sobota, 30 lipca 2011

Kakao i czekolada

Wczoraj po południu, kiedy Panowie byli jeszcze w pracy, siedziałam z nosem w książkach i szukałam jakiejś inspiracji do przygotowania smakołyków na dzisiejszą podróż. Bułeczki właśnie sobie rosły (o nich następnym razem), ale coś słodkiego też się przyda... Sięgnęłam po 1 mix, 100 muffins, którą uwielbiam, jeśli chodzi o podróżne wypieki. Kiedy zobaczyłam ten przepis, oczy mi się zaświeciły, i wiedziałam, że właśnie tym będziemy się delektować po drodze. W oryginale muffiny były z dodatkiem cynamonu, jednak ostatnio Dziewczyny rozmawiały o połączeniu chilli z czekoladą. Utkwiło mi ono głęboko w podświadomości, i kiedy tylko nadarzyła się okazja, zaatakowało z pełną mocą. Nie mogłam się oprzeć, i przygotowałam muffiny z dużą ilością kakao i chilli. Podczas pieczenia całe mieszkanie wypełniło się wspaniałym zapachem czekolady. Muffiny wyszły bardzo ciemne, nieprzyzwoicie wręcz czekoladowe, w smaku nieco wytrawne (można dosypać więcej cukru, ale mi smakują właśnie takie). Chilli jako takie nie jest wyczuwalne, po prostu na języku pozostaje jakaś taka nieokreślona nuta, która wzmacnia jeszcze wrażenie czekoladowości. Niby ostra, ale niezdefiniowana. Bardzo ciekawe połączenie, mi odpowiada, a i Panowie nie narzekają. 

Może nie wyglądają wspaniale, takie popękane brzydulki, ale moim zdaniem ma to swój urok. Niby niepozorne, a jednak pełne smaku, zapewniają niezapomniane wrażenia. Oryginalne połączenie z pewnością nie przypadnie do gustu każdemu, ale - moim zdaniem - warto spróbować. Szczególnie, jeśli kochacie czekoladę...

Muffiny czekoladowe z chilli



Składniki:
(na 12 sztuk)

suche:
  • 260 g mąki pszennej
  • 65 g gorzkiego kakao
  • 2 łyżeczki proszku do pieczenia
  • 1/4 łyżeczki soli
  • 70 g ciemnego brązowego cukru
  • 40 g jasnego brązowego cukru
  • 100 g ciemnej czekolady (70%)
  • 1 łyżeczka chilli w płatkach

mokre:
  • 2 jajka
  • 250 ml mleka
  • 90 ml oleju

Mąkę przesiać do miski z kakao i proszkiem do pieczenia. Wymieszać z solą i cukrem.
Czekoladę posiekać. Wsypać do mąki razem z chilli, dokładnie wymieszać.

Jajka roztrzepać, wlać olej i mleko, wymieszać.

Wlać mokre składniki do suchych, wymieszać tylko do połączenia składników.
Ciasto wyłożyć do wyłożónej papilotkami formy na muffiny.

Piec 20-25 minut w 200 st. C.
Ostudzić na kratce.

Smacznego!

Wszystko spakowane, ostatnie zerknięcia do szaf, sprawdzenie, czy aby portfele i dokumenty są na miejscu, i można ruszać. Przed nami około trzech godzin jazdy, zabrałam ze sobą książkę, choć pewnie nie będę miała okazji do niej zajrzeć - jesteśmy tak podekscytowani, że mówimy jedno przez drugie. Plany mamy ambitne, zobaczymy, jak nam się uda to wszystko zrealizować. Tak czy inaczej - szykuje się weekend pełen emocji i wrażeń, i bardzo się z tego cieszę, bo w te wakacje jeszcze nigdzie nie byliśmy.

Do napisania!

piątek, 29 lipca 2011

Po francusku. Z porami.

Ostatnio nie miałam zbyt wiele czasu na przygotowanie czegoś do przekąszenia, a wiadomo - przekąsić coś dobrego się chce. Pewnie szukałabym inspiracji w książkach tudzież internecie, myślała i kombinowała - ale jedzenie było potrzebne tu i teraz. I wtedy mnie oświeciło. Już kiedyś robiłam pierożki z przepisu Shinju i bardzo nam smakowały. Nie pamiętałam, jakich dokładnie składników użyłam wtedy, wiedziałam tylko, że ma być ciasto francuskie z porami. Wtedy nie udało mi się pstryknąć fotek, tym razem uchowałam jednego pierożka i obfotografowałam dokładnie. Nie ma sera, jest za to trochę szynki, zamiast chilli - gałka muszkatołowa. Moje wyszły bardzo delikatne, por jest zdecydowanie dominujący, a do tego cudownie maślane ciasto francuskie - świetny duet. U nas zniknęły w niewiarygodnie szybkim tempie. Polecam!

Przedwczoraj też wybraliśmy się na basen (po dziewięciu miesiącach mieszkania 500 metrów od stadionu wypadałoby w końcu...). Szanowny Brat nas zmotywował, i ruszyliśmy w nieznane. Basen okazał się duży, z zakręconą zjeżdżalnią, jacuzzi i trampoliną, do tego dwa baseny na dworzu - mówię Wam, super! Bawiłam się świetnie, bo po pierwsze już baaardzo dawno nie byłam na basenie, a po drugie przyzwyczajona do zdecydowanie skromniejszych polskich basenów, byłam pod wrażeniem. Mam nadzieję, że skoro już się wybraliśmy, to będziemy chodzić częściej. Pogoda ciągle w kratkę, więc nie ma co za bardzo liczyć na kąpiel w morzu... A alternatywa basenowa przemawia do mnie w stu procentach.

Pierożki z ciasta francuskiego z porami



Składniki:
(na 12 sztuk)
  • 450 g ciasta francuskiego

nadzienie:
  • 40 g masła
  • 3 średniej wielkości pory
  • 1/2 łyżeczki soli
  • 1/2 łyżeczki białego pieprzu
  • 1/4 łyżeczki gałki muszkatołowej
  • 12 plastrów szynki

dodatkowo:
  • 1 jajko
  • 2 łyżki mleka

Ciasto francuskie lekko rozmrozić. Pociąć na 12 kwadratów tej samej wielkości.

Pory pokroić w cienkie krążki. Podsmażyć na maśle z dodatkiem przypraw przez kilka minut, aż pory lekko zmiękną. Przetsudzić.

Na każdym kwadracie ciasta układać plaster szynki, na to wykładać łyżkę porów. Złożyć na pół, skleić brzegi (można posmarować zimną wodą), docisnąć widelcem.

Ułożyć na blasze wyłożónej papierem do pieczenia.
Jajko roztrzepać z mlekiem, posmarować wierzch pierożków.

Piec w 200 st. C. 20 minut.
Podawać ciepłe.

Smacznego!



A już jutro jedziemy do Kopenhagi! W końcu będę mogła mówić, że widziałam duńską stolicę. Bardzo jestem podniecona perspektywą wycieczki, mam zamiar upiec nam po południu jakieś dobre bułeczki na drogę. Mam nadzieję, że będziemy się dobrze bawić, i będę miała o czym pisać.

środa, 27 lipca 2011

Na imieniny - rabarbar

Wczoraj miałam imieniny. Bardzo dziękuję wszystkim za życzenia - miłe to ogromnie, że ktoś pamięta. 
Moi Panowie wrócili do domu z butelką wina, bardzo smacznego, które wieczorem z Szanownym Bratem degustowaliśmy. Poza tym, że wywróciłam się na rowerze, zdarłam skórę na dłoni i dorobiłam się potężnego siniaka na lewym udzie, to dzień był naprawdę bardzo przyjemny. Chyba wszystko zaczyna się układać, jak trzeba, i będę mogła odetchnąć od tych wszystkich skomplikowanych, urzędowych spraw.

Imprezy żadnej nie było, ale założyłam (słusznie), że Panowie nie odmówią czegoś słodkiego po obiedzie. Jeszcze w sezonie w gazetce Pieczenie jest proste, nr 3/2009 znalazłam przepis na tartę z rabarbarem. Właściwie przepisy były dwa, oba apetyczne, z pięknymi zdjęciami. Chciałam tym razem przygotować tą drugą, ale jak na złość, za mało rabarbaru miałam. Do tej pierwszej w oryginale proponowano ricottę, ale że w lodówce czekają cierpliwie serki kremowe zakupione w promocji stwierdziłam, że z nimi też będzie dobrze.
I jest! Tarta wyszła niezwykle delikatna, na cienkim, kruchym, wyraźnie cytrynowym spodzie. Jedyne co, to według moich Panów jest za mało słodka... Mi to akurat odpowiada - słodkie ciasto, a do tego kwaskowe nadzienie. Świetny duet. Pamiętajcie tylko, że cukier puder na wierzchu jest absolutnie konieczny! Ewentualnie można całość dosłodzić (ja pewnie tak zrobię następnym razem), ale nadzienie jest jak najbardziej godne uwagi, w takiej czy innej wersji. Rozpływa się w ustach, smakuje naprawdę świetnie. Polecam!

