niedziela, 28 sierpnia 2011

Nie tylko o mrówkach

Mój Mężczyzna się zachwycił - co nieczęsto mu się zdarza. Owszem, bywa pod wrażeniem, czasem nawet dużym, ale słowo zachwyt zarezerwowane jest tylko dla najlepszych z najlepszych. Kinga uwielbia bez zastrzeżeń, i chyba już na zawsze pozostanie jego ulubionym pisarzem, jednak ostatnio odkrył coś, a raczej kogoś, nowego. Trylogię o mrówkach wciągnął, zanim zdążyłam zauważyć, że zaczął. Gadał o tym i gadał, nawet wpadł na genialny (w swoim mniemaniu) pomysł zainstalowania w naszym mieszkaniu formikarium; na szczęście - póki co - ma ważniejsze sprawy na głowie. Jako że fanką mrówek nie jestem, żeby się nie zniechęcić, sięgnęłam po inną książkę Werbera - Gwiezdnego motyla. I wiecie co? Jestem w kropce.



Gwiezdny motyl to historia naukowca, który doszedłszy do wniosku, że Ziemię czeka zagłada, postanowił zbudować ogromny statek kosmiczny, zabrać na niego kilka tysięcy ludzi, i wyruszyć na poszukiwanie planety zdatnej do życia. Państwo uznało jego pomysł za, powiedzmy, zbyt ekscentryczny, i nie miało zamiaru wesprzeć go funduszami. Załamany, pewnego dnia potrąca sławną żeglarkę, która traci władzę w nogach. Zgorzkniała, nienawidzi najmniejszej nawet myśli o Kramerze. Kiedy jednak dowiaduje się, że miliarder, równie ekscentryczny co pomysł, postanowił wesprzeć naszego bohatera, przyłącza się do projektu. Tak oto na pustyni zaczyna powstawać Gwiezdny motyl - ostatnia nadzieja ludzkości.
Książka zaczyna się od idei statku, a kończy na jego lądowaniu - hen, pośród gwiazd. I ta właśnie końcówka zaciekawiła mnie najbardziej - historia Adama i Ewy została zinterpretowana w niezwykle nowatorski sposób. W życiu bym na to nie wpadła!

I gdzie w tym wszystkim moja kropka...? Otóż zakończenie podobało mi się bardzo, cała książka też dość ciekawa i wciągająca, jednak sposób pisania nie do końca mi odpowiadał. Scena miłosna wywołała u mnie napad szalonego śmiechu, co z pewnością nie było intencją autora. 
Sądzę, że warto sięgnąć po Werbera - jego książki są bestsellerami nie bez powodu - jednak nie każdemu przypadnie do gustu.


Gwiezdny motyl
Bernard Werber
Wydawnictwo Sonia Draga
Katowice, 2009

piątek, 26 sierpnia 2011

Wyniki konkursu i kilka słów wyjaśnienia

Uff... Dopiero dziś udało mi się znaleźć chwilę, żeby zabrać się za pisanie. Nasz Gość Specjalny, czyli Mama chłopaków, przyjechała w niedzielę, i od tamtej chwili praktycznie nie mam czasu. Nie, żebym musiała się nią jakoś specjalnie zajmować - jest zupełnie samowystarczalna i gotuje pyszne obiady. Ale razem z D. chcemy jej jak najwięcej pokazać, więc zaraz po pracy wybywamy z domu, a w dni wolne nie ma nas od rana do wieczora. Byliśmy już w Skagen i Odense, spacerowaliśmy po Horsens (i odkryliśmy istnienie katolickiego kościoła w naszej małej mieścinie!), dziś oni są w Aarhus, a ja spokojnie usiadłam przed monitorem. 

O wycieczkach jeszcze dokładniej opowiem (tak, wiem, mam jeszcze zaległy wpis o Kopenhadze, ale to też nadrobię!), dziś jednak chciałabym się skupić na konkursie organizowanym z okazji setnego posta na blogu. Dziękuję za wszystkie fantastyczne zdjęcia, cieszę się, że bawiliście się ze mną. Zwycięskie zdjęcie urzekło mnie... Soczystością i letnim wyrazem - truskawki to przecież kwintesencja lata! Zwycięzcą została Mania179 prowadząca bloga Słodkie inspiracje - serdecznie gratuluję i mam nadzieję, że nagroda spełni Twoje oczekiwania (i moje, które w niej pokładam).
Przypominam, że nagrodą była książka Ruth Reichl Czosnek i szafiry, czyli sekretne życie krytyka w przebraniu.

A oto zwycięskie zdjęcie (umieszczone za zgodą Autorki):



Czyż nie jest wspaniałe...?

Dziękuję Wam raz jeszcze, i mam nadzieję, że przy okazji kolejnych konkursów również zechcecie się ze mną bawić.

czwartek, 25 sierpnia 2011

Urodziny Taty


Dziś mój Tatuś ma urodziny! Nie powiem które, ale już raczej z tych poważniejszych. Choć jak na niego czasem patrzę, albo go słucham, to mam poważne wątpliwości, czy w metryce czegoś nie pomylili... Bibulek (nienawidzi, jak się tak do niego mówi, ale ja uważam, że to słodkie!) ma ogromne poczucie humoru, dystans do siebie i świata, potrafi na wszystko spojrzeć z odpowiedniej perspektywy, a jego ironiczne komentarze do otaczającej nas rzeczywistości czy powiedzonka podsumowujące pewne wydarzenia, doprowadzają mnie nie tylko do łez ze śmiechu, ale także zastanowienia się nad pewnymi rzeczami. Bardzo się cieszę, że akurat taki Tata mi się trafił.

Wszystkiego najlepszego, a przede wszystkim dużo, dużo zdrowia i pozytywnego nastawienia!

Coś specjalnie dla niego pewnie upiekę, jak już będę w domu (jeszcze tylko kilka dni!), dziś za to zaprezentuję Wam muffiny. W oryginale są cytrynowe, i takie też miały być tym razem, ale okazało się, że w lodówce jogurtu naturalnego brak. Trzeba było posiłkować się truskawkowym. Paczka mrożonych truskawek puściła mi oczko z zamrażarki, więc wyjęłam kilka, żeby moje maleństwa miały jeszcze wyraźniejszy smak. I wiecie co? Są pyszne! Delikatne, mięciutkie, owocowe. Nie zapychają, a na ciepło są obłędne! I choć nie wyglądają zbyt pięknie, bo środki nieco się zapadły (przez truskawki w środku), to smakują tak dobrze, że wygląd przestaje mieć znaczenie. Polecam, nie tylko z okazji urodzin.

Oryginał jeszcze z pewnością przygotuję (robiłam już dwa razy, ale jakoś nie udało się ich uwiecznić), bo też jest wyśmienity. Znaleziony w Den store dessert & bagebog, jest świetną bazą do wszelakich kombinacji. Muffiny na jogurcie, moim zdaniem, są o niebo lepsze od tych na mleku (choć też nie zawsze...), więc warto je wypróbować z ulubionymi dodatkami.

Muffiny jogurtowo-truskawkowe



Składniki:
(na 10 sztuk)

suche:
  • 225 g mąki pszennej
  • 2 łyżeczki proszku do pieczenia
  • 1/2 łyżeczki soli
  • 1 łyżeczka kardamonu

mokre:
  • 120 g płynnego miodu
  • 1 jajko
  • 300 ml jogurtu truskawkowego
  • 2 łyżeczki ekstraktu z pomarańczy
  • 70 ml oleju

dodatkowo:
  • 10 truskawek

Mąkę przesiać z proszkiem do pieczenia, wymieszać z solą i kardamonem.
W drugiej misce ubić jajko z miodem. Dodać jogurt i ekstrakt, wymieszać. Wlać olej, połączyć.
Wlać masę jogurtową do mąki, wymieszać tylko do połączenia składników.
Po łyżce nakładać masę do formy na muffiny wyłożonej papilotkami. W każdą wcisnąć truskawkę, zalać resztą ciasta.

Piec w 180 st. C. przez 30-35 minut.
Wystudzić na kratce.

Smacznego!



