Dzisiaj będzie zupełnie niekulinarnie, ale nie mogę się powstrzymać, żeby Wam o tym nie opowiedzieć. Wydarzeniem byłam tam zachwycona, że z wrażenia nie zrozumiałam, kiedy Mama C. pytała, czy mam ochotę na truskawki. A, uwierzcie mi, słowo jordbær jest mi bardzo dobrze znane.
Parę tygodni temu Connie, Siostra C., zadzwoniła z pytaniem, czy wybierzemy się z nimi na przedstawienie. Popatrzyłam na C. z pytaniem w oczach - o co chodzi...? Mój duński bowiem kuleje niesamowicie, i kiedy przychodzi do skupienia się przez dłuższy czas, gdzie ludzie mówiąc nie zwracają uwagi na moje braki, miewam problemy. C. jednak stwierdził, że koniecznie muszę to zobaczyć, i na pewno zrozumiem wystarczająco dużo. Uwierzyłam mu na słowo, i wyruszyliśmy do Varde.
Varde to niewielka miejscowość w okolicach Esbjerg, na zachodnim wybrzeżu Danii, w Jutlandii. Znana jest z mini miasteczka (którego jeszcze nie widziałam) - podobno fascynującej przestrzeni wypełnionej miniaturowymi budynkami. Coś jak w Legolandzie, tylko bez klocków. Nie mogę się doczekać, żeby w końcu się tam wybrać.
Tym razem jednak celem był amfiteatr, położony w pobliżu. Tłumy ludzi z kocami, koszami piknikowymi i poduszkami nieco zbiły mnie z tropu - to idziemy na przedstawienie, czy piknik...? Okazało się, że to takie dwa w jednym - w czasie przerwy w niemal trzygodzinnym pokazie zostałam zasypana kanapkami, cukierkami, kawą, soczkami i wszystkim, czego głodna i spragniona dusza zapragnie. Z wrażenia jednak niewiele mogłam w siebie wcisnąć - przedstawienie bowiem zaabsorbowało mnie całkowicie.
7-kanten to grupa amatorów, którzy z wielkim sukcesem od wielu lat wystawiają musicale oparte na znanych filmach. I choć dobrze wiedziałam, że nie oglądam profesjonalistów, szybko o tym zapomniałam. Patrząc na aktorów było widać, jak wielką sprawia im to frajdę, ile radości czerpią z przedstawienia. Myślę, że bawili się jeszcze lepiej ode mnie.
Tym razem wybrali Den eneste ene, duński film z 1999 roku. Polski tytuł to Tylko ona, jednak można przetłumaczyć go jako jedna jedyna/jeden jedyny. Jest to historia dwóch małżeństw - oba pragną dziecka. Knud i Lizzie nie mogą mieć własnego, decydują się więc na adopcję. Z kolei Sus i Sonny nie bardzo mogą dojść do porozumienia - ona boi się utraty figury i zainteresowania męża, on, jako rodowity Włoch, pragnie prawdziwej rodziny. Jednak nie potrafi zapanować na ognistym temperamentem, i spotyka się z innymi kobietami. Rozżalona Sus nie potrafi sobie poradzić z tą sytuacją. W tym momencie spotyka Knuda, którego życie do góry nogami wywróciła niewyobrażalna tragedia.
Choć brzmi to poważnie i raczej dramatycznie, musical jest komedią. Postacie są niezwykle charakterystyczne i niesamowicie zabawne. Oczywiście są momenty, które sprawiają, że łza się w oku kręci, jednak całość wywołuje salwy śmiechu. Dziecko w pudle, adorująca Knuda siostra Lizzie, czy pracownica socjalna nieznająca angielskiego to tylko kilka z niezwykle barwnych charakterów. Zdaję sobie sprawę, że na przedstawienie nikt z Was się nie wybierze, ale może sięgniecie po film...? Ja już niedługo sprawdzę, czy jest tak samo dobry jak musical z Varde.
Rodzina C. jeździ tam co roku - taka tradycja. Ogromnie mi się to spodobało, i już nie mogę się doczekać, jak zinterpretują Najlepszy mały burdelik w Teksasie w przyszłym roku.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz