środa, 30 kwietnia 2014

Wielki powrót, czyli najnowsza powieść Carrolla

Czekałam na tę książkę długo. Naprawdę. Właściwie to od 2005 roku, czyli dziewięć lat. Szmat czasu. W końcu, kiedy już ją dostałam, przeczytałam w trzy dni z wielkim zapałem. I nie rozczarowałam się. Warto było czekać.

Mowa o Kapiąc lwa Jonathana Carrolla - bezsprzecznie mojego ukochanego pisarza. Szaleję za nim, mam wszystkie jego książki, Krainę Chichów przeczytałam chyba z dziesięć razy, pozostałe przynajmniej dwa, w zależności od tego, jak bardzo mi się spodobały. Każda ma w sobie magię, każda zachwyca, nie można się w nich nie zakochać. Carroll ma niesamowity talent - w codzienność potrafi wpisać zjawiska, których nikt się nie spodziewa, a u niego, w jakiś tajemniczy, magiczny sposób, wszystko łączy się w logiczną całość, pasuje do siebie. Do tego zakończenia, które nie tylko zaskakują, ale często mrożą krew w żyłach. Dla mnie każda jego książka to podróż do innego świata, niby tak podobnego do tego, w którym żyję, a jednak milion razy ciekawszego, fascynującego. Ciężko później wrócić do rzeczywistości...

Dwa lata po Szklanej zupie wydano w Polsce Zakochanego ducha. Byłam zawiedziona - to z pewnością jego najsłabsza książka. Choć ciekawa, to jednak nie dorównuje poprzednim. Poczułam się trochę oszukana - czekałam na nią niecierpliwie, z drżeniem dłoni otwierałam po raz pierwszy, a później otwierałam buzię nie z zachwytu, jak to bywało przy innych jego książkach, ale z rozczarowania. Rozumiem - ciężko jest trzymać tak wysoki poziom przez tyle lat. Każdemu może zdarzyć się twórczy dołek, nawet mojemu ukochanemu pisarzowi. Nie zrażona więc, czekałam na kolejną pozycję z jego nazwiskiem na okładce. 
Dwa lata temu pojawiła się Kobieta, która wyszła za chmurę. Wspaniała, ale... To opowiadania. Podobały mi się, nawet bardzo, ale jednak wolę powieści. W nich Carroll rozwija swoją fantazję i porywa mnie ze sobą; opowiadania, jak dla mnie, są po prostu za krótkie. 
Czekałam więc nadal. 

Pod koniec zeszłego roku wydano w Polsce Kąpiąc lwa. Dopiero na Wielkanoc trafiła w moje ręce. Po powrocie do Danii zatopiłam się w lekturze, i po trzech dniach skończyłam ją z szerokim uśmiechem na twarzy. To jest Carroll, jakiego znam, na jakiego czekałam! Powieść jest mistrzowska, jest w niej wszystko, na co czekałam. Dziękuję!

Kąpiąc lwa to historia pięciu osób, przyjaciół, bliższych i dalszych znajomych, których w pewnym momencie połączył wspólny sen. Jednej nocy śnią dokładnie to samo, co więcej - doskonale zdają sobie z tego sprawę. Nie wiedząc, co to znaczy, postanawiają stawić czoła tajemnicy i znaleźć odpowiedzi. Pomaga im Josephine - tajemnicza, biegająca po dachach dziewczynka, która zna sekret, ale nie może go wyjawić. A przynajmniej nie tak od razu...
W powieści ścierają się ze sobą mechanicy - ci, którzy dbają o porządek wszechrzeczy - oraz Chaos, którego jedynym pragnieniem jest zniszczenie wszystkiego. Żadna ze stron nie cofnie się przed niczym, żeby osiągnąć cel. Jaki związek ze sprawami tak wielkimi mają nasi bohaterowie? Czy znajdą rozwiązanie zagadki? Jak sobie poradzą z tym, co odkryją? I wreszcie, o co chodzi z tajemniczym kąpaniem lwa...?
Na te pytania odpowiedzi znajdziecie w magicznej, pełnej tajemnic powieści Carrolla.

Wiem, że to co napisałam, w najmniejszym nawet stopniu nie jest obiektywne. Nic jednak na to nie poradzę - uwielbiam te książki, pałam do nich gorącym uczuciem, i nikt ani nic tego nie zmieni. Wam polecam je z całego serca - może też się zakochacie...?

Kąpiąc lwa
Jonathan Carroll
Dom Wydawniczy Rebis
Poznań, 2013

wtorek, 29 kwietnia 2014

Dziwne zbiegi okoliczności i prawdziwie polski sernik

W Polsce bawiliśmy się świetnie - już nie mogę się doczekać kolejnych wakacji. Jedna rzecz tylko zadziwiła mnie niepomiernie - do tej pory ciężko mi uwierzyć w taki zbieg okoliczności.
Gdy wieczorem wróciliśmy do hotelu (niemal centrum Bydgoszczy), musieliśmy chwilę zaczekać na znalezienie miejsca parkingowego, obsługa bowiem straciła rachubę gości i okazało się, że jest więcej aut niż miejsc. Gdy ja rozmawiałam z recepcjonistką, C. znalazł sobie inne towarzystwo. Okazało się, że to Duńczycy. Nieco zaskakujące, ale akceptowalne. Gdy jednak okazało się, że mieszkają w tej samej miejscowości co my, raptem pięćset metrów dalej, szczęka mi opadła. Nie byłoby to tak zadziwiające, gdyby chodziło o Kopenhagę, w której mieszka niemal połowa Duńczyków. Nasza wieś to jednak niecałe dziewięć tysięcy mieszkańców - ilość niezbyt imponująca, musicie przyznać. Jakim więc cudem obcy ludzie znaleźli się w tym samych hotelu tysiąc kilometrów od domu? Pozostaje to dla mnie zagadką, a może zrządzeniem losu. Sympatyczni są, po powrocie do Danii rozmawialiśmy kilka razy, może kiedyś spotkamy się znowu. Planują bowiem kolejną wycieczkę do Polski, tym razem w góry - tak im się spodobało.

Cóż, niezbadane są wyroki losu. A teraz czas wrócić do rzeczywistości; i sernika.
Na urodzinki Natalki, na wyraźne życzenie jej mamy, przygotowałam też sernik. Z polskiego twarogu, z rodzynkami. Wyjątkowo udany.
Przepis znalazłam w gazetce Pieczenie jest proste, nr 1/2013; zmieniłam spód z kruchego na ciasteczkowy, bo taki bardziej lubię, a rodzynki dodatkowo namoczyłam (normalnie byłby to rum, ale z uwagi na dzieci tym razem ograniczyłam się do gorącej wody). Wyszedł pyszny - typowo polski, nie bardzo ciężki, ale zdecydowanie nie lekki. Bardzo byłam z niego zadowolona, a i Karolinie smakował. Także polecam, nie tylko na pierwsze urodziny.

Sernik cytrynowy z rodzynkami

Składniki:
(na tortownicę o średnicy 20 cm)

spód:
  • 115 g ciastek digestive
  • 60 g masła

masa serowa:
  • 3 jajka
  • 30 g masła
  • 500 g twarogu trzykrotnie mielonego
  • 100 g cukru
  • skórka otarta z 1 cytryny
  • 2 łyżki soku z cytryny
  • 50 g rodzynków
  • 1 łyżka mąki ziemniaczanej

dodatkowo:
  • 1 łyżka cukru pudru

Rodzynki zalać wrzątkiem, odstawić na 1-2 godziny. 

Masło rozpuścić i przestudzić. Ciastka dokładnie pokruszyć, wymieszać z masłem.
Dno tortownicy wyłożyć papierem do pieczenia. Ugnieść na dnie masę ciasteczkową, dokładnie dociskają dłońmi lub łyżką.
Schłodzić w lodówce przez 20 minut.

Piec w 180 st. C. przez 10-15 minut.
Przestudzić.

Masło rozpuścić i ostudzić.
Twaróg utrzeć z żółtkami, cukrem, sokiem i skórką z cytryny. Dodać płynne masło, połączyć. Rodzynki dobrze odcisnąć, wymieszać z mąką. Dodać do masy serowej. Białka ubić na sztywną pianę, partiami wmieszać do masy.
Masę przełożyć na spód, powierzchnię wygładzić.