Powoli zaczynam myśleć o pakowaniu, co lekko mnie (jak zwykle) przeraża. Niby tylko dwa tygodnie, ale przez zagadkę, jaką jest pogoda, muszę zabrać naprawdę sporo ubrań. Na szczęście jest na to wszystko miejsce! Mam tylko nadzieję, że Mama wpuści mnie do domu z zapakowanymi na maksa walizkami...

wtorek, 23 sierpnia 2011

Najlepszy sernik na świecie

Ostatnio rozmawiałam z moją Mamą. Przez telefon. Z racji dzielącej nas odległości i wstrętu mojej Rodzicielki do poczty elektronicznej, jest to nasz główny sposób komunikacji. Odebrał Tata, i między jedną a drugą opowieścią z życia codziennego, wspomniał o biszkopcie. Rozmowa wyglądała mniej więcej tak:
Wiesz córcia, źle się czułem, i mi Mama dała panadol jakiś czy coś... Położyłem się o jedenastej, o pierwszej wstaję, idę do kuchni, a tam Jolanta biszkopt piecze.
Muszę dodać, że chodzi o godziny wieczorne, a raczej nocne... Kiedy dał mi Mamę, z niedowierzaniem pytam: Mama, naprawdę piekłaś wczoraj o pierwszej w nocy biszkopt?!
Na co moja szanowna Rodzicielka ze stoickim spokojem odpowiedziała: Biszkopt o pierwszej w nocy? A gdzie tam, nie piekłam. Tylko taki placek zwykły... Ten Tata to się w ogóle nie zna, i głupoty opowiada...
No tak: biszkopt o pierwszej w nocy - nie do pomyślenia! Ale placek? Przecież to absolutnie nic niezwykłego... Ignorowanie głównych wątków przez moją Mamę jest po prostu rozkoszne (poza tymi nielicznymi momentami, kiedy doprowadza mnie do rozpaczy. Czarnej).

Dzwoniłam do niej w sprawie bardzo konkretnej, mianowicie przepisu na najlepszy sernik na świecie. Znalazłam go w gazecie Moje gotowanie: Ciasta: serniki, i muszę powiedzieć, że to absolutnie najgenialniejszy sernik, jaki zdarzyło mi się upiec (a upiekłam ich wiele). Delikatny, leciutki, a jednak sycący. Słodki, z puszystą, chmurkową bezą, i soczystymi brzoskwiniami. Na wierzchu wyszły mi delikatne kropelki, które prezentują się naprawdę uroczo. Całość znika w tempie błyskawicznym. Mówię Wam - grzechem byłoby nie spróbowanie!
I o ile piekłam już kilka naprawdę smacznych serników, ten deklasuje wszystkie. Jest boski! Wart każdej poświęconej mu minuty. Najlepsza Sąsiadka, która bez nie lubi, zjadła dwa konkretne kawałki. Szanowny Brat, ponoć najedzony, też skonsumował i stwierdził, że choć nie jest wielkim fanem serników, ten jest pyszny. D. po prostu jadł. A ja nie mogę się nazachwycać. Z pewnością przygotuję go jeszcze nie raz.

Sernik z brzoskwiniami i bezą



Składniki:
(na formę o średnicy 26 cm)

spód:
  • 140 g ciastek digestive
  • 60 g masła

masa serowa:
  • 600 g serka kremowego
  • 2 jajka
  • 2 żółtka
  • 115 g cukru
  • 2 łyżeczki cukru waniliowego
  • 200 g śmietany kremówki (38%)
  • 1 łyżka ekstraktu z cytryny

dodatkowo:
  • 470 g brzoskwiń z puszki (waga po osączeniu)

beza:
  • 2 białka
  • 60 g cukru

Masło rozpuścić i przestudzić.
Ciastka dokładnie pokruszyć. Dokładnie wymieszać z masłem. Wcisnąć w dno tortownicy wyłożonej folią aluminiową.
Schłodzić w lodówce przez 20-30 minut.

Podpiec przez 10-12 minut w 180 st. C.
Ostudzić.

Jajka i żółtka ubić z cukrem i cukrem waniliowym na puszystą, jasną masę. Dodać serek, utrzeć na gładką masę. Wlać śmietanę, zmiksować do połączenia składników. Wlać ekstrakt, wymieszać.

Brzoskwinie dokładnie osączyć na sicie, pokroić w dość grube plastry. Rozłożyć na ostudzonym spodzie, wylać na wierzch masę serową tak, żeby przykryła owoce.

Piec w 130 st. C. przez 1 godzinę.

Pięć minut przed końcem pieczenia ubić białka na sztywną pianę. Pod koniec ubijania partiami wsypywać cukier.
Wyłożyć bezę na ciasto, wyrównać.

Piec w 130 st. C. kolejne 35 minut.
Wystudzić w lekko uchylonym piekarniku.

Schłodzić w lodówce 3-4 godziny, a najlepiej całą noc.

Smacznego!

Niecierpliwie odliczam dni do urlopu. Jeszcze tylko kilkanaście godzin w pracy, i dwa tygodnie wolności! Oczywiście mamy parę ważnych spraw do załatwienia, ale głównym zadaniem będzie się wybyczyć, polenić, i miło spędzać czas... Ach, naprawdę, nie mogę się doczekać!

sobota, 20 sierpnia 2011

Z ryżem na słodko

Obok tego deseru nie mogłam przejść obojętnie! Nie dlatego, że mam jakiegoś fioła na punkcie ryżu... To Duży ma... Uwielbia deserki z Lidla, właśnie ryż na mleku z dodatkiem budyniu. Pochłania tego ilości niesamowite, ja od czasu do czasu też się na sztukę czy dwie załapię. Kiedy więc zobaczyłam najpierw u Tosi, a potem Maliwnny przepisy na puddingi ryżowe, wiedziałam, że prędzej czy później też je przygotuję.
Jak widać - jednak prędzej...

Deser jest świetny - delikatny, ryżowy, a karmelizowane jabłka genialnie wręcz uzupełniają, lekko jednak mdławy sam w sobie, ryż. Masę przygotowałam według przepisu Tosi, bo mi się po budyń do sklepu iść nie chciało, a sposób na owoce ściągnęłam od Malwi, bo mnie oczarowały. Ten maślano-migdałowy zapach podczas karmelizowania - bezcenny! Polecam bardzo, bo choć nie jest to najszybszy deser, to jednak pyszny. Ten smak wynagradza każdą minutę spędzoną nad garnkiem. Serio!

Pewnie niedługo przygotuję kolejną odsłonę tego deserku - chłopakom smakowało, choć D. stwierdził, że nie smakuje jak ten z Lidla... Mimo wszystko pochłonął swoją porcję w tempie błyskawicznym. Tak sobie myślę, że z czekoladą pewnie też byłoby niezłe...

Pamiętacie, że już jutro kończy się konkurs? Będzie mi miło, jeśli jeszcze ktoś z Was znajdzie czas i chęci, żeby wziąć w nim udział.

Pudding ryżowy z karmelizowanymi jabłkami



Składniki:
(na 4 porcje)
  • 125 g ryżu
  • 800 ml mleka
  • 2 kawałki skórki z cytryny (ok 5 cm, tylko żółta część)
  • 1 łyżka ekstraktu z wanilii
  • 45 g cukru

karmelizowane jabłka:
  • 3 jabłka
  • 50 g cukru
  • sok z 1/2 cytryny
  • 20 g masła
  • 1 łyżka Amaretto

Mleko zagotować z cukrem, esktraktem i skórką. Kiedy zacznie wrzeć, wrzucić dokładnie wypłukany ryż, zmniejszyć ogień i gotować przez około 1 godzinę, od czasu do czasu mieszając, aż do uzyskania kremowej konsystencji (w razie potrzeby należy dolać nieco mleka).
Przestudzić, przełożyć do pucharków lub szklanek.

Jabłka obrać, przekroić na ćwiartki, wyciąć gniazda nasiennie, pokroić w dość cienkie plasterki.
Cukier skarmelizować z sokiem z cytryny. Kiedy będzie złoto-brązowy, dodać masło, wymieszać. Do masy wrzucić jabłka, wlać Amaretto. Dusić, aż jabłka zmiękną, a sos zgęstnieje.
Owoce wyłożyć na pudding, polać resztą sosu.