A skąd rabarbar? Krzaczki w ogródku zrobiły mi niespodziankę, i wypuściły jeszcze kilka gałązek. Niezbyt okazałych, raczej kwaśnych, ale zawsze! A że rabarbar uwielbiam, z przyjemnością zrobiłam sobie z niego imieninowy prezent.

Tarta serowa z rabarbarem



Składniki:
(na tartę o średnicy 28 cm)

spód:
  • 200 g mąki pszennej
  • 125 g masła
  • 55 g jasnego brązowego cukru
  • skórka otarta z 1 cytryny
  • 1 żółtko

masa:
  • 300 g serka kremowego
  • 250 ml śmietany kremówki (38%)
  • 2 łyżeczki cukru waniliowego
  • 2 żółtka
  • sok z 1/2 cytryny
  • 2 łyżki mąki ziemniaczanej
  • 2 łyżki cukru pudru
  • 250 g rabarbaru

dodatkowo:
  • 1 łyżka cukru pudru

Mąkę przesiać do miski. Dodać pokrojone w kostkę masło, zagnieść kruszonkę. Dodać cukier i skórkę z cytryny, połączyć. Wbić żółtko, szybko zagnieść ciasto.
Schłodzić w lodówce przez 1 godzinę.

Po tym czasie ciastem wylepić formę do tarty, gęsto nakłuć widelcem.

Podpiec w 200 st. C. przez 10 minut.

Serek zmiksować na gładko z cukrem wniliowym, żółtkami i sokiem z cytryny. Wlać kremówkę, połączyć. Przesiać mąkę z cukrem pudrem, dokładnie wymieszać.
Rabarbar pokroić na niewielkie kawałaki, wmieszać do masy.

Masę wylać na podpieczony spód.

Piec 30-35 minut w 200 st. C.
Wystudzić w uchylonym piekarniku, schłodzić w lodówce przez 3-4 godziny.

Przed podaniem posypać cukrem pudrem.

Smacznego!

Z racji mojego małego wypadku, wyjście na basen zostało odłożone. Może jutro Panowie pójdą sami, a ja się z nimi wybiorę w przyszłym tygodniu, jak przestanę być tak obolała... 
Mówię Wam - sznurówki bywają niebezpieczne!

wtorek, 26 lipca 2011

One lovely blog award

Dziś będzie absolutnie niekulinarnie. Po pierwsze chciałabym się pochwalić - wreszcie znalazłam mieszkanie! No dobra - znaleźliśmy... W sobotę wygooglałam nowe ogłoszenie, pojechaliśmy obejrzeć - i to jest to! Trzy pokoje i czwarty maleńki, duża kuchnia z balkonem, czwarte piętro i wspaniały widok na zatokę. Przeprowadzka już pod koniec września (prawdopodobnie będzie wtedy krótka przerwa na blogu). Trochę się boję pakowania, przenoszenia, układania od nowa, ale mimo wszystko cieszę się na wypełnienie sobą nowej przestrzeni. Mam nadzieję, że wszystko pójdzie dobrze. Poczuliśmy z D. tak pozytywne wibracje, że jesteśmy bardzo dobrze nastawieni i wierzymy głęboko, że to właśnie to miejsce czekało, aż je znajdziemy.

A po drugie, chciałabym się pochwalić - dostałam od Maggie wyróżnienie:
Bardzo jest mi miło, w ogóle czuję się doceniona i zauważona, cieszę się niezwykle i dziękuję ogromnie.

Zasady sa proste:
1. Trzeba umieścić u siebie link do bloga osoby, ktora nas nominowała.
2. Należy wkleić logo na swoim blogu.
3. Napisać 7 rzeczy o sobie.
4. Wreszcie - wybrać 16 osób i poinformować je o tym poprzez komentarz na ich blogach.

No to zaczynamy. Oto 7 rzeczy, których być może o mnie nie wiedzieliście, być może wcale nie chcieliście wiedzieć, ale jak trzeba, to trzeba (i pisać, i czytać). Przed Wami wywnętrzenie na temat (mam nadzieję).

1. Uwielbiam muzykę, nie wyobrażam sobie bez niej życia. Nie mam telewizora, ale radio włączam zaraz po przebudzeniu, i później, jak tylko wejdę do domu. Ostatnio przeżywam fascynację Adele i Florence. Kiedyś namiętnie słuchałam Pidżamy Porno, do dziś pamiętam wiele tekstów, i szczerze rozpaczam, że nigdy nie wybiorę się na ich koncert.
2. Kocham książki. Od zawsze. Babcia nauczyła mnie czytać, Dziadek czytał nocami bajki. Nie umiem żyć bez książek, od prawie trzech lat bycia z D. uzbieraliśmy zdrowo ponad 400 (następne zakupy już we wrześniu!), a do tego każde z nas ma pokaźną kolekcję w domu rodzinnym. Czytam prawie wszystko, ulubionym pisarzem jest jednak Jonathan Carroll (serdecznie polecam!). Nigdy nie przebrnęłam przez O krasnoludkach i Sierotce Marysi, a zabierałam się za to naprawdę wiele razy... Może kiedyś.
3. Z fascynacji czytaniem zrodziła się też miłość do pisania. Poza blogiem (już trzecim) piszę opowiadania, recenzje i, ulubione, felietony. Z opinii innych wiem, że najlepiej wychodzi mi opisywanie rzeczywistości przez pryzmat moich odczuć i nieco ironicznego spojrzenia na świat. Przez pewien czas byłam redaktorem na portalu zrzeszającym początkujących pisarzy, byłam też w jury razem z Andrzejem Pilipiukiem (pozdrawiam serdecznie) konkursu Horyzonty Wyobraźni organizowanego przez magazyn QFant. Publikowałam też w Szafie, i mam nadzieję, że uda mi się to jeszcze nie raz (ukłony w stronę redaktora prozy).
4. Chętnie oglądam filmy. Różne, zależnie od nastroju. Uwielbiam bajki. Mam też swoje ulubione seriale: Kości, Chirurgów, a ostatnio Żonę idealną. Mam ochotę na Housa, ale boję się, że znowu będę oglądać po cztery-sześć odcinków dziennie, i na nic innego nie starczy mi czasu...
5. Kiedyś, dawno, dawno temu, studiowałam matematykę, a potem historię. Większość ludzi reaguje sporym zdziwieniem. Po pierwsze miks dość niecodzienny, po drugie zgłębianie tajników matematyki z własnej i niewymuszonej woli wielu osobom wydaje się zajęciem co najmniej dziwnym, czasem wręcz pozbawionym sensu. W liceum miałam przyjemność chodzić do klasy z humanistami (poza kolegą Tomaszem, który miał umysł jeszcze bardziej ściśnięty ode mnie) i udzielałam korepetycji na skalę masową.
6. Kiedy znudziło mi się studiowanie, wyjechałam do Anglii, żeby po kilku miesiącach przenieść się do Danii, gdzie póki co mieszkam, i czuję się coraz lepiej. Uczę się duńskiego, ale to naprawdę trudny język, i idzie mi dość opornie (na szczęście Duńczycy dobrze mówią po angielsku...). Żeby przyjechać do tego kraju namówił mnie D., którego poznałam niewiele wcześniej... Przez internet.
7. Moje zainteresowanie kuchnią zaczęło się od sernika na zimno z paczki. Potem była karpatka i kopiec kreta. A później postanowiłam spróbować sama, od początku do końca. I jakoś zaczęło się kręcić. Podpatrując piękne blogi, zachciało mi się własnego. W tej chwili moją największą bolączką jest fakt, że nie potrafię upiec najprostszego ciasta ucieranego - zawsze wyjdzie mi zakalec, czasem większy, czasem mniejszy, ale jednak. Wytrwale testuję nowe przepis, ale jeszcze nie trafiłam na taki ginoodporny.

A teraz blogi, które chciałabym również zaprosić do zabawy (kolejność przypadkowa):

Chciałabym zaznaczyć, że wybór był niezwykle trudny. Dopiero teraz odkryłam, od ilu blogów jestem uzależniona! Jeśli ktoś już brał udział, to mam nadzieję, że po prostu będzie mu miło, że dostał kolejne zaproszenie. Wiele osób pewnie teraz pierwszy raz o mnie usłyszy, gdyż nie jestem typem zostawiającym stada komentarzy. Ale bywam, czytam regularnie, podziwiam i doceniam.

Na koniec raz jeszcze chciałabym podziękować Maggie i wyrazić nadzieję, że przy czytaniu tego posta będziecie się bawić tak dobrze jak ja, gdy go pisałam.

sobota, 23 lipca 2011

Dla koperkowych mianiaków

Niebo wczoraj zalewało się łzami nie wiedzieć dlaczego, czarne chmury okryły świat szczelnie, nie przepuszczając ani jednego słonecznego promyka. To nic. Chociaż w południe ciemno jakby był późny wieczór, uśmiechałam się do moich bułeczek. Rumiane, pachnące niesamowicie sprawiły, że gdzieś wewnątrz mnie wyjrzało słońce. I - póki co - wystarczy.

