środa, 29 czerwca 2011

Z Serii z Miotłą

W końcu! Znalazłam dość czasu, żeby skończyć książkę. Nie, żebym była jakoś szalenie zabiegana, nic z tych rzeczy. Po prostu ostatnio ciągle zdarza się coś ważniejszego - spacer z psem, wypad nad morze (bo ciepło, nareszcie!), czy też krótka wyprawa z Najlepszą Sąsiadką, kiedy naszym Panom nie chce się nic.
Wieczorem zwinęłam się w kłębek na kanapie, między śpiącym D. a siedzącym przed monitorem Szanownym Bratem, i odpłynęłam w jakże interesujący świat wykreowany przez Enę Lucię Portelę. Jej Sto butelek na ścianie jest powieścią niesamowitą, która wciąga od pierwszej do ostatniej strony, gdzie wszystkie wątki w końcu zbiegają się w zaskakującym, przez nic nie zapowiadanym, finale. 



Główną bohaterką, a zarazem narratorem, jest Zeta - dziewczyna z nadwagą, która skończyła za namową przyjaciółki studia. Gdy wydawnictwo, gdzie pracowała, plajtuje, łapie się różnych zajęć, niekoniecznie zupełnie legalnych. Potrafi kraść samochody, pomaga w tajemniczych interesach Panchola. Uwielbia seks, ale nie umie brać za niego pieniędzy (boi się namówić Lindę, swoją przyjaciółkę, a jednocześnie poczytną pisarkę, intelektualistkę, feministkę i lesbijkę, na zostanie jej alfonsem). Jest związana z Moisesem - tyranem, egoistą, nienawidzącym całego świata. Mężczyzna bije ją i upokarza na każdym kroku, jednak Zeta nie potrafi od niego odejść. Jest nim zafascynowana, i nie przeszkadza jej bycie głupią grubaską
Mieszkają z Zakątku Wesołego Młotka, wśród ludzi dziwnych, oryginalnych, czasem niebezpiecznych. Zeta wtrąca opowieści o swoim dzieciństwie, ojcu, W. wnuku markiza; mówi, jak poznała Lindę, Moisesa, skąd jej się wzięły takie a nie inne poglądy na świat. Jest otwarta, wyrozumiała, nie potrafi zostawić nikogo bez pomocy. Pije i puszcza się na umór, jednocześnie regularnie się spowiadając i chodząc do kościoła. Pełna sprzeczności, daje się zastraszyć dominującym osobowościom wokół niej, jednocześnie myśląc swoje. Jej punkt widzenia nie jest oczywisty, a przez to tak zastanawiający i interesujący.

Historia, mimo, że momentami tragiczna czy straszna, opowiedziana jest niesamowicie lekkim i wciągającym językiem, mnóstwo wątków pobocznych, pozornie nie mających znaczenia dla głównego, w końcu doprowadza nas do wielkiego finału, którego ja się zupełnie nie spodziewałam. Momentami śmiałam się w głos, innym razem zagryzałam wargi z przejęcia. 
Serdecznie polecam Sto butelek na ścianie - czyta się świetnie, nie jest głupim romansidłem, ale książką o uczuciach skomplikowanych, o których Portela potrafi opowiedzieć świetnie.

Sto butelek na ścianie
Ena Lucia Portela
Wydawnictwo W.A.B.
Warszawa, 2005

wtorek, 28 czerwca 2011

Takie coś, z takim czymś, bez takiego czegoś...

Wczorajszy dzień wolny był wspaniały! Spałam do dziewiątej, spacerowałam z psem, troszkę posiedziałam z Najlepszymi Sąsiadami w ogrodzie. A wieczorem nas natchnęło i z chłopakami pojechaliśmy nad morze. Pierwszy raz w tym roku! I wykąpałam sobie stopy... Woda wcale nie była lodowata, a jeśli słonko przygrzeje tak jeszcze parę dni, to z pewnością niedługo spróbuję się wykąpać cała.
Przede wszystkim jednak upiekłam ciasto z myślą o moich Panach. Niedzielne muffiny nie zaspokoiły apetytów, w związku z tym przygotowałam coś zdecydowanie bardziej efektownego. I choć w zamierzeniu nie miał to być tort, prezentuje się znakomicie, i może śmiało za takowy uchodzić. 

A droga do takiej a nie innej kombinacji była długa i najeżona trudnościami. Odkąd kupiłam pierwsze truskawki, zamarzyło mi się tiramisu w owocowej odsłonie. Widziałam na wielu blogach, nabyłam mascarpone, i czekałam. Aż wreszcie nadszedł ten dzień. I co? Nie miałam biszkopcików, a piec mi się nie chciało. Krem na samych żółtkach wydał mi się zbyt ciężki, więc za przykładem Maggie dodałam ubitą pianę z białek. Ciasto nasączyłam kwaśną mieszanką soku i likieru cytrynowego, bo krem wydał mi się nieco zbyt słodki. Do masy, zupełnie nieortodoksyjnie, dodałam żelatynę - ze względu na temperaturę. Od wczoraj mamy lato i dobrze ponad dwadzieścia stopni, a bardzo nie chciałam, żeby mi wszystko spłynęło.

Efekt? Przeszedł moje najśmielsze oczekiwania. Delikatne, puszyste, rozpływające się w ustach ciasto. Mocno wilgotny biszkopt cudownie współgra z jędrnymi, świeżymi owocami, a wszystko to wręcz zatopione w aksamitnej masie. Po prostu rewelacja! I znowuż, całość zniknęła już przy drugim podejściu.
Ciasto nie jest wymagające, wszystko idzie gładko, i da się je przygotować w ciągu kilku godzin (wliczając w to czas na upieczenie i ostudzenie biszkoptu). Polecam bardzo, na gorące dni - jak znalazł.