Podawać na ciepło lub schłodzone.

Smacznego!

Już jutro przyjeżdża do nas Gość Specjalny. Nie mogę się doczekać! Po powrocie z pracy będę kończyć sprzątanie i gotowanie - bo wiadomo, przygotować też trzeba się specjalnie.

piątek, 19 sierpnia 2011

Filmowy weekend

Mieliśmy w panie oglądnie filmu z Najlepszymi Sąsiadami, ale niestety nie doszło ono do skutku. Nie zrażeni, stwierdziliśmy, że nasze własne towarzystwo też jest przyjemne i jak najbardziej do oglądania filmu się nadaje. Wybór nie był trudny, gdyż na ten kawałek wszyscy mieliśmy chętkę od jakiegoś czasu. Po obejrzeniu mogę powiedzieć, że chętka była jak najbardziej uzasadniona - na mnie film zrobił duże wrażenie, a dla D. stał się źródłem inspiracji, która od soboty nie ustaje. 

Jestem Bogiem to historia Eddiego, którego życie diametralnie się zmienia pod wpływem niewielkiej, przezroczystej pigułki.
Eddie Morra to niespełniony pisarz, którego zostawiła żona, a później ukochana dziewczyna. Nie potrafi niczego skończyć, żyje w zagraconym, brudnym mieszkanku, gdzie dni spędza nad maszyną do pisania, zawalając kolejne terminy. Pewnego dnia spotyka byłego szwagra, który proponuje mu tabletkę. Przekonany, że Vernon pracuje dla koncernu farmaceutycznego, Eddie przyjmuje jedną próbną pigułkę. Stwierdzając, że przecież gorzej już być nie może, łyka ją, i nagle staje się kimś innym. W błyskawicznym tempie przyswaja wiedzę, pisać książkę kończy w kilka godzin; czuje, że może wszystko. Gdy narkotyk przestaje działać, Eddie umawia się z Vernonem, aby kupić kolejną dawkę. Na miejscu okazuje się, że szwagier nie żyje, jednak nasz przerażony bohater zachowuje na tyle przytomności umysłu, że zabiera ze sobą jego zapas tabletek. 
Tak zaczyna się jego droga do sławy i pieniędzy, która jednak nie jest usłana różami. Pojawił się znikąd, i nagle zaczął zarabiać miliony - czym ściąga na siebie uwagę wielu ludzi, niekoniecznie mu przychylnych. Do tego dochodzą skutki uboczne zażywania narkotyku - zawroty i bóle głowy, zaniki pamięci. Jak sobie poradzi z tym wszystkim Eddie? Czy odnajdzie siebie?



Film jest naprawdę wciągający, fascynujący wręcz. Co może osiągnąć człowiek, kiedy nagle odkrywa wszystkie możliwości swojego mózgu? To pytanie przyświecało twórcom filmu, na nie szukamy odpowiedzi wraz z bohaterem. Eddie z nieudacznika przeistacza się w fenomen, i musi zacząć sobie z tym radzić. 
Jestem Bogiem to obraz oryginalny, inny od tego, co oglądałam do tej pory. Spodobał mi się, na te kilkadziesiąt minut zapomniałam o otaczającym mnie świecie, trzymając kciuki za poczynania Eddiego i zastanawiając się, do czego jeszcze jest zdolny. Polecam z czystym sumieniem.

Jestem Bogiem
2011
reżyseria: Neil Burger
scenariusz: Leslie Dixon
Eddie Morra: Bradley Cooper
Carl van Loon: Robert De Niro
Lindy: Abbie Cornish
Vernon: Johnny Whitworth

czwartek, 18 sierpnia 2011

Niedorobiona pizza

Miało być niekulinarnie, i mam już przygotowanego kolejnego niekulinarnego właśnie posta, ale we wtorek zrobiłam - w końcu! - pyszną focaccię, i czuję ogromną potrzebę podzielenia się z Wami przepisem. Inspirację znalazłam w Brød fra bagels til knækbrød Görana Söderina i Georga Strachala. Tam nie było oliwek, które uwielbiam, i moim zdaniem świetnie się w tym wypieku sprawdzają, a rozmaryn był świeży, a takowego niestety akurat nie posiadałam. Suszony jednak spełnił swoje zadanie, w całym domu pachniało nim intensywnie. Mmm... 
Panowie stwierdzili, że to taka niedorobiona pizza, i coś w tym jest. Płaski jakby chlebek, z dowolnymi dodatkami, posmarowany oliwą zamiast sosem pomidorowym. Wyśmienity w towarzystwie sosu czosnkowego, lub po prostu sam, przegryzany przy okazji rozmowy. Uwielbiam ten rodzaj wypieków, i muszę się w końcu przemóc, żeby przygotować focaccię bez oliwek.

Teraz chciałabym pozostać w tematach okołokulinarnych, jednak nieco mniej przyjemnych. Otóż we wtorek Pinkcake poinformowała mnie, że na stronie restauracji Orchidea można znaleźć... Moje zdjęcie! Przeżyłam lekki szok i zaczęłam się zastanawiać, czy mam być zła, że moja fotografia została wykorzystana bez mojej zgody, czy może cieszyć się, że jest na tyle dobra, że restauracja, która z pewnością ma fundusze na wykonanie własnych zdjęć lub kupienie odpowiednich, wstawia na stronie moje. Na razie sprawa jest w toku, zobaczymy, jak się rozwinie.
A piszę o tym przede wszystkim dlatego, że wydaje mi się, że nie tylko to jedno zdjęcie narusza prawa autorskie. Zerknijcie, czy ktoś z Was nie rozpoznaje swojej fotografii. Wiem, że poświęcanie wiele czasu i energii na prowadzenie blogów, i uważam, że ktoś inny nie powinien czerpać z tego korzyści bez Waszej wiedzy i zgody. Pinkcake dziękuję za czujność i informację.

Chciałabym też przypomnieć Wam o konkursie - koniec już w niedzielę!

Focaccia z oliwkami i rozmarynem



Składniki:
(na 1 sztukę)
  • 450 g mąki pszennej
  • 20 g świeżych drożdży
  • 300 ml letniej wody
  • 1 łyżeczka cukru
  • 1 łyżeczka soli
  • 50 ml oliwy

dodatkowo:
  • 2 łyżki oliwy
  • 120 g zielonych oliwek
  • 1 łyżka suszonego rozmarynu
  • 1 łyżeczka soli

Mąkę przesiać do miski. Zrobić wgłębienie, wkruszyć drożdże, zasypać cukrem i zalać około 50 ml wody. Odstawić na 15 minut.
Wlać resztę wody, wsypać sól i wyrobić gładkie, nieco lepkie ciasto. Odstawić na 1 godzinę w ciepłe miejsce, do podwojenia objętości.
Po tym czasie wlać oliwę, jeszcze raz wyrobić, odstawić na kolejne 45 minut.

Wyrośnięte ciasto rozłożyć na blasze wysmarowanej masłem (ciasto może być nieco lepkie) na grubość około 2 cm. Opędzlować oliwą, posypać solą i rozmarynem, powciskać oliwki.
Odstawić na 15 minut.

Piec 20-30 minut w 200 st. C.
Ostudzić na kratce.

Smacznego!

A dziś, moi drodzy, zaczynam szkołę! Teraz już naprawdę i poważnie. Muszę się przyłożyć do nauki języka, wtedy z pewnością częściej będę korzystała z moich duńskich książek...

środa, 17 sierpnia 2011

Bohaterowie dawnych czasów

Przedwczoraj, zupełnie spontanicznie, obejrzeliśmy z D. film. Szanowny Brat gdzieś znalazł fragmenty, i po kilku scenach miałam ochotę zobaczyć całość. I powiem Wam, że nadal jestem w lekkim szoku. Film jest przezabawny, ale trzeba do niego odpowiednio podejść. Jest to satyra na, bądź co bądź niewesołą, rzeczywistość. Dziś możemy się śmiać z absurdów tamtego okresu, ale wtedy było to zadanie trudne, które się autorom filmu wyjątkowo udało. Gra jest nieco sztuczna, wyreżyserowana do granic możliwości, bohaterowie typowi, wręcz karykaturalni; całość sprawia wrażenie snu wariata. Ja zaśmiewałam się do łez.



