czwartek, 31 maja 2012

Coś z niczego

A raczej coś - z resztek.
Kiedy rozmrażałam twaróg na sernik, który pokazałam wczoraj, po prostu wyciągnęłam pierwszy z brzegu kawałek stwierdzając, że powinno starczyć. Starczyło, a nawet więcej - trochę zostało. Zamrozić drugi raz nie da rady, wyrzucić nie można, bo to grzech niemalże śmiertelny, coś więc trzeba wykombinować. Tylko co...? Myślałam i myślałam, aż w końcu doszłam do wniosku, że chcę deseru szklankowego. Wyjątkowo rzadko takie robię - sama nie wiem, dlaczego. Są przecież szybkie, proste, i w dodatku bardzo efektowne. Dają też ogromne pole do popisu, tym bardziej, że w przezroczystych szklankach wszystkie te warstwy prezentują się znakomicie. W związku z tym, że nie mam zbyt dużego doświadczenia, zajrzałam do książki z serii Szybko i smacznie: Desery. A tam śliczny deserek z serka homogenizowanego, z owsianą kruszonką i malinami. Masa to nie to, o co mi chodziło, malin nie ma, ale ta kruszonka - mmm... Bardzo mi się spodobała. Tym bardziej, że C. ma lekkiego fioła na punkcie płatków owsianych - z mlekiem i cukrem to jego ulubione śniadanie, wszelkie ciasteczka z ich dodatkiem znikają błyskawicznie. Pomyślałam, że taka kruszonka też będzie mu smakować (i miałam rację). Od siebie dodałam miód - chciałam, żeby lepiej się skleiła i tworzyła grudki, zamiast pojedynczych płatków.
Masa serowa to czysta improwizacja. Twaróg, reszta kremówki, trochę cukru, wanilia i Cointreau do smaku. Jajko można pominąć - ja chciałam, żeby serek nabrał puszystości. 
W lodówce miałam resztkę rabarbaru, w pokoju w misce na owoce samotnie kulała się pomarańcza. A że takie połączenie znam i bardzo cenię, pomyślałam, że będzie dobrym zwieńczeniem deseru.

Całość, choć niewiele ma wspólnego z oryginałem, wyszła zaskakująco pysznie. Kremowy, rozpływający się w ustach serek cudownie kontrastuje z chrupiącą kruszonką, a rabarbarowo-pomarańczowy wierzch nadaje całości wyrazu. Obojgu nam bardzo smakowało, i choć porcje wyszły naprawdę spore, dziś deser jest już tylko wspomnieniem... Polecam wypróbować - to naprawdę jest smaczne!

Szklankowy deser sernikowy z pomarańczowym rabarbarem


Składniki:
(na 4 spore porcje)

kruszonka owsiana:
  • 80 g płatków owsianych
  • 30 g jasnego brązowego cukru
  • 30 g masła
  • 1 łyżka miodu

masa:
  • 270 g twarogu 3krotnie mielonego
  • 350 ml śmietany kremówki
  • 70 g cukru pudru
  • 1 jajko
  • 1 łyżeczka ekstraktu z wanilii
  • 1 łyżeczka Cointreau

pomarańczowy rabarbar:
  • 150 g rabarbaru
  • 1 pomarańcza 
  • 50 g cukru

Kruszonka:
Masło rozpuścić z cukrem na patelni. Wsypać płatki, smażyć 4-5 minut, aż płatki nabiorą złotej barwy. Dodać miód, dokładnie wymieszać. Zdjąć z ognia, pozostawić do całkowitego ostygnięcia.

Rabarbar:
Z pomarańczy zetrzeć skórkę, owoc wyiletować - zachować sok. 
Na petelni skarmelizować cukier z łyżką soku pomarańczowego. Gdy nabierze złotego koloru, dodać pokrojony w 1cm kawałki rabarbar. Smażyć, aż warzywo zmięknie. Wlać pozostały sok, dodać skórkę pomarańczową i smażyć jeszcze chwilę. Dodać kawałki pomarańczy, wymieszać. Zdjąć z ognia, ostudzić.

Masa:
Twaróg zmiksować z cukrem pudrem, żółtkiem, ekstraktem i Cointreau na puszystą masę. W osobnych miskach ubić kremówkę i białko na sztywno. Najpierw wmieszać kremówkę do masy sernikowej, następnie - delikatnie - białko.

Na dni szklanek wysypać po garści kruszonki, na to wyłożyć po 3 łyżki masy serowej. Na to rónomiernie rozłożyć resztę kruszonki, następnie resztę masy. Na wierzch wyłożyć rabarbar.

Schłodzić przed podaniem 3-4 godziny.

Smacznego!


Na co mam teraz ochotę...? Na drożdżowe... Nie wiem, dlaczego, ale chodzi za mną od jakiegoś czasu. Sama nie wiem, czy ma być słodkie, czy bardziej wytrawne... Ale jakieś z pewnością w końcu przygotuję. W przyszłym tygodniu spędzę sama w domu cztery popołudnia i wieczory, więc będę miała czas na zagniatanie, wyrastanie, pieczenie... Mmm, nie mogę się już doczekać.

środa, 30 maja 2012

Jagodowa miłość

Zachciało mi się sernika. Tylko że jakoś nie po drodze było mi do piekarnika... A to za ciepło, a to po pracy nic się nie chce, a to lepiej pójść na spacer z C. i psą... Aż w końcu zmotywował mnie Walter, który przy krojeniu jakiegoś paskudztwa stwierdził, że ma ochotę na sernik (nie, nie mam aż tak dziwnych znajomych, po prostu namiętnie oglądam ostatnio Fringe, a doktor Bishop z miejsca stał się moim ulubionym bohaterem). Ponieważ większość moich książek (kucharskich i wszystkich innych) ciągle zamknięta jest w pudłach, zamiast próbować się do nich dostać, zaczęłam przeglądać internet. Na Everyday cooking zobaczyłam przeboski, jagodowy sernik. Ja wiem, że nie sezon jeszcze, ale powiedzcie sami - czy można się oprzeć temu kolorowi...? Ja nie mogłam. Chociaż, prawdę pisząc, nawet się specjalnie opierać nie starałam... Tak czy inaczej, zmotywowana odpowiednio, ruszyłam do kuchni. Zmiany w przepisie są minimalne, nie warto się nad nimi rozwodzić. Efekt...? Hmm... Szczerze mówiąc, czuję się troszkę rozczarowana. Po pierwsze kolorem - w oryginale jest tak soczyście, że aż nieprawdopodobnie fioletowy, u mnie - fioletowawy. No ale nic - to pewnie wina jagód. Miałam sklepowe, mrożone, więc bez szału. Niech będzie taki blady, co mi tam. Smak...? Jak dla mnie troszkę zbyt słodki, a za mało jagodowy (ale znów - to pewnie wina moich owoców, nie przepisu). Następnym razem użyłabym świeżych jagód, albo może takich ze słoika, własnoręcznie zebranych. Dałabym też mniej cukru, bo jednak wolę nieco mniej słodkie wypieki. No i spód... Rozmiękł mi zupełnie, nie wiem dlaczego. Następnym razem podpiekę przed wyłożeniem masy serowej, to powinno pomóc. Nie wiem, skąd się to wzięło, bo niemal zawsze robię takie spody do serników, i zazwyczaj trzymają się zdecydowanie lepiej... Nic to - następnym razem będzie lepiej.

