Dzień zaczął się niezbyt szczęśliwie; zaspałam. I to o półtorej godziny! W panice umyłam zęby, zarzuciłam na siebie pierwsze ubranie, które nawinęło mi się pod rękę i bez choćby łyka gorącej herbaty ruszyłam w noc. Brak śniadania, makijażu i rozbudowanej porannej toalety zaowocował piętnastominutowym spóźnieniem. A moi potworni koledzy, zamiast mi choć odrobinę współczuć wyrazili nieskrywaną radość z powodu ciasta na środę (zasady są proste: ten, kto się spóźni, zaczyna lub kończy ferie albo ma urodziny - stawia).
Rozdygotana, na szczęście zdążyłam ze wszystkim na czas i chwilę przed jedenastą już myślałam o powrocie do domu i wygodnej kanapie, której wołanie słyszałam nawet z odległości tych stu kilometrów. Jeszcze tylko musiałam wyciągnąć marchewkę z zamrażarki, gdy nagle szefowa wydarła się na całą piekarnię: Gdzie ona jest? No tu jestem, już idę przecież... Zaciągnęła mnie do biura tłumacząc, że przyszło zamówienie na jakieś dziwne ciasto, i muszę na nie popatrzeć i powiedzieć, czy dam radę. Stoję więc przed monitorem, a ona oczywiście nie może znaleźć zdjęć. Poczekaj, zaraz przyjdę. No to czekam. Za chwilę wpada jak burza, ciągnie ma za rękaw i jak najęta tłumaczy, że muszę zajrzeć w listę zamówień. Zupełnie nie rozumiem tego nadzwyczajnego poruszenia z powodu jakiegoś ciasta, wchodzę do piekarni nieco zdezorientowana, a tam moje szalone koleżanki stoją z wielkim, błyszczącym od brokatu transparentem Wieczór panieński Anny. Jesteś gotowa?
Nie byłam. Ale tym akurat nikt się nie przejął.
Przebrały mnie w różowe, falbaniaste i sterczące na wszystkie strony tutu, białe pończochy, koszulkę z muffinem i napisem ratunku, wychodzę za mąż, różowy welon i królicze uszy. Natapirowały włosy, nałożyły taką ilość niebieskich cieni, która nawet rybkę Wandę przyprawiłaby o zawrót głowy, a usta wysmarowały niezmywalną, ogniście czerwoną pomadką. Ach, jaka byłam piękna!
Tak wystrojoną wsadziły do auta, nie pozwoliwszy zabrać telefonu, dokumentów czy butelki z wodą, i zabrały w pola. Tam wsadziły na konia (kucyka właściwie) i kazały jeździć. To jeździłam, choć muszę przyznać, że czułam się w tej roli bardzo niepewnie. Gdy już pozwoliły mi zsiąść, znów zapakowały do samochodu i zabrały na lunch. Po drodze do restauracji wyręczyły torebkę pełną cukierków i kazały je sprzedawać - za pięć koron albo całusa. Powiem tak - sprzedałam trzynaście, a bogatsza się nie zrobiłam. Brawo ja.
(Rada na przyszłość - jeśli nagle ogarnie Was nieodparta potrzeba bycia obcałowywaną przez obcych mężczyzn, idźcie do sklepów sportowych. Tam panowie zawsze są na tak.)
Po lunchu i jednym truskawkowym daiquiri pojechałyśmy dalej. Tym razem wylądowałam w poczekalni, gdzie po chwili wyszedł do mnie pan w lekarskim fartuchu i zaproponował tarmudskylning, na co ochoczo się zgodziłam, wprowadzając go w lekkie osłupienie. Gdy wyszedł, wytłumaczono mi bardzo poważnym tonem, co to znaczy: płukanie jelit... Ochota przeszła mi od razu. Gdy wrócił, zaczął tłumaczyć mi procedurę, a ja bladłam coraz bardziej... Widząc moją nieszczęśliwą minę zaproponował, że w takim razie zrobimy tatuaż. Tutaj uśmiechnęłam się od ucha do ucha i powiedziałam, że mam jeden wymarzony, tylko nie mam przy sobie telefonu, ale bez problemu znajdę obrazek w internecie (tak; w końcu zorientowałam się, że robią mnie w konia). Pan westchnął, zdjął fartuch i zaprosił mnie do gabinetu, który okazał się być studiem nagraniowym. Wydzierałyśmy się więc przez następną godzinę, a pan obiecał zrobić z tego coś nadającego się do słuchania.
Lękam się. Niewypowiedzianie.
Bo i owszem, śpiewam ochoczo, ale tylko wtedy, gdy mam pewność, że nikt mnie nie usłyszy...
Gdy wróciłam do domu i C. zobaczył moje najróżowsze z różowych tutu i królicze uszy, tylko przytulił i pogłaskał po plecach, tłumiąc śmiech.
A ja pięknie mówię tak (stali Czytelnicy bloga doskonale wiedzą, że po duńsku to znaczy dziękuję) za ogromną niespodziankę i fantastyczny dzień. Działo się, oj działo... Jestem pewna, że nigdy tego nie zapomnę.
Tymczasem mam dla Was przepis na bardzo prosty i zaskakująco pyszny deser.
Wszystko zaczęło się od Komarki i jej lodów z malinami. Ogromnie mi się spodobały; a że akurat nabyłam drogą kupna sporą ilość malin, nie mogłam sobie odmówić. Zajrzałam jednak na stronę Half baked harvest, z której przepis pochodzi, a tam w składzie były miodowe ciasteczka... I też mi się ich zachciało. Tymczasem przepis na ciasteczka okazał się być bardziej kompleksowy; tak naprawdę był to bowiem cobbler. I tak wspaniale na zdjęciach wyglądał... A że robi się go szybko i prosto, czym prędzej zabrałam się do pracy. Z przepisu Tieghan wychodzi dwa razy więcej ciasteczek, niż potrzeba. W poniższym przepisie odpowiednio dopasowałam proporcje, ale i tak uważam, że powinniście przygotować więcej ciasteczek. Wtedy będziecie mogli zrobić też lody...
Zamiast truskawek użyłam malin, zmniejszyłam też nieco ilość cukru. Cobbler smakuje genialnie podany na ciepło z lodami waniliowymi. Takie proste, a tak zaskakująco pyszne.
Po prostu nie można się oprzeć.
Cobbler malinowo-rabarbarowy z miodowymi ciastkami
Składniki:
(na formę o średnicy 25 cm)
- 375 g malin
- 175 g rabarbaru
- 100 g cukru kokosowego
- skórka otarta z 1 cytryny
- 2 łyżeczki ekstraktu z wanilii
- 1/4 łyżeczki soli
miodowe ciastka:
- 165 g mąki pszennej
- 3/4 łyżeczki proszku do pieczenia
- 60 g zimnego masła
- 65 g jogurtu naturalnego
- 45 g miodu
dodatkowo:
- 30 g masła
- 1 łyżka cukru perłowego
Rabarbar pokroić na kawałki o grubości 1 cm. Wymieszać z malinami, cukrem, skórką z cytryny, ekstraktem z wanilii i solą. Przełożyć do formy, odstawić.
Mąkę przesiać z proszkiem, wymieszać. Dodać masło pokrojone na kawałki, rozetrzeć palcami.
Jogurt wymieszać z miodem, dodać do ciasta. Szybko zagnieść.
Ciasto rozwałkować na grubość 1 cm. Wykrawać szklanką koła, układać na owocach.
Pozostałe masło rozpuścić, polać nim wierzch ciastek. Posypać cukrem perłowym.
Piec w 180 st. C. przez 35-40 minut.
Podawać na ciepło z lodami.
Smacznego!
A na koniec mały bonus, ale ostrzegam - zerkacie na własną odpowiedzialność.
Ja w tutu i króliczych uszach, o tutaj.
Tymczasem idę piec ciasto.
Kto to słyszał, żeby trzeba było zabierać ze sobą ciasta do cukierni...?
Takie połączenie to bajka!
OdpowiedzUsuńwspaniały wieczór ;)
OdpowiedzUsuńZabieram się za cobbler i zabrać nie mogę ;)
Wszystkie zdjęcia są piękne
OdpowiedzUsuńNiezły wieczór panieński :), a przepis cudowny, na pewno skorzystam!!!
OdpowiedzUsuńWieczór był na pewno cudowny :)
OdpowiedzUsuńTe pyszności to sobie podkradam :)
O jezu, zawartość naczynia boska!:)bonusik też mi się podoba :)
OdpowiedzUsuńDo twarzy ci w różowym ;D natomiast cobbler w wersji z ciasteczkami wygląda równie uroczo ;)
OdpowiedzUsuńSerio? Ja zawsze myślałam, że mój kolor to czerń ;)
UsuńDzięki :)
A na spód nic nie trzeba dawać?
OdpowiedzUsuńNie; to takie trochę inne crumble ;)
UsuńBoski cobbler, boska Ty,byłaś dzielna, nie wiem czy ja bym taki panieński przeżyła 😉
OdpowiedzUsuńBoski miałaś wieczór panieński! Ubawiłam się czytając :)
OdpowiedzUsuńA cobbler uwielbiam we wszelakiej postaci :) Pycha!
Ale tutaj pysznie :)
OdpowiedzUsuńSuper, dzień pełen wrażeń i smakołyków :)
OdpowiedzUsuńOj bedzie sie dzialo. Juz sie dzialo. Polterabend to tak samo jak po niemiecku :-) Jak nazwa wskazuje- wieczor mek. To niby dlaczego Tobie mialo by byc lekko? Dziewczyny dobrze to wymyslily ;-))) Serdecznosci :-)
OdpowiedzUsuńUśmiecham się od ucha do ucha czytając o Twoim wieczorze panieńskim :) wspaniała i niezapomniana niespodzianka!
OdpowiedzUsuńOd początku wakacji obiecuję sobie, że w końcu zrobię ten deser;)
OdpowiedzUsuńHahaha! Cudna opowieść ;-) Dość długo mnie tu nie było, bo moja Młoda absorbuje większość czasu, więc po pierwsze gratuluję rychłego zamążpójścia. Ciekawa jestem, czy tort będziesz piekła sama :-) Te ciasteczka wyglądają bardzo smacznie. Zapisuję do zrobienia!
OdpowiedzUsuń