Głównym bohaterem Hydrozagadki jest Jan Walczak, okularnik pracujący w biurze i podkochujący się, jak większość kolegów, w zgrabnej pannie Joli. Janek jednak skrywa drugą twarz - jest Asem, największy bohaterem ówczesnej Warszawy. To właśnie jego o pomoc prosi profesor Milczarek, kiedy w stolicy w tajemniczy sposób znika woda. As z profesorem odkrywają mroczny plan doktora Plamy i księcia maharadży Kaburu, małego pustynnego państewka. Muszą ich powstrzymać, zanim woda wyparuje i będzie za późno. 

Jak to brzmi? Dziwnie? Znajomo? Gwarantuję - czegoś takiego nie dane Wam było oglądać. Już początek daje wiele do myślenia - nie ma napisów, za to Iga Cembrzyńska w bardzo ciekawy sposób recytuje czołówkę. Nienawiść wręcz Asa do alkoholu jest przyczyną do kilku zabawnych scen, a teksty typu Zdejm kapelusz! na stałe wejdą do mojego repertuaru. Tego nie da się opowiedzieć - to trzeba po prostu zobaczyć. Według mnie godzina poświęcona na obejrzenie Hydrozagadki z pewnością nie jest czasem straconym. Absurd, komizm sytuacyjny - znajdziemy tego mnóstwo w obrazie Kondratiuka. Serdecznie polecam - żeby odpocząć od kina współczesnego.

Hydrozagadka
1971
reżyseria: Andrzej Kondratiuk
scenariusz: Andrzej Kondratiuk, Andrzej Bonarski
Jan Walczak/As - Józef Nowak
doktor Plama - Zdzisław Maklakiewicz
książę maharadża Kaburu - Roman Kłosowski
panna Jola - Ewa Szykulska
profesor Milczarek - Wiesław Michnikowski
prezenterka czołówki/kelnerka - Iga Cembrzyńska

wtorek, 16 sierpnia 2011

Banany, imbir i brak zakalca

W sobotę dokonałam rzeczy wielkiej. Wielkiej w mojej maleńkiej skali życiowej, oczywiście. Choć świata to zmieni, ja byłam w siódmym niebie i do dziś zachwycam się wspomnieniem mego dzieła. Otóż, moi drodzy, upiekłam typowe ciasto ucierane, i... Udało się! Gdzie tu cud? Otóż niemalże zawsze, o czym pisałam przy okazji nieszczęsnego ciasta agrestowego, wychodzi mi zakalec. Dlaczego? Nie wiem. A, uwierzcie mi, bardzo się dowiedzieć staram. Tym razem upiekłam w keksówce, więc może to faktycznie wina formy...? Nie mam pojęcia. Tak czy inaczej - powód do dumy i szczęścia ogromnego mam. A że pozornie powód to błahy? Szczerze mówiąc, mało mnie to interesuje. Najważniejsze, że mnie wprawił w zachwyt.

Przepis znalazłam w Ciastach i deserach, nr 4/2010. Zdjęcia wyglądały ładnie i apetycznie, kusiły nietypowym połączeniem bananów i imbiru. Owoce czekały na swoją wielką chwilę w misce, a w lodówce, gdzieś za dżemem i buraczkami, stał sobie spokojnie słoiczek z ostatnimi kawałkami kandyzowanego imbiru. Nie myśląc wiele, i wcale się nad moim pechem nie zastanawiając, zabrałam się do pracy. Wszystko poszło gładko aż do momentu wyjmowania ciasta z piekarnika. Bo w oryginale wyczytałam, że piec należy to maleństwo, uwaga, 15 (!) minut. Jakim cudem? pytam. U mnie po pół godzinie nadal lekko pływało. Nie zrażona, przytrzymałam je w piekarniku prawie godzinę, i kiedy po lekkim przestudzeniu i przekrojeniu okazało się, że w środku nie ma nawet cienia zakalca, całość jest wyrośnięta i po prostu dobrze upieczona, moim achom i ochom nie było końca. 

Jak smakuje? Bardzo dobrze. Może jest nieco zbyt suche, ale z kubkiem herbaty w pogotowiu zupełnie to nie przeszkadza. Nie jest typowo bananowe, w sensie nie ma tej charakterystycznej, lepkiej konsystencji, ale to dlatego, że owoce kroimy w kostkę i tak dodajemy do masy, a nie rozgniatamy widelcem. Do tego lekko piekący w język imbir, który nadaje ciastu niesamowitego aromatu. Mówię Wam, to połączenie jest świetne! Polecam serdecznie na ostatnie, bardziej już jesienne, dni tego lata.

Ciasto imbirowe z bananami



Składniki:
(na keksówkę 23x9 cm)
  • 100 g miękkiego masła
  • 100 g cukru
  • 1 łyżeczka cukru waniliowego
  • 2 jajka
  • 150 g mąki pszennej
  • 50 g mąki ziemniaczanej
  • 2 łyżeczki proszku do pieczenia
  • 2 banany
  • 50 g kandyzowanego imbiru

Mąki przesiać z proszkiem do pieczenia.
Banany pokroić w niewielką kostkę, imbir w drobną kosteczkę.
Masło utrzeć na puszystą masę, wsypać cukier, ucierać dalej. Wbijać po jednym jajku, dokładnie miksując po każdym dodaniu. Kiedy masa jest już gładka, partiami wsypywać mąkę. 
Na końcu do masy dodać banany i imbir, delikatnie wymieszać łyżką.

Przełożyć do wyłożonej papierem do pieczenia keksówki.

Piec 50-60 minut w 180 st. C.
Przestudzić w uchylonym piekarniku, całkowicie ostudzić na kratce.

Smacznego!

Ostatnio ogarnęła mnie niemoc. Nie chce mi się piec, gotować, wymyślać. Trwa co prawda dopiero jeden dzień, więc to pewnie zwykłe lenistwo, a nie depresja ani nic w tym guście. Niemniej najbliższe posty mam zamiar poświęcić sprawom niekulinarnym, i mam nadzieję, że się za to nie obrazicie.

sobota, 13 sierpnia 2011

Sernik dla Buki

Wyobraźcie sobie... Mnie. Sto sześćdziesiąt trzy centymetry wzrostu, czerwone kalosze, czarne getry za kolano, włosy związane w luźny warkocz schowany pod kurtką. Kurtką nie byle jaką, bo należącą do D., który ma wzrostu dwa metry prawie. Patrząc w lustro, nie wiem sama dlaczego, na myśl przyszła mi... Buka. Najstraszniejsza, choć nikt nie wie dlaczego. Rękawy kończyły mi się daleko za czubkami palców. Głośno się śmiejąc, pojechałam do pracy. I wiecie co? Świetnie jest być Buką, która ma suchy tyłek.

Sernik upiekłam, bo musiałam. W lodówce dwa opakowania serka wiejskiego bliskie były opuszczenia jej samowolnie, więc zaczęłam kombinować, co by tu z nimi przygotować. Sernik okazał się być jedyną słuszną decyzją. Nie mogąc znaleźć odpowiedniego przepisu, improwizowałam. I wiecie co? Wyszedł naprawdę smaczny. Ciężki, mazisty, sycący, nieprzesłodzony. Z delikatną nutą cytrusów, lekko rozgrzewający w te chłodne, deszczowe dni. Urósł niesamowicie, żeby później spektakularnie opaść. Przy czym nie popękał ani w ogóle nie stracił na urodzie. Mimo wszystko potraktowałam go z wierzchu czekoladą, która przez dodatek soku z pomarańczy świetnie komponuje się z całością, nadając jej lekko wytrawnego charakteru. Mówię Wam, warto spróbować.

I tak, wiem, zdjęcie jest koszmarne, ale tylko takie udało mi się zrobić przy tej wszechogarniającej szarudze. Mam nadzieję, że chociaż widać, co na nim jest...