Torcik z truskawkami a'la tiramisu



Składniki:
(na tortownicę o średnicy 20 cm)

biszkopt:
  • 3 jajka
  • 120 g cukru
  • 70 g mąki pszennej
  • 30 g mąki ziemniaczanej

masa:
  • 500 g serka mascarpone
  • 120 g cukru
  • 4 jajka
  • 1 łyżka żelatyny
  • 2 łyżki zimnej wody
  • 70 ml gorącej wody

nasączenie:
  • sok z 1,5 cytryny
  • 4 łyżki likieru cytrynowego

dodatkowo:
  • 500 g truskawek
  • listki mięty do dekoracji

Biszkopt:
Białka ubić na sztywną pianę. Pod koniec partiami dodawać cukier. Po jednym dodawać żółtka, dokładnie miksując po każdym dodaniu. Mąki przesiać do osobnej miski, wymieszać. Po łyżce dodawać do masy jajecznej.

Dno tortownicy wyłożyć papierem do pieczenia. Masę wyłożyć do tortownicy, delikatnie wyrównać wierzch.

Piec 25-35 minut w 160 st. C.

Upieczony biszkopt wyjąć z piekarnika, zrzucić z wysokości 60 cm (w formie) na podłogę, wstawić z powrotem do lekko uchylonego piekarnika, wystudzić. Brzegi odkroić ostrym nożem, kiedy ciasto będzie już zupełnie ostudzone.

Żelatynę namoczyć w zimnej wodzie, następnie zalać gorącą i wymieszać aż do całkowitego rozpuszczenia.

Żółtka oddzielić od białek. Żółtka ubić z cukrem na puszystą, jasną masę (około 10 minut). Po łyżce dodawać mascarpone, cały czas miksując. Wlać żelatynę, zmiksować.
Białka ubić na sztywną pianę w osobnej misce. Delikatnie wmieszać do masy żółtkowej.

Sok z cytryny wymieszać z likierem.

Biszkopt przekroić na trzy cienkie blaty. Tortownicę umyć.
Truskawki umyć, odciąć szypułki, pokroić na ćwiartki.

W zamkniętej tortownicy ułożyć pierwszy blat ciasta, nasączyć 1/3 ponczu, wyłożyć 1/3 kremu, na którym ułożyć 1/3 truskawek. Przykryć drugim blatem i postępować tak samo. Ułożyć trzebi blat, nasączyć, wyłożyć krem, ozdobić pozostałymi truskawkami i listkami mięty. 
Schłodzić w lodówce przez 3 godziny.

Smacznego!

Tak swoją drogą, chciałam zapytać o Wasz stosunek do mascarpone. Zachwycacie się, cenicie, czy może unikacie ze względu na, chociażby, kaloryczność? Ja się muszę przyznać, że wielką fanką nie jestem... Sam w sobie smakuje jak bardzo tłusta śmietanka, i nie robi na mnie wrażenia. Jednak w tym cieście komponuje się znakomicie. Teraz myślę o serniku na zimno z jego wykorzystaniem - może znajdę w nim to, co widzi tyle osób...?

poniedziałek, 27 czerwca 2011

Na szybko tym razem

Uff... Wreszcie weekend się skończył i można odpocząć. Brzmi dziwnie? Niekoniecznie. Nie w moim przypadku. Otóż D. pojechał do Polski w sobotę, wrócił wczoraj wieczorem, a ja w tym czasie nie dość, że do pracy iść musiałam, to podjęłam wyzwanie. W sobotę rano, przed wyjściem do pracy, wszystko z lodówki wyciągnęłam, a po powrocie gruntownie umyłam. Normalnie lśni. Potem zabrałam się za resztę kuchni, łazienkę, pokoje... I tak mi od piątej po południu do wpół jedenastej zeszło... W międzyczasie tak zwanym zrobiłam też pranie, a było go, uwierzcie, duuużo... Dlatego jak tylko głową dotknęłam poduszki, oczy mi się zamknęły i zapadłam w błogi sen... Brutalnie przerwany przez budzik o szóstej czterdzieści pięć. W pracy trochę nieprzytomna, pocieszałam się, że w domu już sprzątać nie muszę. Za to przygotowałam obiad dla trzech głodnych facetów, poskładałam góry czystych już ubrań, pościeli i ręczników, i na deser przygotowałam tylko muffinki... 
Zazwyczaj staram się upiec coś bardziej efektownego, ale tym razem nie miałam ani czasu (obiad też był z piekarnika), ani siły... I wiecie co? Wyszły super! Słodkie ciasto, wilgotne od banana, przełamane kwaskowymi kawałkami morelek... Mniam! Bardzo mi takie połączenie odpowiada. Panowie, choć ubolewali z powodu braku bezy (Szanowny Brat był zaskoczony, że tu bezy są na porządku dziennym), zjedli z apetytem. Mam nadzieję, że chociaż jedna uchowa się na jutrzejsze śniadanie...

Jeśli tylko mogę doradzić - nie polecam do tych muffinek papilotek. Zmniejszyłam ilość oleju w stosunku do oryginału, przez co nie są tłuste, ale papier odkleja się fatalnie... 
Inspirację znalazłam w 1 mix, 100 muffins, która bardzo przypadła mi do gustu.

Muffiny bananowe z morelami




Składniki:
(na 16 sztuk)

suche:
  • 340 g mąki
  • 2 łyżeczki proszku do pieczenia
  • 90 g cukru

mokre:
  • 2 jajka
  • 75 ml oleju
  • 150 ml mleka
  • 2 dojrzałe banany

dodatkowo:
  • 325 g świeżych moreli

Do dużej miski przesiać mąkę, wymieszać z cukrem i proszkiem do pieczenia.

Jajka roztrzepać w drugiej misce. Wlać olej, wymieszać.
Banany rozgnieść widelcem na papkę, wymieszać z mlekiem. Dodać do masy jajecznej, połączyć.

Wlać mokre składniki do suchych, wymieszać niedbale, tylko do połączenia składników.

Morele sparzyć, obrać ze skórki, wypestkować, pokroić w średniej wielkości kostkę. Wsypać do masy, wymieszać.

Ciasto przełożyć do formy na muffiny wyłożonej papilotkami (lub lepiej foremek silikonowych).

Piec 25-35 minut w 190 st. C.
Przestudzić.

Smacznego!