Muszę się też pochwalić, że dokonałam odkrycia (a właściwie ktoś dokonał, ja o tym przeczytałam i teraz czuję się ważna). Gdzieś w internecie - przepraszam, ale kompletnie nie pamiętam, gdzie - wyczytałam, że boki tortownicy prze pieczeniu sernika należy posmarować masłem. Dzięki temu masa nie przyklei się do formy, a więc przy stygnięciu ciasto nie popęka. W dodatku opadnie równo i nie będzie dołka. Przetestowałam - i wiecie co? To naprawdę działa! Brzegów niemal nie musiałam odkrawać, sernik jest prosty jak stół i wygląda zdecydowanie lepiej, niż moje serniki dotychczas. Większość z Was pewnie zna ten patent, a jeśli nie - polecam. Takie proste, a jakie skuteczne!

A teraz już zapraszam na sernik. Bo mimo pewnych niedociągnięć, jest naprawdę smaczny - zwarty, kremowy, z pyszną śmietanową polewą, którą uwielbiam.

Sernik jagodowy z polewą śmietanową


Składniki:
(na formę o średnicy 26 cm)

spód:
  • 140 g ciastek digestive
  • 75 g masła

masa serowa:
  • 800 g twarogu 3krotnie mielonego
  • 100 ml śmietany kremówki (38%)
  • 4 jajka
  • 2 łyżki mąki ziemniaczanej
  • 2 łyżeczki ekstraktu z wanilii
  • 1 łyżeczka ekstraktu z cytryny
  • 250 g jagód (świeżych lub mrożonych)

polewa śmietanowa:
  • 500 ml kwaśnej śmietany (18%)
  • 3 łyżki cukru pudru
  • 1 łyżeczka ekstraktu z wanilii

Masło rozpuścić i przestudzić. 
Ciasteczka dokładnie pokruszyć. Wymieszać z masłem.
Powstałą masą wylepić dno tortownicy, wcześniej wyłożónej folią aluminiową. Boki tortownicy posmarować masłem.
Schłodzić w lodówce w czasie przygotowania masy serowej.

Twaróg zmiksować z kremówką na gładką masę. Wsypać mąkę, wlać ekstrakty, zmiksować. Po jednym wbijać jajka, dokładnie miksując po każdym dodaniu. Na końcu wlać jagody, wymieszać na jednolitą masę.
Masę serową przełożyć na wcześniej przygotowany spód.

Piec w 180 st. C. przez 55 minut.

Śmietanę krótko zmiksować z cukrem i ekstraktem waniliowym. Wyjąć sernik, na wierzch wyłożyć masę, wyrównać powierzchnię.

Piec kolejne 10 minut w 180 st. C.

Piekarnik wyłączyć, lekko uchylić drzwiczki i zostawić sernik w środku do całkowitego ostudzenia. Następnie schłodzić w lodówce przez 3-4 godziny, a najlepiej całą noc.

Smacznego!


Dzisiaj - w końcu! - mam wolny dzień. Wczoraj o 7:30 dostałam telefon, że jednak muszę być w pracy, więc nic z moich ambitnych planów nie wyszło. Dzisiaj też głównie się obijam, ale przecież czasem trzeba... Zresztą, jak C. wróci do domu, mam nadzieję zrobimy do końca porządek z kartonami, i w końcu mieszkanie będzie wyglądać jak mieszkanie, a nie składowisko makulatury...

poniedziałek, 28 maja 2012

Kærnemælkkoldskål

Dzisiaj - jak już sam tytuł wskazuje - będzie coś duńskiego. Wspominałam już wcześniej, że w związku ze związkiem, w jakim akurat się znajduję, na blogu pewnie pojawią się jakieś typowo duńskie przepisy. Mieliśmy kiedyś robić razem ciasto, ale w końcu jakoś nie wyszło (co się odwlecze... Zresztą, i tak aparatu nie miałam, więc jak już coś przygotujemy, to przynajmniej będę miała jak zrobić zdjęcia). Póki co - kærnemælkkoldskål. Cóż to takiego...? Rozbijmy nazwę na części pierwsze: kærnemælk to po prostu maślanka (nad czym długo się głowiłam), kold to zimny, a skål - miska. Maślankowa zimna miska, hmm... Brzmi co najmniej podejrzanie. A tak naprawdę to bardzo prosta zupa, która troszkę przypomina mi naszą zupę nic. Jest jednak szybsza w przygotowaniu, bo bez gotowania, nie ma więc ryzyka, że z żółtek zrobią nam się farfocle. Oczywiście - jeśli nie jadacie jajek na surowo, nie dane Wam będzie poznać ten smak... Mi takowe zupełnie nie przeszkadzają - ważne, żeby były świeże, z dobrego źródła, porządnie umyte i w ogóle wszystko jak trzeba (z drugiej strony - na coś trzeba umrzeć, więc...). 
Do zupy podaje się tak zwane kammerjunkere, czyli rodzaj sucharków - niedużych (takich na jeden kęs), okrągłych, które w zupie mimo chłonięcia wilgoci, zachowują swoją strukturę i miło chrupią - trzeba jednak pamiętać, żeby wrzucać je do zupy tuż przed podaniem. Są słodkawe - nie tak jak polskie sucharki, które znam. Myślę jednak, że nie będzie to stanowić aż tak wielkiej różnicy. Można też spróbować wrzucić do zupy... Biscotti. Myślę, że pasowałyby idealnie. Zwykłe kruche ciasteczka za szybko rozmiękną i wyjdzie nam nieapetyczna breja. 

Oczywiście - wersji tej zupy są setki, podejrzewam, że każda pani domu robi ją po swojemu. Ja patrzyłam, jak przygotowywał ją C., i wszystko zapisywałam. Smak jest bardzo przyjemny - słodkawy, ale bez przesady - maślanka świetnie się tutaj nadaje; mocno waniliowy. Dobrze schłodzona, najlepiej przez całą noc w lodówce, smakuje wyśmienicie w ciepły dzień. My jedliśmy ją w ramach obiadu/kolacji, ale świetnie też sprawdzi się jako deser.

Więc jak? Dacie się skusić na duński przysmak...?

Duńska zupa maślankowa


Składniki:
(na 6-8 porcji)
  • 2 litry maślanki
  • 12 żółtek
  • 1 laska wanilii
  • 120 g cukru

dodatkowo:
  • 500 g sucharków

Laskę wanilii przeciąć na pół, wyskrobać ziarenka, rozetrzeć w palcach z cukrem. Żółtka ubić z cukrem na puszystą, jasną masę. Miksując na najniższych obrotach, powoli wlewać maślankę. 
Gotową zupę wstawić na przynajmniej 3-4 godziny do lodówki. 