Sernik cytrusowy z serka wiejskiego



Składniki:
(na formę o średnicy 20 cm)

spód:
  • 125 g ciastek digestive
  • 2 łyżki gorzkiego kakao
  • 65 g masła

masa serowa:
  • 400 g serka wiejskiego
  • 200 g serka kremowego
  • 150 ml śmietany kremówki (38%)
  • 2 jajka
  • 2 żółtka
  • 150 g cukru
  • sok z 1/2 cytryny
  • sok z 1/2 pomarańczy
  • 1/2 łyżeczki mielonego imbiru
  • 1/3 łyżeczki mielonej gałki muszkatołowej
  • 2 łyżki mąki pszennej

polewa czekoladowa:
  • 100 g ciemnej czekolady (70%)
  • 3 łyżki śmietany kremówki (38%)
  • 2 łyżki soku z pomarańczy

Masło rozpuścić i przestudzić. Ciastka drobno pokruszyć, dokładnie wymieszać z kakao. Wlać masło, połączyć.
Formę wyłożyć folią aluminiową, w dno wcisnąć masę ciasteczkową, ugniatając łyżką lub dłonią. 
Schłodzić w lodówce w czasie przygotowania masy serowej.

Serek wiejski zmiksować blenderem na gładką masę. Dodać serek kremowy, imbir, gałkę muszkatołową i mąkę, zmiskować na gładką masę.

Białka ubić na sztywną pianę, pod koniec partiami wsypując cukier. Po jednym dodawać żółtka, dokładnie miksując po każdym dodaniu. Do masy jajecznej dodać serki, dobrze połączyć. Wlać kremówkę i soki, zmiksować tylko do połaczenia składników.

Masę serową wylać na schłodzony spód (jest dość rzadka, więc tortownica powinna być szczelna lub ewentualnie owinięta z zewnątrz folią).

Piec 1 godzinę 45 minut w 140 st. C. (gdyby wierzch zaczął się rumienić, przykryć folią aluminiową).
Ostudzić w uchylonym piekarniku.

Czekoladę razem z kremówką i sokiem rozpuścić w kąpieli wodnej. Jednolitą masę wyłożyć na wierzch sernika, następnie schłodzić w lodówce minimum 3-4 godziny, a najlepiej całą noc.

Smacznego!

Nieśmiało chciałabym przypomnieć o konkursie - został jeszcze tydzień na przysyłanie zdjęć, na które czekam niecierpliwie.

Dziś miałam znów iść do szkoły - ale nic z tego, niestety. W związku z pracą muszę pozmieniać terminy zajęć, co trochę czasu mi zajmie. I pewnie z miesiąc będę w plecy... Cóż, takie życie...

piątek, 12 sierpnia 2011

O dzieciakach - nie tylko dla dzieci

Tą książkę polecił mi D. Przeczytał raz dwa, i stwierdził, że warto. Sto stron zaledwie, więc też przeczytałam - na dwa razy (oddzielone ponad tygodniową przerwą, ale ciii...). I jak najbardziej się zgadzam - warto było. Choć oboje spodziewaliśmy się czego innego.

Młody Budda to nie filozoficzna tudzież prawdziwa historia, ale krótka opowieść o życiu młodego chłopaka, Justina. Nasz bohater chodzi do elitarnej szkoły, gdzie władzę stanowi niejaki McManus - gwiazda sportu, poważany przez nauczycieli, bez skrupułów zastraszający słabszych uczniów. Justin wraz z najbliższymi przyjaciółmi stara się być dla niego niewidzialny, i wychodzi mu to całkiem nieźle aż do chwili poznania Jinsena, który już pierwszego dnia zyskuje status dziwadła. Goli głowę, nosi ogromne podkoszulki ze smokami, żebrze w stołówce, zawsze się uśmiecha, nie szuka kłopotów, ale te same go znajdują. McManus ze swoją bandą szybko dochodzą do wniosku, że znęcanie się nad nowym uczniem będzie ogromną frajdą. Tymczasem Justin, sam nie wiedząc dlaczego, zaprzyjaźnia się z Jinsenem. Razem przygotowują jeden, potem następny projekt. Justin odkrywa niesamowity talent Młodego Buddy - chłopak potrafi pięknie malować, co okazuje się przepustką do lepszego traktowania, nie tylko w gronie rówieśników.



Brzmi banalnie? Chyba nie. Dla pewności powiem, że takie nie jest. Miejsce akcji to szkoła, bohaterami są dzieciaki, ale nie puste i głupkowate, ale posiadające pewne wartości, których często brakuje dorosłym. Justin pod wpływem Jinsena przechodzi przemianę, zaczyna pojmować pewne rzeczy, na niektóre sprawy potrafi spojrzeć z dystansu i innej perspektywy. Uczy się, czym jest prawdziwa przyjaźń, karma, religia. Zaczyna doceniać to, co do tej pory wydawało mu się oczywiste. 

Sądzę, że nawet dorosły człowiek może coś dla siebie z tej krótkiej książki wynieść. Kathe Koja w prosty sposób opowiada o sprawach trudnych, które przerastają niejednego z nas. O koszmarach ze szkoły, które niektórym śnią się do dziś. Pokazuje, jak ludzie powinni się zachowywać, mimo, że czasem jest to trudne i niewygodne. Nie ma nic za darmo, a jednocześnie wszystko, co robisz, kiedyś do ciebie wróci.

Polecam serdecznie - ot, dla zastanowienia się nad paroma sprawami.

Młody Budda
Kathe Koja
Wydawnictwo Zysk i S-ka
Poznań, 2004

czwartek, 11 sierpnia 2011

Japończycy, Niemcy i bułeczki

Wyobraź sobie... Mnie. Sto sześćdziesiąt trzy centymetry wzrostu, włosy związane w ciasny kok, firmowa koszula i spodnie. Do tego ponad dwudziestoosobowe stado Japończyków, zupełnie niejapońskiego wzrostu, bo grających w piłkę ręczną. Wszyscy w identycznych koszulkach z reklamą sponsora. Patrzący na mnie z zaciekawieniem, jak na kosmitę na przykład. Bo próbuję się porozumieć z nimi w kwestiach podstawowych - Czy chcesz czysty ręcznik? - po angielsku, którego zupełnie nie rozumieją. Kiwają więc głowami, miło się uśmiechają, i nadal patrzą. A ja w kółko powtarzam to samo... 
Tak wyglądają ostatnio moje dni w pracy. Tak naprawdę, to nie mam już na nich siły. W tej chwili też już się tylko uśmiecham...

Ostatnio upiekłam bułeczki. Tak jakoś się złożyło... Brat wyjeżdżał, ja miałam ochotę na białe pieczywo bez cukru, więc znalazłam przepis w książce Pieczenie chleba w domu Gertrud Weidenger i Marie-Theres Wiener. Bułeczki wyszły smaczne, choć jak dla mnie, mogłyby być jednak bardziej mleczne... Delikatne, typowo pszenne pieczywo, w sam raz do kanapki z pomidorkiem. Tak naprawdę nie wiem, co jeszcze o nich napisać, bo... To bułki. Nie zachwycają oryginalnością, nie zawierają żadnych zaskakujących dodatków, ale są smaczne i sądzę, że nikt by taką bułeczką na śniadanie czy kolację nie pogardził.

Bułki mleczne




Składniki:
(na 12 sztuk)
  • 500 g mąki pszennej
  • 7 g suszonych drożdży
  • 1 łyżeczka soli
  • 1 łyżeczka cukru
  • 280 ml letniego mleka

dodatkowo:
  • 4-5 łyżek letniego mleka

Mąkę wymieszać z drożdżami, solą i cukrem. Wlać mleko, wyrobić gładkie, nielepiące się ciasto. Odstawić do wyrośnięcia na 60-90 minut w ciepłe miejsce.

Po tym czasie jeszcze raz szybko zagnieść, uformować 12 podłużnych bułeczek, odstawić do napuszenia na 30-45 minut. 
Wyrośnięte bułeczki naciąć wzdłuż ostrym nożem, posmarować wierzch mlekiem.

