Do oficjalnego początku zimy (przynajmniej tej kalendarzowej) jeszcze całkiem spory kawałek czasu nam został. Nie dane nam jednak jest cieszyć się złotą jesienią; zrobiło się pochmurno i deszczowo, poranne przymrozki działają na nerwy wszystkim nieszczęśliwym kierowcom nie posiadającym garażu (lub mającym za długi samochód, żeby się w nim zmieścić), a paskudne błocko zmienia spacery z psem w prawdziwie agroturystyczne wyprawy.
Wszystko to jeszcze bym jakoś zniosła, z cieniem zaledwie nieskrywanej skargi, ale gdy w połowie drogi do pracy o godzinie piątej rano, gdy panom (i paniom oczywiście też; w końcu mamy równouprawnienie) od odśnieżarek śnią się ciągle bezśnieżne sny, najpierw poprószyło, a później sypnęło jak się patrzy białym puchem, zaklęłam pod nosem niezbyt elegancko. Przy zjeździe z autostrady zarzuciło mi tył auta w jedną i drugą stronę, chociaż ledwo się kulałam, a parę zaledwie kilometrów od piekarni odstawiłam widowisko, którego żaden zawodowy łyżwiarz by się nie powstydził. Piruet mi wyszedł jak się patrzy! A ja tylko ściskałam kierownicę i modliłam się, żeby czegoś po drodze ze sobą nie zabrać.
Na szczęście skończyło się na lekkim wypadnięciu z drogi, które szybko udało się skorygować; na miejsce dojechałam zaledwie dziesięć minut spóźniona. I od razu zostałam pobita przez koleżankę, która wylądowała w rowie. O.
Oczywiście, pierwszy śnieg musiał spaść w ilościach hurtowych akurat tego dnia, gdy miałyśmy zaplanowaną wycieczkę do Odense w celu rozsmakowywania się w czekoladzie. Niezrażone porannymi przygodami, we cztery zapakowałyśmy się do auta i ruszyłyśmy w trasę. Na szczęście do godziny dziewiątej śnieg albo został odgarnięty, albo się stopił, i na miejsce dotarłyśmy bez przeszkód. A tam, moi drodzy! Kilogramy płynnej czekolady oblewające najróżniejsze praliny, czekoladki i trufle. Trochę pobawiłyśmy się same, aż w końcu przyszła kolej na degustację. Muszę przyznać, że pod koniec marzyłam już tylko o bardzo gorzkiej kawie... Ale było warto! Henrik z Kentem eksperymentowali bowiem nie tylko ze smakami, ale też konsystencją nadzienia. Były więc twardsze praliny i te rozpływające się w ustach; pomarańczowe, porzeczkowe, imbirowe, karmelowe, lukrecjowe (brr!) i jeszcze kilka innych, z czego orzechowe zgodnie zawróciły nam w głowach.
Zabawa była przednia, ale jak wróciłam do domu, padłam jak nieżywa. A z tyłu głowy myśl, że następnego dnia trzeba wstać wcześniej, no bo przecież ten śnieg...
Dziś mam dla Was przepis na jedne z najlepszych ciastek, jakie ostatnio zdarzyło mi się jeść. Są tak cudownie kruche i chrupkie, że nie sposób się od nich oderwać. Waniliowe, z cukrowo-migdałową posypką, która jest tutaj kropką na i (wiem, co mówię, jedną partię zapomniałam posypać; też były dobre, ale to już nie to samo...).
Przepis znalazłam w Scandilicious baking Signe Johansen, z której ostatnio bardzo często korzystam. Te skandynawskie wypieki świetnie nadają się na okres zimowo-świąteczny; ale to pewnie dlatego, że ogólnie Skandynawowie pieczołowicie ten czas celebrują i oswają zapachem cynamonu.
Ciasteczka polecam Wam gorąco do świątecznych puszek (naprawdę długo zachowują świeżość!), piruety na lodzie radzę zostawić profesjonalistom.
Ale wiadomo - co kto lubi...
Serinakaker - norweskie kruche ciasteczka z wanilią i migdałami
Składniki:
(na około 45 sztuk)
- 200 g mąki pszennej
- 2 łyżeczki proszku do pieczenia
- 1/4 łyżeczki soli
- 125 g cukru
- 150 g zimnego masła
- 1 jajko
- 1 łyżeczka ekstraktu z wanilii
dodatkowo:
- 1 jajko
- 2 łyżki mleka
- 15 g cukru perłowego
- 30 g migdałów (mogą być w skórkach)
Mąkę przesiać z proszkiem, wymieszać z solą i cukrem. Dodać masło,posiekać, a następnie rozterzeć palcami. Wbić jajko, dodać ekstrakt i szybko zagnieść gładkie ciasto.
Z ciasta uformować wałeczek o średnicy około 3cm, zawinąć w folię spożywczą i schłodzić w lodówce minimum 1 godzinę, można przez całą noc.
Schłodzone ciasto pokroić w plastry grubości 3-4 mm, układać na blasze wyłożonej papierem do pieczenia, zachowując spore odstępy.
Jajko roztrzepać z mlekiem, posmarować ciasteczka. Posypać posiekanymi migdałami i cukrem.
Piec w 200 st. C. przez 7-9 minut.
Ostudzić na kratce.
Smacznego!
Prognozy na szczęście twierdzą, że ten śnieg to taki jednorazowy, póki co, wypadek.
Nigdy bym nie pomyślała, że napiszę to czarno na białym - cieszę się na powrót jesiennej pluchy!
Przepis oczywiście dodaję do akcji Ani:
wyglądają przepysznie. od razu bym sięgnęła po kilka ;)
OdpowiedzUsuńA ja liczę,że w końcu u mnie będzie śnieżnie :)
OdpowiedzUsuńWspaniałe ciasteczka,ale bym sobie pochrupała ;)
Ciasteczka zrobimy, a piruet też zaliczyłam, dobrze że nikt nie jechał za mną, ani przede mną.
OdpowiedzUsuńPyszne ciacha, u nas też już powoli zima idzie ;)
OdpowiedzUsuńMniam!!!
OdpowiedzUsuńAch, za dużo tych przepisów na ciasteczka do zrobienia:D
OdpowiedzUsuńDzisiaj robiłam ciastka z cukrem, ale z mojego przepisu - wkrótce wrzucę na mojego bloga, a za jakiś czas wypróbuje Twój przepis, bo ciasteczka wyglądają świetnie. :-)
OdpowiedzUsuńwyglądają na chrupiące, a takie lubie najbardziej:)
OdpowiedzUsuńten przepis zapisuję:)
OdpowiedzUsuńCo jedne ciasteczka u Ciebie, to lepsze. Nas zima zaskoczyła dopiero teraz i wygląda, że zagości na dłużej.
OdpowiedzUsuńZrobilam! Sa super pyszne!!! Dziekuje, Kochana.
OdpowiedzUsuńPrzepis opublikowalam dzis na blogu :-)
Buziaki!
Anna
Cieszę się ogromnie, że smakowały :)
Usuń