Podawać mocno schłodzone z pokruszonymi sucharkami.

Smacznego!

Dzisiaj w hotelu podszedł do mnie gość - jeden z naszych wspaniałych Kongijczyków, których aktualnie hotel jest pełen. Oświadczył, że jestem atrakcyjną kobietą, chciał, żebym go pocałowała, a po odmowie stwierdził, że jakbym miała ochotę, to mogę przyjść do niego spać. Nie mam pojęcia, czy to tylko różnice kulturowe, czy już molestowanie...? Wolę się nad tym nie zastanawiać. C. w każdym razie dostał napadu śmiechu, jak mu o tym opowiadałam, po czym powiedział, że to wszystko, co wyrabiają w restauracji, to przy tym pikuś. Hmm... 
Podchodząc do tego pozytywnie - zawsze miło poczuć się atrakcyjnym. Teraz muszę się tylko dowiedzieć, czy innym też składał podobne propozycje...

sobota, 26 maja 2012

Co ma wspólnego "Niemoralna propozycja" z Mamusią

Otóż wiele (choć doskonale zdaję sobie sprawę, jak dziwnie to brzmi). Przynajmniej z moją Mamusią, która dzisiaj ma swoje święto. I chociaż jestem od niej daleko, to wieczorem zadzwonię złożyć życzenia. Bo przecież pamiętam, i naprawdę. Tato, nie musisz wysyłać mi maili z przypomnieniem. Takich rzeczy się nie przegapia przecież, no...

W zeszłym roku na Dzień Matki była pyszna tarta z jabłkami (której też nie mogła spróbować, bo tarta tu, a Mama tam). Tym razem nie miałam czasu, żeby coś upiec, ale za to napiszę o książce, która kojarzy mi się z moją Mamą. 

Niemoralną propozycję Jacka Engelharda nabyłam w księgarni internetowej. Jak tylko zobaczyłam ten tytuł, wiedziałam, że muszę go mieć. Trochę czasu mi zabrało, zanim ją przeczytałam - jakoś tak nie po drodze nam było. Tym razem, tak samo zresztą jak wszystkie książki, które ostatnio czytam, po prostu została wyciągnięta z pudła. Mama, z tego co wiem, jej nie czytała, ale kilka razy oglądała film nakręcony na podstawie tej powieści (z Demi Moore, Robertem Redforem i Woody Harrelsonem w rolach głównych) i do dziś podejrzewam ubolewa nad faktem, że ja jakoś nie miałam okazji go zobaczyć (nadrobię, słowo harcerza!). Ona jest filmem zachwycona, na mnie książka wywarła nie aż tak ogromne wrażenie. 


Niemoralna propozycja to historia małżeństwa - Żyda, który jako dziecko przeżył ucieczkę z Europy do Ameryki, a później walczył na wojnie, i typowej Amerykanki - arystokratki, która nie do końca potrafi pojąć pewne uczucia swego męża. Na wakacjach w ich życie z wielkim hukiem i propozycją nie do odrzucenia wkracza Ibrahim - arabski książę. Bez skrępowania proponuje Kane'om milion dolarów za jedną jedyną noc spędzoną z Joan. I choć na wstępie oboje oburzeni odrzucają ofertę, z czasem zaczynają się zastanawiać. Joan została wydziedziczona przez ojca, w związku z czym nie opływają w luksusy. Josh pracuje w reklamie pisząc przemówienia dla ważniaków, i chodź idzie mu to świetnie, nie jest zadowolony ze swojej pracy. Milion mógłby wszystko zmienić. Ale czy są gotowi zapłacić taką cenę...?

Brzmi intrygująco, i właściwie taka właśnie jest ta historia. Czy podejmą grę? Czy wszystko wydarzy się tak, jak sobie zaplanowali? Jakie będą konsekwencje podjętej przez małżonków decyzji? Czy będą potrafili nadal się kochać, czy wiszący gdzieś ciągle między nimi milion ich podzieli? I choć wydawałoby się, że książkę przeczytam od deski do deski, to jednak zabrała mi około tygodnia (a to przecież tylko 237 stron). Po prostu momentami tak mnie denerwowała, że musiałam przerwać czytanie, nawet, jeśli alternatywą było gapienie się przez okno na mijane codziennie w drodze do pracy pola. Pierwszoosobowa narracja jest dobrze prowadzona, ale momentami bohater po prostu przesadza z przemyśleniami i użalaniem się nad sobą. Mnie osobiście taka postawa drażni, i najzwyczajniej w świecie nie miałam ochoty dłużej z nim rozmawiać. Właśnie dlatego przerywałam czytanie tyle razy.
Nie zmienia to jednak faktu, że książka jest ciekawa i warta przeczytania. Po prostu... Trzeba uzbroić się w cierpliwość.

A po film też z pewnością sięgnę - żeby porównać, co i jak (a z rozmów z Mamą wywnioskowałam, że różnic jest całkiem sporo). 

Niemoralna propozycja
Jack Engelhard
Świat Książki
Warszawa, 1994

piątek, 25 maja 2012

Mała rzecz, a cieszy

Poza jednym jedynym tortem (archiwalnym zresztą) blog przepisów nie widział przez dobre pięć miesięcy. Jak na blog kulinarny to całkiem sporo, nieprawdaż...? Dzisiaj też nie będzie niczego powalającego na kolana, ot, zaspokojenie nagłego apetytu, który dopadł mnie znienacka. 
Co się stało, że blog powoli będzie wracał do pierwotnej funkcji, czyli prezentowania przepisów? Otóż, drogą kupna, nabyłam w końcu aparat. Mistrzowie fotografii pokręcą głowami z dezaprobatą, ale na moje minimalne potrzeby totalnego amatora wystarczy zupełnie. Samsung ST77, w gustownie różowym kolorze, od dwóch dni mieszka w szufladzie koło łóżka i dostarcza mi mnóstwo radości nie tylko samą obecnością, ale też zdjęciami, które nim robię. Bardzo podoba mi się funkcja stabilizacji obrazu - dzięki temu moje trzęsące się łapki nie psują ostatecznych efektów jak w przypadku starego aparatu. Poza tym jest malutki, zgrabniutki, i ogólnie wszystko jest z nim jak trzeba. Oczywiście potrzebuję trochę czasu, żeby opanować obsługę, ale mam nadzieję, że zdjęcia będą troszkę lepszej jakości, a więc że blog zyska na apetyczności
Trzymajcie kciuki za powodzenie misji.