Jestem koperkową maniaczką. Potrafię stać w ogrodzie i wąchać koper, w ogóle nie myśląc o upływającym czasie. Że gdzieś tam ktoś, coś, czeka na mnie, że trzeba to i tamto. Nie ma nic poza wypełniającym cały świat, obłędnym zapachem. Kiedy więc Malwinna podsunęła mi przepis na bułeczki z koperkiem, wiedziałam, że to jest to. Odpowiedziała na moje rozpaczliwe wołanie o pomoc - potrzebowałam przepisu już, teraz, zaraz, bo Szanowny Brat jechał wczoraj do Polski i potrzebował prowiantu. Miałam w lodówce resztę drożdży, a i czasu niewiele, potrzebowałam więc sprawdzonej receptury, która mnie nie zawiedzie. Mój ambitny plan korzystania z gazet i książek, zamiast internetu, idzie całkiem nieźle, tym razem jednak nie mogłam ryzykować. I oczywiście, bardzo dobrze się stało. Bułeczki są przepyszne! Delikatne, lekkie, pachnące koperkiem tak, że można w tym zapachu niemal utonąć. W oryginale były 4 łyżki, ja dałam 7... I wcale nie uważam, żeby to było za dużo! Ale jeśli nie jesteście maniakami, możecie zmniejszyć tą zwariowaną ilość, i też będzie smacznie.
Szczerze - muszę się przyznać. Bułeczki powinny być posmarowane jajkiem, ale... Zapomniałam zupełnie! Przypomniało mi się po 15 minutach pieczenia - trochę za późno... Smaku im to jednak nie odjęło, są pyszne, może nie tak bardzo rumiane. Można je więc opędzlować jajkiem czy mlekiem, ale bez tego też są w porządku.

Jeszcze raz dziękuję Malwinnie za przepis - jest absolutnie rewelacyjny. Polecam serdecznie.

Bułeczki z koperkiem




Składniki:
(na 12 sztuk)
  • 600 g mąki pszennej
  • 250 ml letniego mleka
  • 25 g świeżych drożdży
  • 1 łyżka cukru
  • 1 łyżeczka soli
  • 1 jajko
  • 7 łyżek świeżego koperku
  • 30 g masła
Mąkę przesiać do dużej miski. Zrobić dołek, wkruszyć dorżdże, zsypać cukrem i zalać 1/3 mleka.
Odstawić w ciepłe miejsce na 15 minut.

Masło rozpuścić i przestudzić.

Po tym czasie do mąki z drożdżami dodać resztę mleka, sól i drobno posiekany koperek. Zagnieść ciasto. Wlać masło, wyrobić gładkie, nielepiące ciasto.
Odstawić na 1-1,5 godziny w ciepłe miejsce do wyrośnięcia.

Po tym czasie uformować bułeczki, ułożyć na blasze wyłożonej papierem do pieczenia.
Przykryć czystą ściereczką, pdstawić na 35-45 minut do napuszenia.

Piec w 180 st. C. przez 25-30 minut.
Przestudzić.

Smacznego!

W związku z tym, że SB wyjechał, mamy mnóstwo czasu i miejsca tylko dla siebie. Ja co prawda znów w weekend pracuję, ale raptem po trzy godziny dziennie (przynajmniej taki jest plan), więc mam nadzieję, że czeka nas mnóstwo miłych chwil. W niedzielę i tak nic nie można załatwić (a spraw do załatwienia jest sporo), więc staram się wyrzucić z głowy wszystkie zbędne myśli i skupić się tylko na rozpieszczaniu D. i siebie.

czwartek, 21 lipca 2011

Pomidorowo

Dzisiaj opowiem o zakupionych razem z czereśniami pomidorkach koktajlowych. Otóż pierwszy raz takowe nabyłam. Dlaczego? Oto jest pytanie! Nie mam pojęcia. Zawsze kupowałam normalne, duże pomidory, kroiłam na plasterki lub w ósemki, i wystarczały mi zupełnie. Generalnie to w ogóle pomidorową ignorantką jestem - nie znam odmian, nie rozróżniam smaków - chyba, że różnica jest bardzo wyraźna. Owszem, lubię te czerwone kule, ale nie fascynują mnie jakoś specjalnie. Uwielbiam pomidory z cebulką i śmietaną, zajadam je do chleba z masłem, i więcej mi do szczęścia nie trzeba. Zupę pomidorową konsumuję z niekłamaną przyjemnością. Mam zawsze w domu przynajmniej dwie puszki pomidorów, jakby mi się zachciało na przykład lasagne... Ale to wszystko. 
Kiedy jednak w poniedziałek zobaczyłam te urocze, pachnące miniaturki, nie mogłam się im oprzeć. A co! Choć nie miałam bladego pojęcia, co z nich zrobię, wzięłam prawie pół kilo. A w domu zaczęłam kombinować. Hmm... Tarta...? Może być. Ale co to? Czyżby zapomniane drożdże? Będzie więc spód drożdżowy, z ulubionego ostatnio przepisu z Pieczenie jest proste, nr 5/2009. Na wierzch pomidorki, a do nich najprostsza polewa jajeczno-śmietanowa, doprawiona ziołami. 
Mmm... Mówię Wam - poezja. Całość rewelacyjnie ze sobą współgra, bazylia i tymianek podkreślają smak słodkich pomidorków, a delikatna masa spaja wszystko w obiad niemal idealny (moi Panowie też chyba zaczynają tęsknić za kurzęcym biustem). Zwykłe pomidory też będą smaczne, ale ten wygląd... Rewelacja.

Drożdżowy placek z pomidorkami koktajlowymi



Składniki:
(blacha 35x25 cm)

ciasto:
  • 500 g mąki pszennej
  • 25 g świeżych drożdży
  • 250 ml letniego mleka
  • 160 g masła
  • 1 łyżeczka soli
  • 1 łyżeczka cukru

polewa:
  • 2 jajka
  • 200 ml śmietany kremówki (38%)
  • 100 g serka kremowego
  • 1/2 łyżeczki soli
  • 1 łyżeczka pieprzu
  • 1 łyżeczka suszonego tymianku
  • 1 łyżeczka suszonej bazylii

dodatkowo:
  • 420 g pomidorków koktajlowych

Mąkę przesiać do miski. Zrobić wgłębienie, wkruszyć drożdże, zasypać cukrem i zalać 1/3 mleka. Ostawić na 15 minut.
Masło rozpuścić i przestudzić.
Po tym czasie dodać resztę składników. Wyrobić gładkie, elastyczne ciasto.
Odstawić do wyrośnięcia w ciepłe miejsce na około 40 minut, do podwojenia objętości.

Blachę wysmarować masłem i wyłożyżyć rozwałkowanym ciastem, formując krawędź. Odstawić na 15 minut do napuszenia.

Pomidorki umyć i pokroić na połowy. Ułożyć na cieście skórką do dołu, delikatnie dociskając.

Jajka roztrzepać. Dodać serek i kremówkę, wymieszać dokładnie, żeby nie było grudek. Wsypać przyprawy, połączyć.
Wylać masę jajeczno-śmietanową na ciasto.

Piec 45-55 minut w 180 st. C.
Gdyby ciasto się zbyt szybko rumieniło, można wierzch przykryć folią aluminiową.
Podawać ciepłe.

Smacznego!

Cały czas ambitnie szukam nowego mieszkania, ale póki co jestem w polu. Jak już znajdę ciekawą opcję, w ostatniej chwili coś okazuje się nie tak. A to mikro łazienka, a to zbyt mała kuchnia, potem znów łazienka - nie dość że mała, to obskurna. A jak nie mieszkanie, to właściciel - jeden nie chce psa, drugi twierdzi, że dwoje młodych ludzi (o Szanownym Bracie nie zdążyłam nawet wspomnieć, bo mi przerwał) to za dużo do 130metrowego mieszkania (swoją drogą, ciekawe, kto w końcu tam zamieszka). Ale nie poddaję się, szukam nowych ogłoszeń i głęboko wierzę, że gdzieś czeka nasze mieszkanie idealne. Trzymajcie kciuki, żeby udało mi się je odszukać.

środa, 20 lipca 2011

Czas na maliny

W poniedziałek miałam ogromną ochotę na sernik. Ale czasu mi nieco zbrakło, więc upiekłam szybko muffinki. Sernikowa zachcianka jednak nie dawała mi spokoju, i kiedy wieczorem nikt już nic ode mnie nie chciał - zabrałam się za pieczenie. Przejrzałam cały stos książek i gazet w poszukiwaniu przepisu nie tyle idealnego, co możliwego - o 21 nikomu nie chciałoby się iść do sklepu po jakiś drobiazg do ciasta. W końcu, w Pieczenie jest proste, nr 3/2010, wypatrzyłam coś odpowiedniego. Akurat miałam resztkę mrożonych malin, zamiast twarogu - serek kremowy (dałam go mniej, a nie wzięłam mniejszej tortownicy, niż sugerowana w przepisie, więc wyszedł troszkę zbyt niski - ale przynajmniej bardziej podzielny), no i bez masła oczywiście. Efekt? Słodka, ciężka, bardzo mazista masa, urozmaicana kwaskowymi owocami. Ten sernik jest bardzo budyniowy - jeśli wiecie, co mam na myśli. Dla niektórych będzie to wada, dla innych zaleta - mi smakuje, choć ideał nie jest to z pewnością. Panowie za to zajadali z wielkim smakiem, szczególnie D. się zachwycał, że budyniek jest pycha. Zrobiony w mniejszej tortownicy, a więc wyższy, będzie się ślicznie prezentował (trzeba jednak pamiętać o odkrojeniu boków sernika od formy, póki ciepły, bo inaczej może w czasie stygnięcia popękać - smaku mu to nie odejmie, ale wizualnie nieco zaszkodzi). Można użyć świeżych malin (w końcu sezon...), mrożonych nie trzeba wcześniej rozmrażać. 
Ogólnie rzecz biorąc - jest niezły. I zaspokoił moją potrzebę sernikową - przynajmniej na jakiś czas.

