniki.

Wyrośnięte ciasto podzielić na pół. Każdą część rozwałkować na długość 2 parówek i szerokość 15-20 cm. Podzielić na 6 części po lekkim skosie. Szerszy koniec każdego paska posmarować sosem.
Każdą parówkę podzielić na 3 części. Układać kawałek parówki na sosie, zawinąć, ułożyć na blasze wyłożonej papierem do pieczenia łączeniem do dołu.
Odstawić do wyrośnięcia na 15 minut.

Jajko roztrzepać z mlekiem, posmarować bułeczki.

Piec w 180 st. C. przez 20 minut.
Podawać ciepłe.

Smacznego!

Przepis idealnie pasuje do Skandynawskiej akcji Mopsika.

Kuchnia skandynawska 2014

czwartek, 20 listopada 2014

Bananowe muffinki z morelami

Takie muffiny upiekłam już sama nie pamiętam kiedy ani z jakiej okazji. Przypuszczam, że to C. mnie podpuścił, bo bardzo lubi bananowe wypieki. Często nakupi bananów (promocja była!), a potem nie ma ich kto jeść, bo szybko robią się czarne. A ja takich nie lubię. Do jedzenia ot tak, same w sobie, banany muszą być żółciutkie, a najlepiej na granicy dojrzałości. Wtedy mają ciekawszą konsystencję i smak (według mnie). Gdy robią się zbyt słodkie i miękkie, przestają mnie kusić. I leżą sobie potem w misce biedne, zapomniane... I wtedy do akcji wkracza C.: A może byś tak ciasto upiekła...? No przecież szkoda wyrzucić...
Ano szkoda, więc piekę. I nie żałuję, bo ciasta z bananami są wyjątkowo pyszne. Słodkie, sycące, idealne na podwieczorek albo drugie śniadanie. C. często zabiera takie ze sobą do pracy, i potem słyszę: Na jutro zrób mi więcej, bo wszystkim smakowało.
No więc robię. Bo przecież nie ma większej radości, niż gdy wszystkim smakuje, prawda...?

Przepis z 1 mix, 100 muffins Susanny Tee. Muffiny z bananami z dodatkiem suszonych moreli smakują naprawdę dobrze. I szybko się je robi. I w ogóle mają same zalety, więc jeśli gdzieś zalegają Wam banany, koniecznie takie upieczcie.

Muffiny bananowe z suszonymi morelami

Składniki:
(na 12 sztuk)
  • 340 g mąki pszennej
  • 2 łyżeczki proszku do pieczenia
  • 1/8 łyżeczki soli
  • 80 g cukru
  • 125 ml mleka
  • 2 jajka
  • 90 ml oleju
  • 2 banany
  • 100 g suszonych moreli

Mąkę przesiać, wymieszać z proszkiem, solą i cukrem.
Jajka roztrzepać, wymieszać z mlekiem i olejem. Banany obrać, dokładnie rozgnieść widelcem. Dodać do płynnych składników.

Płynne składniki wlać do suchych, wymieszać tylko do połączenia. Dodać posiekane morele, połączyć.

Masę przełożyć do formy na muffiny wyłożonej papilotkami.

Piec w 180 st. C. przez 20-25 minut, aż do suchego patyczka.
Ostudzić na kratce.

Smacznego!

Właśnie odkryłam, że bardzo podobne muffiny, tylko ze świeżymi morelami, już są na blogu. Nie szkodzi - czasem warto wracać do dobrych przepisów, prawda...?

środa, 19 listopada 2014

Dyniowe biscotti

No i proszę - narzekałam na mgły, to mam. Deszcz. Nieustanny. Nawet chwili wytchnienia na spacer z Ptysią nie daje. Bardzo tego nie lubię... Na szczęście czerwone kalosze mnie ratują, a i kałuże jakoś lepiej wyglądają przez ich pryzmat. Może więc lepiej przestanę narzekać, a zacznę doceniać...? Bo kto wie, co przyniesie nam listopadowe jutro...

Dzisiaj mam dla Was coś absolutnie, obłędnie boskiego. Wypisałabym tu całą długą listę pochwalnych przymiotników; zamiast tego jednak przejdę do sedna, czyli biscotti. To popularne włoskie herbatniki, pieczone dwa razy, przypominają więc nieco konsystencją nasze sucharki. Naprawdę trzeba uważać przy ich konsumpcji, bo mimo, że wyjątkowo pyszne, to jednak nie warte wizyty u dentysty (ale ja się dentysty boję panicznie; według mnie piekło to niekończący się rząd foteli dentystycznych...). Kombinować ze smakami można do woli, ja tym razem postanowiłam zamknąć w nich dynię. Posiłkowałam się przepisami Małgosi, od której wzięłam zasadnicze proporcje, oraz blogiem Pink hungry, skąd zaczerpnęłam pomysł na dodatek mąki pełnoziarnistej. Dodałam też mrożonych jagód, bo mam zamiar umyć zamrażalnik i wykorzystuję wszystkie zapasy. Do nich pasowały mi delikatne, chrupkie migdały. Wyszło coś niesamowitego! Moje biscotti nie są aż tak twarde jak tradycyjne - jeśli chcecie, aby Wasze wyszły twardsze, po prostu pieczcie je nieco dłużej. Moje można zjadać bez ryzyka złamania zęba, choć są zdecydowanie chrupkie. Z kubkiem gorącej herbaty (najlepiej jagodowej) smakują rewelacyjnie. Spróbujcie koniecznie!