Piec w 160 st. C. przez 45-50 minut.
Ostudzić w uchylonym piekarniku, schłodzić w lodówce przez kilka godzin, a najlepiej przez całą noc.

Przed podaniem oprószyć cukrem pudrem.

Smacznego!

A już jutro C. ma urodziny. W planach mamy wychodne, choć nie jestem jeszcze pewna, dokąd dokładnie. Tort też będzie, ale dopiero za półtora tygodnia - dopiero wtedy bowiem odbędzie się urodzinowa impreza. Dla dwóch osób pieczenie tortu to nieporozumienie... Zamiast tego będzie jakiś dobry deser - już ja się o to postaram.

poniedziałek, 28 kwietnia 2014

Tort dla Natalki

Jeszcze zanim pojechaliśmy do Polski na Wielkanoc, umówiłam się z Karoliną na urodzinki jej córeczki. Co prawda były już niemal dwa tygodnie temu, ale spóźniona impreza była bardzo udana. Były prezenty (które do gustu przypadły bardziej chyba starszemu bratu jubilatki - nic nie szkodzi; ważne, że jakieś dziecko chce się nimi bawić), dużo śmiechu, dobre jedzonko i tort. Ten ostatni przygotowałam ja. Bardzo się denerwowałam - dawno nie robiłam już wychodnego ciasta o takim kalibrze. Zadania nie ułatwiał fakt, że jedyne wytyczne, jakie dostałam, to zrób, jak uważasz. Na szczęście wszystko się udało, choć bez przygód się nie obyło.

Chciałam przygotować torcik dziewczęcy, a więc różowy. Na różnych blogach widziałam ciasta o różnej tonacji, niekoniecznie różu, ale właśnie coś takiego mi się zamarzyło. Najłatwiej kupić sobie okrągłe podstawki z folii aluminiowej - sprawdzą się idealnie. Ja nigdzie nie mogłam ich dostać, więc składniki podzieliłam na cztery, przygotowywałam po jednym cieście, i wszystkie po kolei piekłam w jednej tortownicy. Czasochłonne zajęcie, ale wykonalne.
Ciasto było gotowe, dwa najjaśniejsze blaty średnio mnie zadowalały ze względu na niezbyt wyraźną różnicę w kolorze, ale trudno. Później okazało się zresztą, że w kontraście z białym kremem prezentują się wzorcowo.
Krem maślany pierwotnie zaplanowałam z malinami, ale C. podrzucił mi pomysł z suszonymi truskawkami. Kupiłam, a później nie użyłam. Krem jednak zrobiłam o smaku truskawkowym - i bardzo dobrze. Zrobił wrażenie (czego się po kremie maślanym nie spodziewałam). 
A później zaczęły się schody...

Masę cukrową robiłam już dwa czy trzy razy, co oznacza, że moje doświadczenie jest niezbyt duże (ujmując sprawę delikatnie). Ostatnio dużo się naczytałam i nasłuchałam o zaletach masy z marshmallow, i postanowiłam przygotować właśnie taką. Cóż - to był błąd, ale przynajmniej czegoś się nauczyłam i wiem, że więcej go nie popełnię. Masa wyszła bardzo twarda, zupełnie nieplastyczna, i zupełnie nic nie pomagało. W końcu, zła, wyrzuciłam całość do kosza. Bardzo się rozczarowałam, i szczerze wątpię, żebym spróbowała po raz kolejny. Następnego dnia przygotowałam masę ze sprawdzonego przepisu, i tę szczerze Wam polecam - mięciutka, plastyczna, lepi się minimalnie, ale wystarczy lekko podsypać cukrem pudrem, i nie ma z nią najmniejszych problemów. Tym razem przygotowałam ją z glukozy w płynie - nie zauważyłam różnicy. Także jeśli u Was też glukoza w proszku jest produktem trudno dostępnym - nie przejmujcie się zupełnie.

Koniec końców tort okazał się dużym sukcesem - zachwycił wszystkich gości, i nawet dzieci go jadły. Jest dość słodki i może się wydawać lekko mdły, ale był przygotowywany z myślą o dzieciach, a z doświadczenia wiem, że maluchy nie przepadają za wyrazistymi czy wyjątkowo oryginalnymi połączeniami smakowymi. Karolinę zachwycił krem truskawkowy - bardzo truskawkowy. Całość smakowała dobrze, a wyglądała uroczo. Oczywiście moje zdolności są ograniczone, ale jestem z tego ciasta wyjątkowo dumna - to najładniejsze ciasto z masą cukrową, jakie do tej pory przygotowałam. Żałuję tylko, że nie mam zdjęcia środka - efekt był bowiem naprawdę świetny.

Przepis na ciasto pożyczyłam od Doroty z jej tortu tęczowego. Ten, swoją drogą, też będę musiała kiedyś zrobić, wygląda bowiem wspaniale.

Różowy tort z nutą truskawkową

Składniki:
(na tortownicę o średnicy 24 cm)

ciasto:
  • 4 białka
  • 180 g miękkiego masła
  • 175 g cukru
  • 2 łyżeczki ekstraktu z wanilii
  • 300 g mąki pszennej
  • 1/2 łyżeczki soli
  • 4 łyżeczki proszku do pieczenia
  • 285 ml mleka
  • czerwony barwnik spożywczy w paście

poncz:
  • sok z 1/2 cytryny
  • 2 łyżki zimnej wody

krem:
  • 250 g mascarpone
  • 400 ml śmietany kremówki (38%)
  • 2 łyżeczki cukru waniliowego

krem maślany na bazie bezy szwajcarskiej:
  • 250 g miękkiego masła
  • 3 białka
  • 205 g cukru
  • 200 g truskawek
  • 50 ml wody
  • 2 łyżki soku z cytryny

dodatkowo:
  • masa cukrowa
  • zielony barwnik spożywczy z paście
  • czerwony barwnik spożywczy w paście

Najpierw upiec ciasto:
Mąkę przesiać z proszkiem, wymieszać z solą.
Masło utrzeć na puszystą, jasną masę. Partiami dodawać cukier, cały czas miksując. Po jednym dodawać białka, dokładnie miksując po każdym dodaniu. Następnie wlać ekstrakt, połączyć. Na końcu na zmianę partiami dodawać mleko z mąką, miksując na najniższych obrotach.
Ciasto podzielić na cztery części. Do każdej dodać barwnik, tak, żeby otrzymać cztery odcienie różu - od zupełnie jasnego do mocno intensywnego.

Ciasto przełożyć do czterech tortownic, w których spód wyłożono papierem do pieczenia.

Piec w 190 st. C. przez 15-20 minut.
Wyjąć z piekarnika, ostudzić, a następnie wyjąć z form.

Wymieszać ze sobą składniki na poncz.

Kremówkę ubić z mascarpone i cukrem waniliowym na sztywną masę.

Na podstawce ułożyć najciemniejszy blat ciasta, skropić ponczem, rozsmarować 1/3 kremu. Zapiąć wokół obręcz tortownicy. Na tym ułożyć drugi w kolejności blat, skropić ponczem, rozsmarować krem. Na to kolejny blat, poncz i reszta kremu. Na wierzchu ułożyć najjaśniejszy blat, skropić resztą ponczu i wstawić ciasto do lodówki na 1 godzinę.

Przygotować krem maślany:
Truskawki umyć, oberwać listki. Włożyć do garnka z wodą i sokie cytryny, zagotować. Zmniejszyć ogień; gotować, często mieszając, aż owoce się rozpadną, a większość płynu odparuje. Zdjąć z palnika, ostudzić. Zmiksować na gładką masę.

Białka z cukrem umieścić w szklanej misce, ustawić na kąpielą wodną i mieszać, aż do rozpuszczenia cukru. Zdjąć z kąpieli, przelać do większej miski i ubijać przez 10 minut, aż białka całkowicie ostygną i będą sztywne i lśniące. Partiami dodawać miękkie masło, ubijając na najniższych obrotach miksera. Krem się zważy, a później stanie się gładki i smarowny. W tym momencie dodać całkowicie ostudzone puree z truskawek, połączyć.

Tort posmarować kremem maślanym, wstawić do lodówki na 30 minut. Po tym czasie rozsmarować na wierzchu i bokach drugą warstwę kremu. Wsatwić do lodówki na 2-3 godziny, aż krem stawrnieje.