Swoją drogą, że zgrozą zauważyłam, że sernika u nas przez półtorej miesiąca nie było. Skandal! Powiecie, że dopiero co wrzuciłam dwa serniki pod rząd. Owszem - ale nie pieczone. A to już zupełnie inna bajka. I choć te na zimno też mi smakują (coraz bardziej), to jednak taki wyciągnięty z piekarnika ma w sobie coś nie do podrobienia. Mmm...

Sernik z malinami



Składniki:
(na tortownicę o średnicy 22 cm)

spód:
  • 160 g ciastek digestive
  • 75 g masła

masa serowa:
  • 600 g serka kremowego
  • 150 g cukru
  • 1 opakowanie (40 g) budyniu waniliowego
  • 150 g śmietany kremówki (38%)
  • 4 jajka

dodatkowo:
  • 150 g malin

Ciastka dokładnie pokruszyć. Masło rozpuścić i przestudzić. Wymieszać z ciastkami, wcisnąć w dno formy wyłożónej folią aluminiową. Schłodzić w lodówce w czasie przygotowania masy serowej.

Serek zmiksować na puszystą masę. Dodać cukier i budyniowy proszek, zmiksować. Wlać kremówkę, połączyć. Wbijać po kolei jajka, dokładnie miksując po każdym dodaniu.
Masę serową przełożyć na schłodzony spód. 
Na wierzchu ułożyć maliny (mrożonych wcześniej nie rozmrażać). 

Piec 75-85 minut w 130 st. C.
Odkroić brzegi ciepłego sernika od obręczy tortownicy ostrym nożem. Wystudzić w uchylonym piekarniku.
Schłodzić w lodówce 4-5 godzin przes podaniem.

Smacznego!

Moi Panowie mają teraz strasznie dużo pracy, w związku z tym nie ma ich całe dnie. A my z Ptysią, poza tym, że spacerujemy, jak tylko pogoda nam pozwoli, to szalejemy sobie w kuchni... Właściwie to ja szaleję, a ona mi w tym szaleństwie dzielnie towarzyszy - zerka i wącha, czy przypadkiem jej coś nie skapnie, i najlepiej by było, jakby tym czymś był kawałek kurzęcego biustu. Póki co jednak biusty w zamrażarce czekają na swoją kolej, a ja w obroty wzięłam pomidorki koktajlowe, które ostatnio drogą kupna nabyłam.

wtorek, 19 lipca 2011

Czereśnie - najprościej

Wczoraj, z okazji wolnego dnia, spędziłam sporo czasu w kuchni. Po pierwsze zmywałam stosy pozostałe po niedzielnym obiedzie (tak, wiem, że tak się robić nie powinno, ale... W końcu są wakacje - każda wymówka jest dobra...), przygotowałam całkiem niezły obiad, i na deser - muffiny. Nie miałam już chęci, ani za bardzo czasu, na coś bardziej skomplikowanego, a przecież coś słodkiego być w domu musi.
W ramach poszukiwania mieszkania umówiłam się z pewną Panią (która w końcu mi mieszkania nie pokazała, ale to w sumie dość nudna historia) w centrum. Wracając, z nieco skwaszoną miną z wiadomych powodów, zaszłam do mojego ulubionego w okolicy Pana Warzywniaka. W niedzielę widziałam jeszcze truskawki, wczoraj już ich niestety nie było. Zamiast kupiłam sobie kilogram pięknych czereśni - ciemnych, soczystych, słodkich - pycha! Zazwyczaj znikają u nas w mgnieniu oka, nie wiadomo nawet kiedy, co do jednej. Tym razem zapobiegliwie, zanim Panowie wrócili do domu, zabrałam troszkę do celów czysto pieczeniowych. Jako, że nie mam drylownicy, męczyłam się z nimi strasznie, ale przy takiej ilości można się poświęcić. Dżemu jednak bym nie zrobiła...

Przepis na muffiny znalazłam w 1 mix, 100 muffins. Od siebie dodałam... Czereśnie. Ale ciasto jest mięciutkie, delikatne, dość słodkie (świetnie zgrałoby się z czerwoną porzeczką) - naprawdę pyszne. Do tego soczyste momenty w postaci czereśni. Bajka. A pracy przy nich tak niewiele... Polecam serdecznie.

I tylko lojalnie ostrzegam - kiedy ciasto wydaje się nie być już aż takie gorące, i łasuch zabiera się za degustację, musi pamiętać, że owoce stygną wolniej... Tak tylko piszę, żebyście chociaż trochę bezpieczniejsi byli...

Muffiny z czereśniami i nutką kokosu



Składniki:
(na 15 sztuk)

suche:
  • 340 g mąki pszennej
  • 2 łyżeczki proszku do pieczenia
  • 1/4 łyżeczki soli
  • 90 g cukru
  • 20 g wiórków kokosowych

mokre:
  • 2 jajka
  • 250 ml mleka
  • 90 ml oleju
  • 1 łyżeczka ekstraktu z wanilii

dodatkowo:
  • 350 g czereśni

Mąkę przesiać do miski z proszkiem do pieczenia, wymieszać z cukrem, solą i wiórkami.
Jajka roztrzepać w drugiej misce, wlać olej, mleko i ekstrakt, wymieszać.
Czereśnie wydrylować.

Do suchych składników wlać mokre, wymieszać tylko do połączenia składników. Wsypać czreśnie, wymieszać tak, żeby ciasto pokrywało owoce.

Masę wyłożyć do formy na myffiny wyłożónej papilotkami lub wysmarowanej masłem i wysypanej bułką tartą.

Piec 20-25 minut w 200 st. C.
Przestudzić.

Smacznego!

Pogoda u nas w kratkę - w ciągu paru godzin mamy mżawkę, słońce, ulewę, wiatr i bardzo ciepłe chwile. Wychodząc z domu nie wiesz, co Cię spotka, a tym samym wybranie odpowiedniego ubrania graniczy z cudem (albo marznę, albo się pocę; nie mogę utrafić tak, żeby było mi dobrze). Ale poza tym jest bardzo przyjemnie: korzystając z tych ciepłych momentów, wybraliśmy się ostatnio nad morze, i uwaga, Panowie się kąpali... Ptysia za to stanowczo odmówiła zamoczenia choćby łapek. Goniła po plaży z inną małą, białą sunią, i bawiła się tak samo dobrze jak my, patrząc na ich harce.

A co teraz...? Czekamy na kolejne ciepłe chwile.

poniedziałek, 18 lipca 2011

Sposób na niedzielę

Dawno już nic nie oglądałam. Jakoś nie było czasu, żeby na te dwie godziny odpłynąć w jakiś inny, wymyślony przez kogoś świat. A to trzeba się było zdrzemnąć po południu, bo dzień ciężki, albo nad morze pojechać, bo akurat ładna pogoda, albo ogródek wypielić, bo biedne buraczki zarosły niemożliwie. A czasem po prostu sobie posiedzieć, pogadać, leniwie pić kawę czy herbatę z sokiem malinowym.
Wczoraj wieczorem, po obchodzie miasta coś nas jednak tknęło, i postanowiliśmy sobie coś obejrzeć. Po sobotnim przemeblowaniu teraz jest zdecydowanie wygodniej - ale żeby się przekonać, zaczęliśmy odkrywać sekretne zakamarki dysków. I w końcu D. przeczytał tytuł, który mnie zelektryzował. Od dłuższego już czasu miałam ogromną chęć na ten właśnie film, Młoda była w kinie i twierdziła, że jest świetny (a, jak już kiedyś pisałam, poza tym, że jest fanką krwawych masakr nawet w Walentynki, to ma gust zbliżony do mojego), od kilku innych osób też słyszałam jak najlepsze opinie. Panowie nie byli oporni, więc zasiedliśmy przed laptopem.

Tytułem, który usadził nas na ponad dwie godziny, jest Incepcja w reżyserii Christophera Nolana. Główna rola została powierzona Leonardo DiCaprio, który, moim zdaniem, odnalazł się w niej znakomicie. Pozostali aktorzy również spisali się świetnie - byli wiarygodni, nieprzerysowani, ale charakterystyczni. Do tego skomplikowana fabuła, której trzeba poświęcić sto procent uwagi - i czas mija bardzo szybko.