Piec 25-30 minut w 200 st. C.
Studzić na kratce.

Smacznego!

Moi wspaniali Japończycy niedługo wyjeżdżają, i choć męczą mnie okrutnie, to chyba troszkę będę za nimi tęsknić... Dzięki nim nie zastanawiam się, co miał na myśli Pan, który z wyraźnym żalem na moje stwierdzenie, że moim ojczystym językiem jest polski, odpowiedział: Tak...? A myślałem, że niemiecki... Po czym wyraźnie się ożywił i spytał: Ale mówisz po niemiecku?
Ach...

środa, 10 sierpnia 2011

Woodstock'owe ciasteczka

Ostatnio miałam dziką chęć na ciasteczka. Nie tyle jeść, co upiec. Nie wiem w sumie, dlaczego. Zabieram się za nie rzadko, bo kojarzą mi się z mnóstwem pracy - zagniatanie, wałkowanie, wycinanie, pieczenie kilku partii, studzenie, delikatne przenoszenie, a potem zmywanie tony naczyń i skrobanie blatu z resztek ciasta. W zeszłym tygodniu jednak odczułam nieodpartą chęć upieczenia ciastek, która trzymała mnie długo, bo aż do skutku. Sięgnęłam po przepis Marthy Stewart z jej Cookies, które to dostałam od Panny Malwinny. Receptura nie była skomplikowana, bez zagniatania, a przede wszystkim wałkowania, które w mojej małej kuchni zazwyczaj doprowadza mnie do szału lub czarnej rozpaczy (w zależności od układu gwiazd). Tym razem po prostu uformowałam wałeczek, a później pokroiłam go w plastry. I już! 
Ciasteczka wyszły mega kruche, dość sypkie, ale jednak trzymające formę. Herbata nie jest specjalnie wyczuwalna (D. pytał, czy to mak). Za to skórka nadaje bardzo przyjemny pomarańczowy posmak. Ogólnie smakują dobrze, i jestem z nich zadowolona. Teraz pewnie znów przez dłuższy czas będzie cisza w kwestii drobnych wypieków, aż znów najdzie mnie chęć na ich pieczenie. 

Większość ciasteczek pojechała z Szanownym Bratem na tegoroczny Woodstock. Impreza ponoć była przednia, choć wyjazd, z powodu korków, był nieco uciążliwy. Mimo wszystko wrócił opalony i szczęśliwy, i teraz powoli wraca do normalności (choć jeszcze nie do końca udało mu się odespać...).

Ciasteczka pomarańczowo-herbaciane



Składniki:
(na 50-55 niewielkich ciasteczek)
  • 325 g mąki pszennej
  • 2 łyżki liściastej herbaty Earl Grey
  • 1/2 łyżeczki soli
  • 225 g miękkiego masła
  • 120 g cukru
  • skórka otarta z 1 pomarańczy

Do miski przesiać mąkę, wsypać sól i posiekaną na mniejsze kawałki herbatę. Wymieszać.
Miękkie masło zmiksować z cukrem i skórką z pomarańczy na puszystą, jasną masę (około 3 minut na najwyższych obrotach). Wsypać mąkę i zmiksować na najniższych obrotach tylko do połączenia składników.
Powstałą masę podzielić na pół. Każdą część uformować w wałeczek o średnicy 3-4 cm, zawinąć w folię spożywczą i schłodzić w lodówce przynajmniej przez 2 godziny (można całą noc).

Schłodzone ciasto odwinąć z folii, pokroić na 0,5 cm plastry. Układać je na blasze wyłożonej papierem do pieczenia w niewielkich odstępach (nie rosną).

Piec 12-14 minut w 180 st. C.
Ostrożnie zdejmować z blachy po lekkim przestudzeniu.

Smacznego!

My weekend spędziliśmy mniej spektakularnie, ale równie przyjemnie - film, goście, spacery. Cicho i spokojnie, czyli tak, jak lubimy najbardziej.

wtorek, 9 sierpnia 2011

Z efektami

W piątek rano Szanowny Brat wyjechał na cały weekend, a my wieczór i pół nocy spędziliśmy na kanapie. D. wygrzebał skądś film, i przekonał mnie do obejrzenia. Po na chybił trafił wybranej scenie walki spodziewałam się czegoś zupełnie innego. A może tylko trochę...? Sama nie wiem. Ogólnie mam mieszane uczucia jeśli chodzi o ten film, choć naprawdę mi się podobał.

Mowa o Sucker punch, najnowszym dziele Zacka Snydera. Nazwisko kojarzące się przede wszystkim z 300, który widziałam, i też mi się podobał. Dla obu filmów charakterystyczna jest muzyka - niby nie w klimacie, ale jednak świetnie uzupełniająca obrazy; oraz świetne efekty, które robią wrażenie. Nie jestem pewna, czy w Sucker punch nie mamy do czynienia z przerostem formy nad treścią, ale o tym później...
Główną rolę powierzono Emily Browning, która radzi z nią sobie całkiem nieźle. Choć na mnie największe wrażenie zrobiła Vanessa Hudgens, która do tej pory kojarzyła mi się tylko z High school musical, czyli filmem dla dzieciaków, przesłodzoną, niezbyt rozgarniętą dziewczyną. Tutaj pokazała, że potrafi coś więcej, i mam nadzieję, że wybierze jeszcze jakieś ciekawe role, które dadzą jej szansę zaprezentowania swojego talentu.



Bohaterką filmu jest Babydoll, której matka umiera, a ojczym się nad nią znęca. Kiedy nie może dobrać się do Baby, atakuje jej młodszą siostrę, która zostaje zamordowana. Po tych dramatycznych chwilach Baby trafia do szpitala dla psychicznie chorych, gdzie ojczym płaci jednemu z pielęgniarzy, aby ten poddał dziewczynę lobotomii (mamy lata 50-te XX wieku, kiedy ten rodzaj leczenia był niezwykle popularny). 
Baby, nie mogąc odnaleźć się w sytuacji, kreuje swój własny świat. W swych fantazjach jest więziona w domu publicznym, gdzie za pięć dni ma zostać oddana High Roller'owi. Razem z innymi dziewczynami, postanawia uciec. W poszukiwaniu pięciu niezbędnych do ucieczki rzeczy przeżywa mrożące krew w żyłach przygody, które nie zawsze kończą się szczęśliwie.

Poruszana jest kwestia anioła stróża. Gdzie jest, kiedy jest najbardziej potrzebny? Co robi, kiedy znajdziesz się w tarapatach? Jak pomaga, kiedy nie ma już wyjścia z sytuacji? 

Przy oglądaniu tego filmu przypomniałam sobie jeszcze jedno zagadnienie, które dręczy mnie od czasu do czasu. Czytając lub oglądając, utożsamiamy się z głównym bohaterem, przeżywamy z nim przygody, to w jego skórę wchodzimy. Później, przed snem, również jesteśmy głównymi bohaterami. A co, kiedy tak naprawdę okazuje się, że giniemy w pierwszej minucie filmu, na drugiej stronie książki...? Na to pytanie też musi sobie odpowiedzieć jedna z bohaterek.

Efekty są naprawdę rewelacyjne, całość ogląda się jak bajkę. Szczególnie początek zrobił na mnie ogromne wrażenie - praktycznie bez słów, z muzyką, która elektryzuje, obrazy, które trzymają w napięciu i nie dają odwrócić głowy.
Ale nie mogę przestać się zastanawiać, czy gdyby zrezygnować z tej konwencji, pójść w stronę bardziej psychologiczną, zamiast pięciu super lasek uczynić główne bohaterki zwykłymi dziewczynami, czy nie powstałby drugi Lot nad kukułczym gniazdem? Moim zdaniem, jeśli przebijemy się przez tą całą powłokę, która momentami jest aż zabawna, znajdziemy naprawdę głębokie przesłanie. To nie jest film o niczym. I warto go obejrzeć. Trzeba tylko wiedzieć, czego i gdzie szukać.