A dzisiaj...? Dzisiaj zaczęłam mój weekend. Jednodniowy, ale zawsze coś, prawda...? Mam zamiar się obijać, ile wlezie, poczytać, bo ostatnio nie miałam wcale czasu, i może przygotować coś dobrego dla moich Panów...? Mam jeszcze trochę truskawek, szkoda, żeby się zmarnowały...

czwartek, 23 czerwca 2011

Na dzień Taty - trochę wiatru

Czerwiec nas pogodowo nie rozpieszcza - wczoraj wieczorem ulewa (a my biedną psę po spacerach ciągaliśmy), dzisiaj wiatr wwiewa do głów ponure myśli o braku lata. Ale mimo to trzeba się uśmiechnąć - do Taty, bo dziś jego dzień. Rano zadzwoniłam do mojego, złożyłam życzenia, pogadałam o tym i o tamtym. Nie wiem, kiedy się zobaczymy - w najbliższym czasie nie wybieram się do domu. Ale mamy telefon i maile, więc stale jesteśmy w kontakcie. I jest nieźle. A wiatr? Niech sobie wieje, i komuś innemu wwiewa złe nastroje.

Z myślą nie o Tacie, bo spróbować ich nie może, przygotowałam dzisiaj muffinki. Na obiad została reszta zupy, i żeby jakoś to danie urozmaicić, przygotowałam coś bardziej konkretnego. Ostatnio zakupiłam śliczną książeczkę z różową okładką 1 mix, 100 muffins, i tam właśnie znalazłam inspirację. Od siebie dodałam rozmaryn, żeby przełamać cebulowy smak. No i zamiast octu z czerwonego wina (którego, nie wiedzieć dlaczego, nie skojarzyłam z octem winnym) dałam po prostu wino. Efekt? Bardzo dobry. Mięciutkie, aromatyczne, pełne słodkawej cebulki muffinki. Mniam! Na razie zjadam same, ale coś do zupy się uchowa, i z pewnością będzie świetnie pasować.

Jestem pewna, że Tacie też by smakowały.

Muffiny z karmelizowaną cebulą i rozmarynem




Składniki:
(na 12 sztuk)

suche:
  • 340 g mąki pszennej
  • 2 łyżeczki proszku do pieczenia
  • 1 łyżeczka soli
  • 1 łyżeczka białego pieprzu

mokre:
  • 2 jajka
  • 70 ml oleju
  • 265 ml mleka

dodatkowo:
  • 3 cebule
  • 20 g masła
  • 1 łyżeczka cukru
  • 2 łyżki wytrawnego lub półwytrawnego czerwonego wina
  • 2 łyżki igiełek świeżego rozmarynu

Cebule obrać i pokroić w kosteczkę. Na patelni rozpuścić masło, wrzucić cebulę, zeszklić przez 3-4 minuty. Wlać wino i wsypać cukier, podsmażyć jeszcze kilka minut na złotobrązowy kolor. Zdjąć z palnika. 
Rozmaryn drobno pociekać, wymieszać z cebulą. Całość ostudzić.

Mąkę przesiać do miski z proszkiem do pieczenia. Wymieszać z solą i pieprzem.
W drugiej misce roztrzepać jajka, wlać olej i mleko, wymieszać.

Wlać mokre skłądniki do suchych, wymieszać niedbale tylko do połączenia składników. Dodać do masy cebulę, wymieszać.

Masę przełożyć do formy na muffiny wyłożonej papilotkami.

Piec 20-25 minut w 200 st. C.
Podawać ciepłe.

Smacznego!

Chciałabym jeszcze napisać dwa słowa o książce, z której korzystałam. Możecie obejrzeć ją na przykład tutaj, z tym, że ja mam duńską wersję językową. Bardzo mi się podoba oryginalny podział na rozdziały tematyczne: grzeszne, owocowe i orzechowe, świąteczne, przyprawione i zdrowe. Kolorowe zdjęcia zachęcają do prób, całość jest przejrzysta i bardzo przyjemna wizualnie. Dla początkujących, którzy boją się własnych kombinacji, lub dla szukających inspiracji - w sam raz.

środa, 22 czerwca 2011

Ciasto odkrywcy

Uff... Nie było mnie parę dni. Byłam naprawdę bardzo zajęta. Praktycznie nie było nas w domu, więc i czasu na pieczenie zabrakło.
Odwiedzaliśmy, zakupowaliśmy, spacerowaliśmy, jeździliśmy, pracowaliśmy... Nie będę Was zanudzać szczegółami. Jedyne, o czym warto wspomnieć, to koncert. Nie kupiliśmy biletów, właściwie o wszystkim dowiedzieliśmy się trzy dni przed. Mnie denerwowała policja, która zastawiła mi drogę do pracy, i musiałam jeździć naokoło. Za to wieczorem otworzyłam okna w salonie, i mieliśmy Bon Jovi'ego prawie że na żywo! Mieszkamy 500 metrów od stadionu, na którym koncertował. Muszę powiedzieć, że całkiem przyjemnie się słuchało. I teraz żałuję, że nie mieszkaliśmy tu, kiedy grało ACDC. Bo ich posłuchałabym z wielką przyjemnością (a później opowiadałbym zielonemu z zazdrości Tacie).

Tak czy inaczej, wczoraj wreszcie miałam chwilę spokoju. D. z Ptysią spali w co najmniej dziwnych pozycjach, a ja spokojnie wszystko upiekłam, poprzekładałam, i kiedy mój Mężczyzna się z drzemki wybudził, dostał pod nos kawałek torcika. 
W zasadzie powinnam wytłumaczyć, dlaczego tort jest odkrywcy... Otóż dawno, dawno temu, zobaczyłam go w gazecie. Zdjęcie zrobiło na mnie duże wrażenie, i gdyby nie fakt, że w środku zimy ciężko o świeże jagody, zrobiłabym ciasto natychmiast. Zamiast tego gazeta powędrowała na półkę. O torciku przypomniałam sobie w sobotę, gdy cała w skowronkach zakupiłam borówki amerykańskie (na jagody nie ma co liczyć...) na moim ulubionym targu. Wróciłam do domu, i przez mniej więcej godzinę siedziałam z nosem w gazetach, żeby znaleźć interesującą mnie recepturę. W końcu przyszła kolej na Ciasta i desery, nr 1/2010. Uff... Udało się! Wczoraj ruszyłam do kuchni i zabrałam się do dzieła.
Ciasto jest proste w przygotowaniu, jednak chwilę trwa upieczenie i wystudzenie blatów. Potem idzie już z górki - ubicie śmietany i przełożenie wszystkiego to sama przyjemność. Ciasto prezentuje się imponująco - wysokie, zgrabne, a granatowe kuleczki wyglądają czarująco. Całość może stanowić świetne zwieńczenie letniego przyjęcia (a przecież od wczoraj oficjalnie mamy lato!). Kombinacja kardamonu z borówkami bardzo przypadłą mi do gustu (ale nieobiektywna jestem, bo kardamon uwielbiam...). Najlepsze jak się trochę przegryzie, a blaty lekko zmiękną od śmietanki.

Chrupiący tort z borówkami



Składniki:
(na tortownicę o średnicy 20 cm)

ciasto:
  • 250 g mąki pszennej
  • 1/4 łyżeczki proszku do pieczenia
  • 2 łyżki cukru waniliowego
  • 150 g kwaśnej śmietany (18%)
  • 175 g zimnego masła

kruszonka:
  • 150 g mąki pszennej
  • 80 g cukru
  • 80 g masła
  • 1 łyżeczka kardamonu

masa:
  • 500 g śmietany kremówki (38%)
  • 1 łyżka cukru waniliowego
  • 200 g serka kremowego
  • 1 łyżka ekstraktu z cytryny

dodatkowo:
  • 460 g borówek amerykańskich lub jagód

Mąkę na ciasto przesiać do miski z proszkiem do pieczenia. Wymieszać z cukrem waniliowym. Dodać pokrojone w kostkę masło, szybko połączyć do konsystencji kruszonki. Dodać śmietanę, wyrobić jednolite ciasto. Zawinąć szczelnie w folię spożywczą i schłodzić przez 1-2 godziny.

Mąkę na kruszonkę przesiać i wymieszać z cukrem i kardamonem. Masło rozpuścić, gorące wlać do mąki i wymieszać łyżką, aż wszystko się dobrze połączy. Ostudzić.

Dno formy wyłożyć papierem do pieczenia. 1/4 ciasta dokładnie wylepić dno, tworząc równą warstwę (można też ciasto rozwałkować). Gęsto nakłuć widelcem, posypać 1/4 kruszonki, delikatnie wciskając ją w ciasto.

Piec 20 minut w 200 st. C. 

Wyjąć z piekarnika, otworzyć formę, ciasto na papierze do pieczenia odłożyć do przestudzenia. Kiedy nieco stwardnieje (zaraz po wyjęciu z piekarnika jest miękkie i delikatne), przełożyć na kratkę i zostawić do całkowitego ostudzenia.

W ten sam sposób upiec trzy pozostałe blaty, przy czym ostatni jeszcze gorący pociąć jak tort na 12 trójkątów.
Ostudzić.

Serek ubić na pusztystą masę. Kremówkę ubić na sztywno z cukrem i ekstraktem, wmiksować twarożek. 

Na talerzu ułożyć pierwszy krążek ciasta, na to wyłożyć 1/3 kremówki i 1/3 owoców. Na tym ułożyć drugi krązek, lekko docisnąć. Na nim 1/2 pozostałej masy śmietanowej, i 1/2 pozostałych owoców. Przykryć trzecim krążkiem. Wyłożyć resztę masy i resztę borówek, na wierzchu ułożyć trójkąty. 

Schłodzić w lodówce 2 godziny przed podaniem.

Smacznego!

Przyznam Wam się do czegoś. Mianowicie - spektakularnej klęski. Znalazłam w pewnej książce przepis na chleb jabłkowy. Miał rosnąć przez 11 godzin. W przepisie nie było ani słowa o drożdżach, zakwasie czy proszku do pieczenia. Każdego by to zafascynowało, nieprawdaż? Postanowiłam spróbować, i... Nie róbcie tego błędu! Nic a nic nie urosło, a upieczony gniot od razu wylądował w koszu. Nie zawsze jest tak pięknie, jak byśmy chcieli... Co zrobić.
Idea chleba jabłkowego jednak mi się podoba, i spróbuję raz jeszcze, bardziej klasycznie - z udziałem drożdży. Może tym razem się uda...?

piątek, 17 czerwca 2011

Biszkopt po przejściach

Nie upiekłam w życiu zbyt wielu biszkoptów. Po pierwsze zawsze kojarzyły mi się z ciastami suchymi i zapychającymi, przekładanymi przesłodzonymi kremami maślanymi. Mamy biszkopt z kremem i galaretką z owocami jest pyszny, ale kiedy widziałam, ile to zachodu, odechciewało mi się od razu. Mama ubija żółtka na parze, ogólnie podejmuje ambitne przedsięwzięcie logistyczne, a mnie takie nie bardzo interesują. Poza tym zawsze jest niezadowolona, że krzywo urósł (nikt poza nią nie zwraca na to uwagi). Aż w końcu się przemogłam. Zamiast po przepis Mamy, sięgnęłam po ten Doroty. I co? Sprawa okazała się prosta i szybka, a biszkopt puszysty, równy i bardzo smaczny. Dobrze nasączony smakuje rewelacyjnie. Od tego czasu używam tylko tego przepisu, i zazwyczaj wszystko idzie jak po maśle.