Masę cukrową rozwałkować, przyryć tort. Pozostałą masę podzielić na pół, zafarbować na czerwono i zielono. Ulepić truskawki, udekorować tort.

Smacznego!

A teraz uciekam na drugi już dzisiaj spacer z Ptysią - pogoda jest tak piękna, żę grzechem byłoby z niej nie skorzystać.

niedziela, 27 kwietnia 2014

Niedzielne słodkości - karmelki cydrowe

Właśnie przeglądałam folder ze zdjęciami, i w oczy wpadły mi karmelki. Zapomniałam o nich niemal zupełnie, robiłam je bowiem na Boże Narodzenie (tak, tak, mam bałagan w zdjęciach i mnóstwo zaległych przepisów - nie umiem tego racjonalnie wytłumaczyć). Jednak oglądając zdjęcia przypomniałam sobie ich smak - słodki, lepki, ze świeżą nutą bzu. Cudownie ciągnące, niczym najlepsze na świecie krówki-mordoklejki (może niezbyt elegancka to nazwa, ale ja ją lubię; poza tym wszyscy wiedzą, o co chodzi). Znalazłam je na blogu Coutellerie i zakochałam się w nich od pierwszego wejrzenia. Robiłam te, ale również wersję z czerwonym winem, którą możecie znaleźć na blogu - obie pyszne i intrygujące, takie inne i ciekawe. Polecam serdecznie.

Karmelki cydrowe

Składniki:
(na 40 sztuk)
  • 825 ml cydru bzowego
  • 200 g cukru
  • 100 ml śmietany kremówki (38%)
  • 130 g masła
  • 1/4 łyżeczki soli

Cydr wlać do rondelka, zredukować do 200 ml - około 15 minut na dużym ogniu. Zahartować kremówkę, wlać do cydru, dodać cukier, masło i sól. Gotować bez mieszania, aż masa osiągnie temperaturę 125 st. C.
Zdjąć z palnika, przelać do formy (11x28 cm) wyłożonej papierem do pieczenia. Pozostawić do zastygnięcia.

Zastygniętą masę pokroić na kawałki, każdy kawałek zawinąć w papier do pieczenia.

Smacznego!

Ja tymczasem zbieram się w sobie, bo ostatnie przygotowania do popołudniowej imprezy poczynić należy. Mam nadzieję, że tort spodoba się małej jubilatce i nieco większym gościom - włożyłam w niego mnóstwo pracy, i choć efekt - jak zawsze - odbiega nieco od tego wyśnionego, jestem całkiem zadowolona. Uff... Udało się.

piątek, 25 kwietnia 2014

Chleb ze słonecznikiem i sokiem jabłkowym

Dawno już chleba nie piekłam... W ten weekend, zaczynając od dzisiaj, będę zajęta pieczeniem ciast - w niedzielę idziemy na pierwsze urodziny, co wymaga przygotowania tortu dla dziecka i sernika dla mamy. Sernik - wiadomo - prosta sprawa, szczególnie, że dostałam konkretne wytyczne - klasyczny, z rodzynkami, na kruchym cieście, z kratką albo bezą. Gorzej z tortem, bo usłyszałam, że jaki zrobię, będzie dobrze... Wymyśliłam już sobie całość, zobaczymy tylko, co mi z tego wyjdzie... W każdym razie zaraz zabieram się do pracy - dwa ciasta są dość czasochłonne i wszystko mam dokładnie rozplanowane. Proszę trzymać kciuki za powodzenie misji.
Za tydzień urodziny ma C., więc będzie jeszcze ciekawiej, bo do mojego pieczenia dojdzie C. gotujący obiad, a i posprzątać trzeba... 
Damy radę (grunt to optymizm).

Dzisiaj mam dla Was chleb nietypowy, który upiekłam jeszcze przed Wielkanocą.
Przepis znalazłam w Brød: 100 lækre opskrifter, i zaintrygował mnie od samego początku: po pierwsze fantazyjnym kształtem (który tak dobrze mi nie wyszedł, ale ponieważ chleb ten powtórzę z pewnością, będę miała okazję poćwiczyć), a po drugie dodatkiem soku jabłkowego. Hmm... Do chleba? Tak! Jego smak nie jest mocno wyczuwalny, ale nadaje wypiekowi bardzo ciekawego posmaku. Do tego mnóstwo chrupiących ziaren słonecznika, i wystarczy masło i pomidor do pysznego śniadania. Nam smakował bardzo - spróbujcie koniecznie.

Twist ze słonecznikiem

Składniki:
(na 1 spory bochenek)
  • 300 g mąki pszennej
  • 200 g mąki pszennej pełnoziarnistej
  • 20 g świeżych drożdży
  • 1 łyżeczka cukru
  • 1,5 łyżeczki soli
  • 250 ml letniej wody
  • 100 ml letniego soku jabłkowego
  • 1 łyżka oleju słonecznikowego
  • 70 g ziaren słonecznika

dodatkowo:
  • 3 łyżki wody
  • 30 g ziaren słonecznika

Mąki przesiać do miski, wymieszać z solą. Po środku zrobić wgłębienie, pokruszyć do niego drożdże. Wsypać cukier, wlać połowę wody. Odstawić na 15 minut.
Po tym czasie dodać resztę wody, sok i olej, zagnieść ciasto, odstawić na 5 minut. Dodać słonecznik, dokładnie rozprowadzić w cieście.
Odstawić na 1 godzinę do wyrośnięcia.

Wyrośnięte ciasto podzielić na 2 części. Z każdej uformować wałeczek o długości 25 cm, luźno je razem zwinąć. Odłożyć na blachę wyłożoną papierem do pieczenia, zostawić do wyrośnięcia na 30 minut.

Wyrośnięty chleb spryskać wodą, obsypać pozostałym słonecznikiem.

Piec w 230 st. C. przez 10 minut, następnie zmniejszyć temperaturę do 200 st. C. i piec jeszcze 20-25 minut.
Ostudzić na kratce.

Smacznego!

Ciasto może się delikatnie lepić - nie szkodzi. Zbyt duża ilość mąki sprawi, że wypiek będzie twardszy i nie tak smaczny. Wystarczy odrobina cierpliwości w czasie formowania, i chleb wyjdzie wspaniały.

środa, 23 kwietnia 2014

Babka grejpfrutowa z różowym pieprzem - zupełnie wyjątkowa

Zawsze myślałam, że nie mam ręki do babek i ciast ucieranych, czym często się zresztą na blogu skarżyłam. Poza chwilami, kiedy bardzo chciałam takie upiec, nie doskwierało mi to jednak tak bardzo, jak można sobie wyobrazić - nigdy nie byłam wielką fanką ciast ucieranych, które wydawały mi się suche, nudne, bez wyrazu. Takie jakieś... Zwykłe
Tegoroczna Wielkanoc zmieniła moje podejście do sprawy o sto osiemdziesiąt stopni. Pokochałam babki, a one polubiły mnie.

Zaczęło się od tego, że nie miałam czasu na wymyślne serniki czy inne cuda. Zrobiłam jedną paschę, i to wszystko. Chciałam jednak trochę w wielkanocnym klimacie popiec, stwierdziłam więc, że będą babki. Bez nich bowiem chyba nikt sobie Wielkanocy wyobrazić nie potrafi...
Na początku podchodziłam do nich ostrożnie, uważnie wybierałam przepisy. W sumie upiekłam cztery, w tym jedną dwa razy, bo taka dobra wyszła. I wiem, że na tym nie poprzestanę. Będę robić babki cały rok - są bowiem wyjątkowo wdzięczne i pyszne. I wcale nie nudne - wystarczy połączyć ze sobą jeden czy dwa składniki, i wychodzi pyszne, puszyste, delikatne ciasto o intrygującym smaku.
Moim faworytem póki co pozostaje babka marchewkowa - ależ to było dobre! - jednak ta, którą zaprezentuję dzisiaj, również zrobiła niemałą furorę. Zabrałam ją do Polski, w ramach przekąski na drogę. Jechaliśmy w nocy, jeść nie było kiedy, wylądowała więc na stole u Rodziców w ramach deseru. Wszyscy, czyli sześć sztuk ludzkich i dwie psie, zajadały się nią z przyjemnością. Jest mięciutka i pachnąca, słodka, z intrygującą nutą grejpfruta i... Pieprzu! Tak - pieprzu różowego, dużo delikatniejszego niż czarny, ale w cieście nadaje on pożądanej ostrości. Smakuje wybornie - musicie tego spróbować.