Sucker punch
2011
reżyseria: Zack Snyder
scenariusz: Zack Snyder, Steve Shibuya
Babydoll: Emily Browning
Sweat Pea: Abbie Cornish
Rocket: Jena Malone
Blondie: Vanessa Hudgens
Amber: Jamie Chung
dr Vera Gorski: Carla Gugino
Blue Jones: Oscar Isaac
Mędrzec: Scott Glenn

poniedziałek, 8 sierpnia 2011

100 post. Konkurs: lato i kuchnia

W piątek, nawet o tym nie wiedząc, obchodziłam mały jubileusz. Setny post, który większość z Was ma już dawno za sobą, umknął mojej uwadze. Dopiero wczoraj po południu, zerkając na bloga, zauważyłam, że miała miejsce ta doniosła chwila. W związku z nią naszła mnie refleksja, która z pewnością od czasu do czasu nachodzi każdego, kto bloguje: otóż Pożeraczka nie istniałaby bez Was, którzy przeglądacie, czytacie, komentujecie, po prostu jesteście. Dlatego też bardzo byłoby mi miło, gdybyście zechcieli świętować ze mną. Najlepszym sposobem wydało mi się zorganizowanie małego konkursu. Pierwszy na blogu, więc przymknijcie proszę oko na wszelkie niedociągnięcia, i pobawcie się ze mną.

Temat nie jest stricte kulinarny, ale jednak powiązany z tą, jakże przyjemną, dziedziną. Otóż każdy, kto chce wziąć udział w konkursie, powinien przysłać zdjęcie. Inspiracją niech będą lato i kuchnia. Nie podam przykładów, co na takim zdjęciu może się znaleźć, bo liczę na Waszą inwencję i pomysłowość. Zaskoczcie mnie! 
Zdjęcia należy przysłać na adres ania.liniewska@wp.pl w temacie wpisując Lato i kuchnia, a w treści wiadomości imię i nazwisko lub nick, adres bloga (jeśli takiego prowadzicie) i notkę o posiadanych prawach autorskich do danej fotografii. Na zgłoszenia czekam do 21.08.2011. do godziny 24:00. Każdy może przysłać do 3 zdjęć - więcej nie weźmie udziału w konkursie.
W ciągu tygodnia jury złożone z Dużego, Szanownego Brata i mnie wybierze zwycięzcę, a finałowe zdjęcie pozwolę sobie, za zgodą Autora, opublikować na blogu. Decyzja jury będzie absolutnie subiektywna i nie podlega negocjacjom ani naciskom. Jeśli osoba, która wygra, nie skontaktuje się ze mną w przeciągu tygodnia, nagroda przejdzie na kogoś innego (kogo nieobiektywne jury w tym samym składzie wybierze). 
Coś jeszcze...? Ach tak - zdjęcia mogą być nowe, przygotowane specjalnie na konkurs, mogą być już wcześniej publikowane na blogach, w gazetach czy gdziekolwiek indziej. Wszystkie obejrzę z wielką ciekawością. 

No i oczywiście nagroda. Długo się zastanawiałam, co byłoby odpowiednie. W końcu w oczy wpadła mi książka Ruth Reichl Czosnek i szafiry, czyli sekretne życie krytyka w przebraniu. Nie miałam okazji się zapoznać, ale przeczytałam wiele pozytywnych recenzji i sądzę, że każdemu, kto choć trochę interesuje się kuchnią i lubi czytać, przypadnie do gustu. 



Raz jeszcze serdecznie zapraszam Was do wzięcia udziału w konkursie; mam nadzieję, że wszyscy będziemy się dobrze bawić, a mały blogowy jubileusz zostanie odpowiednio uczczony. Czekam na Wasze zdjęcia!

Jeśli macie jakieś pytania, albo zauważyliście nieścisłości, pytajcie. Z przyjemnością odpowiem.

piątek, 5 sierpnia 2011

Po wiejsku

No i wczoraj wykrakałam... Już po południu zrobiło się pochmurnie, a nawet spotkał nas całkiem przyzwoity (na szczęście krótki!) deszcz. Od rana szaro, buro, i od czasu do czasu woda z nieba leci. Mam nadzieję, że jak będę musiała wyjść do pracy, to chociaż przez tą chwilę nie będzie padać...

Mimo wszystko jestem zadowolona - w końcu podpisaliśmy umowę, i pierwszego października oficjalnie się przeprowadzamy! Wezmę w posiadanie naprawdę przyjemną kuchnię z balkonem (na którym, mam nadzieję, w przyszłym roku stanie doniczka, albo dwie, z ziołami), do tego trzy i pół pokoju (tak jest napisane na kontrakcie), czwarte piętro bez windy, ale za to ze ślicznym widokiem. Szanowny Bart będzie miał swój pokój nie będący salonem, a D. te pół pokoju, gdzie będzie się mógł w razie potrzeby zamknąć i odseparować od reszty świata. Ja mam zamiar korzystać z nowej kuchenki i piekarnika, jak tylko często się da. Mam tylko nadzieję, że Ptysia nie nabawi się rozstroju nerwowego, bo ona wyjątkowo nie lubi takich akcji...

Co do dzisiaj prezentowanych bułek - przygotowałam je w zeszłym tygodniu, kiedy jechaliśmy do Kopenhagi. Prowiant na drogę jest jak najbardziej wskazany, a że nie przepadam za ciemnym pieczywem... Bułeczki, być może za sprawą dodatku mąki żytniej, są dość ciężkie, konkretne, ale bardzo smaczne. Przełożone plasterkiem szynki i pomidora, smakowały wybornie. Ich przygotowanie nie jest bardzo pracochłonne; z pewnością jeszcze do ich wrócę.
Przepis znalazłam w książce Pieczenie chleba w domu Gertrud Weidenger i Marie-Theres Wiener. Bardzo mi się ta książka podoba - piękne zdjęcia, czytelne przepisy. Mam nadzieję, że efekty kolejnych przetestowanych receptur będą tak samo smakowite.

Bułki wiejskie - pszenno-żytnie



Składniki:
(na 12 sztuk)
  • 400 g mąki pszennej
  • 100 g mąki żytniej
  • 1 łyżeczka soli
  • 20 g świeżych drożdży
  • 1/2 łyżeczki cukru
  • 250 ml letniej wody

dodatkowo:
  • 50 ml ciepłej wody
  • 1 łyżka mąki żytniej

Mąki przesiać do miski, wymieszać z solą. Po środku zrobić wgłębienie, wkruszyć drożdże, zasypać cukrem i zalać 1/3 wody. Odstawić na 10 minut w ciepłe miejsce.

Po tym czasie wlać resztę wody, zagnieść ciasto. Wyrobić, aż będzie gładkie i będzie odchodziło od miski.
Przykryć czystą śćiereczką, odstawić w ciepłe miejsce na 60 minut do podowjenia objętości.

Po tym czasie jeszcze raz szybko wyrobić. Uformować 12 podłużnych bułeczek tej samej wielkości, ułożyć na blasze wyłożonej papierem do pieczenia w sporych odstępach. Odstawić na 40 minut do napuszenia.

Wyrośnięte bułeczki naciąć wzdłuż, opędzlować wodą i posypać mąką.

Piec 25-30 minut w 200 st. C.
Wystudzić na kratce.

Smacznego!

Dziś skoro świt Szanowny Brat znów wybył z domu na weekend. Ja będę pracować, ale poza tym, mam nadzieję, znajdzie się czas na spokojne posiedzenie z książką (której nie mogę skończyć od tygodnia, a zostało mi raptem pięćdziesiąt stron).

czwartek, 4 sierpnia 2011

Na liściasto, czyli z filo

Coś ostatnio brak mi weny na pisanie. Jakoś słowa nie chcą się układać, brakuje tych najważniejszych, rzekłabym nawet, kluczowych dla sprawy. Nie dzieje się nic, o czym warto byłoby opowiadać, a myśli zaprząta mi pewna sprawa, która, szczerze mówiąc, dość mocno mnie martwi. Ale mam nadzieję, że wszystko się ułoży, a ja znów będę miała chęci na pisanie dłuższych i interesujących (oby!) postów.