Dyniowe biscotti z migdałami i jagodami

Składniki:
(na 12-15 sztuk)
  • 145 g puree z dyni
  • 50 g miękkiego masła
  • 2 jajka
  • 1 łyżeczka ekstraktu z wanilii
  • 100 g mąki pszennej pełnoziarnistej
  • 240 g mąki pszennej
  • 1 łyżeczka proszku do pieczenia
  • 1/2 łyżeczki imbiru
  • 1 łyżeczka cynamonu
  • 80 g słupków migdałowych
  • 80 g świeżych lub mrożonych jagód

Mrożone jagody rozmrozić i osuszyć.
Puree z dyni, masło, jajko i ekstrakt utrzeć na gładką masę.
Mąki przesiać, wymieszać z proszkiem, imbirem i cynamonem. Dodać suche składniki do mokrych, połączyć. Dodać migdały, równomiernie rozprowadzić je w cieście.

Połowę ciasta wyłożyć na folię spożywczą, wysypać równomiernie jagody, przykryć pozostałym ciasta. Uformować podłużny bochenek, zawinąć w folię i schłodzić 1 godzinę w lodówce.

Schłodzone ciasto ułożyć na blasze wyłożonej papierem do pieczenia.

Piec w 180 st. C. przez 30 minut.

Lekko przestudzić, pokroić w 1-1,5 cm plastry. Ułożyć z powrotem na blasze.

Piec w 180 st. C. przez 20 minut, w połowie pieczenia obracając ciasteczka.
Ostudzić na kratce.

Smacznego!

Ja tym czasem planuję przekąski na sobotę - idę do koleżanki z ambitnym planem picia alkoholu, C. dał mi swoje błogosławieństwo i powiedział, że mnie nawet po wszystkim przywiezie do domu. 
Hmm... Zabrzmiało to trochę dziwnie chyba... Gwoli wyjaśnienia - alkohol pijam rzadko, więc każda taka okazja wywołuje u mnie, być może nadmierną, ekscytację. Szczególnie, jeśli w planie jest babski wieczór!

wtorek, 18 listopada 2014

Mglisty listopad i babeczki Rocher

Przysięgam Wam, że nie pamiętam, jak wygląda słońce. W Danii nastał sezon mgieł - Londyn niech się schowa! Od rana do wieczora, cały dzień powleczony jest mlecznobiałą zasłoną. Z budynku naprzeciwko nie widać nawet konturów, tylko okna rozjaśnione elektrycznym światłem. Dni płyną powoli, podobne, wszystkie zasnute mgłą. Jestem pewna, że wampiry z całej Europy przybyły na ten niewielki półwysep, strach więc wychodzić wieczorami. I co na to wszystko poradzić...?
Ja piekę babeczki. Czekoladowe.

Te konkretnie upiekłam jako drugi przysmak na zakończenie mojej przygody ze szkołą językową. Bardzo mi się spodobały u Doroty - nie są trudne, a prezentują się niezwykle elegancko, wręcz wykwintnie. Zapakowałam je razem z ciastem pomarańczowym do pudełka, i poszłam na przystanek. Gdy wsiadłam do autobusu, pan na pierwszym siedzeniu bardzo się moim pakunkiem zainteresował. Poczęstowałam go babeczką, i chyba się nią naprawdę zachwycił, bo wysiadając z autobusu na kolejnym przystanku głośno się chwalił: Zobaczcie, co dzisiaj rozdają w autobusie!
Z racji, że chciałam chociaż kilka egzemplarzy zachować dla szkolnych kolegów, siedziałam cicho i udawałam, że nie wiem, o co chodzi... A pan kierowca tylko się śmiał pod nosem.

W szkole babeczki zrobiły furorę, zostały skonsumowane nawet przez tych na dietach i ogólnie przywiązanych do zdrowego stylu odżywiania. U wszystkich zdobyły uznanie. Polecam Wam je ogromnie - na wyjątkowe okazje, ale także na deser do popołudniowej kawy - w końcu w takie mgliste dni warto się trochę porozpieszczać...

Babeczki to połączenie smaków znane ze słynnych pralinek - orzechów i czekolady. Do tego pyszny, delikatny, rozpływający się w ustach krem z nutellą... Dzieło wieńczą praliny, ale zamiast nich możemy użyć posiekanych i uprażonych na suchej patelni orzechów laskowych - też będzie pysznie i elegancko.

Babeczki Rocher

Składniki:
(na 12 sztuk)
  • 85 g mąki pszennej
  • 45 g mielonych orzechów laskowych
  • 1/2 łyżeczki sody oczyszczonej
  • 3/4 łyżeczki proszku do pieczenia
  • 120 g masła
  • 55 g ciemnej czekolady (70%)
  • 45 g kakao
  • 2 jajka
  • 120 g cukru
  • 1 łyżeczka ekstraktu z wanilii
  • 115 g kwaśnej śmietany

krem:
  • 260 g serka kremowego
  • 260 g nutelli

dodatkowo:
  • 12 pralinek Ferrero Rocher

Mąkę przesiać, wymieszać z orzechami, sodą i proszkiem.
Masło ropzuścić, zdjąć z palnika, do ciepłego dodać posiekaną czekoladę. Odstawić na kilka minut, po czym dokładnie wymieszać. Dodać przesiane kakao, wymieszać, aby nie było grudek.
Jajka ubić z cukrem na puszystą, jasną masę, dodać ekstrakt, połączyć. Wlać masę czekoladową, wymieszać. Dodawać partiami mąkę na zmianę z kwaśną śmietaną.

Ciasto przełożyć do formy na muffiny wyłożonej papilotkami.

Piec w 170 st. C. przez 20-25 minut, do suchego patyczka.
Ostudzić.

Na krem zmiksować serek z nutellą.
Przełożyć krem do woreczka z dużą, okrągłą tylką i wyciskać na babeczki. Wierzch udekorować pralinkami.

Smacznego!