Przepis znalazłam na blogu Wypiecz wymaluj. W oryginale babka jest cytrynowo-imbirowa z białym pieprzem, ja zrobiłam z grejpfrutem, który sobie leżał grzecznie w zielonej misce. Do tego różowy pieprz, który pasuje i kolorystycznie, i smakowo. Zmniejszyłam proporcje, dodałam więcej płynów niż w oryginale, a także odrobinę mąki ziemniaczanej - babka nie jest piaskowa, ale delikatniejsza i lżejsza. Maślankę zamieniłam na creme fraiche, które czekało w lodówce na wykorzystanie. Nam - wszystkim - smakowała bardzo.

Grejpfrutowa babka z różowym pieprzem

Składniki:
(na formę do babki o pojemności 1,5-2 l)
  • 300 g mąki pszennej
  • 40 g mąki ziemniaczanej
  • 1/2 łyżeczki sody oczyszczonej
  • 1 łyżeczka proszku do pieczenia
  • 1 łyżeczka ziaren różowego pieprzu
  • 160 g miękkiego masła
  • 150 g cukru
  • 3 jajka
  • 150 g creme fraiche (18%)
  • skórka otarta z 1 różowego grejpfruta
  • 2 łyżki soku z różowego grejpfruta

lukier:
  • 100 g cukru pudru
  • 3 łyżki soku z różowego grejpfruta

Mąki przesiać, wymieszać z sodą, proszkiem i zmielonym pieprzem.
Masło utrzeć z cukrem na puszystą, jasną masę. Po jednym wbijać jajka, dokładnie miksując po każdym dodaniu. Następnie na zmianę dodawać śmietanę i mąkę, miksując tylko do połączenia składników. Na końcu dodać sok z skórkę z grejpfruta, wymieszać.

Masę przełożyć do formy wysmarowanej masłem i wysypanej mąką, wyrównać powierzchnię.

Piec w 180 st. C. przez 55-65 minut.
Przestudzić, wyjąć z formy, ostudzić całkowicie.

Cukier puder przesiać, utrzeć z sokiem. Polać lukrem babkę, odstawić do zastygnięcia.

Smacznego!

Pogoda - odpukać - nawet w Danii jest na poziomie - słono świeci, lekki wietrzyk jest przyjemnie ciepły, białe obłoczki w niewielkich ilościach płyną sobie po niebie... Wiosna na całego!

Babki Wielkanocne 2015

wtorek, 22 kwietnia 2014

W dziewiętnastowiecznej Moskwie Akunina

Święta, Święta, i wiadomo co. Wszystko, co dobre, szybko się kończy i te sprawy. Czas pędzi błyskawicznie, szczególnie, kiedy spędza się go przyjemnie. Co oznacza, że urlop, poza dwoma dniami podróży, minął mi niesamowicie szybko. Za mało czasu na wszystko, co chciałam zrobić, ale nic nie szkodzi. Fantastycznie było pojechać do domu, i już planuję następną wyprawę, choć dopiero co się rozpakowałam, a góry prania piętrzą się w łazience. 
Miałam wielkie plany co do pieczenia - oczywiście, nic z tego nie wyszło. Ani mazurka, ani paschy, ani nawet chleba z Tatą nie upiekłam. No nic - w wakacje spędzę w domu całe trzy tygodnie, więc nic straconego - co się odwlecze, to nie uciecze... 
Ależ mnie dzisiaj powiedzonka męczą. Tak się kończy dłuższa styczność z językiem ojczystym widocznie...

Mam dla Was jeszcze jedną babkę, którą upiekłam przed Świętami, ale o niej następnym razem. Dzisiaj będzie bowiem o książkach.
Z Polski przywiozłam sobie kilkanaście sztuk - powieści, o których marzyłam od dłuższego czasu, niedługo więc utonę w nich całkowicie. Carroll, Schmitt, Hearn, Sapkowski i Martel, do tego Hamelman i Pina w nieco bardziej kulinarnych klimatach. Aż mnie ciarki z radości i podniecenia przechodzą...
Dzisiaj jednak będzie o książkach (sztuk dwie), które przeczytałam przed wyjazdem.
Akunina nabyłam przypadkiem. Gdzieś coś mi się o uszy obiło, zobaczyłam w przecenie, to kupiłam. I tak sobie biedak leżał i czekał, aż się nim zainteresuję. Zerknęłam na niego przychylniejszym okiem dwa tygodnie temu - wstyd się przyznać - ale dlatego, że książeczki są cienkie. Stwierdziłam więc, że zdążę się z pierwszą rozprawić przed wyjazdem bez większych problemów. Okazało się, że wciągnięta zostałam tak bardzo, że przeczytałam obie i zaczęłam żałować, że nie mam więcej...

Azazel i Gambit turecki to dwie pierwsze powieści z cyklu o przygodach dzielnego Erasta Fandorina. Poznajemy go w 1876 roku, gdy dopiero co zaczął służbę w moskiewskiej policji. Młody, pełen marzeń o niebezpiecznej, ale arcyciekawej pracy policji, Erast spędza czas za biurkiem do momentu, gdy nie natrafia na wyjątkowo podejrzaną sprawę - bogaty student publicznie popełnia samobójstwo, zostawiając cały majątek w spadku niejakiej lasy Astair. Bogata Angielka prowadzi ośrodki dla osieroconych chłopców, właśnie otworzyła kolejny w Moskwie. 
Fandorin, wietrząc skandal, za zgodą przełożonego przystępuje do akcji. Wplątuje się w niezwykle skomplikowaną sprawę, w którą zamieszani są wysoko postawieni ludzie na całym świecie. Jak młody, niedoświadczony policjant poradzi sobie z trudną sytuacją, która przerosła jego najśmielsze marzenia...?

W Gambicie tureckim Fandorin staje się postacią drugoplanową. Historię poznajemy z punktu widzenia Warwary Suworow - dwudziestodwuletniej dziewczyny, która wyruszyła na front w poszukiwaniu ukochanego. Przypadkiem spotyka Fandorina, który nie tylko ratuje jej życie, ale zabiera ze sobą w dalszą podróż. 
Ciężko poznać młodego policjanta z Azazela w człowieku, którego spotyka Warwara. Posiwiałe skronie, ironiczno-cyniczne podejście do świata. O wiele dojrzalszy i poważniejszy Erast nadal jednak pracuje dla swojego kraju, tym razem poszukując szpiega w szeregach rosyjskiej armii. Warwara zostaje jego sekretarką, i wspólnie starają się dotrzeć do sedna sprawy. 

Choć nie przepadam za kryminałami, te wciągnęły mnie bez reszty. Cudowny klimat powieści, gdzie honor jest na wagę złota, a o dobre imię panny mężczyźni się pojedynkują bez wahania. Szacunek do przyjaciela i wroga jest na pierwszym miejscu, ojczyzna zaraz po nim. 
Jeśli chcecie odrobinę cofnąć się w czasie, a do tego rozwiązać wraz z Fandorinem niezwykle frapujące zagadki - polecam z całego serca. Nie zawiedziecie się.

Azazel
Gambit turecki
Boris Akunin
Świat Książki
Warszawa, 2003

poniedziałek, 14 kwietnia 2014

Babka marchewkowa i życzenia

Wielkanocne menu już zaplanowane? Ja ciągle się waham... Jest tyle możliwości, tyle najróżniejszych pyszności - które wybrać...? Ciężka sprawa...

Jeszcze przed wyjazdem, tydzień temu niemal, upiekłam babkę marchewkową. Zupełnie wyjątkową, ekskluzywną wręcz. Pełną migdałowych smaków, które wspaniale komponują się z marchewkową wilgocią.
Przepis znalazłam w Ciastach i deserach, nr 1/2011, i od razu wiedziałam, że będę go musiała wypróbować. Babeczka bowiem wyglądała zachwycająco, miała cudowny kolor i kusiła mnie ogromnie. Nie zawiodłam się.
W składzie jest marcepan, mielone migdały i amaretto. Do tego szczypta szafranu, który sprawia, że kolor ma to ciasto po prostu fenomenalny. Pachnie migdałami i szafranem właśnie, zdecydowanie odświętnie. Jest wilgotna, jak zresztą każde ciasto marchewkowe, ale nie zakalcowata. Troszkę paskowa, ale się nie kruszy. Puszysta mięciutka i pyszna. Każdy kęs to czysta rozkosz... Tak, moi drodzy - póki co to mój babkowy faworyt. Coś wspaniałego.
Jeśli jeszcze nie macie sprecyzowanych planów co do świątecznej babki - pomyślcie o tej. Warta jest zachodu.