Tym razem, niestety, łatwo nie było. Historia jest niezbyt długa, i niespecjalnie skomplikowana, ale przy moim emocjonalnym podejściu do wszystkiego, przysporzyła mi  kilku nerwowych chwil. Już Wam piszę, o co chodzi.
Otóż postanowiłam upiec biszkopt. Nie jest to wielkie wyzwanie, w związku z tym jak pomyślałam, tak zrobiłam. Poszłam do kuchni, odważyłam cukier i mąki, rozdzieliłam jajka, ubiłam białka, wsypałam cukier, wmiksowałam żółtka, wsypałam mąki. Masa wyszła żółciutka i puszysta, zadowolona przełożyłam ją do formy (takiej z odpinaną obręczą). Otworzyłam nagrzany do odpowiedniej temperatury piekarnik, złapałam formę, i... W dłoniach została mi sama obręcz! Cała reszta efektownie rozplaskała się na podłodze. 
Wbrew pozorom, nie rzuciłam wiązanki słów powszechnie uważanych za niecenzuralne. Za to wydarłam się tak, że D. był w kuchni w ciągu sekundy. Stanął chłopak na wysokości zadania - pomógł sprzątać, i nawet umył wszystkie naczynia, żebym zdążyła się uspokoić do drugiego podejścia. Tym razem wszystko bardzo ostrożnie - i udało się. Jednak do tej pory nie wiem, co się stało - obręcz była zamknięta, a skoro wszystko podniosłam, to musiała być zapięta dobrze. Ech... Wypadki się zdarzają, a biszkopty narażone są na przejścia.

Drugą skomplikowaną sprawą okazała się masa jabłkowa - było jej zdecydowanie za mało! Miałam nieco przechodzone jabłka, które należało jak najszybciej zużyć. W sumie to dla nich właśnie upiekłam biszkopt... Nie mogą się przecież zmarnować. 
Na szczęście przypomniałam sobie o musie jabłkowym od Mamy D., który leży w piwnicy w słoiczkach. Jeśli nie macie tego typu zapasów, proponuję po prostu zwiększyć dwukrotnie ilość jabłek w karmelu - będzie w sam raz, i też pysznie.

Ze śmietaną przygód nie było, i w końcu wszystko połączyło się w całkiem zgraną całość. Nie do końca jestem fanem tego typu ciast, ale wyszło dobre - nieprzesłodzone, delikatne, lekkie, a jednocześnie zaskakująco sycące. Jestem z efektów zadowolona, tym bardziej, że była to inwencja twórcza własna. Gdzieś już kiedyś tego typu ciasto widziałam, ale nie mam pojęcia, gdzie. Czy w gazecie, na jakimś blogu, a może w cukierni? Zrobiłam po swojemu, i jest. I nawet ładnie wygląda, prawda?

Biszkopt z karmelizowanymi jabłkami



Składniki:
(forma 25x25 cm)

biszkopt:
  • 3 jajka
  • 120 g cukru
  • 70 g mąki pszennej
  • 30 g mąki ziemniaczanej

nasączenie:
  • 3 łyżki rumu
  • 2 łyżki wody

masa jabłkowa:
  • 900 g jabłek
  • 150 g cukru
  • sok z 1 cytryny
  • 1 galaretka cytrynowa
  • 200 ml gorącej wody

dodatkowo:
  • 340 g musu jabłkowego

wierzch:
  • 450 ml śmietany kremówki (38%)
  • 2 łyżki cukru waniliowego
  • 1 łyżeczka żelatyny
  • 1 łyżka zimnej wody
  • 75 ml gorącej wody
  • 15 g czekolady

Biszkopt:
Białka ubić na sztywną pianę. Pod koniec partiami dodawać cukier. Po jednym dodawać żółtka, dokładnie miksując po każdym dodaniu. Mąki przesiać do osobnej miski, wymieszać. Po łyżce dodawać do masy jajecznej.

Dno formy wyłożyć papierem do pieczenia. Masę wyłożyć na blachę, delikatnie wyrównać wierzch.

Piec 20-25 minut w 160 st. C.

Upieczony biszkopt wyjąć z piekarnika, zrzucić z wysokości 60 cm (w formie) na podłogę, wstawić z powrotem do lekko uchylonego piekarnika, wystudzić.

Masa jabłkowa:
Cukier z sokiem cytrynowym skarmelizować na patelni lub w szerokim garnku. W tym czasie obrać jabłka, pozbawić gniazd nasiennych i pokroić w średniej wielkości kostkę. 
Wrzucić owoce do karmelu (pownien być bardziej złoty niż brązowy), smażyć, aż zmiękną, a większość płynu odparuje (może to potrwać 20-30 minut).
Galaretkę rozpuścić we wrzątku.
Gorące jabłka wymieszać z musem, a następnie z ciepłą galaretką. Ostudzić.

Biszkopt wyjąć z formy, odkleić papier od spodu. Z powrotem ułożyć na blasze, zamknąć obręcz.
Rum wymieszać z wodą. Nasączyć wierzch biszkoptu.
Na ciasto wyłożyć równomiernie masę jabłkową. Włożyć do lodówki do stężenia na około 1-2 godziny.

Żelatynę namoczyć w zimnej wodzie.
Kremówkę ubić z cukrem waniliowym.
Żelatynę rozpuścić w gorącej wodzie, wmiksować do kremówki. WYłożyć na masę jabłkową. 
Na wierzch zetrzeć czekoladę.
Ponownie schłodzić przez 1-2 godziny.

Smacznego!

Że niby moje ostatnie przepisy mają długą listę składników i wyglądają na pracochłonne i skomplikowane? Nic z tych rzeczy. Są po prostu wieloetapowe, i najlepiej rozłożyć robienie takiego przysmaku na dwa dni. Składniki są ogólnodostępne, i większość z nich bez trudu można znaleźć w każdej kuchni. 
Poza tym wiecie - wszystko jest trudne, zanim stanie się proste...

A jutro, proszę Państwa, wolna sobota, i... Zakupy! Tym razem nie jedzeniowe, ale ubraniowe - już mam upatrzone sandałki i krótkie spodenki. Kto wie, co jeszcze się nawinie? D. wyraził zgodę i chęć uczestnictwa, więc może być całkiem miło i efektywnie. A później...? Pewnie pojedziemy po truskawki.

PS Jak słusznie zauważyła Zauberi w komentarzu poniżej, podobne ciasto można znaleźć u Dagmary. Bardzo prawdopodobne, że to właśnie to zdjęcie miałam w głowie przy tworzeniu mojego cudaka. Jednak pewne rzeczy utrwalają się w naszej pamięci bez specjalnego udziału woli...
Dziękuję Dagmarze za pośrednią inspirację, a Zauberi za jej odnalezienie w czeluściach internetu.