Główny bohater, Dom Cobb, jest złodziejem. Nie kradnie jednak samochodów czy dzieł sztuki, ale najgłębiej skrywane myśli. Szpiegostwo przemysłowe w tej nietypowej postaci stało się jego sposobem na życie. W pewnym momencie jednak dostaje propozycję nie do odrzucenia. Nie ma myśli wykraść, ale ją zaszczepić. W zamian za to będzie mógł wrócić do Stanów, gdzie czekają na niego dzieci.
Zaszczepienie myśli, czyli tytułowa incepcja, wcale proste nie jest. Nasz bohater musi zebrać grupę specjalistów, która pomoże mu stworzyć sen we śnie, który będzie wiarygodny  i skuteczny. Szuka więc fałszerza, a o pomoc w znalezieniu architekta prosi ojca. Ten poleca mu Ariadne - dziewczynę, która tworzy niesamowite labirynty i potrafi dowolnie zaginać senną rzeczywistość, bardzo szybko się uczy, a w dodatku okazuje się świetnym psychologiem, który zmusza Cobba do zwierzeń i stawienia czoła swoim traumom. 
Poza głównym wątkiem - incepcją - mamy też tajemniczą żonę Cobba, która pojawia się w najmniej odpowiednich momentach, rujnując misterny plan. Jak to się stało, że utkwiła w podświadomości męża? Jak długo można śnić? Jakie niesie za sobą ryzyko taki świadomy sen? I wreszcie - jak odróżnić jawę od snu? Te pytania zadają bohaterowie filmu, a później żmudnie szukają odpowiedzi.

Film jest pełen napięcia i zaskakujących zwrotów akcji. Bohaterowie coraz głębiej wchodzą w podświadomość, dążąc do celu. Fabuła jest naprawdę świetnie pomyślana, a do tego całość bardzo dobrze wygląda - korytarze bez grawitacji to jest coś... Do tego odpowiednio wyważona dawna humoru. Gwarantuję, że wciągnie każdego.

Incepcja
2010
reżyseria: Christopher Nolan
scenariusz: Christopher Nolan
Dom Cobb: Leonardo DiCaprio
Arthur: Joseph Gordon-Levitt
Ariadne: Ellen Page
Eames: Tom Hardy
Saito: Ken Watanabe
Mal: Marion Cotillard

sobota, 16 lipca 2011

Bo truskawek nigdy dość

Nie, wcale nie jestem monotematyczna. Po prostu kupiłam, być może już ostatnie w tym roku, truskawki, i kiedy pomyślałam, że jeszcze nie robiłam z nimi sernika, wiedziałam, że to właśnie muszę przygotować. Szukając inspiracji, trafiłam na przepis w gazetce Pieczenie jest proste, nr 3/2009. Sernik bez pieczenia, z dużą ilością truskawek, bardzo apetycznie prezentujący się na zdjęciu. Pomyślałam - dlaczego by nie spróbować...? Ostatnio serniki na zimno bardzo nam smakują, a wiadomo, lato jest (choć deszczowe i chłodne), więc i ciasta powinny się letnio prezentować. Muszę przyznać, że ozdobiony truskawkami w czekoladzie wygląda się naprawdę zachwycająco. I ten różowy kolor... Samym patrzeniem człowiek może się najeść. My jednak poszliśmy dalej - pokroiliśmy i zjedliśmy. I wiecie co? Smakuje tak samo dobrze, jak wygląda. Delikatny, rozpływający się w ustach, bardzo truskawkowy, a z delikatną masą idealnie kontrastują chrupiące w spodzie migdały. Nie jest bardzo słodki, ale przez to jego truskawkowość objawia się w pełnej krasie (nic nie stoi jednak na przeszkodzie, żeby dosypać więcej cukru). Na letnie upały, czy deszczowe popołudnia na poprawę humoru. Na codzienny stół do kawy, lub imieninowy dla gości. Sprawdzi się wszędzie tak samo dobrze. Polecam serdecznie!

Truskawkowy sernik bez pieczenia



Składniki:
(na tortownicę o średnicy 20 cm)

spód:
  • 115 g ciastek digestive
  • 35 g płatków migdałowych
  • 65 g masła

masa serowa:
  • 300 g serka kremowego
  • 200 g jogurtu naturalnego
  • 500 g truskawek
  • 110 g cukru
  • 1 łyżka ekstraktu z pomarańczy
  • 6 łyżeczek żelatyny
  • 2 łyżki zimnej wody
  • 180 ml gorącej wody

dodatkowo:
  • 5 truskawek
  • 30 g ciemnej czekolady (70%)

Masło rozpuścić i przestudzić.
Ciastka drobno pokruszyć, wymieszać z płatkami migdałowymi.
Masę połaczyć z masłem, wcisnąć w dno tortownicy wyłożónej papierem do pieczenia.
Schłodzić przez 20 minut.

Schłodzony spód podpiec 15 minut w 180 st. C.
Ostudzić.

Truskawki zmiksować blenderem na gładki mus z cukrem i ekstraktem.
Serek zmiksować z jogurtem na puszystą, gładką masę.
Do masy serowej dodać mus truskawkowy, połączyć.

Masę serową wylać na wystudzony spód.
Schłodzić przez 5-6 godzin, a najlepiej całą noc.

Truskawki przekroić na pół.
Czekoladę rozpuścić w kąpieli wodnej, maczać truskawki do połowy i odłożyć na talerz wyłożony papierem do pieczenia do zastygnięcia.
Truskawkami w czekoladzie udekorować ciasto.

Smacznego!

Zabiegana ta sobota. Ale zabiegana przyjemnie, bo tylko trzy godziny w pracy, a potem już same przyjemności. Jedziemy na pchli targ, gdzie, mam nadzieję, uda mi się dokupić doniczek do kompletu, bo kwiaty mi się rozrastają jak dzikie. No i, standardowo już, pewnie jakieś ciekawe drobiazgi się znajdą...

Uwielbiam takie miejsca - pełen starych rzeczy, z których każda ma swoją, czasem nieopowiedzianą, historię. Domy dla lalek, filiżanki, porcelanowe figurki, zabawne koszulki i czapeczki, wełna, nalepki, wstążki, słodycze, książki, meble, ubrania, sprzęt do łowienia - jedno obok drugiego, wymieszane, ale poukładane w jakiś niepojęty sposób. Można się tam zgubić na kilka długich chwil, zapomnieć o tym, co jest na zewnątrz. Bardzo, bardzo mi się tam podoba.
A może i jakieś owoce się znajdą...?

czwartek, 14 lipca 2011

Dla dziewczynki - na różowo

Oj, zdążyłam się już za sernikiem stęsknić. Nie było go u mnie całe wieki (to znaczy miesiąc...), więc kiedy tylko zdałam sobie z tego sprawę, nie myślałam o niczym innym, jak o nadrobieniu zaległości. Ostatnio nam zasmakował sernik na zimno, postanowiłam więc sprawdzić, czy to tylko jednorazowa uciecha, czy kolejny sprawi nam tyle samo przyjemności.
Sięgnęłam po przepis na cytrynowy sernik z gazetki Pieczenie jest proste, nr 1/2010. Tyle, że w lodówce zalegały trzy grejpfruty, które wołały o wykorzystanie. Ponieważ grejpfruty uwielbiam, nie zastanawiałam się długo, i cytrynową galaretkę z oryginalnej receptury zastąpiłam samodzielnie wykonaną właśnie z tych gorzkawych, różowych owoców. Kiedy ciasto wjechało na stół, okazało się, że D. za grejpfrutami nie przepada, a Szanowny Brat ich nie znosi, ale nie stanęło to na przeszkodzie, żeby pochłonęli całość (z moją skromną pomocą) w dwa dni. A ja się cieszyłam, bo mogłam wyjadać galaretkę z porcji SB, która bardzo mi smakowała. 

W masie serowej, która ma rozkosznie różowawy kolor, smak grejpfruta jest tylko delikatnie wyczuwalny, natomiast galaretka to kwintesencja grejpfutowości. Nie ma tam nic poza sokiem, cukrem, odrobiną wody i żelatyną. Jeśli jesteście tak samo zwariowani na punkcie tych cytrusów, jak ja, z pewnością Wam posmakuje. Jeśli za nimi nie przepadacie - proponuję sernik zmienić w pomarańczowy, zmniejszając przy tym nieco ilość cukru. W takiej czy innej wersji - z pewnością będzie pyszny. Bo serniki na zimno są dobre. Serio!

Grejpfrutowy sernik na zimno



Składniki:
(na tortownicę o średnicy 20 cm)

spód:
  • 125 g ciastek digestive
  • 65 g masła

masa serowa:
  • 400 g serka kremowego
  • 250 g śmietany kremówki (38%)
  • 2 łyżeczki cukru waniliowego
  • sok z 1/2 cytryny
  • 1 opakowanie galaretki grejpfrutowej
  • 1 łyżka żelatyny
  • 60 g cukru
  • 250 ml ciepłej wody

galaretka:
  • 250 ml soku z grejpfrutów (3 owoce)
  • 2 łyżki cukru
  • 2 łyżeczki żelatyny
  • 50 ml gorącej wody

Masło rozpuścić i przestudzić. Ciastka pokruszyć na miazgę, wymieszać dokłądnie z masłem.
Spód tortownicy wyłożyć papierem do piecznia. Wyłożyć masę ciasteczkową, dociskając dłonią lub wypukłą częścią łyżki.

Schłodzić w lodówce przez 20 minut.
Następnie podpiec w 180 st. przez 15 minut.
Wystudzić.