W oryginale wierzch udekorowano marcepanowymi marchewkami - mi się, szczerze mówiąc, nie chciało ich lepić, więc ułatwiłam sobie życie lukrem cytrynowym i płatkami migdałów. Lukier stanowi przyjemny kontrapunkt, a migdały cudownie chrupią. Ale marchewki to też świetny pomysł - jeśli tylko macie czas.

Babka marchewkowo-migdałowa

Składniki:
(na formę do babki z kominem o pojemności 1,5 l)
  • 250 g marchwi
  • 250 g miękkiego masła
  • 100 g marcepanu
  • 100 g cukru
  • 1/4 łyżeczki nitek szafranu
  • 1 łyżka wrzątku
  • 4 jajka
  • 75 g mąki ziemniaczanej
  • 175 g mąki pszennej
  • 2 łyżeczki proszku do pieczenia
  • 50 g mielonych migdałów
  • 1 łyżki amaretto

dodatkowo:
  • 100 g cukru pudru
  • 3 łyżki soku z cytryny
  • 15 g płatków migdałowych

Marchew obrać i zetrzeć na tarce o drobnych oczkach. 
Szafran pokruszyć, zalać wrzątkiem i ostudzić.

Masło utrzeć z pokruszonym marcepanem, cukrem i szafranem. Gdy masa będzie jasna i puszysta, po jednym wbijać jajka, dokładnie ucierając po każdym dodaniu. 
Mąki przesiać z proszkiem, wymieszać z migdałami. Partiami wsypywać do ciasta, miksując na najniższych obrotach miksera. Dodać marchewkę i amaretto, szybko wymieszać.

Masę przełożyć do formy wysmarowanej masłem i wysypanej mąką.

Piec w 180 st. C. przez 60-70 minut, do suchego patyczka.
Przestudzić w formie.

Babkę wyjąć z formy, ułożyć na talerzu spodem do góry.
Migdały uprażyć na suchej patelni, ostudzić.
Z cukru pudru i soku z cytryny utrzeć lukier. Polać nim babkę, udekorować płatkami migdałowymi.

Smacznego!

Nie jestem pewna, czy uda mi się jeszcze dodać jakieś przepisy przed Świętami. Chciałabym więc życzyć Wam cudownie spędzonej Wielkiej Nocy, w towarzystwie najbliższych, przy prawdziwie wiosennej pogodzie. Z pisankami, kurczaczkami i zajączkami. Z radością i śmiechem. Wesołych Świąt!

Babki Wielkanocne 2015

niedziela, 13 kwietnia 2014

Pascha migdałowa - zupełnie wyjątkowa

Paschę przygotowuje się raz do roku, właśnie na Wielkanoc. Tradycja ta pochodzi zza wschodniej granicy, bardzo tam popularna, zdobyła też serca Polaków. U mnie w domu pasch się nie robiło, możliwe, że za bardzo na zachód mieszkamy, żeby i do nas tradycja ta dotarła. Wcześniej gdzieś coś na ten temat słyszałam, ale nie zawracałam sobie tym specjalnie głowy. Dopiero po założeniu bloga przyjrzałam się tematowi uważniej.

Pascha to rodzaj sernika na zimno, przygotowuje się ją na bazie twarogu. Można użyć takiego z kostki, albo zrobić samemu, co sprawia, że pascha będzie jeszcze bardziej tradycyjna.
Zrobienie twarogu w domu to wbrew pozorom rzecz niezwykle prosta. Najdłużej trwa zagotowanie dwóch litrów mleka - potem idzie z górki. Wymieszać jajka ze śmietaną, wlać do mleka i czekać, aż stanie się magia. Po zaledwie kilku minutach zaczynają tworzyć się grudki twarogu - najpierw malutkie, później coraz wyraźniejsze. Odcedzić, odstawić. I tutaj zaczyna się test naszej cierpliwości - twaróg bowiem musi przez noc odcieknąć, żeby nabrać właściwiej konsystencji. 
Następnie miksujemy twaróg z masłem i dowolnymi dodatkami, i znów na noc do lodówki. W tym czasie wszystko się zestali i nie grozi nam totalna rozsypka przy krojeniu. Pascha bowiem trzyma się dzięki masłu - bez dodatku żelatyny i innych utwardzaczy. Przy pierwszym podejściu byłam bardzo nerwowa. Przy drugim również - mimo pewnego (minimalnego, powiedzmy sobie szczerze) doświadczenia nie potrafiłam przestać myśleć o tym, czy wszystko się nie rozpadnie... 
Nie rozpadło. Wyszło pysznie, dokładnie tak, jak sobie wyobrażałam.

Przejrzałam mnóstwo przepisów, aż w końcu zrobiłam po swojemu. Moja pascha ma mniej masła, za to zawiera białą czekoladę, która przyczyniła się do właściwej konsystencji. Są też migdały, rodzynki i amaretto, które stanowią wyjątkowo zgrane trio. W tle subtelna nuta wanilii. Pascha nie jest mdła; jest słodka i kremowa, bardzo delikatna, a jednocześnie sycąca. Nieco alkoholowa - zdecydowanie nie dla dzieci. Nasączone w alkoholu rodzynki smakują bajecznie, migdały cudownie chrupią, a całość jest po prostu wyborna.
Jeśli nigdy nie jedliście paschy - spróbujcie. Jestem pewna, że zachwycicie się jak ja.

Waniliowo-migdałowa pascha z białą czekoladą i rodzynkami

Składniki:
(na miskę o pojemności 2 l)
  • 2 l mleka
  • 6 jajek
  • 500 g kwaśnej śmietany (18%)
  • 1 laska wanilii
  • 150 g miękkiego masła
  • 40 g cukru pudru
  • 100 g białej czekolady
  • 50 g rodzynek
  • 50 ml amaretto
  • 40 g słupków migdałowych

dodatkowo:
  • 30 g blanszowanych migdałów

Laskę wanilii przekroić na pół, wyskrobać nasionka. Całość dodać do mleka, zagotować. Jajka roztrzepać ze śmietaną, powoli wlewać do gotującego się mleka, cały czas mieszając. Kiedy oddzieli się serwatka, zdjąć z ognia i ostudzić.
Sitko wyłożyć podwójną warstwą gazy, wyłożyć odciśnięty ser. Zostawić na noc do odcieknięcia.

Rodzynki zalać rumem, zostawić na noc.

Następnego dnia ser jeszcze raz odcisnąć; powinien być sypki.

Czekoladę rozpuścić w kąpieli wodnej, ostudzić.
Słupki migdałowe uprażyć na suchej patelni, ostudzić.
Masło utrzeć z cukrem pudrem na puszystą, jasną masę. Po łyżce dodawać ser, cały czas miksując. Wlać czekoladę, zmiksować. Rodzynki odcisnąć, do masy dodać alkohol, zmiksować.
Rodzynki i migdały dodać do masy, wymieszać łyżką.

Miskę wyłożyć podwójną warstwą gazy, wyłożyć masę serową, dobrze docisnąć. Zawinąć brzegi gazy na masę, schłodzić w lodówce przez noc.

Rano odwinąć gazę, wyłożyć paschę na talerz, zdjąć gazę z wierzchu. Udekorować blanszowanymi migdałami.

Smacznego!

A ja już jestem w Polsce. Po nużącej podróży odpoczywam sobie i cieszę się towarzystwem Rodzinki. Jutro będzie jeszcze o jednej pysznej babce; mam pewne kulinarne plany, ale nie wiem, co z nich wyjdzie. I czy zdążę o nich napisać przed Świętami. Zobaczymy.
Tymczasem idę cieszyć się urlopem.

piątek, 11 kwietnia 2014

Drożdżowe wianuszki

Dzisiaj mam kolejną propozycję na bułeczki do wielkanocnego koszyczka. Wyjątkowo dobrze prezentujące się wianuszki - ich oryginalny kształt przyciąga wzrok. W dodatku smakują wyśmienicie, i są banalnie proste w przygotowaniu.