Wracając do meritum, a więc nagłego apetytu. Popołudnie spędzam sama, w lodówce jeszcze po ostatnim weekendzie głównie piwa (i trochę pepsi), nawet chleb tostowy wziął się i skończył, niedobry. Do sklepu nie chciało mi się ruszać po niemalże dwugodzinnym spacerze, który sobie z C. i Ptysią urządziliśmy wczesnym popołudniem. A zjadłoby się coś dobrego, oj zjadło... Nic nie poradzę na to, że nawet w takie ciepło chce mi się słodkiego. A najlepiej z rabarbarem, bo kilka lasek czeka grzecznie na wielką chwilę. I nie wiem, jakim cudem właściwie, ale naszła mnie chęć na kaszę mannę. Nie mam seledynowego pojęcia, skąd mi się to nagle wzięło. Jakoś tak w mojej głowie pojawiła się miseczka z taką a nie inną zawartością. Cóż robić...? Trzeba działać. Roboty przy tym nie ma prawie wcale, a efekt...? Mmm... 
Przepis na kaszkę wzięłam od Witaminki. Tak, tak, wiem: każdy wie jak ugotować kaszkę. Ja zasadniczo też wiem, ale że nie robiłam tego tysiąc lat, wolałam więc sprawdzić proporcje, co by nie dostać zupy albo innego klocka zamiast tak pożądanej przeze mnie kaszki o konsystencji idealnej. Wspomogłam się więc cudzą wiedzą, po czym całość ukoronowałam rabarbarem, na który taką miałam ochotę. Tym razem użyłam tylko odrobiny cukru, karmelu nie ma więc zbyt dużo, ale dzięki temu całość jest idealnie słodka. Porcja jest - moim zdaniem - bardzo akuratna - bardziej śniadaniowo-podwieczorkowa niż deserowa. Ale właśnie tego było mi trzeba. Czuję się usatysfakcjonowana. Teraz muszę się jeszcze dowiedzieć, co C. myśli na temat kaszki na mleku...

Kasza manna z karmelizowanym rabarbarem


Składniki:
(na 1 sporą porcję)
  • 250 ml mleka
  • 10 g masła
  • 1/4 łyżeczki soli
  • 1 łyżka cukru
  • 3 łyżki kaszy manny

dodatkowo:
  • 100 g rabarbaru
  • 20 g cukru
  • 1 łyżka wody

Rabarbar obrać, odciąć końcówki, pokroić na około 1cm wielkości kawałki. Na patelni podgrzewać na średnim ogniu cukier z wodą aż do uzyskania bursztynowego koloru. Dodać rabarbar, smażyć, aż rabarbar zmięknie, ale nie będzie się rozpadał. 
Przestudzić.

Mleko zagotować z masłem, solą i cukrem. Wsypać kaszę, gotować 3-4 minuty, mieszając, aż do uzyskania dość gęstej konsystencji. 

Kaszę przełożyć do szklanki lub miseczki, na wierzch wyłożyć rabarbar.
Podawać na ciepło lub schłodzone.

Smacznego!

W związku z maniem aparatu, mam ambitne plany na najbliższy czas - coś bardziej fotogenicznego i mniej jednoporcjowego. Coś z twarogiem w roli głównej, którego mam sporo, a który stanowczo domaga się zużycia. Coś, co - mam nadzieję - przypadnie też do gustu C. Inaczej znów będzie trzeba zaprosić gości...

poniedziałek, 21 maja 2012

Słowo dostrzeżone

I znowuż cisza...

Przyczyna pierwsza - czasu mi brak. W weekend mieliśmy małą imprezę wielonarodową (Duńczycy, Słowacy, Polki - ach, cóż to był za wieczór!), która z sobotniego popołudnia i wieczoru przesunęła się na przedpołudnie dnia następnego. Później masa sprzątania, a w poniedziałek znów do pracy (jutro czeka mnie rozmowa z Szefem, i to Szefem nie byle jakim, bo Szefem wszystkich Szefów w naszym cud hotelu - który, swoją drogą, ma problemy z zapamiętaniem mojego imienia, ale jak zmieniłam fryzurę, zauważył pierwszy - więc mam lekką tremę. Nie, żebym była przerażona jego osobą - jest całkiem miłym gościem - choć mógłby mniejszą uwagę zwracać na rozmiar siedzeń swoich podwładnych i nie tylko - co tematem tejże rozmowy. Cóż, raz się żyje, może mnie zrozumie - czyt. zrobi, czego od niego oczekuję). Póki co na szczęście koniec z siedmio- czy ośmiodniowymi tygodniami pracy, więc jestem pełna optymizmu co do najbliższych tygodni (i jednocześnie nieco się ich lękam z uwagi na napiętą atmosferę z powodów zbyt nudnych, żeby się tutaj nad nimi rozwodzić). 

Przyczyna druga - nadal nie mam aparatu. Owszem, mam odłożoną na niego odpowiednią sumę, ale jakoś strasznie mi nie po drodze do sklepu (patrz: punkt pierwszy). W związku z tym, nawet jak już coś stworzę, nie za bardzo mam jak to opstrykać, a, jak już pisałam wcześniej, bez zdjęcia to jednak nie to samo... Dlatego też nie mam jak się pochwalić moim ostatnim dziełem, z którego całkiem dumna jestem. Na wspomniane wcześniej spotkanie, w ramach nie bycia bezużyteczną kobietą, która kuchnię omija szerokim łukiem (C. przygotował boską lasagne, która zrobiła - zasłużenie - furorę) postanowiłam przygotować deser. Jak pomyślałam, tak zrobiłam. Powstał torcik, a właściwie całkiem sporych rozmiarów (tortownica 26 cm) tort. Standardowy już rzucany biszkopcik z 10 jajek, który - na szczęście! - udał się w ciągle nowym dla mnie piekarniku, przełożony masą śmietanową z dodatkiem serka kremowego i pokrojonego w kostkę kiwi. Jako nasączenie, mające jednocześnie na celu zaostrzenie smaku, wystąpiła miodówka w duecie z sokiem cytrynowym. Wierzch i boki posmarowałam cienką warstwą niewyszukanego kremu maślanego z dodatkiem kakao, po czym całość oblałam polewą czekoladową (troszkę za twarda mi wyszła, powinnam dać więcej mleka i masła - lepiej by się kroiło) i ozdobiłam truskawkami w czekoladzie. Zdaję się na Waszą wyobraźnię - lepiej tego opisać nie umiem. W każdym razie uważam, że to jeden z najładniejszych tortów, jakie przygotowałam, i taką właśnie dekorację wykorzystam z pewnością jeszcze nie raz - minimalizm, to jest to! Co do środka - większość zniknęła zaraz po rozkrojeniu, na rano dla C., mnie i dwóch najwytrwalszych gości zostało po kawałeczku, także sądzę, że był smaczny. Świadczą też o tym wszystkie pochlebne słowa, które usłyszałam (niestety, ponieważ wino było zbyt dobre, niektórych za dobrze nie pamiętam...). Także, jakby się kto pytał, tort z kiwi dobry jest.

W sumie, to ten post powstał głównie z chęci podzielenia się z Wami tym tortem właśnie. Bardzo jestem z niego zadowolona. Może przygotuję go jeszcze raz w mniejszej wersji bez okazji, tylko po to, żeby zrobić zdjęcia...? Zastanowię się, jak kupię aparat.

Dzisiaj jednak spotkała mnie niezwykle miła niespodzianka, o której chciałabym napisać. Cieszę się z wszystkich komentarzy na blogu, każdy wiele dla mnie znaczy - dzięki nim wiem, że tu ze mną jesteście, za co jestem bardzo wdzięczna. Pisanie do siebie to bowiem żadna frajda... (Oczywiście, piszę do szuflady, mnóstwo rzeczy, ale to opowiadania, które nie mają na celu wzbudzenia uśmiechu na czyjejś twarzy czy może ochoty na małe co nieco... Blog jest po to, żeby ludzie go czytali. No przecież.) W każdym razie - jeden z moich postów został skomentowany przez Autorkę książki, o której pisałam, Barbarę Wierzbicką, co sprawiło mi niesamowitą radość. Może dlatego, że mam jakieś dziwne zboczenie na punkcie książek, może dlatego, że cieszy mnie, że komuś podobają się moje słowa (tak, tak, jestem początkującym pisakiem,  który śni o - kiedyś, kiedyś, w bardzo dalekiej przyszłości - wydaniu własnej książki, niekoniecznie kucharskiej. Kto wie...? Świat widział nie takie dziwy). Dlatego chciałabym za ten komentarz podziękować, dużo to dla mnie znaczy.

Hmpf... I to by było tyle marudzenia na dziś. Czas ruszyć cztery litery, wyspacerować psę, wziąć prysznic i przytulić się do poduszki, zanim C. wróci do domu. 

PS Czy mi się tylko wydaje, czy jakoś dziwnie dużo nawiasów jest w tym poście...?

sobota, 12 maja 2012

O sztuce kaligrafii

Sobota. Nie mająca zbyt wiele wspólnego z odpoczynkiem. C. pokazał pralce, gdzie jej miejsce (dosłownie i w przenośni), w związku z czym grzecznie stoi tam, gdzie została ustawiona, i tylko w czasie wirowania wydaje ciche pomruki (którymi osobiście ani ciut się nie przejmuję). Pracy biedna ma sporo, a ja razem z nią - wyszukiwanie wolnego miejsca na powieszenie/przewieszenie/ułożenie w pozycji dogodnej do wysuszenia prania stało się co najmniej wyższej klasy logistycznym przedsięwzięciem. Suszarka, a także krzesła, fotele, regały (ciągle w pozycji bardziej horyzontalnej) oraz stół zawalone są ubraniami na różnym etapie schnięcia. Jeszcze tylko ze trzy dni, i wszystko powinno wrócić do jakiej takiej normy...
Jak już wspomniałam (chyba bardziej między wierszami niż wprost) piorę ja. C. jest w pracy. Ogólnie weekend udał nam się jak mało który - przez siedemdziesiąt dwie godziny razem spędzimy około dwunastu, z czego większość w porach, kiedy normalni ludzie (nawet ci ponad wszelką inną rozrywkę stawiający imprezy do białego rana) śpią. My też śpimy, bo ja zaraz muszę wyjść do pracy, a on dopiero co wrócił. Heh... Poza tym jakimś dziwnym zrządzeniem losu tym razem pracuję osiem dni pod rząd (jeszcze tylko pięć i wolne!), co oznacza, że posypiając popołudniami mam problemy z zaśnięciem w nocy. Na szczęście przyszły weekend zapowiada się dużo lepiej - oboje mamy wolne i planujemy urządzić spóźnioną imprezę urodzinową dla C. On gotuje i podaje do stołu, ja nakryję i pomogę pozmywać. I zrobię tort. Już nawet mam wizję, która z każdą kolejną chwilą rozmyślań na ten temat coraz bardziej się krystalizuje. Do piątku, kiedy to planuję zacząć przygotowania, powinnam już dokładnie wiedzieć, co i jak. I mam nadzieję, że C. podzieli mój entuzjazm - ale skoro z prezentem udało mi się trafić, to myślę, że z tortem nie będzie gorzej. Poza tym - są pewne standardy. Każdy lubi truskawki i czekoladę, prawda? No grzechem byłoby nie lubić. W związku z tym liczę na pozytywną opinię. C. i gości. 

O czym to ja chciałam...? A, tak. Książka
Ostatnio bardzo dużo czytam w autobusach, albo na rzeczone czekając. Bardzo przyjemną lekturą okazał się Mistrz kaligrafii Edwarda Docxa. Książka wciągnęła mnie na tyle, że czytałam też w łóżku przed zaśnięciem, i całość skończyła się bardzo szybko (za szybko, jak dla mnie). W pewnym sensie otwarte zakończenie, które kiedyś doprowadziłoby mnie do szału, teraz pozostawiło tylko niedosyt. Z przyjemnością sięgnęłabym po kolejne powieści tego autora - pisze lekko, z humorem, który idealnie trafia w mój gust, z ironią spoglądając na swoich bohaterów.


Główną postacią w Mistrzu kaligrafii jest, jak nietrudno się domyślić, kaligraf. Taki prawdziwy, z mnóstwem piór wszelakich w zanadrzu. Jeszcze niedawno, myśląc o sztuce kaligrafii, miałam przed oczyma bibliotekę w średniowiecznym klasztorze, gdzie przy równo ustawionych pulpitach pracują w skupieniu zgarbieni mnisi. Tymczasem Jasper mieszka we współczesnym Londynie, i, jak się okazuje, zamiast przepisywać święte księgi, ostrożnie i z wprawą kaligrafuje wiersze Johna Donne'a dla tajemniczego zleceniodawcy (podobno miliardera, który chce sprawić prezent ukochanej). Jasper, poza pracą, zajmuje się głównie zdobywaniem kobiet. Niepoprawny podrywacz, który w każdej kobiecie czytającej powieść Docxa powinien wzbudzić co najmniej wstręt, jest przedstawiony w taki sposób, że nie daje się go nie lubić (mimo oczywistych grzechów). Gdy pewnego dnia przez okno pracowni dostrzega siedzącą w ogrodzie zjawiskową piękność, okazuje się, że nawet on może się zakochać. Żeby zdobyć wybrankę jest gotowy na wiele poświęceń. Dokładnie planuje wszystko, co z nią związane, aby tylko znaleźć się bliżej niej. Porzuca swój hulaszczy tryb życia, jest bliski wręcz ustatkowania się. Wszystko dla kobiety idealnej. Madeleine jednak nie jest zwykłą dziewczyną - skrywa pewną tajemnicę, która będzie miała wielki wpływ na życie Jaspera. 