Galaretkę z żelatyną i cukrem rozpuścić w ciepłej wodzie. Odstawić do ostudzenia.
Kremówkę ubić na sztywno.
Serek z cukrem waniliowym i sokiem z cytryny zmiksować na puszystą masę. Wmiksować schłodzoną galaretkę. Dodać kremówkę, wymieszać łyżką na gładką masę.

Masę serową przełożyć na ostudzony spód. 
Schłodzić w lodówce przez 2 godziny.

Żelatynę na galaretkę zalać gorącą wodą, wsypać cukier i wymieszać aż do całkowitego rozpuszczenia. Przestudzić, wymieszać z sokiem owocowym. Kiedy zacznie gęstnieć, wylać na sernik. Schłodzić przez 2-3 godziny, do całkowitego stężenia.

Smacznego!

Hmm... Pada. A ja muszę wyjść i jechać do pracy rowerem. Nie chce mi się... 
Przedtem muszę wyprowadzić psę na spacer. Jej nie chce się jeszcze bardziej niż mi.
Ale to nic. Od czego są czerwone kalosze, na widok których nie można się nie uśmiechnąć...?

Ja się uśmiecham przez krople deszczu i myślę o tym, że nawet chmurom kiedyś woda się skończy.

środa, 13 lipca 2011

Bo pić też czasem trzeba...

Po ostatnim cieście, którego udanym w żadnym razie nazwać nie można, jakoś odechciało mi się piec. Może mieć na to również wpływ pogoda - piękna, słoneczna, przy której włączanie piekarnika to wręcz czysty masochizm. Ale słodkiego się chce... Postanowiłam więc przygotować coś lekkiego, pobudzającego, a jednocześnie stanowiącego pełnoprawny deser. Szukałam inspiracji w En aromatisk nydelse: Kaffe, ale jakoś żadna z podanych propozycji mnie nie zadowoliła. Wymieszałam więc kilka przepisów, tu dodałam, tam odjęłam, coś od siebie też dorzuciłam - i jest. Kawa mrożona, której moc kryje się za delikatnym mlekiem i śmietanką, a odrobina alkoholu nadaje całości charakteru. Kawa jest słodka, bardziej zamiast, niż do ciasta. Bardzo nam zasmakowała: Szanowny Brat kawy nie pija, ale tą pochwalił i nie pogardził dolewką; D. jest fanem kawy, a takiej słodkiej i z efektami specjalnymi to już w ogóle; ja również nie odmówię. Kiedy robiłam prawo jazdy dwa lata temu, i miałam przerwy między teorią a jazdami, siadałam w kawiarni z książką w dłoni i mrożoną kawą na stoliku. Piękne to były  czasy...

Abstrahując od kuchni, gotowania i niegotowania, chciałabym wspomnieć, że jutro strona postcrossing.com obchodzi swoje szóste już urodziny. Sama jestem członkiem od nieco ponad roku, wysłałam w tym czasie 73 kartki, dostałam 65 z różnych stron świata. Nieoficjalnie, za pośrednictwem strony, umawiając się prywatnie, wysłałam i dostałam drugie tyle. Uważam, że to świetna zabawa, i warto o tym wspomnieć. Takie podróże za pomocą pocztówek bywają naprawdę odkrywcze i ciekawe. Świetna zabawa gwarantowana!

Wracając do kawy - wierzch może nie wygląda najlepiej, ale dopiero co kupiłam sobie śmietankę w sprey'u, i jeszcze nie specjalnie wychodzi mi jej używanie. Ale nauczę się! Póki co sprawia mi wielką frajdę - kojarzy się jakoś tak... Profesjonalnie. A przykryta odrobiną ajerkoniaku wygląda i tak całkiem nieźle. Najważniejsze, że smakuje świetnie. Polecam!

Kawa mrożona z lodami



Składniki:
(na 1 porcję)
  • 150 ml mocnego naparu z kawy
  • 1-2 łyżeczki cukru
  • 70 ml zimnego mleka
  • 1 gałka lodów waniliowych
  • 2-3 łyżki bitej śmietany
  • 1-2 łyżki ajerkoniaku

Kawę posłodzić (wedle uznania) i ostudzić. 
Zimną wymieszać z mlekiem. Do szklanki włożyć lody, zalać kawą.
Na wierzch wyłożyć bitą śmietanę, polać ajerkoniakiem.

Smacznego!

Pogoda dopisuje, ale pracy mamy tyle (i Panowie, i ja), że brakuje nam czasu na wycieczki czy chociażby dalsze spacery. Mam nadzieję jednak, że koniec lipca i początek sierpnia dadzą nam chwilę wytchnienia, i jeszcze przed wrześniowym urlopem uda nam się gdzieś pojechać i coś zobaczyć. Tymczasem... Lecę do pracy.

poniedziałek, 11 lipca 2011

Zakalec

I już! Tak naprawdę nie musiałabym dodawać nic więcej. Gdyby to było jakiekolwiek inne ciasto, nie przyznałabym się w ogóle nawet do próby wykonania. Ale tym razem nie dość, że o nim opowiem, to jeszcze będę Was zachęcać do spróbowania! I to wcale nie dlatego, że w weekend pracowałam sześć godzin dłużej, niż miałam w planie, zamiast trzech dni w tygodniu wolny mam jeden, i z tego wszystkiego rzuciło mi się na mózg. Po prostu, jeśli chodzi o moje wypieki, mam pewien problem nie do przeskoczenia...

Tym problemem jest ciasto ucierane. Najprostsze z prostych. Każdy umie je zrobić, to od niego zaczynane są lekcje pieczenia. Dzięki Bogu, ja zaczęłam od serników, i w tej chwili nie uciekam z kuchni z krzykiem. Bo mi ciasta ucierane nie wychodzą! Umiem upiec naprawdę pyszny, delikatny, wspomniany wyżej sernik, puszystą drożdżówkę, a nawet chleb i bułki, kruche ciasto wychodzi mi kruche i maślane, muffinki rosną zawsze, biszkopt jest lekki jak chmurka, nawet przeszłam pomyślnie próby z ciastem parzonym i francuskim. A przy podejściu do niemal każdego ciasta ucieranego wyciągam z piekarnika, większy bądź mniejszy, zakalec. Nie wiem, dlaczego. Przeczytałam milion rad na ten temat. Próbowałam z masłem, olejem, a teraz też śmietaną. I co? I... Zakalec. Magia jakaś. 
Jeśli ktoś z Was zna sposób na ten typ ciasta - będę wdzięczna za każde wskazówki. Jeśli podrzucicie przepis, który mi się uda - będę głęboko zobowiązana. Sami przyznacie, że jest to co najmniej dziwne... 

Jako osoba lubiąca wyzwania, od czasu do czasu, kiedy znajdę wyjątkowo interesujący przepis, podejmuję próbę. Głęboko wierzę, że robiąc wszystko zgodnie z przepisem, osiągnę sukces. Z zapartym tchem czekam, aż ciasto się upiecze, po czym wyciągam cudny, słodki... Zakalec

Tym razem w Przyjaciółce polecającej: Ciasta i desery z owocami, nr 7/2010, znalazłam przepis na ciasto z agrestem i marcepanem. Mmm... Agrest czekał w lodówce na swój wielki dzień, marcepan leżakował w szafce od dłuższego już czasu. Jedyne, co zmieniłam, to ilość cukru. W oryginale było 250 g, ja dałam 115, a i tak wyszedł bardzo słodki. Agrest świetnie się z marcepanem komponuje, i jestem pewna, że gdyby nie moja tajemnicza umiejętność do pieczenia zakalca, ciasto byłoby pyszne! Nam i tak smakowało, i zjedliśmy całą blachę. Ale dumna z niego nie jestem. Mam jednak wrażenie, że osoby mające więcej szczęścia przy cieście ucieranym mogą na podstawie tego przepisu upiec coś godnego uwagi. Dlatego podam przepis, z tą jedną zmianą, i mam nadzieję, że ktoś się skusi, a później podzieli ze mną wrażeniami. 

Placek agrestowy z marcepanem



Składniki:
(na tortwnicę o średnicy 26 cm)
  • 220 g śmietany kremówki (38%)
  • 115 g cukru
  • 2 łyżeczki cukru waniliowego
  • 5 jajek
  • 350 g mąki
  • 2 łyżeczki proszku do pieczenia

dodatkowo:
  • 200 g marcepanu
  • 450 g agrestu

Agrest umyć i poodcinać końcówki.
Kremówkę z cukrem waniliowym ubić na pół-sztywno. Wsypać cukier, zmiksować. Wbijać po jednym jajka, dokładnie miksując po każdym dodaniu. 
Mąkę przesiać z proszkiem do pieczenia. Partiami dodawać do masy śmietanowo-jajecznej, miksując na najniższych obrotach.

Na wierzch równomiernie zetrzeć marcepan na tartce o drobnych oczkach.

Podpiec w 180 st. C. przez 10 minut.

Ciasto wyjąć z piekarnika, rozłożyć na wierzchu agrest, delikatnie dociskając. 

Piec w 180 st. C. prze kolejne 30-40 minut, aż do suchego patyczka.
Ostudzić.

Smacznego!