Miałam w domu resztę marynowanego czosnku, która została po którymś obiedzie. Stał tak sobie i stał biedak w lodówce, aż stwierdziłam, że trzeba by się za niego zabrać. Niewiele myśląc, wyrobiłam proste ciasto na bułeczki, jednak dodatek czosnku i ziół sprawia, że zdecydowanie zyskuje na smaku i aromacie. Pachnie bowiem obłędnie, a smakuje wyjątkowo. Wbrew pozorom wcale nie jest ostre, bo marynowany czosnek jest bardzo delikatny. Jego zapach nie zabija zapachu rozmarynu i estragonu, ale idealnie się z nimi komponuje. A na wierzchu czarnuszka, której zapach i smak pasują do całości idealnie.
Stwierdziłam jednak, że zwykłe okrągłe bułeczki mi się znudziły, i zaplotłam wianuszki. Moim zdaniem są urocze. I tak jakoś... Wielkanocnie mi się kojarzą.
Spróbujecie...?

Wianuszki z marynowanym czosnkiem i czarnuszką

Składniki:
(na 4 sztuki)
  • 500 g mąki pszennej
  • 15 g świeżych drożdży
  • 250 ml letniego mleka
  • 1 jajko
  • 1 łyżeczka cukru
  • 1 łyżeczka soli
  • 65 g marynowanego czosnku
  • 60 ml oleju ze słoiczka z czosnkiem
  • 1 łyżeczka suszonego estragonu
  • 1 łyżeczka suszonego rozmarynu

dodatkowo:
  • 2 łyżki mleka
  • 2 łyżki czarnuszki

Drożdże pokruszyć do miseczki, dodać cukier i 2 łyżki mleka. Dokładnie wymieszać. Dodać 1 łyżkę mąki, połączyć. Odstawić zaczyn na 15 minut.

Do dużej miski przesiać mąkę, wymieszać z solą. Dodać zaczyn, resztę mleka, jajko i olej. Zagnieść ciasto.
Czosnek drobno posiekać, dodać do ciasta razem z estragonem i rozmarynem. Wyrobić - ciasto może się nieco lepić.
Odstawić na 1 godzinę do wyrośnięcia.

Po tym czasie podzielić ciasto na 8 równych części, z każdej uformować wałeczek. Zawinąć po dwa razem, z każdego warkocza uformować okrąg.
Ułożyć na blasze wyłożonej papierem do pieczenia, odstawić na 20-30 minut.
Wyrośnięte bułeczki posmarować mlekiem, posypać czarnuszką.

Piec w 200 st. C. przez 20 minut.
Wystudzić na kratce.

Smacznego!

Jeszcze tylko kilka godzin, i jedziemy. Nie mogę się doczekać! Choć sama podróż to średnia przyjemność, to cel zdecydowanie wart jest siedzenia w aucie przez te dziesięć godzin. 

czwartek, 10 kwietnia 2014

Babka budyniowa

Babki, babki... Nie ma Świąt Wielkanocnych bez babki chyba w żadnym domu. Dlatego w tym roku postanowiłam zmierzyć się z wyzwaniem. Babki bowiem to mój koszmar - bardzo często wyciągam z piekarnika wzorcowe zakalce, i nie potrafię nic na to poradzić. Przestrzegam wszystkich zasad, a i tak efekt jest raczej opłakany. Jednak tym razem się udało - i to dwa razy w ciągu dnia. Dumna jestem z siebie niesłychanie.

Wizyta u koleżanki była doskonałym pretekstem do upieczenia babki. Nie mogłam się jednam zdecydować - kusiły mnie dwie. Składniki miałam w domu do obu. Niewiele więc myśląc, we wtorek zabrałam się za pieczenie - po trzech godzinach całe mieszkanie intensywnie pachniało, a na stole dumnie prężyły się dwie sztuki. Obie udane, wyrośnięte i puchate. Pełen sukces i dzika radość. Hmm... Może nawet wielkanocna babka właściwa się uda...?

Zacznę od babki budyniowej, bo zasmakowała mi bardzo, a poza tym zaskakuje prostotą wykonania. Raptem kilka składników, ubić białka, resztę utrzeć, i hop - do piekarnika. Rośnie pięknie, pachnie obłędnie. Smakuje wspaniale - cudownie śmietankowa, bardzo delikatna, nie sucha. Przez dodatek budyni smakuje po prostu wyjątkowo. U mnie polana słodką czekoladą i posypana cukrowymi perełkami - zgodnie z założeniem, synek koleżanki był zachwycony i się zajadał. My zresztą też - tej babce bowiem nie można się oprzeć. Można ją upiec na Wielkanoc, ale idealnie sprawdzi się też jako niedzielne ciasto - taka uniwersalna z niej babka. 
Przepis znalazłam na blogu Z cukrem pudrem, nie zmieniałam nic, poza polewą. Babkę można też polać lukrem albo po prostu oprószyć cukrem pudrem - w każdej wersji będzie pyszna.

Śmietankowa babka budyniowa

Składniki:
(na formę z kominkiem o średnicy 22 cm)
  • 5 jajek
  • 250 ml śmietany kremówki (38%)
  • 180 g cukru
  • 3 budynie śmietankowe bez cukru (po 40 g każdy)
  • 170 g mąki pszennej
  • 1,5 łyżeczki proszku do pieczenia

dodatkowo:
  • 100 g mlecznej czekolady (30%)
  • 50 g ciemnej czekolady (75%)
  • 50 ml śmietany kremówki (38%)
  • cukrowe perełki

Białka ubić na sztywną pianę.
Żółtka utrzeć z cukrem na puszystą, jasną masę. Powoli wlewać śmietanę, cały czas miksując. Mąkę przesiać z budyniami i proszkiem, wymieszać. Partiami dodawać do masy jajecznej, miksując na najniższych obrotach miksera. W trzech partiach dodać pianę z białek, delikatnie mieszając łyżką.
Masę przełożyć do formy wysmarowanej masłem i wysypanej mąką.

Piec w 180 st. C. przez 50 minut, do suchego patyczka.
Przestudzić, wyjąć z formy.

Czekoladę posiekać, zalać kremówką, rozpuścić w kąpieli wodnej. Przestudzić.
Babkę ułożyć na talerzu spodem do góry, polać czekoladą, posypać cukrowymi perełkami.

Smacznego!

Użyłam formy z kominem o średnicy 26 cm - i, moim zdaniem, była za duża. Babka wyszła jednak dość płaska. W przepisie podałam 22 cm średnicy - wtedy powinna wyjść nieco wyższa, bardziej efektowna.

Babki Wielkanocne 2015

wtorek, 8 kwietnia 2014

Babska lektura, czyli romans historyczny

Przyznaję się bez bicia - to jeden z moich ulubionych gatunków. Miłość i zdrada, bohaterowie czarni i biali, a wszystko skrzy się od złota na królewskim dworze.
Według mojej Babci tego typu książki nie mają absolutnie żadnej wartości, C. patrzy na mnie z lekkim politowaniem, jak z wypiekami na twarzy opowiadam mu o nieszczęśliwe zakochanej w trubadurze księżniczce. A ja daję się takim powieściom pochłonąć całkowicie, wyobraźnia działa na najwyższych obrotach, i nie słyszę, gdy ktoś coś do mnie mówi. Romanse (ale tylko historyczne!) zabierają mnie w zupełnie inny świat, odrywają od rzeczywistości. Zawsze dobrze się kończą, miłość zwycięża wszystkie przeciwności, źli i okrutni zostają odpowiednio ukarani, i przez chwilę można wierzyć, że to prawda.

Zemsta róży Nicole Galland czekała na półce dość długo. Jakoś mi umykała między innymi pozycjami. Na szczęście w końcu po nią sięgnęłam - i przepadłam.