Książkę polecam bardzo - jest fantastyczna! Język, którym jest napisana, nietuzinkowi bohaterowie, tajemnice i zwyczajność przeplatająca się z z nie tak znów zwyczajnymi sytuacjami - to wszystko sprawia, że nie można się od niej oderwać. Świetna, nie tylko do autobusu.

Mistrz kaligrafii
Edward Docx
Dom Wydawniczy Rebis
Poznań, 2006

środa, 9 maja 2012

Zapomniany tort i pralka jak żywa

Uff... Dużo się ostatnio dzieje. W niedzielę byliśmy z C. na konfirmacji córki jego Brata. M. to słodka dziewczynka, impreza duńsko-brazylijska (jej Mama jest Brazylijką) jak najbardziej udana. Przez całe moje nie tak znowu krótkie życie nie wyściskało mnie tylu Duńczyków, co w niedzielne popołudnie. Nie narzekam - bardzo miło z ich strony. A ja jestem coraz lepsza w udawaniu zrozumienia dla tego ciut skomplikowanego języka. Najmłodsza Siostra C. próbowała upić mnie Malibu z colą - na szczęście bezskutecznie. Babcia C. z kolei bardzo dobrze się ze mną dogadała, bo była nauczycielką angielskiego (i niemieckiego, ale na tym gruncie czuję się niedużo pewniej niż z duńskim). A po wszystkim, kiedy C. wymieniał lampy w aucie (I killed Bambi, skat - usłyszałam o drugiej w nocy, kiedy wrócił do domu), ja rozmawiałam z jego Tatą o książkach - okazało się, że mamy zbliżony gust, przynajmniej jeśli chodzi o Folletta. 

Co do moich kuchennych poczynań - owszem, są. Ciasteczka czekoladowe z nutą kardamonowo-pomarańczową i pomarańczowe semifreddo wyszły zachwycająco dobre. Owszem, przepisy zapisałam, zdjęć jednak póki co nie mam jak zrobić - cały czas czekam na aparat. A telefonem pstrykać nie będę, bo fotki wychodzą co najmniej tragiczne, wyjątkowo nieapetyczne i w ogóle nie nadające się do publikacji gdziekolwiek. Dlatego na aktualne przepisy będzie trzeba jeszcze trochę poczekać. W związku z tym w najbliższym czasie będę Was molestowała postami o książkach, a dzisiaj, w ramach przypomnienia, że to mimo wszystko blog kulinarny, będzie o torcie.

Dawno, dawno temu... Naprawdę dawno, bo nie pamiętam, kiedy dokładnie. Chyba w tym roku. A może jeszcze w zeszłym...? Nie mam pojęcia. Nieistotne. Chodzi o to, że upiekłam tort. Na specjalne, urodzinowe zamówienie. Miał być klasyczny, ale nie nudny. Wyjątkowy - jak to tort. Na urodziny Szanownej Małżonki Zamawiającego.
Biszkopt - standardowo rzucany, jakżeby inaczej. Krem na bazie mascarpone, delikatnie wzmocniony żelatyną - co by się w czasie transportu nic nie rozjechało. Masa wiśniowa inspirowana tortem śliwkowym jak ze sklepu. Jak smakowało? Nie wiem, nie próbowałam. Ale z tego co mówili główni zainteresowani, efekt był jak najbardziej satysfakcjonujący.

Trochę pracy przy tym było - ale taka już uroda tortów. Polecam - wygląda naprawdę nieźle, no i - podobno - smakuje nawet lepiej.

Tort wiśniowy z bitą śmietaną


Składniki:
(na tortownicę o średnicy 26 cm)

biszkopt:
  • 10 jajek
  • 400 g cukru
  • 230 g mąki pszennej
  • 90 g mąki ziemniaczanej

masa wiśniowa:
  • 550 g wiśni ze słoika (bez pestek)
  • 300 ml soku wiśniowego
  • 1 opakowanie kisielu o czerwonym kolorze (40 g)
  • 55 ml zimnej wody

krem:
  • 300 g serka kremowego
  • 150 g mascarpone
  • 200 ml śmietany kremówki (38%)
  • 80 g cukru pudru
  • 1 łyżka cukru waniliowego
  • 3 łyżeczki żelatyny
  • 2 łyżki zimnej wody
  • 70 ml gorącej wody

nasączenie:
  • sok z 1 cytryny
  • 50 ml miodówki

wierzch:
  • 500 ml śmietany kremówki (38%)
  • 2 łyżeczki żelatyny
  • 2 łyżki zimnej wody
  • 50 ml gorącej wody

Biszkopt:
Białka ubić na sztywną pianę. Partiami dodawać cukier, nie przerywając miksowania. Po jednym dodawać żółtka, dokładnie miksując po każdym dodaniu. Na końcu partiami wsypywać przesianą mąkę, miksując na najniższych obrotach.
Spód tortownicy wyłożyć papierem do pieczenia lub folią aluminiową. 
Masę wylać do formy.

Piec w 170 st. C. 70-80 minut, do tzw. suchego patyczka.
Upieczony biszkopt zrzucić na ziemię (w formie) z wysokości 60 cm, po czym wystudzić w uchylonym piekarniku.

Zimny biszkopt przeciąć na trzy blaty, ścinając z wierzchu ewentualną górkę - tak, żeby był idelanie płaski.

Sok wiśniowy zagotować. Kisiel rozmieszać w wodzie, powoli wlewać do soku, cały czas mieszając. Chwilę pogotować, zdjąć z ognia. Dodać dokłądnie odcedzone wiśnie, delikatnie wymieszać. Ostudzić.

Serek kremowy ubić z mascarpone. Wlać kremówkę, miksować, aż masa znów zgęstnieje. Przesiać cukier puder z waniliowym, zmiksować.
Żelatynę namoczyć w zimnej wodzie, następnie rozpuścić w gorącej. Wymieszać, żeby nie było grudek. Ostudzić.
Żelatynę wlać do masy serowej, zmiksować na gładko. Wstawić na kilka minut do lodówki, żeby nieco zgęstniała.

Sok z cytryny wymieszać z midówką.

Na paterze ułożyć pierwszy blat, skropić sokiem z cytryny wymieszanym z miodówką. Wyłożyć połowę wiśni, na wierzch połowę kremu. Przykryć drugim blatem, lekko docisnąć. Biszkopt nasączyć, wyłożyć resztę wiśni, na wierzch resztę kremu. Przykryć ostatni blatem, nasączyć.
Wstawić do lodówki na 2-3 godziny, żeby wszystko stężało.

Kremówkę ubić.
Żelatynę namoczyć w zimnej wodzie, następnie rozpuścić w gorącej. Ostudzić. Wlać do kremówki, cały czas miksując. 
Śmietaną obłożyć wierzch i boki tortu, zostawiając nieco do dekoracji.
Resztę śmietany przełożyć do szprycy, udekorować tort. 
Boki można obsypać startą czekoladą.

Smacznego!