A ja tymczasem powoli zaczynam myśleć o pierniczkach...

sobota, 15 listopada 2014

Chleb na maślance. Najprostszy

Pisałam już o tym, jak ostatnio polubiłam ciasta na maślance. Są niesamowicie wilgotne i mięciutkie, mają konsystencję po prostu idealną. Kupuję więc maślankę często, i piekę kolejne z nią ciasta. Ostatnio tak się jednak złożyło, że w domu była i maślanka, i ciasto. Nie mogłam upiec kolejnego, bo nie było komu jeść. Pomyślałam więc sobie, że skoro ciasta z jej dodatkiem takie są dobre, to może i chleb by się udał...?
Na blogu Rogalik znalazłam dokładnie to, czego szukałam. Chleb jest bardzo prosty w przygotowaniu; jedyne, co zmieniłam, to dodatek mozzarelli. Akurat leżała kuleczka w lodówce czekając, aż ktoś się nią zainteresuje... To się zainteresowałam, i dorzuciłam ją do ciasta.
Wyszło pysznie. Chleb jest miękki i wilgotny, choć odrobinę się kruszy. Kawałki roztopionego sera dodają mu smaczku.

Nawet, jeśli nie pieczecie chleba w domu na co dzień, może skusicie się na taki weekendowy wypiek...? Jest łatwy, dość szybki, i jestem pewna, że każdy sobie z nim poradzi. A zapach świeżego pieczywa w sobotni lub niedzielny poranek to zdecydowanie coś, co Tygryski lubią najbardziej...

Chleb na maślance z mozzarellą

Składniki:
(na keksówkę 30x10cm)
  • 500 g mąki pszennej
  • 500 ml maślanki
  • 25 g świeżych drożdży
  • 1 łyżeczka cukru
  • 1 łyżeczka soli
  • 125 g mozzarelli w kulce

dodatkowo:
  • 15 g ziaren słonecznika
  • 2 łyżki wody

Mąkę przesiać do miski, wymieszać z solą. Po środku zrobić wgłębienie, wkruszyć drożdże. Wsypać cukier, wlać 100 ml maślanki i odstawić na 15 minut.

Po tym czasie wlać resztę maślanki, wyrobić ciasto - będzie się mocno lepiło. Odstawić je na 1-1,5 godziny do wyrośnięcia.

Po tym czasie ciasto jeszcze raz szybko zagnieść. Mozzarellę pokroić w kostkę, równomiernie rozprowadzić w cieście. Przełożyć je do formy wysmarowanej masłem.
Odstawić na 30 minut do ponownego wyrośnięcia.

Wyrośnięte ciasto skropić wodą, posypać słonecznikiem. 

Piec w 200 st. C. przez 15 minut, następnie zmniejszyć temperaturę do 180 st. C. i piec jeszcze 25-30 minut.
Chleb przestudzić w formie 10 minut, następnie wyjąć na kratkę do całkowitego ostudzenia.

Smacznego!

A ja się zastanawiam, co by tu zrobić z tak pięknie rozpoczętą sobotą...

piątek, 14 listopada 2014

Umiem mówić po duńsku, czyli o tym, jak zdałam egzamin. I ciasto uświetniające to podniosłe wydarzenie

Nareszcie! Udało się!
Moi drodzy, radość i energia mnie rozpierają, cieszę się jak nastolatka po zdaniu matury. A może nawet bardziej, bo maturę się jednak częściej zdaje niż nie, a tutaj niepewność towarzyszyła mi do ostatnich chwil.

Jakiś czas temu miałam ostatni egzamin w szkole językowej. Przyszłam do szkoły, i wyobraźcie sobie, że nie mogłam znaleźć odpowiedniej klasy! Zachowałam jednak zimną krew, i poszłam prosić o wskazówki w recepcji. Okazało się, że nie jestem aż tak roztrzepana, jak myślałam - egzamin miałam rozpocząć w sali konferencyjnej, w której normalnie nie ma zajęć, a znajduje się ona w tajemniczej, drugiej części korytarza, gdzie swoje pokoje mają nauczyciele. Usiadłam więc, wyjęłam ołówek i gumkę (nauczyciel poradził mi nie pisać długopisem ze względu na mój piękny, aczkolwiek zupełnie nieczytelny charakter pisma), i czekałam. I czekałam. I czekałam. Dwadzieścia minut. Niepewna, o co chodzi, znów poszłam do recepcji. Pani sekretarka wyjaśniła mi, że egzamin właściwie zaczyna się o dwunastej, a na liście jest jedenasta czterdzieści pięć, żeby nikt się nie spóźnił... Jasne, nie ma sprawy. Postresuję się w samotności jeszcze trochę. W końcu przyszła nauczycielka - miałam z nią wcześniej zajęcia, więc zanim przystąpiłyśmy do części zasadniczej, czyli dyktanda, pogadałyśmy trochę o tym i owym. W końcu podyktowała mi dwadzieścia słówek, ja zapisałam je, jak umiałam, i odprowadziła mnie do innej klasy, gdzie moi towarzysze niedoli pisali swój egzamin. Usiadłam z nimi, dostałam nowe kartki, i zagłębiłam się w zadania. A tam - przeszczepy organów! No nie... Na szczęście nałogowo oglądam Chirurgów, a od czasu do czasu Dr House'a, więc miałam niejakie pojęcie, o co mnie pytają. Kiedy jednak doszłam do zadania pisemnego, gdzie miałam opowiedzieć, co sądzę na ten temat, mina mi zrzedła... Nie wiedziałabym, co o tym po polsku napisać na trzy strony, a co dopiero po duńsku! Niemniej, wycisnęłam z siebie wszystkie na ten temat posiadane informacje, postarałam się je w miarę sensownie i gramatycznie zapisać, po czym z ulgą oddałam wszystko nauczycielce. Wtedy zaczęło się najgorsze - trzy tygodnie oczekiwania... Które zmieniły się w cztery, bo przecież jak są ferie, to nauczyciele też wolne mają...