Akcja dzieje się na dworze cesarza Konrada, władcy naprawdę dającego się lubić, choć ma też swoje na sumieniu (cóż by był z niego za cesarz, gdyby nie miał). Konrad jest postacią fikcyjną, inspiracją dla jego powstania był bohater trzynastowiecznej Roman de la Rose Jeana Renarta. Miejsca i pozostali bohaterowie to mieszanina prawdy i fikcji - książki nie należy więc traktować poważnie pod tym względem. Historii nikt się z niej nie nauczy. Ale zabawy jest przy niej mnóstwo.
Pozostali bohaterowie to Lienor i jej brat Willem. Szlacheckie pochodzenie nie uchorniło ich przed utratą majątku - zdani na łaskę kuzyna, żyją na obrzeżach cesarstwa. Willem jednak jest wiernym poddanym, co postanawia wykorzystać Jouglet - trubadur jego wysokości. Jouglet darzy rodzeństwo prawdziwą sympatią, i poprzez małżeństwo Lienor z cesarzem chce pomóc odzyskać należny im majątek. Na drodze jednak stają mu kardynał Paweł, brat Konrada oraz wuj Willema, którzy ze względów politycznych pragną, aby cesarz poślubił dziewicę z Besancon. Plany Jougleta są również zagrożone przez Marcusa - najbliższego człowieka Konrada. Zakochany do szaleństwa, zrobi wszystko, aby zdobyć damę swego serca.

Nasi bohaterowie są barwni, ale też przewidywalni. Ciekawie zbudowana fabuła nie zaskakuje, a mimo to trzyma w napięciu. Klasyka gatunku - jeśli lubicie romanse (historyczne!), ten spodoba Wam się z pewnością. Jeśli nie - nie zawracajcie sobie głów.

Zemsta róży
Nicole Galland
Wydawnictwo Dolnośląskie
Wrocław, 2007

poniedziałek, 7 kwietnia 2014

Wiosenne babeczki jaśminowe

Wielkanoc za pasem, wszędzie babki, paschy i mazurki. Też postanowiłam już coś w świątecznym klimacie przygotować. Nad łóżkiem powiesiłam imponującą gałąź ozdobioną pisankami, i choć aura za oknem przypomina raczej późną jesień niż wczesną wiosnę, to nastrój staram się mieć wiosenny. Mgły, przelotne deszcze i niebo całkowicie powleczone grubą warstwą chmur - a tu kwiecień! Nie do pomyślenia... Dobrze, że chociaż śniegu nie ma (odpukać). Cóż, do Wielkanocy prawie dwa tygodnie, miejmy nadzieję, że się wypogodzi.

Dzisiaj mam dla Was wyjątkowo urocze babeczki, idealne na wielkanocny stół. Są banalnie proste w przygotowaniu, każdy sobie z nimi poradzi. U mnie pachną jaśminem, ale można upiec różane, lawendowe czy fiołkowe, a jeśli nie lubicie kwiatowych słodkości, to cytrynowe sprawdzą się znakomicie. Babeczki z tego przepisu nie są delikatne i puszyste, ale bardziej konkretne, jak muffinki. Z pysznym, lekkim kremem z kremówki i mascarpone smakują jednak wyśmienicie. 
Do dekoracji użyłam cukrowych jajeczek, które moim zdaniem są prześliczne. Widziałam taką dekorację na wielu blogach, i bardzo też takie chciałam mieć. I mam. A raczej miałam, zniknęły bowiem błyskawicznie.

Przepis z The humminbird bakery: kagedage Tarka Maloufa. Wodę różaną podmieniłam na jaśminową - jakoś bardziej mi smakuje, choć też ma ten charakterystyczny, lekko sztuczny posmak. W przepisie była łyżka, ja dałam łyżeczkę, i uważam, że to ilość jak najbardziej wystarczająca.

Babeczki jaśminowe

Składniki:
(na 12 sztuk)
  • 80 g miękkiego masła
  • 120 g cukru
  • 300 g mąki pszennej
  • 1,5 łyżeczki proszku do pieczenia
  • 1/4 łyżeczki soli
  • 1 łyżeczka wody jaśminowej
  • 250 ml mleka
  • 2 jajka

krem:
  • 150 ml śmietany kremówki (38%)
  • 55 g serka mascarpone
  • 1 łyżeczka cukru pudru
  • 1,5 łyżki likieru limoncello
  • odrobina zielonego barwnika spożywczego w paście

dodatkowo:
  • cukrowe jajeczka

Mąkę przesiać, wymieszać z proszkiem, cukrem i solą. Dodać miękkie masło, dokładnie rozetrzeć palcami. Jajka roztrzepać, dodać mleko i wodę jaśminową. Dokładnie wymieszać. Wlać 3/4 mokrych składników do suchych, utrzeć mikserem. Dodać resztę płynu, zmiksować tylko do połączenia się składników.

Masę przelać do formy na muffiny wyłożonej papilotkami.

Piec w 180 st. C. przez 20-25 minut, do suchego patyczka.
Ostudzić.

Kremówkę ubić z mascarpone i cukrem pudrem na sztywno. Dodać barwnik i likier, zmiksować. Krem przełożyć do rękawa cukierniczego z końcówką w kształcie dużej gwiazdki. Wyciskać na babeczki, w środku układać jajeczka.

Smacznego!

Bardzo chciałam wszystkim podziękować za nominacje do Libster Blog. Jest mi ogromnie miło za tak liczne nominacje - to znak, że czytacie i lubicie, a to cieszy mnie niesamowicie. Tutaj zapraszam do przeczytania posta z odpowiedziami w tym temacie - wybaczcie, że nie będę go powiększać. Myślę, że wystarczająco dużo możecie się z niego dowiedzieć, a większa ilość tekstu to tylko zawracanie głowy, bo nikt i tak nie doczyta... Mam nadzieję, że nikt się nie obrazi.

piątek, 4 kwietnia 2014

Bułeczki szafranowe

Ostatnio witają nas poranne mgły. Choć dzień się później nieco rozjaśnia (na szczęście!), to rano powleczony jest gęstą bielą. Nie widać niemal nic, dobrze, że smycz nie jest dłuższa, bo mogłabym Ptysię zgubić i nawet tego nie zauważyć. 
Lubię mgły. Nie ma wtedy wiatru, nie pada, wszystko jest takie ciche i spokojne. Auta niczym duchy wyłaniają się nagle, bo wszechobecna biel tłumi nawet hałas silników. Świat jest dziwnie przytulny, można się schować nie ukrywając się wcale. Próbuję złapać trochę mgły, ale nie umiem. Rozwiewa się pod dotykiem ciepłych dłoni. 
Na szczęście nie muszę jej łapać - jest jej pod dostatkiem, starczy dla każdego.

Dzisiaj mam dla Was bułeczki szafranowe. Malutkie i uroczo żółciutkie, doskonale zgrają się z kurczaczkami na świątecznym stole albo w koszyczku ze święconką. Tu nie ma tradycji święcenia posiłków; mam nadzieję, że uda mi się zabrać C. w Polsce do kościoła, żeby mógł to zobaczyć. Myślę, że mu się spodoba.
Wracając do bułeczek - są cudownie mięciutkie i puszyste, smakują wybornie. Pachną szafranem, i, jak napisałam wyżej, kolor mają śliczny.
Szafran jest najdroższą przyprawą na świecie, ręcznie zbierane nitki mają ogromną wartość. Myślę, że Wielkanoc jest idealnym czasem na jego wykorzystanie.

Przepis znalazłam - jakżeby inaczej - w ukochanej ostatnio przeze mnie Brød: 100 lækre opskrifter. Oj, ciężko będzie innej książce zająć jej miejsce...

Bułeczki szafranowe

Składniki:
(na 12 sztuk)
  • 1/2 łyżeczki nitek szafranu
  • 3 łyżki wrzącej wody
  • 500 g mąki pszennej
  • 25 g świeżych drożdży
  • 1 łyżeczka cukru
  • 1,5 łyżeczki soli
  • 300 ml letniego mleka
  • 45 g masła
Szafran pokruszyć, zalać wrzątkiem i dobrze wymieszać. Odstawić na 20-30 minut.

Mąkę przesiać, wymieszać z solą. Po środku zrobić wgłębienie, wkruszyć drożdże, wsypać cukier i wlać połowę mleka. Odstawić na 15 minut.
Do zaczynu dodać resztę mleka i szafran, wyrobić gładkie ciasto. 
Odstawić na 5-10 minut.

Ciasto raz jeszcze szybko zagnieść, podzielić na 12 części. Z każdej uformować wałeczek o długości 10 cm. Układać bułeczki na blasze wyłożonej papierem do pieczenia, każdą naciąć ostrym nożem.
Odstawić na 40-60 minut do wyrośnięcia - bułęczki powinny podwoić objętość.

Piec w 220 st. C. przez 15-20 minut.
Ostudzić na kratce.