Gwoli sprawiedliwości dziejowej muszę dodać, że za moje sześć dodatkowych godzin ciężkiej pracy dostałam całkiem niezłego szampana. Dobry Szef z gestem nie jest zły... Ciekawe, kto go będzie ze mną pił...? W sensie szampana, nie szefa...

czwartek, 7 lipca 2011

O czym pisze Jaskółka?

W zeszły piątek czekała mnie, jakże interesująca, wycieczka do urzędu. Samo załatwienie sprawy, zgodnie z planem, zajęło jakieś dziesięć minut, ale przedtem musiałam grzecznie swoje odczekać (tym razem ledwie godzinę). Nauczona doświadczeniem, postanowiłam zabrać książkę. Tylko którą...? Poprzedniego wieczoru skończyłam Sto butelek na ścianie, musiałam więc wybrać coś nowego. Stanęłam niezdecydowana przed regałem, a czas uciekał. W końcu chwyciłam... Nie, nie pierwszą lepszą z brzegu, ale po prostu najcieńszą (czekały mnie jeszcze małe zakupy, nie chciałam więc mieć dodatkowego ciężaru do dźwigania). 
Nawet nie osiemdziesiąt stron Dziennika Jaskółki Amelie Nothomb przeczytałam w dwa dni. Początek podobał mi się zdecydowanie bardziej niż końcówka, ale może zacznę od początku.



Autorka przedstawia nam młodego mężczyznę, kuriera, który właśnie przeżył zawód miłosny, tak głupi, że lepiej nie mówić. Szukając lekarstwa na cierpienie, postanawia po prostu przestać czuć. Wyłącza zmysły, staje się obojętny nie tylko na swój ból, ale całe piękno otaczającego świata. Nie reaguje na nic. Aż do chwili, gdy słyszy Radiohead, a konkretnie piosenkę o obrotowych drzwiach. Stara się odzyskać swoje zmysły, ale nie jest to tak proste, jak się spodziewał. W końcu znajduje prostą drogę do spełnienia - zabijanie. Gdy przez przypadek spotyka pewnego Rosjanina, który proponuje mu mordowanie na zlecenie, nasz bohater nie ma żadnych oporów. Nadaje sobie nowe imię, Urban, niemalże zmienia tożsamość. Czeka tylko na kolejny telefon, po którym będzie mógł zabić. Nie jest bezduszny, o nie! Każdy raz jest inny, każdy wyzwala w nim uczucia, każdy sprawia, że znów budzi się w nim człowiek.
I wszystko jest w najlepszym porządku do momentu, kiedy przychodzi mu wybrać się na wieś, aby zamordować pewnego biznesmena wraz z całą rodziną. To tam poznaje Jaskółkę - bezimienną jak on, w jego oczach doskonałą. Nieustraszoną, ciekawą. Inną od wszystkich kobiet, które znał.

Co dzieje się dalej? Sięgnijcie po książkę Amelie Nothomb. Ona opowie to lepiej niż ja.

I o ile początek uważam za ekscytujący, końcówka nieco mnie zawiodła. Książka z pogranicza jawy i snu, pisana niesamowicie barwnym językiem, nieco tajemnicza. O człowieku, który kompletnie się zatracił, dla którego nie ma już drogi powrotu. Nie zajmie Wam dużo czasu, a z pewnością dostarczy inspiracji do głębszych przemyśleń.

Dziennik Jaskółki
Amelie Nothomb
Warszawskie Wydawnictwo Literackie MUZA SA
Warszawa, 2007

środa, 6 lipca 2011

Pierwszy w tym roku dżemik

Miałam mieć dzisiaj wolne. Plan był ambitny - nie nastawiać budzika, w końcu zwlec się z łóżka, w piżamie zjeść śniadanie, ubrać się w dres, wyjść z Ptysią, a potem przygotować jakiś pyszny obiad i ciasto z agrestem, który wczoraj kupiłam na bazarze. Dzień zapowiadał się niezwykle przyjemne, leniwie, bez presji. I co? I nici. Bo po pierwsze jednak muszę stawić się w pracy, a po drugie zaraz po pędzić do urzędu i załatwić w końcu sprawę, która ciągnie się już zbyt długo. Kiedy odpocznę i będę mogła zapomnieć o budziku? Może w przyszłym tygodniu... Liczę na to bardzo.

Tymczasem opowiem Wam o dżemie, który przygotowałam wczoraj. W lodówce leżały zapomniane nektarynki (z których miała być pyszna tarta, ale jakoś mi nie wyszło) i kilka smętnych morelek. Co robić? Jakoś niespecjalnie chciało mi się piec, a że owoce trzeba było wykorzystać natychmiast, postanowiłam zrobić dżemik. Wyszły mi dwa małe słoiczki, pewnie zjemy je zanim jeszcze w ogóle ktokolwiek zacznie myśleć o zimie, ale muszę powiedzieć, że połączenie tych smaków jest obłędne. Nektarynki i morele pasują do siebie znakomicie, a lawenda i liście limonki sprawiają, że całość staje się niecodzienna i oryginalna. Dżem jest słodki, ale pyszny. Może w końcu nektarynki wylądują w tarcie...?
Konsystencja mojego jest dość zwarta, ale nie zupełnie sztywna. Sami musicie zdecydować, kiedy będzie Wam odpowiadać.

Inspirację znalazłam w ślicznej różowej książce, w której się zakochałam, jak tylko ją zobaczyłam na sklepowej półce. Dejlig marmelade, syltetøj og gele jest pełna przeróżnych pomysłów, zwykłych, ale też zupełnie zaskakujących. W tym roku nie będę szaleć z przetworami (nie mam za bardzo czasu, poza tym w piwnicy czekają słoiczki z zeszłego roku), ale kilka razy z pewnością ją wykorzystam.

Dżem nektarynkowo-morelowy




Składniki:
(na 2x200 g)
  • 570 g nektarynek
  • 260 g moreli
  • 300 g cukru
  • 100 g miodu
  • 1 łyżka suszonych kwiatów lawendy
  • 2 suszone liście limonki
  • 4 łyżki wody

Owoce obrać i pokroić w średniej wielkości kostkę. Liście limonki skruszyć, dodać do owoców wraz z lawendą. Zasypać połową cukru i odstawić na noc do lodówki.

Następnego dnia wyjąć owoce z lodówki. Resztę cukru z dodatkiem wody skarmelizować w garnku z szerokim dnem. Wlać miód, poczekać, aż cukier znowu się rozpuści. Dodać owoce, gotować na niewielkim ogniu aż do otrzymania pożądanej konsystencji (może to zająć około 4 godzin).

Przełożyć do wyparzonych słoiczków, ewentualnie pasteryzować.

Smacznego!

Od wczoraj mamy śliczną pogodę. Słoneczko, dość ciepło, aż chce się żyć. Mam nadzieję, że taki stan rzeczy utrzyma się jak najdłużej - mamy przecież lato, prawda...?

wtorek, 5 lipca 2011

Muffiny z niespodzianką

Dzisiaj jeszcze lekkie zabieganie - załatwianie wszelkich formalności z Szanownym Bratem to nie do końca bułka z masłem. Urzędnicy potrafią denerwować (ale o tym chyba nikomu mówić nie muszę). Mam nadzieję, że uda nam się wszystko pomyślnie załatwić, i jutro wreszcie odsapnę. Bez ludzi, tylko z Ptysią, i może jakimś przyjemnym zapachem z piekarnika. Z książką w dłoni i gorącą herbatą w kubku. Niby mamy lato, ale pochmurno, deszczowo, nieciekawie, i zdecydowanie lepiej się czuję, kiedy mój napój paruje, a nie dzwoni kostkami lodu.

Zanim jednak zabiorę się za pieczenie czegoś nowego, opowiem Wam o naszych muffinkach na drogę. Bez papilotek, bo po pierwsze bałam się, że znowu nie będą się odklejać; a poza tym w aucie wygodniej bez dodatkowych przeszkód. Po maksymalnie czekoladowej tarcie zostało mi akurat dwanaście truskawek, więc postanowiłam zatopić je w słodkim cieście. Nadal wolę świeże, ale muszę przyznać, że z tymi muffinami skomponowały się znakomicie. Delikatne, puszyste, z soczystą niespodzianką. Wszystkim smakowały.

Wcześniej rozważałam przygotowanie chlebka bananowego, ale niestety nie starczyło mi czasu... Sięgnęłam więc po 1 mix, 100 muffins, i znalazłam przepis na muffiny na Dzień Mamy. Proponowano truskawki podać jako dodatek, jednak nie miałam odpowiedniej ilości, poza tym takie rozwiązanie nie bardzo się na podróż nadaje. Myślę jednak, że moja modyfikacja im nie zaszkodziła, bo zjedliśmy je z apetytem. Polecam, nie tylko na Dzień Mamy.

Muffiny z truskawkami



Składniki:
(na 12 sztuk)

suche:
  • 340 g mąki pszenne
  • 110 g cukru
  • 2 łyżeczki proszku do pieczenia
  • 1/4 łyżeczki soli

mokre:
  • 2 jajka
  • 250 ml mleka
  • 80 ml oleju
  • 2 łyżeczki ekstraktu z pomarańczy

dodatkowo:
  • 12 truskawek

Mąkę przesiać do miski z proszkiem do pieczenia. Wsypać sól i cukier, wymieszać.
W drugiej misce roztrzepać jajka. Wlać olej, mleko i ekstrakt, wymieszać.