A dzisiaj rano kupiliśmy pralkę. Nareszcie! Góry prania zalegały już wszędzie (w pokoju, który podobno ma być sypialnią, nie było miejsca na łóżko - wiem, wiem, nie ma się czym chwalić...), więc z wielką radością nastawiliśmy pierwsze pranie. C. pojechał do pracy, a ja wyszłam na chwilę do sklepu. Jakież było moje zdziwienie, gdy po powrocie znalazłam pralkę na środku kuchni! A później z wielkim poświęceniem musiałam ją trzymać w czasie wirowania, żeby mi z tej kuchni nie uciekła. Na szczęście po dwóch praniach chyba znalazła swoje miejsce, bo już grzecznie stoi i się nie rusza, i nawet tak bardzo nie hałasuje. O co chodziło? Nie mam pojęcia. Na pralkach to ja się nie znam.

piątek, 4 maja 2012

Uwaga: czytam!

Tak się jakoś dziwnie złożyło, o czym już kilkakrotnie wspominałam, że mam lekkiego fizia na punkcie książek. O ile D. podzielał to zboczenie, a wręcz doprowadzał do postępującego, trwałego uzależnienia, C. jest pod wrażeniem ilości kartonów wypełnionych książkami układanych ciasno jeden przy drugim. Myślę jednak, że chłopak jakoś to przełknie - w ramach przyzwyczajania, na urodziny dostał... Książkę. I to nie byle jaką, bo w imponującym formacie 43,6 na 35,8 cm, traktującą o twórczości niejakiego Salvadora. Zdaje się, że powiedział coś w rodzaju pierwszy raz naprawdę cieszę się z książki... Także myślę, że jeszcze nie wszystko stracone, i mimo tego, że podobno starych drzew się nie przesadza, uda mi się go przekonać, że książki są co najmniej warte uwagi. Coś tam niby czyta, ale sądzę, że owo coś tam da się zmienić w pełnowartościową, regularną lekturę. O postępach mojej pracy u podstaw będę informować na bieżąco.

W każdym razie - wracając do meritum - zostałam zaproszona przez Maggie do zabawy. Gdzie książki są głównym tematem naszego zainteresowania. W związku z tym, że temat ten bardzo mi pasuje, a przemiłym blogowiczom odmawiać po prostu nie wypada, z ochotą przystąpiłam do odpowiadania na pytania. Może kogoś z Was zainteresują moje typy...?

1. O jakiej porze dnia czytasz najchętniej?
Każdej. Rano, zaraz po przebudzeniu, kiedy ten obok jeszcze słodko wtula się w poduszkę, a ja nie muszę pędzić na autobus. Po śniadaniu, dopijając już nie tak znowu ciepłą herbatę. W południe, kiedy jest bardzo gorąco i z wielką przyjemnością siedzę na parapecie przy otwartym oknie. Tuż przed obiadem, kiedy z kuchni dochodzą drażniące nos i ślinianki zapachy przygotowywanych przez niego pyszności. Wieczorem, tuż przed snem, kiedy niecierpliwie czekam na jego powrót z pracy, żeby móc schować zimne stopy w zgięciach jego kolan. Jednym słowem - każda pora na czytanie dobra jest.

2. Gdzie czytasz?
Gdzie tylko się da. W autobusie do/z pracy (jakież to marnotrawstwo mojego czasu, który aż tak znów bezwartościowy nie jest). W samochodzie w czasie długiej podróży do Polski, kiedy kierowca akurat nie ma chęci na pogaduchy. W ulubionym fotelu ustawionym w strategicznym miejscu tuż przy oknie, gdzie światło jest najlepsze, a stolik jest w odpowiedniej odległości (gdzieś między na wyciągnięcie ręki po kubek z herbatą a uważaj, bo zaraz to zrzucisz!). W łóżku przede wszystkim - kiedy akurat nie ma nic ciekawszego do roboty. Na ławce w parku, kiedy świeci słońce. Na zimnym, metalowym krześle w budynku dworca autobusowego. Na plaży, w lesie, a ostatnio na trawniku przed hotelem, kiedy czekałam na C. (co wzbudziło zainteresowanie kilki moich współpracowników, nie wiedzieć dlaczego...).

3. Jaki rodzaj książek najchętniej czytasz?
Papierowe... A tak serio - niemal wszystko. Łatwiej chyba będzie napisać, czego nie czytam - otóż wszelkie sf jest poza sferą moich zainteresowań (nie wiem dlaczego, mam jakiś uraz psychiczny czy co... Nie lubię, i już). Z przyjemnością czytam książki obyczajowe, fantastyczne, historyczne, romanse, thrillery, kryminały (tylko te nieprzewidywalne). Ponieważ mam brzydki nawyk zaglądania na ostatnią stronę uwielbiam książki, które nawet po tym zaskakują mnie zakończeniem. Lubię w książkach odrobinę magii - to, o co tak trudno w prawdziwym życiu. Lubię książki z duszą - które sprawiają, że świat przestaje istnieć, a ja zapominam wysiąść z autobusu i nie słyszę uporczywego wołania Mamy z drugiego pokoju. 

4. Jakie książki ostatnio kupiłaś/dostałaś?
Kupiłam:
- Salvador Dali - Rachel Barnes
- Saved by cake - Marian Keyes
i... Nie pamiętam. Wiem, straszne, ale tak dawno nic nie kupowałam, że nie pamiętam. Mam mnóstwo (mnóstwo!) książek, których jeszcze nie przeczytałam, ale nie pamiętam, co z tego kupiłam ostatnio.
Dostałam:
- Labirynt odbić - Siergiej Łukjanienko
- Fałszywe lustra - Siergiej Łukjanienko
które to jeszcze w zeszłym roku sprezentował mi D. (dziękuję! są świetne! Niedługo Wam zresztą o nich napiszę nieco szerzej).

5. Co czytałaś ostatnio?
No to tak:
- Filary ziemi - Ken Follett
- Świat bez końca - Ken Follet
- Labirynt odbić - Siergiej Łukjanienko
- Fałszywe lustra - Siergiej Łukjanienko
- Dziewczyna o szklanych stopach - Ali Shaw
- W łóżku z... - praca zbiorowa
Wszystkie bardzo, bardzo dobre.

6. Co czytasz obecnie?
Mistrza kaligrafii Edwarda Docxa - rewelacja. Główny bohater jest odrażającym podrywaczem, a jednocześnie typem tak uroczym, że nie da się go nie lubić. Nie mogę się doczekać finału, a jednocześnie nie chcę, żeby książka się skończyła, bo napisana jest naprawdę dobrze i czyta się świetnie. Też Wam o niej opowiem, jak tylko dotrę do końca.

7. Używasz zakładek czy zaginasz ośle rogi?
Za ośle rogi Babcia, która jest główną sprawczynią mojego fizia, by mnie z zimną krwią zamordowała, a kocha mnie bardzo. W związku z tym nigdy, przenigdy, nic w książce nie zagięłam, nie pisałam po nich ani nie robiłam żadnych innych haniebnych rzeczy. Bardzo poważnie podchodzę do tematu - jak mi ktoś robi coś brzydkiego z moją książką, to oj, nie ma przebacz.