Dlatego kiedy dostałam list, nie bardzo wierzyłam, że wynik będzie pozytywny. Na szczęście jednak się udało - szkoła skończona, papier jest. Można działać dalej. 
Bo nauka w Danii tak mi się spodobała, że w styczniu zaczynam kolejną szkołę... Ale o tym innym razem.

Po odniesionym sukcesie przygotowałam dla nauczyciela i szkolnych kolegów mały poczęstunek. Były babeczki, o których opowiem innym razem, i ciasto, które zachwyciło mnie w każdym calu.

Najpierw chciałam upiec brownie, ale że babeczki były mocno czekoladowe stwierdziłam, że to już by było za dużo szczęścia na raz... Jak zwykle z pomocą przyszedł mi blog Moje wypieki i ciasto ze świeżą żurawiną. Nie zastanawiałam się długo, bo świeżą żurawinę uwielbiam za jej cudownie kwaśny smak, który idealnie komponuje się ze słodkimi, mięciutkimi ciastami... To wyglądało idealnie, więc szybko zakupiłam, czego brakowało, i zabrałam się do pracy. Zamiast mleka dałam kwaśnej śmietany, bo akurat trochę mi zostało (dzięki temu wyszło chyba jeszcze bardziej wilgotne), a ekstrakt z pomarańczy zastąpiłam likierem. Jest miękkie i pyszne, pięknie pachnie pomarańczą. Słodki, pomarańczowy lukier idealnie uzupełnia kwaśny smak żurawin. Rewelacyjne ciasto jesienno-zimowe, nie tylko na pożegnanie szkoły.

Pomarańczowe ciasto z żurawiną i lukrem

Składniki:
(na formę 25x25 cm)
  • 350 g mąki pszennej
  • 2 łyżeczki proszku do pieczenia
  • 200 g miękkiego masła
  • 150 g cukru
  • 5 jajek
  • skórka otarta z 1 pomarańczy
  • 2 łyżeczki cointreau
  • 200 g kwaśnej śmietany

dodatkowo:
  • 250 g świeżej żurawiny

lukier:
  • 175 g cukru pudru
  • 4 łyżki soku z pomarańczy

Mąkę przesiać, wymieszać z proszkiem
Masło utrzeć z cukrem na puszystą, jasną masę. Po jednym wbijać jajka, dokładnie miksując po każdym dodaniu. Dodać skórkę z pomarańczy i likier, połączyć.
Partiami dodawać mąkę na zmianę ze śmietaną, miksując tylko do połączenia składników.

Masę przełożyć do formy wyłożonej papierem do pieczenia, wyrównać wierzch. Równomiernie rozłożyć żurawiny, delikatnie wciskając je w ciasto.

Piec w 180 st. C. przez 50-60 minut, do suchego patyczka.
Wystudzić.

Cukier puder przesiać, dodać sok z pomarańczy, utrzeć na gładki, gęsty lukier. Polać nim ciasto, odstawić do zastygnięcia.

Smacznego!

C. ma dzisiaj wolne, więc mamy zamiar leniuchować. Może nawet zrobimy grzane wino - pogoda zdecydowanie do tego zachęca...

czwartek, 13 listopada 2014

Wyjątkowy curd marchewkowy

Dzisiaj, tak jak obiecałam, przepis na moją najnowszą miłość.
Kto mnie trochę zna lub czyta bloga nieco uważniej ten wie, że za wszelkiej maści curdami przepadam. Nie będę po raz kolejny pisać o ich cudownie aksamitnej, budyniowej konsystencji, intensywnie owocowym smaku i pięknych barwach. Dobrze wiecie, że nadają się do wielu rzeczy - do naleśników, ciast i ciasteczek, bo można nimi przekładać blaty ciast, ale też zapiekać je na przykład na kruchych spodach.

Tym razem rozszalałam się na całego, bo przygotowałam curd zupełnie wyjątkowy. Na blogu nie tak dawno prezentowałam Wam przepis na curd z dyni, który mnie zachwycił. Na jego bazie przygotowałam curd z marchewki, bo akurat kilka nieszczęsnych okazów czekało, aż się nad nimi zlituję. Wyszło coś obłędnie pysznego, i musiałam powstrzymywać się całą siłą woli, żeby nie wyjść wszystkiego od razu. Curd bowiem wyszedł mocno cytrynowy, słodko-kwaśny, dzięki czemu idealnie zgrał się ze słodkimi makaronikami. Imbirowa nuta rozgrzewa, marchewka nadaje mu pięknego, intensywnego koloru i delikatnej, marchewkowej słodyczy. Można go robić cały rok, bo składniki są łatwo dostępne i niedrogie. 
Czy jest jeszcze ktoś, kogo nie skusiłam...?

Curd marchewkowo-cytrynowy z imbirem

Składniki:
(na 350 g curdu)
  • 200 g marchewek
  • skórka otarta z 1 cytryny
  • sok wyciśnięty z 1 cytryny
  • 80 g cukru
  • 3 żółtka
  • 1 łyżka mąki ziemniaczanej
  • 1,5 cm kawałek świeżego imbiru
  • 1 łyżeczka imbiru w proszku

Marchewki pokroić w kostkę, ugotować do miękkości. Ostudzić, zmiksować na gładką masę.
W garnku rozpuscić masło, dodać cukier, skórkę i sok z cytryny oraz suszony i świeży, starty na tarce o drobnych oczkach, imbir. Gdy cukier się rozpuści, wbijać po jednym żółtku, intensywnie mieszając. Dodać puree z marchewki, a na końcu mąkę. Gotować, aż masa osiągnie konsystencję budyniu. 
Zdjąć z palnika, przestudzić i przetrzeć przez sitko. Odstawić do całkowitego ostudzenia.

Smacznego!

