poniedziałek, 9 maja 2011

O tureckich słodyczach i nie tylko

Nie miałam czasu przez cały weekend, żeby cokolwiek tu napisać. Dziwne - powiecie. Zazwyczaj to czas odpoczynku po całotygodniowej pracy, chwila na relaks i zapomnienie. Ale naprawdę - to były najbardziej zabiegane dni od dłuższego czasu. Bardzo przyjemnie zabiegane, swoją drogą. 

W sobotę najpierw byłam w pracy, a zaraz po powrocie pojechaliśmy po Smoka, a z nim na Bazar Vest - po owoce i warzywa. I chociaż wcześniej mówiliśmy, że na pewno co tydzień tam jeździć nie będziemy, to jednak trudno oprzeć się perspektywie miski pełnej słodkich winogron czy kolejnego kilograma rabarbaru, który daje takie możliwości. Było cudnie. Ten zgiełk, muzyka i rozmowy w zupełnie nie znanych mi językach. Jeden Pan Sprzedawca już mnie nawet pamięta i pytał, co słychać. To miłe.
Skusiliśmy się też na jedzenie w jednej z licznych... Jak to nazwać? Restauracja, bar, knajpa? W każdym razie spróbowaliśmy, i bardzo nam smakowało. Nie wiem dlaczego, ale zamówiłam największe danie z oferty, i zjadłam całe bez mrugnięcia okiem. Naprawdę dobre to było! 
Jednak największą frajdę sprawiła mi mała cukiernia na uboczu, pełna tureckich słodyczy. O mój Boże! Pan za ladą przewracał oczami, ale cierpliwie próbował tłumaczyć, co jest co, jak smakuje i z czego jest zrobione. Kupiłam całkiem sporo drobiazgów, i w domu nastąpiła degustacja. Ale słodkie! Wszystko niemalże pływało w syropie. I chociaż wszyscy w kółko powtarzali, że można umrzeć od takiej ilości cukru, to jednak całość zniknęła... Ciekawe, prawda?

Mi najbardziej smakowały te małe, podłużne ciasteczka (na zdjęciu po lewej stronie, między tym zielonym a w czekoladzie) - nie mam pojęcia, co to za rodzaj ciasta, ale bardzo przypadł mi do gustu. Ciekawie wyglądały też żółto-różowe kosteczki w czekoladzie. To wyglądające, jakby je owinięto w makaron też dobre, ale wyjątkowo tłuste. Niemalże wszystkie zawierały pistacje - mniam. Zresztą - wyjątkowo apetycznie wyglądają, czyż nie?



Niedzielę też zaczęłam od pójścia do pracy, za to po południu pojechaliśmy z Anią i Krzysiem na chińszczyznę do Silkeborga. Jak się później okazało, K. wcale nie miał planu i włóczyliśmy się w kółko, szukając zadowalająco wyglądającego miejsca. Wybraliśmy restaurację oferującą (podobno) kuchnię pekińską. Cóż... To nie był dobry wybór. Nie dość, że porcje były raczej mniejsze niż większe, to smakiem też nie zachwyciły. Ani sajgonki, ani też krewetki czy kurczak nie powaliły. Do tego miseczka ryżu na cztery osoby. Kwintesencją wizyty był rachunek - wypisany ręcznie na skrawku papieru. Pierwszy raz widziałam coś takiego! W centrum, bądź co bądź, całkiem sporego miasta, taki bubel. Trudno. Następnym razem być może wybierzemy lepiej.
Plusem wypady jest to, że się uśmiałam za wszystkie czasy, gdyż niewybredne komentarze Panów bardzo pasowały do sytuacji. 

Wieczorem standardowo Przepis na życie z NS (swoją drogą udał się im ten serial).

Tak minął weekend mi. A Wy co ciekawego porabialiście?

2 komentarze:

  1. A ja szukam jakiegos sprawdzonego przepisu na tureckie słodycze, które nazywają się rahat lokum. Mozna je bylo kupic w naszych empikach, ale znikneły. :( . Warto spróbować, bo pyszne. Takie niby galaretki, niby zelki . Pychota
    Pozdrawiam
    tmach

    OdpowiedzUsuń
  2. Ach, tureckie slodycze... Baklava, kadayif, chalwa. Wszystko slodkie, tak slodkie, ze zeby bola. I jakos nie mozna przestac jesc. Uwielbiam :)
    A z tymi knajpami wybieranymi na chybil-trafil roznie bywa. Mam nadzieje, ze nastepnym razem bedziecie mieli wiecej szczescia!

    OdpowiedzUsuń