poniedziałek, 23 stycznia 2017

Najlepszy rodzaj zimy i chlebki kukurydziane

Uwielbiam, gdy grudzień otula nas grubą kołdrą puszystego śniegu. Gdy wielkie płatki wirując, opadają na zaczerwienione nosy i policzki, gdy topią się na rzęsach. Gdy świat nagle zastyga w tej mroźnej ciszy, której my, ludzie, nie mamy czego przeciwstawić. 
W tym roku grudzień rozczarował mnie setnie. Po zaledwie trzech dniach zimy z prawdziwego zdarzenia, która jednak dotarła zaledwie do połowy półwyspu, wszystko stopniało, zamieniając się najpierw w brązowo-szarą breję, a później spłynęło brudnymi potokami i wsiąknęło w pola. 

Bezśnieżnie minął Nowy Rok, a ja straciłam nie tylko nadzieję, ale też ochotę na śnieg. Sami musicie przyznać - gdy dojeżdża się do pracy sto dziewięć kilometrów w jedną stronę, oblodzone drogi to ostatnie, czego by sobie człowiek życzył. Gdy więc pewnego poranka (ach, jakże bym chciała, żeby poranek nie oznaczał u mnie środka nocy!) wyjrzałam przez okno i zobaczyłam samochód okryty białym puchem, zaniemówiłam z przerażenia. Ogarnęłam wzrokiem ulicę, i zbladłam. Wszyściutko było białe! Dachy, chodniki, auta, bezlistne krzaki i drzewa; wszystko otulił najprawdziwszy śnieg.

Zlana zimnym potem, wyjechałam z domu wcześniej niż zwykle. Już na pierwszym zakręcie lekko zarzuciło mi tyłem, więc od razu pogodziłam się z myślą, że będę musiała zafundować kolegom z pracy colę (taką mamy karę za spóźnienia). Gdy jednak wyjechałam na główną drogę, śnieg zniknął. Owszem, tu i ówdzie zdarzały się białe plamy, ale niewielkie i niespowalniające. Gdy wyjechałam na autostradę, odetchnęłam z wyraźną ulgą - droga była czarna. Dojechałam więc na miejsce przed czasem, czym zaskarbiłam sobie zadowolenie szefa (a o to ostatnio niełatwo, bo ciągle jakiś naburmuszony chodzi). 

Taki dziwny stan rzeczy, czyli zima lokalna, utrzymał się przez prawie dwa tygodnie. Chodziliśmy z Ptysią na spacery do zmrożonego lasu, wygrzewaliśmy się przy kominku, podziwiając ośnieżony krajobraz za oknami, a do pracy jeździłam gładkimi, nieoblodzonymi drogami. Ideał!
Teraz już niestety temperatura podskoczyła, i wszystko zaczyna się topić...

Ten przepis na dysku przeleżał kilka lat chyba. Nie pytajcie mnie dlaczego; nie wiem. Tak jakoś wyszło po prostu... Co nie zmienia faktu, że od czasu, gdy zrobiłam to niezbyt udane zdjęcie, chlebek przygotowałam jeszcze kilka razy. Jest cudownie chrupki i mocno kukurydziany, ze świetnym akcentem kolendry. Czasem dodaję do niego odrobinę chilli, wychodzi chyba jeszcze lepszy! Rewelacyjny dodatek do zup kremów, albo jako przekąska przy oglądaniu filmów. 

Przepis znalazłam w książeczce Szybko i smacznie: chleby i chlebki, i wierzę autorom na słowo, że ma coś wspólnego z Indiami...

Indyjski chlebek kukurydziany


Składniki:
(na 12 sztuk)
  • 250 g kukurydzy z puszki
  • 1 łyżeczka soli
  • 1 łyżka mielonej kolendry
  • 2 łyżki świeżej kolendry
  • 160 g mąki pszennej

dodatkowo:
  • mąka do wałkowania
  • masło do smażenia

Kukurydzę z solą zmiksować blenderem na gładką masę. Przełożyć do szerokiej miski, wymieszać z mieloną i posiekaną, świeżą kolendrą. Partiami wsypywać przesianą mąkę, mieszając na początku łyżką, a potem zagniatając dłonią. Ciasto powinno być zwarte, trochę klejące.

Podzielić ciasto na 12 równych części, z każdej uformować kulkę. Rozwałkować każdą kulkę na jak najcieńszy placuszek - 10-15 cm średnicy. Ciasto podsypywać mąką, żeby się nie kleiło.

Placuszki smażyć na maśle, na dobrze rozgrzanej patelni, z obu stron, aż nabiorą złotego koloru z brązowymi plamkami.
Podawać na ciepło lub zimno.

Smacznego!

Teraz już zaczynam czekać na wiosnę. Ciekawe, kiedy się doczekam...

4 komentarze:

  1. ja wciąż liczę ,że wróci biała zima:)
    chlebki ciekawe, ciekawe:)

    OdpowiedzUsuń
  2. Ja już marzę o wiośnie. :-) Częstuję się chlebkiem ;-)

    OdpowiedzUsuń
  3. ah, niestety nie dla mnie ze względu na mąkę pszenną :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Akurat tutaj bez problemu można zastąpić pszenną jakąś bezglutenową; choćby i kukurydzianą ;)

      Usuń