8. E-book czy audiobook?
Ani jedno, ani drugie. Książka ma być wydrukowana na papierze, pachnieć w ten niesamowicie tajemniczy sposób, obiecując co najmniej kilka godzin odpoczynku od świata; ma stojąc na półce dumnie prezentować lekko zużyty grzbiet, ma po prostu być książką. Co do audiobooków - jestem typowym wzrokowcem, słuchanie książek jest dla mnie bezcelowe, bo i tak nie zapamiętam. No i nie jestem w stanie się skupić na słuchaniu tak bardzo, jak na czytaniu.

9. Jaka jest Twoja ulubiona książka z dzieciństwa?
Tajemnica Rajskiego Wzgórza Elizabeth Goudge, Małgosia kontra Małgosia Ewy Nowackiej, Ania z Zielonego Wzgórza i wszystkie pozostałe części Lucy Maud Montgomery, Godzina pąsowej róży Marii Kruger, twórczość Małgorzaty Musierowicz oraz Krystyny Siesickiej oraz seria o Tomku Alfreda Szklarskiego. I oczywiście wiele, wiele innych. Jako dziecko bardzo dużo czytałam, i jeszcze więcej mi czytano. Nawet dobranocka nie była w stanie oderwać mnie od książki. Jestem dziwadłem...

10. Którą z postaci literackich cenisz najbardziej?
Hmpf... Oto i trudne pytanie. Bo ja wiem...? 
Nie wiem. Ale jak wymyślę, to dam znać.

Uff... No to się rozpisałam... Czyste szaleństwo. Ale myślę, że może dzięki temu poznacie mnie trochę lepiej, albo może zechcecie przeczytać coś, o czym wspomniałam...? Bardzo by mnie to cieszyło. Do wspólnej zabawy zapraszam ShinjuMalwinnę oraz Iwonę. Mam nadzieję, że będziecie miały chęć.

A skoro zdjęcie książek jest w tym poście obowiązkowe, to proszę bardzo - oto Gin w środowisku naturalnym:


Jeszcze raz bardzo dziękuję za zaproszenie, to była naprawdę świetna zabawa.
Teraz mam zamiar się polenić i być może znaleźć przepis na coś słodkiego na jutro. I oczywiście poczytać - Mistrz kaligrafii na mnie czeka.

czwartek, 3 maja 2012

O chodzeniu nie tylko do łóżka

Większość z Was zapewne cieszyła się - lub nadal cieszy - wolnym długim weekendem. U mnie zamiast błogiego lenistwa - prawie skończony - na szczęście! - siedmiodniowy tydzień pracy. Jeszcze tylko jutro, i będę miała całą sobotę dla siebie - C. w pracy od czternastej, więc może nawet, jak mi się zachce, upiekę jakieś ciasteczka? Albo sernik? Albo jeszcze co innego...? 
Póki co jednak bardziej żyję pracą, która dostarcza mi, nie powiem, całkiem ciekawych wrażeń. Otóż aktualnie w hotelu goszczą kolarze, którzy przyjechali do Horsens na giro d'Italia. Nie tylko u nas, ale w całym mieście wszystko jest różowe - wielka brama na głównej ulicy, sklepowe wystawy, mnóstwo rowerów, pomalowanych specjalnie na tą okazję. Na drzewach jest mnóstwo różowych wstążek, lampy owinięte są różową folią, a ulotki wszelakie, mam wrażenie, drukowane są tylko na różowym papierze. W hotelu rzucają się w oczy przede wszystkim fantazyjnie zawiązane, różowe szale recepcjonistek. Tylko kolarze nic różowego nie noszą, nie mam pojęcia dlaczego. 
W każdym razie, razem ze sportowcami, przyjechała cała ekipa, między innymi przesympatyczny kucharz - Włoch (większość zawodników, jak można się łatwo domyśleć, to Włosi - bezwstydni, paradują w samych majtkach lub niezbyt dokładnie owinięci ręcznikami rozdają południowe uśmiechy). Dziś nękał mnie przez dobre pół godziny, bo zginął mu telefon - który, jak się dowiedziałam, natknąwszy się na niego nieco później w windzie, został szczęśliwie odnaleziony w koszu z obierkami od ziemniaków... Cóż, mam nadzieję, że teraz będzie go lepiej pilnował. 

W związku z całą masą emocji, wybrałam się dziś na spacer z Tiną do lasu. Obie to uwielbiamy - ona, bo może hasać, ile dusza zapragnie, wąchać, kopać i brudzić się na całego; ja, bo cisza i wszechogarniająca zieloność bardzo mnie uspokajają - a ostatnio jakaś wyjątkowo drażliwa jestem, i taka właśnie sielanka dobrze mi robi. Po powrocie pomyślałam, że napiszę Wam o książce, którą niedawno przeczytałam. Właściwie nie jestem pewna, czy taka lektura powinna znajdować się na blogu traktującym - w założeniu - głównie o jedzeniu, ale... Do półnagich Włochów pasuje jak ulał.


Nie mam pojęcia, skąd właściwie wzięła się w moich zbiorach, bo nie mogę sobie przypomnieć, żebym ją kupowała osobiście w księgarni, czy też zamawiała przez internet. Tak czy inaczej - jest. I trafiła do mych rączek tak jak poprzednia - zupełnie przypadkiem wyciągnięta z kartonu. W łóżku z... to zbiór opowiadań erotycznych - bardziej, lub mniej. Kilka znanych autorek - między innymi Joanne Harris (ta od słynnej Czekolady) czy Fay Weldon - zebrały swoje opowiadania na temat fantazji wszelakich. Jest więc bogata i znudzona do niemożliwości pani w średnim wieku, którą zaspokaja młody, muskularny ogrodnik; jest też żona farmera, o której istnieniu mąż niemal zapomniał, a którą zainteresował się jeden z najętych pracowników; mamy również pewną siebie kobietę, która w barze jest w stanie poderwać każdego interesującego ją mężczyznę; albo może zainteresuje Was znudzone sobą małżeństwo, które szukając pocieszenia w cudzych ramionach, nieoczekiwanie trafia we własne... I jeszcze kilka innych pikantnych historyjek. Niektóre oczywiste, inne nieco bardziej zagmatwane psychologicznie, bez wyjątku prowadzące do łóżka, lub przynajmniej zdjęcia majtek w mniej sprzyjających okolicznościach. 

Czyta się bardzo szybko, książka naprawdę nie wymaga ogromu skupienia. Lekka lektura, która pozwoli oderwać się na chwilę od szarości za oknem (a kiedy ją czytałam, szarości było sporo). Myślę, że kilka pikantnych historyjek nikomu nie zaszkodzi, a może nawet wyniknie z tego coś dobrego...?

W łóżku z...
praca zbiorowa
Świat Książki
Warszawa, 2010