środa, 15 czerwca 2011

W robotowym świecie

Jestem dużym dzieckiem, i co więcej, wcale się tego nie wstydzę. Wręcz przeciwnie - przyznaję głośno, wszem i wobec. Uważam, że to nic złego, kiedy wychodząc na spacer w deszczu skaczę po kałużach (mam czerwone kalosze, które świetnie się do takich akcji nadają). Po deszczu zawsze szukam tęczy i zastanawiam się, co jest na drugim końcu (albo na pierwszym, bo to też interesujące zagadnienie). Lubię siedzieć na środku chodnika i obserwować ludzi, którym ciągle się gdzieś spieszy. Głośno śpiewam, kiedy nikogo nie ma w domu. Biegam z psem po parku do utraty tchu. A przede wszystkim - uwielbiam bajki! Nie wyobrażam sobie bez nich życia. Choć tak naprawdę, w tej chwili dużo animacji jest przygotowywanych z myślą o dorosłych - żadne dziecko nie zrozumie pewnych aluzji czy tekstów w Shreku chociażby. Będą się śmiały z wielkiego, zielonego ogra, który wyciąga świece z uszu, ale wiele subtelności im umyka. Może dlatego rodzice w kinie bawią się tak samo dobrze, jak ich pociechy.

Ostatnio z Dużym nas natchnęło - nałożyłam dwie miseczki lodów czekoladowych, przygotowałam herbatę i zasiedliśmy przed naszym kinem domowym (które składa się z osiemnastocalowego laptopa wygodnie usadowionego u D. na kolanach). A na ekranie - Roboty. Animacja z 2005 roku może nie robi wrażenia super efektami, ale jest nieźle pomyślana, a robotowa stolica jest miejscem co najmniej magicznym. Kiedy główny bohater przyjeżdża do miasta i odbywa podróż kolejką, siedziałam z otwartą buzią i zastanawiałam się, czy kiedyś zbudują rollercoaster oferujący takie atrakcje.



Głównym bohaterem jest Radek Dekiel - robot, którego rodzice nigdy nie mogli pozwolić sobie na nowe części dla swojej pociechy (różowy korpus z godnym pozazdroszczenia biustem po kuzynce z pewnością nie był najlepszym rozwiązaniem). Radek jednak nie narzeka. Fascynuje go niejaki Spawalski - najmądrzejszy robot, który ma ogromną fabrykę i zajmuje się wprowadzaniem przeróżnych wynalazków w życie. Nasz bohater rusza do stolicy, aby go spotkać i zaprezentować swoje dzieło.
Na miejscu okazuje się jednak, że Spawalski jest nieosiągalny, a jego miejsce zajmuje okrutny Brzeszczot, który chce zniszczyć wszystkie starsze modele. Radek się nie poddaje - naprawia tych, którzy nie mają szans na nowe części, poszukuje Spawalskiego, a w międzyczasie zdobywa nowych, zwariowanych przyjaciół i robotkę swojego życia. 

Brzmi banalnie? Ale wcale takie nie jest! Świat robotów jest tak inny od naszego, zabawny, trochę straszny, bardzo spójny. Autorzy przyłożyli się do pracy i sprawili, że łatwo w to wszystko uwierzyć, nie szuka się niedociągnięć. Historia porywa i można popłynąć z jej nurtem, dać porwać się przygodzie. Półtorej godziny mija błyskawicznie, pozostawiając po sobie bardzo dobre wspomnienia.

Polecam dzieciom - małym i dużym.

Roboty
2005
reżyseria: Chris Wedge, Carlos Sandanha
scenariusz: Lowell Ganz, Babaloo Mandel

wtorek, 14 czerwca 2011

Połączenie niecodzienne

Wczoraj mieliśmy wolne oboje, więc znów był czas na celebrowanie śniadania. Wstałam troszkę wcześniej, i przygotowałam to, co D. lubi najbardziej - czyli słodkie pancakes. Nie wiem, w czym tkwi tajemnica, ale zawsze, kiedy je zrobię, znikają momentalnie, a mój Mężczyzna jest w lepszym nastroju. Przygotowanie tego rodzaju śniadania nie jest skomplikowane, a gdy nie jest gorąco, nawet stanie nad patelniami (zawsze smażę na dwie) nie jest aż taką udręką.
Przy okazji poprzednich wspomniałam, że najbardziej lubię te na jogurcie. Tym razem nie znalazłam w lodówce naturalnego, dałam więc o smaku owoców leśnych. Można oczywiście wybrać ulubiony, ale - moim zdaniem - najlepsze są te z kawałkami owoców. Takie niespodzianki w placuszkach są naprawdę pyszne.
Od wczorajszego ciasta zostało mi jeszcze trochę truskawek, postanowiłam je więc wykorzystać. Na wielu blogach czytałam o połączeniu ich z octem balsamicznym. Szczerze mówiąc, jakoś niespecjalnie mnie ta mieszanka do siebie przekonywała. Z własnej i nieprzymuszonej woli pewnie bym takiego octu nie kupiła, ale tak się akurat złożyło, że dostałam butelkę w świątecznej paczce. Stała zapomniana na półce i czekała na lepsze czasy. Raz kozie śmierć, pomyślałam. Wymieszałam truskawki z miętą i rzeczonym octem. Odrobiną, na wypadek, gdyby jednak mi nie smakowało. Cóż za niespodzianka! Połączenie rzeczywiście jest oryginalne, a przy tym... Po prostu smaczne.

Jogurtowe pancakes z truskawkami



Składniki:
(na 15-18 placuszków)
  • 250 g mąki pszennej
  • 2 łyżeczki sody oczyszczonej
  • 2 łyżki cukru
  • 1/2 łyżeczki soli
  • 1 jajko
  • 130 ml jogurtu o smaku owoców leśnych, najlepiej z kawałkami owoców
  • 200 ml mleka
  • 70 ml oleju

dodatkowo:
  • 300 g truskawek
  • 2 gałązki świeżej mięty
  • 1 łyżeczka octu balsamicznego

Mąkę przesiać do miski z sodą. Wsypać cukier i sól, wymieszać.
W drugiej misce roztrzepać jajko, wlać olej, mleko i jogurt, wymieszać.
Wlać płynne składniki do suchych, dokładnie wymieszać na jednolitą masę bez gródek.