Pogoda mnie dobija. Jest tak szaro i ciemno cały dzień, że mogłabym tylko spać i spać...

środa, 12 listopada 2014

Orzechowe makaroniki dla niespodziewanych gości

Ostatni dzień konkursu na blogu Moje wypieki, więc rzutem na taśmę dodaję jeszcze jeden wpis. Mniej oczywisty, niż poprzednie, ale wydaje się być naprawdę dobrym rozwiązaniem, jeśli o niespodziewanych gości chodzi. Kto bowiem powiedział, że gościom zawsze trzeba podawać ciasto? Moim zdaniem małe, zgrabne desery czy ciasteczka mogą wywołać jeszcze większy podziw, a może nawet zachwyt...?
Moją propozycją na deser dla niespodziwanych gości są bowiem... Makaroniki. Tak, nie pomyliłam się, nie upadłam na głowę i nie zwariowałam zupełnie. Już słyszę głosy protestu - makaroniki? Przecież one potrzebują mnóstwo czasu, uwagi, trzeba się na nich całkowicie skupić, wręcz im się oddać, żeby wyszły. I ja się z tym wszystkim  zgadzam. Makaroniki to nie taka prosta sprawa, trzeba dojść do wprawy, wymagają każdorazowo dużego oddania się sprawie. Niemniej, niezaprzeczalną zaletą makaroników jest to, że można je przechowywać z szczelnie zamkniętej puszce tydzień, a może nawet nieco dłużej. Dzięki temu możemy im poświęcić wolną sobotę, calutki dzień, dopieścić je i sprawić, że wyjdą idealne. Następnie zamykamy je w puszcze, a gdy goście przychodzą ni z tego, ni z owego, sadzamy ich w salonie, wstawiamy wodę na kawę (lub uruchamiamy ekspres, w zależności od stopnia zaawansowania), w tym czasie przekładamy nasze maleństwa dowolnym, nawet najprostszym kremem, i podajemy na tacy z gotowym napojem bogów. Czy wywołamy efekt łał...? Ja nie mam co do tego najmniejszych wątpliwości! Makaroniki za każdym razem wzbudzają podziw, bo są niewiarygodnie urocze i owiane aurą tajemniczości. Ciągnie się za nimi opinia wręcz nieosiągalnych w domowych pieleszach dla zwykłych śmiertelników. Gwarantuję, że żadni goście nie wyjdą rozczarowani po takim deserze.

Ja dzisiaj proponuję makaroniki nieco inne, bo z orzechów laskowych. Dzięki temu są wyraźniejsze w smaku, takie trochę jesiennie. Do przełożenia przygotowałam curd z marchewki, który jest moją najnowszą wielką miłością. Ma piękny, intensywny kolor, smakuje cytrynowo z lekką nutą rozgrzewającego imbiru w tle. Ciasteczka można przełożyć samym curdem, ja jednak przygotowałam prosty krem z mascarpone, a tylko w środku schowałam odrobinę czystego curdu. Dzięki temu makaroniki nie są przesadnie słodkie, a wyglądają zniewalająco (jak makaronikom przystało).

Skusicie się na taką opcję...?

Orzechowe makaroniki z kremem marchewkowo-cytrynowym

Składniki:
(na 20 złożonych makaroników)
  • 125 g mielonych orzechów laskowych
  • 125 g cukru pudru
  • 30 ml wody
  • 125 g cukru
  • 100 g białek

krem:

dodatkowo:

Orzechy z cukrem pudrem zmielić w młynku do kawy, a następnie przesiać przez drobne sitko.
50 g białek ubić na sztywną pianę. W czasie ubijania z cukru i wody zagotować syrop. Gdy osiągnie temperaturę 115 st. C., zdjąć z ognia i wąskim strumieniem, powoli wlać do białek, cały czas ubijając. Miksować jeszcze przez 10 minut, aż beza całkowicie wystygnie.

Do orzechów z cukrem dodać pozostałe 50 g białek, wymieszać na gładką pastę. Dodać 1/3 bezy, wymieszać. Dodać resztę, delikatnie, ale dokładnie połączyć. Masa nie powinna być zbyt lejąca, ale też nie całkiem sztywna. Masę przełożyć do rękawa cukierniczego z okrągłą końcówką 8 mm, wyciskać na blachę wyłożoną papierem do pieczenia koła tej samej wielkości.
Odstawić na 1 godzinę, aby utworzyła się skorupka.

Piec w 150 st. C. przez 15-20 minut.
Wystudzić, delikatnie zdjąć z blachy.

Curd zmiksować z mascarpone na gładki krem, przełożyć go do woreczka cukierniczego z tylką w kształcie gwiazdki. Wycisnąć krem po okręgu, na brzegach, na połowę makaroników. Środki wypełnić samym curdem. Przykryć pozostałymi ciasteczkami, podawać od razu.

Smacznego!

Przepis na rzeczony curd podam w następnym wpisie, bo nadaje się nie tylko do makaroników.

Moje wypieki i desery na każdą okazję

wtorek, 11 listopada 2014

Ciasto marchewkowe dla gości

Strasznie jestem ostatnio zajęta. Ciągle gdzieś biegam, jeszcze więcej dzwonię... Aż samej mi ciężko to wszystko ogarnąć. C. jest nieocenioną pomocą, kiedy mam ochotę rzucić telefonem i więcej go nie podnosić, i to chyba tylko dzięki niemu jeszcze nie zwariowałam i nie porzuciłam wszystkich planów. Wszystko dlatego, że mój duński niesamowicie kuleje przy rozmowach telefonicznych. Na żywo jest zupełnie inaczej. Wiele można wywnioskować z mowy ciała; czego nie zrozumiem, to sobie dowymyślę. Przez telefon ludzi mówią zazwyczaj szybciej, i to, że nie mogę rozmówcy patrzeć w twarz (lub, powiedzmy sobie szczerze, po prostu na usta) sprawia, że czasem ciężko mi zrozumieć, o co chodzi. I tym sposobem na pytanie o pierwszy etap edukacji dostałam numer telefonu do sklepu, w którym ewentualnie mogłabym zapytać o praktyki... Koszmar.
Mam nadzieję, że szkoła sama w sobie będzie mniej skomplikowana niż to, co próbuję osiągnąć w tej chwili...