Wlać płynne składniki do suchych, niedbale wymieszać, tylko do połączenia składników.
Nałożyć do foremek po jednej łyżce masy. Wcisnąć w każdą muffinkę truskawkę, przykryć resztą ciasta.

Piec 20-25 minut w 200 st. C.

Smacznego!

Hmm... Coś mi dziś weny na pisanie brakuje. Ale mam nadzieję, że jak już się porządnie wyśpię, wróci, i znowu zacznie mi się chcieć.

poniedziałek, 4 lipca 2011

Truskawki raz jeszcze

Pisałam już o tym, że truskawki najbardziej lubię świeże? Mogą być w cieście, czemu nie, ale soczyste, jędrne, na zimno. Upieczone już mi tak nie smakują... Dlatego, kiedy w piątek drogą kupna nabyłam jeszcze jeden koszyczek, zamarzyła mi się tarta. Bardzo, bardzo czekoladowa. I do tego truskawki. Istna rozpusta! Niewiele myśląc, przygotowałam spód, na który przepis znalazłam w Przyjaciółce polecającej: Ciasta i desery z owocami, nr 7/2010. Włożyłam do lodówki, i zaczęłam rozglądać się za wypełnieniem... W gazetce proponowali serowe, na mascarpone, pewnie pyszne, ale bez czekolady. A ja tak bardzo chciałam ją mieć! Z pomocą przyszła mi Maggie, i podrzuciła link do przepisu na BBC Good Food. Ach! Tak właśnie, o to mi chodziło! Niewiele myśląc, skorzystałam z proponowanego wypełnienia, zmieniając maliny na truskawki. Do masy nie dawałam też cukru pudru - wydała mi się wystarczająco słodka. Jeśli jednak użyjecie czekolady z wyższą zawartością kakao, jedna czy dwie łyżki pewnie nie zawadzą. Najlepiej posmakować i ewentualnie dosłodzić według uznania.

Efekt? Czekoladowe niebo i spełnienie absolutne. Kruchy spód i rozpływający się w ustach mus, którego zwieńczeniem są soczyste truskawki... Musicie tego spróbować!
Warto jednak chwilę przed podaniem ciasto wyjąć z lodówki - zmięknie, i będzie smaczniejsze.

Tarta czekoladowa z truskawkami



Składniki:
(na formę do tarty o średnocy 28 cm)

spód:
  • 200 g mąki pszennej
  • 100 g cukru
  • 150 g zimnego masła
  • 3 łyżki kakao
  • 1 żółtko

mus:
  • 100 g ciemnej czekolady (70%)
  • 100 g mlecznej czekolady z różą (35%)
  • 1 łyżeczka ekstraktu z róży
  • 1 łyżeczka ekstraktu z wanilii
  • 200 ml śmietany kremówki (38%)

dekoracja:
  • 400 g truskawek

Mąkę przesiać do miski z kakao. Wsypać cukier i dokładnie wymieszać. Dodać masło i połaczyć do konsystencji kruszonki. Wbić żółtko, szybko zagnieść gładkie ciasto. 
Uformować kulę, zawinąć w folię spożywczą i schłodzić w lodówce przez 1-2 godziny.

Po tym czasie dokładnie wylepić ciastem formę, gęsto ponakłuwać widelcem.

Piec 20-25 minut w 200 st. C.
Wystudzić.

Czekolady rozpuścić w kąpieli wodnej. Wlać ekstrakty, wymieszać, ostudzić.
Kremówkę ubić na sztywno, wmiksować czekoladę.

Mus wyłożyć na spód.
Truskawki umyć, pozbawić szypułek. 
Wybrać 14 najładniejszych, jedną ułożyć na środku, 13 dookoła. Pozostałe pokroić w kosteczkę, wysypać na tartę. 
Schłodzić w lodówce co najmniej 2 godziny przed podaniem. 

Smacznego!



A teraz pozwolę sobie nieco z tematu jedzeniowego zboczyć. Jesteśmy po weselu i długiej podróży. Całość, według przewidywań, była męcząca, ale całkiem udana. Nie żałuję, że pojechaliśmy, i mam nadzieję, że jeszcze jakieś wesele nam się trafi...
Poznałam wielu sympatycznych ludzi, tańczyłam, śmiałam się, i... Złapałam welon. Ładny był bardzo.
Ptysia, odrobinę nieszczęśliwa, też przeżyła rozłąkę.

Teraz już powoli wszystko wraca do normy, i mam nadzieję, że w końcu uda mi się wyspać...

Poza tym dowiedziałam się dzisiaj, że wygrałam lawendowy bukiet. Bardzo, bardzo dziękuję! 

piątek, 1 lipca 2011

W kolorze czerwonym

Uff... Niby wolny dzień, a zmachana jestem bardziej, niż jak normalnie do pracy idę. Rano wizyta w urzędzie trochę mi ciśnienie podniosła (czy ci ludzie naprawdę zawsze muszą robić pod górkę...?), później przyjemniejsze wysłanie kartek wywołało uśmiech spod maski irytacji. Po drodze do domu kupiłam śliczne, pachnące truskawkami truskawki, ale o nich opowiem Wam innego dnia. 
Poza tym że sprzątałam, pakowałam i z psem spacerowałam, przygotowałam też dla moich Panów całkiem niezły obiad. Wykorzystałam sprawdzony już spód, znaleziony w gazetce Pieczenie jest proste, nr 5/2009, ale tym razem zaszalałam z farszem. Wzorowałam się na tym od Zauberi, choć zmieniłam to i owo, głównie ze względu na wielkość blachy. Miałam wielką ochotę na botwinkę z ciastem drożdżowym - i mam. I powiem Wam, że jest pyszna. Buraczki zdecydowanie grają pierwsze skrzypce, cała reszta jest cudownym dodatkiem. Na kruchym pewnie też byłoby pysznie, ale jednak drożdżowe, to drożdżowe... Nie do podrobienia. Polecam Wam z całego serca obie wersje, bo taka odsłona botwinki (dla mnie zupełnie nowa) z pewnością warta jest wypróbowania.

Dodam jeszcze, że choć lista składników wydaje się długa, tak naprawdę w większości to po prostu przyprawy. Podane ilości są orientacyjne - ja dałam tyle, i wyszło lekko ostre, co dobrze współgra z delikatną masą jajeczno-śmietanową. Oczywiście należy ich ilość dopasować do własnego gustu.

Placek drożdżowy z botwinką



Składniki:
(blacha 35x25 cm)

ciasto:
  • 500 g mąki pszennej
  • 25 g świeżych drożdży
  • 250 ml letniego mleka
  • 160 g masła
  • 1 łyżeczka soli
  • 1 łyżeczka cukru

nadzienie:
  • 650 g botwinki z buraczkami
  • 2 łyżki masła
  • 2 łyżki czosnku w płatkach
  • 1 łyżeczka soli
  • 1 łyżeczka pieprzu
  • 1/4 łyżeczki gałki muszkatołowej
  • 1/2 łyżeczki chilli w płatkach
  • 1/2 łyżeczki kminku
  • 1/2 łyżeczki majeranku
  • 2 łyżki świeżego koperku

polewa:
  • 2 jajka
  • 160 g twarożku kremowego
  • 200 ml śmietany kremówki (38%)

Mąkę przesiać do miski. Zrobić wgłębienie, wkruszyć drożdże, zasypać cukrem i zalać 1/3 mleka. Ostawić na 15 minut.
Masło rozpuścić i przestudzić.
Po tym czasie dodać resztę składników. Wyrobić gładkie, elastyczne ciasto.
Odstawić do wyrośnięcia w ciepłe miejsce na około 40 minut, do podwojenia objętości.

Blachę wysmarować masłem i wyłożyżyć rozwałkowanym ciastem, formując krawędź. Odstawić na 15 minut do napuszenia.

Botwinkę i buraczki pokroić. Na głębokiej patelni rozpuścić masło, podsmażyć czosnek. Dodać botwinkę, smażyć około 10 minut. Wsypać przyprawy, wymieszać, podsmażać aż do całkowitego wyparowania płynu. Przestudzić.

Jajka roztrzepać, dodać twarożek i śmietanę, wymieszać trzepaczką na gładką masę.

Na drożdżowy spód wyłożyć buraczki, zalać masą jajeczną.

Piec w 220 st. 40-50 minut (jeśli boki zrumienią się zbyt szybko, przykryć folią aluminiową.
Podawać ciepłe.

Smacznego!

Wybaczcie, że dzisiaj tak na szybko, ale przed jutrzejszym wyjazdem jeszcze tyle do zrobienia... 
Gwoli wyjaśnienia: jedziemy na wesele do Kuzyna moich Panów (którego nie znam, podobnie jak większości Rodziny...), jutro rano wyruszamy, w niedzielę wieczorem wracamy. Eskapada będzie pewnie dość męcząca, ale mam nadzieję, że będziemy się dobrze bawić (to moje pierwsze wesele, a nie chciałabym się zrazić...). Trzymajcie kciuki za powodzenie misji, i do napisania w przyszłym, mam nadzieję spokojniejszym, tygodniu.