Smażyć placuszki na patelni z obu stron, na złoto-brązowy kolor.

Truskawki pokroić na połówki lub większe na ćwiartki. Z gałązek oberwać listki, drobno posiekać. Dodać do truskawek wraz z octem balsamicznym, wymieszać.

Ciepłe pancakes podawać z sałatką truskawkową.

Smacznego!



Dzisiaj robię za tłumacza - trzymajcie kciuki, żeby dobrze mi poszło.

poniedziałek, 13 czerwca 2011

Smak lata

Wczorajszy dzień udał nam się wyjątkowo. Spokojny poranek, wspólne, leniwe śniadanie, kawka z mleczkiem, spacer z psem. Przyjechał na umówionego grilla Smok, Najlepszy Sąsiad sturlał się do ogrodu, więc siedzieliśmy sobie, rozmawialiśmy, śmialiśmy. Pogoda może nie była idealna, bo troszkę jednak wiało, co nie przeszkadzało nam dobrze się bawić w swoim towarzystwie. Później pojawili się jeszcze Dużego Łysy Kuzyn z Tomaszem, więc impreza rozwijała się coraz bardziej. Wreszcie zdecydowaliśmy, że czas najwyższy wracać do domu, bo jednak temperatura nie sprzyja późnowieczornemu przebywaniu w ogrodzie. Na rozgrzanie oczywiście gorąca kawa, a nie byłabym sobą, gdybym do rzeczonej nie miała przygotowanego czegoś słodkiego. Na szczęście ciasto było spore, i starczyło dla wszystkich (chociaż przewidziane było dla mniejszej ilości osób). NS stwierdził, że jest chyba nawet lepsze od ostatniego sernika na zimno, który bardzo mu smakował. Panowie bez mrugnięcia okiem wsunęli po dokładce. Całość zniknęła w dwadzieścia minut, a muszę powiedzieć, że grill do skromnych nie należał, w dodatku wszyscy twierdzili, że są bardzo najedzeni. W związku z tym jestem z siebie dumna niebywale - bo nic tak nie cieszy, kiedy nasza praca daje tak rewelacyjne efekty.

W sobotę drogą kupna nabyłam trochę truskawek, które naprawdę truskawkami pachniały i smakowały. Większość zjedliśmy bez dodatków, ciesząc się tymi pysznościami. Z resztą koniecznie chciałam przygotować ciasto (pierwsze w tym roku z truskawkami). Miało być klasycznie - Pavlova (z myślą o bezolubnym Smoku). Kiedy jednak rozmawiałam z Mamą przez telefon, i wspomniała, że właśnie piecze biszkopt i ma zamiar przełożyć go truskawkami, wiedziałam, że to genialny pomysł. Tak więc, o wpół do pierwszej w nocy, zabrałam się za pieczenie. Wyszedł idealny - delikatny, puchaty, równy jak stół. Odkąd spróbowałam przepisu Doroty, nie korzystam już z innych. Udaje się zawsze, więc po co komplikować sobie życie? Tym razem zmniejszyłam proporcje, bo chciałam przeciąć go tylko na pół.
W niedzielę rano zaczęłam się zastanawiać - co dalej? Beza być musi. Szybko więc, jeszcze przed śniadaniem, ukręciłam taką małą, z dwóch białek. Wyszła akurat wysokościowo i rozmiarowo, tylko troszkę się rozpadła, przez co torcik stracił idealnie równy kształt. Ale to akurat szczegół. 
I najważniejsze - krem. Myślałam o creme patissiere, ale tak szczerze - po prostu mi się nie chciało. Sama kremówka wydała mi się nieco zbyt uboga... Ukręciłam więc troszkę serka, wymieszałam z ubitą śmietaną - i już. Na początku trochę się bałam, bo masa była niezwykle rzadka, ale po dwudziestu minutach w lodówce konsystencja była akurat do przekładania i obkładania ciasta. Zaletą kremu jest też jego wygląd - po schłodzeniu można pomylić go z lukrem na bazie białka - jest matowy i gładki. Efekt wizualny jest absolutnie bez zarzutu.
Całość zaromatyzowałam różą - jej subtelna nuta delikatnie przebija z kremu i bezy, stanowiąc miłą niespodziankę dla podniebienia. Całości dopełniły truskawki, których nie żałowałam. Torcik jest lekki, delikatny, wręcz rozpływający się w ustach. Słodki biszkopt i beza świetnie uzupełniają się z mniej słodkim kremem i soczystymi truskawkami. Mówię Wam - tak smakuje lato.

Letni torcik różany z truskawkami



Składniki:
(na tortownicę o średnicy 20 cm)

biszkopt:
  • 3 jajka
  • 120 g cukru
  • 70 g mąki pszennej
  • 30 g mąki ziemniaczanej

beza:
  • 2 białka
  • 100 g cukru
  • 1 łyżeczka cukru waniliowego
  • 2 łyżeczki ekstraktu z róży

masa:
  • 500 ml śmietany kremówki (38%)
  • 200 g twarożku kremowego
  • 1 żółtko
  • 2 łyżki cukru pudru
  • 2 łyżeczki ekstraktu z róży
  • 2 łyżeczki żelatyny
  • 2 łyżki zimnej wody
  • 50 ml gorącej wody

dodatkowo:
  • 350 g truskawek

nasączenie:
  • 3 łyżki wódki karmelowej
  • sok z 1/2 cytryny
  • 3 łyżki zimnej wody

dekoracja:
  • 11 truskawek
  • kilka listków mięty

Biszkopt:
Białka ubić na sztywną pianę. Pod koniec partiami dodawać cukier. Po jednym dodawać żółtka, dokładnie miksując po każdym dodaniu. Mąki przesiać do osobnej miski, wymieszać. Po łyżce dodawać do masy jajecznej.

Dno tortownicy wyłożyć papierem do pieczenia. Masę wyłożyć do tortownicy, delikatnie wyrównać wierzch.