Na wczoraj miałam ambitny plan spędzenia czasu przed komputerem, nadrobienia pewnych zaległości, a później spokojnego, długiego czytania... Oczywiście, nic z tego nie wyszło, bo przedpołudnie spędziłam ze słuchawką przy uchu, a popołudnie z dziećmi koleżanki (mała Natalka w końcu sama do mnie przychodzi z wyciągniętymi rączkami, jupi!). Do domu wróciłam o dziewiątej, trzeba było wyprowadzić psa, pozmywać, wykąpać się... O zaplanowanym odkurzaniu nie mogło być mowy. Tym sposobem przed jedenastą w końcu padłam na kanapę, z książką w dłoni; niestety, dość szybko odpłynęłam... Na szczęście obiad przygotowałam dzień wcześniej, i kiedy C. wrócił w nocy do domu, czekała na niego gorąca zupa.

Dziś od rana znów telefony, spotkanie, umawianie kolejnych... Mam jednak nadzieję, że już niedługo wszystko będzie jasne i dopięte na ostatni guzik, i do stycznia pozostanie mi tylko doskonalenie duńskiego akcentu...

Dzisiaj mam dla Was ciasto idealne na takie chwile. Zainspirowały mnie muffiny, które przygotowałam jakiś czas temu. Postanowiłam na ich bazie upiec całe, duże ciasto - i muszę powiedzieć, że był to bardzo dobry pomysł. Nieco oczywiście zmieniłam: zamiast tartej dyni - marchewka. Nie było w domu żadnych świeżych owoców, dałam więc suszone morele. Otarta skórka z cytryny nadaje ciastu lekkości i świeżości, maślanka cudownej wilgoci, a chrupiąca, cynamonowa kruszonka wieńczy dzieło. Ciasto jest proste, szybkie - nie trzeba tu nawet miksera, wszystko mieszamy łyżką, jak przy muffinach. Wychodzi lekkie, wilgotne, odpowiednio słodkie. Idealne dla niespodziewanych gości - wystarczy wszystko wymieszać, przelać do formy i włożyć do piekarnika. W tym czasie można ogarnąć mieszkanie i/lub siebie, i od progu witać znajomych cudownym zapachem domowego ciasta...
Łatwo uchodzić za idealną panią domu, czyż nie...?

Ciasto marchewkowe na maślance z cynamonową kruszonką

Składniki:
(na tortownicę o średnicy 20 cm)
  • 250 g mąki pszennej
  • 85 g cukru
  • 2 łyżeczki proszku do pieczenia
  • 2 jajka
  • 250 ml maślanki
  • 75 ml oleju
  • 200 g marchewki
  • skórka otarta z 1 cytryny
  • 125 g suszonych moreli

kruszonka:
  • 50 g mąki pszennej
  • 30 g cukru
  • 1 łyżeczka cynamonu
  • 35 g zimnego masła

Najpierw zrobić kruszonkę.
Mąkę przesiać, wymieszać z cukrem i cynamonem. Dodać masło, posiekać, a następnie rozetrzeć w palcach. Odstawić.

Marchewkę zetrzeć na tarce o drobnych oczkach, morele pokroić w kosteczkę.
Mąkę przesiać, wymieszać z cukrem i proszkiem.
Jajka rotrzepać, wymieszać z maślanką i olejem. Dodać startą marchewkę i skórkę z cytryny, wymieszać.
Mokre składniki wlać do suchych, wymieszać tylko do połączenia składników. Dodać morele, wymieszać.

Masę przelać do formy wysmarowanej masłem.

Piec w 180 st. C. przez 50-60 minut, do suchego patyczka.
Ostudzić w formie.

Smacznego!

Ciasto bierze udział w konkursie na blogu Moje wypieki w kategorii dla gości, gdzie do wygrania są książki autorki bloga.

Moje wypieki i desery na każdą okazję

sobota, 8 listopada 2014

Jesienne chałki z dynią

Poszłyśmy dzisiaj po południu z Ptysią do parku. Wyszłyśmy z domu, jak jeszcze było szaro - cały dzień jakiś taki zamglony, typowo listopadowy. Tina buszowała w liściach, bardzo jej się ta zabawa podoba. Ja szłam za nią, i nie myślałam o niczym. Cieszyłam się chwilą całkowitego spokoju i rozluźnienia, kiedy nic nie musiałam, a wszystko mogłam. Bardzo miły to był spacer. Niestety, zaczęło mżyć, a pojedyncze krople szybko zmieniły się w solidną ulewę. Na szczęście jednak zdążyłyśmy wrócić do domu, i w cieple słuchałyśmy bębniącego o szyby deszczu. 

Na takie listopadowe, szare dni najlepsze są wypieki drożdżowe. Ich przygotowanie zajmuje nieco więcej czasu, którego mi na jesieni przybywa. Nie mam ochoty na długie spacery (a nawet jeśli, to i tak za bardzo się boję, że złapie mnie solidna ulewa daleko od domu), w ogóle najchętniej wcale bym nie wychodziła. Dużo czytam, oglądam zaległe seriale, czas płynie powoli, w jesiennym rytmie opadających z drzew liści. Zagniatanie ciasta drożdżowego, obserwowanie, jak wyrasta, a później pieczenie to cudowny rytuał. W domu pięknie pachnie, robi się jakoś tak przytulniej. Później siedzę na kanapie, owinięta w koc, na parapecie migocą płomienie świec, a ja zajadam się jeszcze ciepłym kawałeczkiem drożdżówki. Czy może być coś przyjemniejszego...?