Dziś zapraszam na ciasto filo. Miałam paczuszkę w zamrażalniku, bo kiedy zobaczyłam w sklepie, nie mogłam się oprzeć. Nie pamiętałam o niej aż do chwili, gdy zobaczyłam ten przepis na Albie. Nie miałam gruszki, ale to nic. Nektarynki z jabłkami komponują się znakomicie. A jak wrażenia po pierwszym razie z filo? Szczerze mówiąc - mieszane. Z pewnością trzeba działać szybko, bo łatwo wysycha i kruszy się niesamowicie. Już upieczone jest delikatne jak papier, łamliwe; samo w sobie, jak dla mnie, bez smaku. Z pewnością spróbuję z nim przygotować coś jeszcze, ale wielką fanką, póki co, nie zostałam. Francuskie na przykład przemawia do mnie dużo bardziej... Niemniej polecam spróbować, chociażby dla nadzienia, które smakuje naprawdę wybornie.

Koszyczki jabłkowo-nektarynkowe z ciasta filo



Składniki:
(na 10 sztuk)
  • 200 g ciasta filo
  • 65 g masła

nadzienie:
  • 3 jabłka
  • 3 nektarynki
  • 30 g jasnego brązowego cukru
  • skórka otarta z 1/2 pomarańczy
  • sok z 1/2 cytryny

Jabłka i nektarynki obrać, pokorić w kosteczkę, skropić sokiem z cytryny. Wsypać cukier i skórkę z pomarańczy, wymieszać.

Masło rozpuścić.
Kokilki wysmarować masłem.
Ciasto filo pociąć na 30 kwadratów (każdy z pięciu płatów na 6). Każdy płat opędzlować cienko masłem, wkładać po 3 do jednej kokilki, formując miseczki.
Do każdej włożyć nadzienie.

Piec 15-18 minut w 180 st. C.
Można podawać na ciepło.

Smacznego!



Słonko ogrzewa nam twarze już któryś dzień z rzędu, co, jak na Danię, jest wręcz niesamowite. Cieszymy się więc każdym promieniem, bo nie wiadomo, kiedy chmury zrobią psikusa i znów będziemy mieć deszcz. Póki co się nie zanosi, więc mimo wszystko uśmiecham się i staram się być optymistką.

środa, 3 sierpnia 2011

Bratowo-urodzinowo

Uff... Powoli wracamy do codzienności.
Weekend w Kopenhadze, poniedziałkowe zakupy w bezcłowym sklepie, wczoraj obiad w ulubionej chińskiej restauracji. Obiad nie bez przyczyny, gdyż Szanowny Brat obchodził urodziny. Poza zaplanowanym już wcześniej wyjściem, zrobiłam też tort. Bo jak to tak? Urodziny bez tortu...? Nie może być. Poza tym każda okazja jest dobra do przygotowania czegoś słodkiego. 
Nie miałam specjalnie dużo czasu, więc tort jest niezbyt skomplikowany, ale pyszny. Biszkopt jak zwykle ten sam, tym razem jednak z dodatkiem kakao. Do tego delikatny krem z dodatkiem białej czekolady, z którego jestem wyjątkowo dumna. Lekki, nie zamulająco-mdlący, tylko przyjemnie słodki, rewelacyjny po prostu. Inspirację znalazłam w gazetce Ciasta i desery, nr 1/2010, tyle że tam był przygotowany z ciemnej czekolady, z dodatkiem cynamonu (wersja niezwykle interesująca i zapisana do wypróbowania w chłodniejsze dni). Żeby ciasto nieco urozmaicić, jedną warstwę ciasta stanowi mus z mango (miałam akurat paczuszkę mrożonego). Dość słodki, mocno owocowy, intensywny akcent świetnie wpasował się w całość. Ogólnie bardzo jestem zadowolona, i wszyscy, którzy jedli, moje zadowolenie podzielali. Co bardzo mnie cieszy, bo w dużej mierze tort był improwizacją.

Jeszcze raz: wszystkiego najlepszego!

Co do Kopenhagi, z pewnością przygotuję na jej temat osobny wpis. Zrobiła na mnie wrażenie, choć spodziewałam się czego innego. Jest spora, ale do zabiegania Warszawy, na przykład, jej daleko. Most z Fionii jest fantastyczny, wycieczka łódką i oglądanie Kopenhagi z perspektywy kanałów niezwykle interesujące, wieża, z której widać całą panoramę została zdobyta nawet przez Ptysię, no i Christiania, która jest tematem na co najmniej długi akapit. Muszę tylko namówić Szanownego Brata na udostępnienie kilku ciekawych zdjęć, i wtedy zacznę Was namawiać do wizyty w stolicy Danii.

Dziś tylko zdjęcie środka - całego tortu nie udało mi się uwiecznić, bo dekorację robiłam na ostatnią chwilę, tuż przed powrotem Jubilata. Ale tak sobie myślę, że dla odmiany widok wewnętrznych warstw też nie jest zły.

Tort kakaowy z mango i białą czekoladą



Składniki:
(na tortownicę o średnicy 20 cm)

biszkopt:
  • 5 jajek
  • 200 g cukru
  • 100 g mąki pszennej
  • 45 g mąki ziemniaczanej
  • 15 g gorzkiego kakao

mus z mango:
  • 300 g mango (miąższ)
  • 2 łyżki ekstraktu z limonki
  • 50 g cukru
  • 3 łyżeczki żelatyny
  • 2 łyżki zimnej wody

krem z białą czekoladą:
  • 125 g białej czekolady
  • 300 g serka kremowego
  • 2 łyżki cukru waniliowego
  • 325 g śmietany kremówki (38%)
  • 3 łyżeczki żelatyny
  • 2 łyżki zimnej wody
  • 50 ml gorącej wody

nasączenie:
  • 35 ml wódki karmelowej
  • 3 łyżki ekstraktu z cytryny

Biszkopt:
Białka ubić na sztywną pianę. Partiami dodawać cukier, nie przerywając miksowania. Po jednym dodawać żółtka, dokładnie miksując po każdym dodaniu. Na końcu partiami wsypywać przesianą mąkę z kakao, miksując na najniższych obrotach.
Spód tortownicy wyłożyć papierem do pieczenia lub folią aluminiową. 
Masę wylać do formy.

Piec w 160 st. C. 50-60 minut, do tzw. suchego patyczka.
Upieczony biszkopt zrzucić na ziemię (w formie) z wysokości 60 cm, po czym wystudzić w uchylonym piekarniku.

Mus:
Mango, ekstrakt i cukier włożyć do garnka. Zagotować. Trzymać na ogniu, aż mango zmięknie i zacznie się rozpadać, a część płynu odparuje.
Żelatynę namoczyć w zimnej wodzie.
Gorącą masę zmiksować blenderem na gładko, dodać żelatynę, dokłądnie wymieszać. Ostudzić.

Krem:
Czekoladę z 3 łyżkami kremówki rozpuścić w kąpieli wodnej. Przestudzić.
Serek ubić na puszystą masę, powoli wlać czekoladę, dokładnie zmiksować.
Żelatynę namoczyć w zimnej wodzie, po czym rozpuścić w gorącej. Ostudzić. Powoli wlewać do masy czekoladowej, dokładnie połączyć.
Kremówkę ubić na sztywno z cukrem waniliowym, wymieszać z kremem łyżką.

Brzegi biszkoptu oddzielić ostrym nożem od formy. Wyjąć, przeciąć w poziomie na trzy blaty. Wszystkie nasączyć (wódkę wymieszać z ekstraktem).

Pierwszy blat ułożyć w formie, zapiąć obręcz. Wyłożyć 1/3 kremu, przykryć drugim blatem, wyłożyć mus owocowy, nałożyć trzeci blat, wyłożyć 1/2 pozostałego kremu. Wstawić do lodówki na 2-3 godziny, żeby całość się zestaliła. 
Ciasto wyjąć z formy, przełożyć na paterę. Brzegi posmarować resztą kremu.

Smacznego!

A już dzisiaj od nowa do pracy. Koniec słodkiego lenistwa i turystycznego szaleństwa. Teraz czekamy na urlop - dwa tygodnie w Polsce. Powoli zaczynamy konkretnie ten czas planować i mam nadzieję, że też będzie o czym pisać.