Smacznego!

Ciasto jest mięciutkie i plastyczne, cudownie się z nim pracuje. Myślę, że idealnie nada się do uformowania na przykład wielkanocnych zajączków, albo może kurczaczków... Spróbujecie?

czwartek, 3 kwietnia 2014

Powrót Wolanda - dobrze to, czy źle...?

Jakaś jestem rozmemłana dzisiaj. Nic mi się nie chce, dzień taki jakiś szary i nieciekawy... Poza tym późno się robi, a ja ciągle mam mnóstwo rzeczy do zrobienia na jutro. Na szczęście to już piątek, będzie można się wyspać i odpocząć.
Mam straszne zaległości w pisaniu - mam przepisy i książki, o których koniecznie muszę opowiedzieć, tylko nie mam kiedy... Dzisiaj będziemy nadrabiać zaległości w sferze bardziej umysłu, bo chcę Wam opowiedzieć o powieści zupełnie wyjątkowej.

Znacie Mistrza i Małgorzatę Bułhakowa? Jeśli nie, szybko pędźcie do biblioteki albo księgarni i zaopatrzcie się w to spore tomisko. Choć powieść wydaje się długa, czyta się ją błyskawicznie, a potem zostaje ogromny niedosyt. Zakochałam się w niej jeszcze w liceum, od tamtej pory czytałam kilka razy, i ciągle nie mogę się nadziwić, jaka jest świetna. Zdecydowanie jedna z moich ulubionych pozycji.
Kiedy więc w ręce trafił mi Powrót Wolanda albo nowa diaboliada, sami rozumienie, nie mogłam się oprzeć. Dopiero po zakupie zwróciłam uwagę na pewien szczegół, który sprawił, że z lekturą czekałam chyba ze trzy lata. Otóż autorem nie jest słynny Bułhakow, ale niejaki Ruczinski, Witalij zresztą. Hmm... W głowie kłębiły mi się pytania: czy aby na pewno sprostał wyzwaniu? Co zrobił z moimi ukochanymi bohaterami? Kogo spotkam, a o kim zapomniał? Czy warto w ogóle się za to zabierać...?
Książka stała nieniepokojona na półce, a ja podchodziłam do niej bardzo ostrożnie. Za każdym razem znajdowałam coś, co powinnam przeczytać wcześniej. Aż w końcu, pod koniec zeszłego roku, przemogłam się. Teraz albo nigdy, pomyślałam, i zaczęłam czytać. Cóż... Nie powiem, że się rozczarowałam, bo to nieprawda, ale jednak Bułhakow to to nie jest.

Ruczinski zabrał Wolanda i jego barwną świtę do Moskwy pod koniec lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku. Po ulicach pod osłoną nocy jeździ tajemnicza kareta, nikt nie potrafi wyjaśnić jej pochodzenia ani przeznaczenia, a zajmują się tym najtęższe głowy stolicy. Tymczasem Woland upodobał sobie Jakuszkina - nieznanego nikomu pisarza, który godzi się spalić rękopis w zamian za poznanie dalszych losów swoich bohaterów. Woland, tylko sobie znanymi sposobami, powołuje do życia królika Kuzię, którego ugryzienie powoduje nagły wylew szczerości w ofierze. Cóż się stanie, gdy królik zacznie gryźć coraz to ważniejszych dla politycznego życia Rosji mieszkańców Moskwy...? Jak poradzi sobie Jakuszkin z szatanem, który zaoferuje mu nie tylko zaproszenie na bal, ale i konieczną w takiej sytuacji kochankę? Ile osób zniknie, aby później pojawić się w zupełnie innym miejscu i czasie? Na te pytanie należy szukać odpowiedzi w powieści Rudzinskiego.

Książka jest ciekawa, napisana bardzo charakterystycznym językiem. Satyra na ówczesną Rosję, pełna podtekstów i zawoalowanych metafor. Nie tak błyskotliwa i porywająca jak powieść Bułhakowa, czasem troszkę ciężka i zawiła. Jeśli oczekujecie rewelacyjnej lektury na miarę Mistrza i Małgorzaty - rozczarujecie się. Jeśli szukacie lektury wyjątkowej, ta z pewnością taka jest.

Powrót Wolanda albo nowa diaboliada
Witalij Ruczinski
Wydawnictwo Książnica
Katowice 2006

środa, 2 kwietnia 2014

Przedwielkanocna próba, czyli babeczki kokosowe

Wczoraj był Prima Aprilis - robiliście jakieś żarty? Udało Wam się kogoś nabrać?
Pamiętam, że gdy byłam mała, wpadałam w dziki wręcz zachwyt, kiedy udało mi się nabrać Babcię, że ma dziurę w pończosze. Właśnie takie żarty były u nas na topie - chwila niepokoju, a potem szeroki uśmiech. Za drugim czy trzecim razem Babcia była niemal pewna, że stroję sobie żarty, i tylko ukradkiem zerkała, żeby to sprawdzić. To były czasy...
W Danii nie ma tej tradycji, nie mam z kim dowcipkować. Szkoda...

Jak dobrze wiecie (albo i nie), boję się ciast ucieranych. Z pozoru proste, każdemu wychodzą bez problemów. Ja bardzo często wyciągam z piekarnika wspaniałe zakalce, które doprowadzają mnie do rozpaczy. Nie poddaję się jednak, i dzielnie próbuję od czasu od czasu.
Niedługo Wielkanoc, nie można więc nie myśleć o babce. Babcia robiła drożdżową, Mama kisielową, a ja...? Jeszcze nie wiem, nie zdecydowałam się. Może kiedyś uda mi się znaleźć przepis, który wszystkich oczaruje i zawsze będzie mi wychodził. Na razie szukam i próbuję.

Na blogu Happy vege znalazłam niedawno przepis na babkę intensywnie koksową. Miałam mleko kokosowe po serniku, i pomyślałam sobie, że to idealny pomysł. C. uwielbia wszystko, co kokosowe, więc byłam pewna, że zje z przyjemnością.
Babka rzeczywiście jest bardzo intensywna w smaku - wiórki i mleko robią swoje. Pachnie ślicznie. Jest sycąca i wilgotna, zjedzenie całej porcji na raz okazało się nie lada wyzwaniem.
Najpierw chciałam polać ją białą czekoladą, ale stwierdziłam, że będzie za słodko. Jeśli wolicie białą wersję, proponuję zmniejszyć ilość cukru w cieście. Wierzch udekorowałam truskawkami. Hmm... Te hiszpańskie, niestety, nie smakują najlepiej. Taką miałam ochotę, że nie mogłam się oprzeć, ale daleko im do prawdziwych, czerwcowych truskawek. Były jakby... Chrupiące. A co jak co, ale truskawki chrupiące być nie powinny. Wyglądały jednak prześlicznie na babeczkach.

Swoje ciasto upiekłam w małych foremkach na babeczki, ale można je upiec w dużej formie (taka na 1,5 l powinna wystarczyć), trzeba tylko pamiętać, żeby przytrzymać ją wtedy dłużej w piekarniku.

Babeczki intensywnie kokosowe

Składniki:
(na 5 sztuk)
  • 250 ml mleka kokosowego
  • 275 g mąki pszennej
  • 120 g cukru
  • 1,25 łyżeczki proszku do pieczenia
  • 25 g budyniu śmietankowego (proszek)
  • 70 g wiórków kokosowych
  • 2 jajka
  • 75 ml oleju

dodatkowo:
  • 100 g ciemnej czekolady (50%)
  • 5 truskawek

Jajka dobrze ubić, partiami dodawać cukier. 
Mleko wymieszać z olejem, mąkę przesiać z proszkiem, wymieszać z budyniem i wiórkami kokosowymi. Do ubitych jajek na zmianę dodawać składniki płynne i suche, miksując na najniższych obrotach miksera. 
Foremki na mini babeczki posmarować masłem i wysypać mąką. Przelać masę do foremek.

Piec w 170 st. C. 30-35 minut.
Przestudzić 10-15 minut, wyjąć z formy i ostudzić całkowicie.

Czekoladę rozpuścić w kąpieli wodnej, oblać nią ostudzone babeczki. Każdą udekorować truskawką.

Smacznego!

Po zmianie czasu poranki stały się - znów - zaskakująco ciemne. Niezbyt to przyjemne, niestety...

Babki Wielkanocne 2015