Dzisiaj mam dla Was cudownie jesienną chałkę. Ma niesamowicie optymistyczny, intensywny kolor za sprawą dyni, pięknie pachnie pomarańczami. Jest lekko słodka, maślana, z chrupiącą, waniliową kruszonką. Idealnie nadaje się na śniadanie czy podwieczorek. Do kubka gorącej herbaty, kawy, a najlepiej kakao. Z bitą śmietaną. Ale to już czysta rozpusta...
Ja zrobiłam trzy mniejsze - jedną zjedliśmy na śniadanie, drugą C. zabrał do pracy, trzecia została dla mnie. Oczywiście można zapleść jedną, wtedy jednak trzeba odpowiednio wydłużyć czas pieczenia.

Razem ze mną chałki upiekły Mirabelka i Martynosia. Koniecznie zajrzyjcie, jakie cuda wyczarowały!

Chałki dyniowo-pomarańczowe

Składniki:
(na 3 małe chałki)
  • 500 g mąki pszennej
  • 25 g świeżych drożdży
  • 150 ml letniego mleka
  • 40 g cukru pudru
  • 150 g dyniowego puree
  • 1 jajko
  • 50 g masła
  • skórka otarta z 1 pomarańczy

kruszonka:
  • 40 g mąki pszennej
  • 30 g cukru pudru
  • 1 łyżeczka cukru waniliowego
  • 30 g zimnego masła

dodatkowo:
  • 3 łyżki mleka

Mąkę przesiać do dużej miski. Po środku zrobić wgłębienie, wkruszyć drożdże. Wsypać 1 łyżeczkę cukru pudru i wlać 100 ml mleka. Odstawić na 15 minut.

Masło rozpuścić i przestudzić.
Do zaczynu dodać resztę mleka i cukru, puree dyniowe, jajko, masło i skórkę z pomarańczy. Wyrobić gładkie ciasto, odstawić na 1 godzinę do wyrośnięcia.

Wyrośnięte ciasto podzielić na 9 równych części. Z każdej uformować wałeczek, zapleść trzy chałki. Ułożyć je na blasze wyłożonej papierem do pieczenia, przykryć ściereczką i odstawić na 30 minut.

Mąkę przesiać z cukrem pudrem i cukrem waniliowym, wymieszać. Dodać masło, posiekać, a następnie rozetrzeć w palcach na kruszonkę. 

Wyrośnięte chałki posmarować mlekiem, posypać kruszonką.

Piec w 180 st. C. przez 30 minut.
Ostudzić na kratce.

Smacznego!

Do mojej kruszonki dałam trochę za dużo masła, dlatego wygląda, jak wygląda. Niemniej, smakuje rewelacyjnie - ja właśnie taką, z dużą ilością masła, lubię najbardziej. W przepisie nieco zmniejszyłam jego ilość, powinna więc wyjść bardziej kruszonkowa. Jej konsystencję bardzo łatwo regulować - wystarczy dodać nieco więcej mąki. A że wyjdzie jej trochę więcej...? Cóż, moim zdaniem kruszonki nigdy za wiele...

środa, 5 listopada 2014

Mini muffiny z dyniowym curdem i bezą włoską

Dzisiaj mam dla Was obiecane już w zeszłym tygodniu mini muffiny. To właśnie z myślą o tych maleństwach przygotowałam boski curd pomarańczowo-dyniowy, którym je napełniałam. Krem wyszedł naprawdę pyszny, choć następnym razem dodam do niego soku z cytryny, żeby był kwaśniejszy. Niemniej, świetnie smakuje jako wypełnienie delikatnych, pomarańczowych babeczek. Na wierzch przygotowałam bezę włoską, która wygląda pięknie, i smakuje naprawdę świetnie. Jak ciepłe lody, a któż potrafiłby się im oprzeć...?

Te babeczki zabrałam ze sobą do szkoły. Koledzy kolegów z innych klas przychodzili, żeby się poczęstować. A mój nauczyciel, który preferuje zdrowy styl życia, i jak go czymś częstujemy, zjada tylko mały kawałeczek, pochłonął trzy. I choć trzeba im chwilę poświęcić (głównie ze względu na rozmiar), warto. Gwarantuję, że najbardziej wybredni goście je docenią.

Przepis na babeczki z Den store dessert og bagebog, wypełnienie i dekoracja to już moja wariacja na temat.

Mini muffinki pomarańczowe z curdem i bezą włoską

Składniki:
(na 26 sztuk)

suche:
  • 225 g mąki pszennej
  • 80 g cukru
  • 2 łyżeczki proszku do pieczenia
  • 1/2 łyżeczki soli
  • 1/4 łyżeczki mielonych goździków

mokre:
  • 1 jajko
  • 125 g creme fraiche (18%)
  • skórka otarta z 1 pomarańczy
  • 2 łyżki soku z pomarańczy
  • 70 ml oleju
  • 125 ml mleka

dodatkowo:

beza włoska:
  • 2 białka
  • 80 ml wody
  • 220 g cukru

Mąkę przesiać do miski, wymieszać z cukrem, proszkiem, solą i goździkami.
Jajko lekko ubić, wymieszać z creme fraiche, skórką i sokiem z pomarańczy, olejem i mlekiem.
Płynne składniki wlać do suchych, wymieszać tylko do połączenia składników.

Masę przełożyć do formy na mini muffiny wyłożonej papilotkami.

Piec w 180 st. C. przez 20 minut, do suchego patyczka.
Ostudzić.

W ostudzonych muffinkach nożen wydrążyć środki, nałożyć w nie po łyżeczce curdu.
Odstawić.

Cukier zagotować z wodą. Gdy syrop osiągnię temperaturę 115 st. C. zdjąć z ognia. 
Białka ubić niemal na sztywno, pod koniec wąskim strumieniem wlewając gorący syrop. Ubijać przez około 10 minut, aż beza ostygnie.

Bezę przełożyć do rękawa cukierniczego z końcówką w kształcie gwiazdki, wyciskać dekoracyjnie na muffiny. Wierzch bezy opalić palnikiem do creme brulee.

Smacznego!

Zdjęcie jest okropne, i zdecydowanie nie oddaje uroku tych babeczek. Pstryknęłam je szybko przed wyjściem z domu z myślą, że kilka zostanie do zdjęć na później. Cóż, byłam w błędzie... Ale to chyba tylko jeszcze jeden powód, żeby czym prędzej je przygotować.

wtorek, 4 listopada 2014

Urodzinowe robótki i rozgrzewający krem z pieczonej marchewki

Listopad. Oj, pokazuje, co potrafi. Dmucha w twarze lodowatym, przeszywającym wiatrem, zacina zimnym deszczem, nie pozwala na spacery; zamiast tego człowiek przemyka z domu do autobusu, z autobusu do szkoły, ze szkoły do sklepu... Bez chwili wytchnienia od okropnej pogody. Choć jeszcze się nie poddałam, i zimowy płaszcz wisi zamknięty w szafie, noszę bardzo ciepły sweter (albo dwa) i moją ukochaną, fioletową czapkę (która podobno nijak do czerwonego płaszcza nie pasuje. Ale mnie to niespecjalnie martwi; ważne, że w uszy ciepło).
A jeśli już przy czapkach jesteśmy... Zrobiłam jedną na drutach. Ależ jestem z siebie dumna!
Żeby ktoś broń Boże nie pomyślał, że wykazuję jakiekolwiek talenty w tym kierunku, spieszę z wyjaśnieniami.

Jak już pisałam, w sobotę wybraliśmy się na urodziny mamy C. Po piątkowych gościach nie mogliśmy się zwlec z łóżka, przyjechaliśmy więc koncertowo spóźnieni - pozostali goście akurat wychodzili po fantastycznych brunchu... Niemniej, dla najbliższej rodziny zaplanowany był obiad, i w sumie spóźnienie nie bardzo mnie zmartwiło, bo zainteresowanie tylu ciągle raczej obcych ludzi zawsze mnie peszy... Wybraliśmy się więc gromadnie na spacer karmić kaczki, po czym wróciliśmy do domu, usiedliśmy po kątach z kubkami pełnymi gorącej kawy, i cieszyliśmy się swoim towarzystwem. Nie mogę sobie przypomnieć, jak to się stało, że rozmowa zeszła na robienie na drutach. Niemniej, od ogólnego stwierdzenia szybko przeszliśmy do szczegółów, czyli czapeczki, którą siostra C. obiecała mu już dwa lata temu chyba. I choć mnie robienie na drutach nie kręci jakoś specjalnie, sama nie wiem jak, ale wylądowałam z czterema (!) drutami i czerwoną włóczką na krześle, i pod czujnym okiem Connie zrobiłam czapeczkę. Dla C. A właściwie dla naszego mercedesa. Na znaczek na przedzie. Czapeczkę mikołajkową. Z wielkim, białym pomponem. No piękna jest! Być może zmienię zdanie co do robienia na drutach... Nie widzę siebie siedzącej samej w domu i zajętej robieniem szala, ale w miłym towarzystwie... Dlaczego by nie? Szczególnie, że dostałam zaproszenie do klubu. Któż wie, co z tego będzie...?

Od czapek wróćmy z powrotem do pogody. Jako, że zrobiło się naprawdę paskudnie, dzisiaj zaproponuję Wam pyszną, rozgrzewającą zupę. Bardzo prostą. Wszystkie warzywa pieczemy, przez co zyskują wyjątkowego, słodkiego posmaku. Ja użyłam marchewek, ale można dodać pietruszkę, ziemniaki, seler... Co kto lubi. Tylko wyobraźnia Was ogranicza. Odrobina czosnku i cebuli, nieco chilli zaostrzającego smak. Całość robi się szybko, a smakuje genialnie. Ma cudowny, optymistyczno-pomarańczowy kolor. Świetnie rozgrzewa. Mówię Wam - to idealna listopadowa zupa.

Zupa krem z pieczonej marchewki z czosnkiem

Składniki:
(na 8 porcji)
  • 2 kg marchwi
  • 2 cebule
  • 6 ząbków czosnku
  • 2 łyżki oliwy
  • 1 łyżeczka suszonego tymianku
  • 1 łyżeczka suszonej bazylii
  • 1 łyżeczka suszonego estragonu
  • 1 łyżeczka suszonego czosnku niedźwiedziego
  • 1/2 łyżeczki chilli w płatkach
  • 2 l bulionu
  • sól
  • pieprz

Marchewki obrać, przekroić wzdłuż na pół, ułożyć na blasze. Cebulę przekroić na pół, ząbki czosnku lekko zgnieść, ułożyć razem z marchewką. Skropić oliwą, posypać tymiankiem, bazylią, estragonem, czosnkiem niedźwiedzim i chilli. 

Piec w 180 st. C. przez 60 minut.
Wyjąć z piekarnika, lekko przestudzić.

Czosnek i cebulę obrać, włożyć do garnka z marchewkami. Zalać połową bulionu, zmiksować całość na gładki krem. Wlać resztę bulionu, wymieszać, doprawić solą i pieprzem do smaku.
Przed podaniem podgrzać.

Smacznego!

A dzisiaj czeka mnie bardzo długi i męczący dzień. Jakże żałuję, że zupa została już zjedzona...