Piec 25-35 minut w 160 st. C.

Upieczony biszkopt wyjąć z piekarnika, zrzucić z wysokości 60 cm (w formie) na podłogę, wstawić z powrotem do lekko uchylonego piekarnika, wystudzić.

Beza:
Białka ubić na sztywno. Pod koniec partiami dodawać cukier i cukier waniliowy. Wlać ekstrakt, zmiksować.
Przełożyć do tortownicy wyłożonej papierem do pieczenia, zachowując 1 cm przerwy od obręczy. Wyrównać wierzch.

Piec w 130 st. C. przez 1 godzinę.
Wyjąć z piekarnika, wystudzić.

Krem:
Serek ubić na puszystą masę z cukrem pudrem i ekstraktem. Dodać żółtko, zmiksować.
Żelatynę namoczyć w zimnej wodzie, wlać gorącą, wymieszać dokładnie, przestudzić. Dodać to serka, dokładnie zmiksować, wstawić do lodówki, aż nabierze stałej konsystencji.

Kremówkę ubić na sztywno, delikatnie wymieszać z masą serową. Schłodzić, do uzyskania odpowiednio sztywnej konsystencji.

Nasączenie:
Wódkę wymieszać z wodą i sokiem z cytryny.

Truskawki do ciasta umyć, odszypułkować, pociąć na połówki lub ćwiartki.

Wystudzony biszkopt przekroić na pół. Ułożyć spód na talerzu, nasączyć. Wyłożyć 1/3 kremu i połowę truskawek. Na to położyć bezę, przycisnąć. Wyłożyć 1/2 pozostałego kremu, resztę truskawek. Drugi blat biszkoptu nasączyć z obu stron, położyć na wcześniejsze warstwy. Przydusić. Wyłożyć na wierzch i boki resztę kremu, udekorować truskawkami i listkami mięty.

Schłodzić w lodówce przez przynajmniej 4 godziny przed podaniem.

Smacznego!

Może się to wydawać nieco pracochłonne i czasochłonne, ale, jak to w wypadku tego typu ciast bywa, wystarczy dobrze rozłożyć pracę. Biszkopt i bezę można upiec poprzedniego dnia, później tylko ukręcić krem, poprzekładać i schłodzić. Koniecznie! W lodówce tort nabiera formy - staje się spójny, dobrze się kroi, warstwy się siebie trzymają, a smaki przenikają. 

Uff... Wyjątkowo dużo o tym cieście napisałam. Ale to dlatego, że jest zaskakująco dobre, jak na całkowitą improwizację. Jak to określił NS: rozwijam się. A D. stwierdził, że to ciasto jest bardziej tortowe od jego tortu urodzinowego (nasłuchał się o Cukiernikach na start, i teraz mam bardzo wysoko zawieszoną poprzeczkę...). Mężczyźni się spisali, jeśli chodzi o komplementy, wyjątkowo dobrze.

A teraz idę oddać się błogiemu lenistwu - ostatni dzień naszego długiego weekendu. Póki co, bez konkretnych planów, po prostu ze sobą. Lubię takie chwile.

Abstrahując od tematu - dzisiaj jest Święto Dobrych Rad. Ja mam jedną - spróbujcie tego ciasta. Jest rewelacyjne, nie pożałujecie na pewno.

sobota, 11 czerwca 2011

Zielono mi

Tak się ostatnio zastanawiałam, co by tu na obiad przygotować. W kuchni, niczym Diana w swej świątyni, dumałam. A kiedy mój wzrok zupełnie niechcący padł na szpinak zieleniejący na grządce, uznałam, że jest to całkiem niezły pomysł. Razem z resztą drożdży, która została od moich jabłkowych perypetii, stworzył bardzo zgrany duet. Generalnie już coś takiego kiedyś robiłam, ale nigdzie nie mogę znaleźć przepisu, którego używałam. Wychodząc z założenia, że liczy się idea, zagniotłam naprędce wymyślone ciasto, zawinęłam w nie szpinak podsmażony z czosnkiem (bo tylko taką wersję uważam za właściwą i jedynie słuszną), wszystko razem upiekłam, i... Wyszło pysznie! Ciasto drożdżowe jest takie chlebowo-bułkowe, miękkie w środku, z przyjemnie chrupiącą skórką. Nadzienie jest mocno szpinakowe, nadaje całości wilgotności (ale nie rozmoczyło ciasta). Muszę przyznać, że bardzo nam to smakowało, a do zdjęcia została tylko piętka... Ale to chyba najlepiej świadczy o wypieku.

Coś ostatnio mało słodko się zrobiło... Ale w niedzielę mamy gości, więc coś ciekawego postaram się upiec. Planujemy grilla (bo ma być ładny weekend, a w Danii nigdy nie wiadomo, kiedy znowu się taki trafi), wieczorem wraca Najlepsza Sąsiadka, więc będziemy pewnie - chociaż troszkę - opijać pozdawane egzaminy. A do tego znów jest święto, i wolny z tej okazji poniedziałek. Będzie więc dużo czasu na spokojne spędzenie czasu w miłym towarzystwie.
Dzisiaj natomiast pędzę zaraz na bazar (ach, te świeże owoce i warzywa!), a później na lotnisko po Dwóch Dżentelmenów od Aut. Mam nadzieję, że lot nie będzie miał opóźnienia, bo niezbyt uśmiecha mi się czekanie, gdy tyle rzeczy do zrobienia.
Poza tym właśnie dziś skończyła się moja szkoła - mam wakacje! Aż do sierpnia, kiedy to zaczyna się w Danii rok szkolny. Oby pogoda dopisała, żebyśmy mogli zrealizować choć część naszych wielkich planów.

A teraz już zapraszam na moją obiadową inwencję twórczą. Ciasto nada się też na ciepłą kolację, albo na zimno na drugie śniadanie - też smakuje wybornie, nawet następnego dnia. Szpinak można zamienić na mrożony (ale skoro w ogródku jest świeżego pod dostatkiem, to byłby to grzech wielki). Płatki czosnkowe najwygodniej zastąpić dwoma ząbkami czosnku, drobno posiekanymi (tak się niestety złożyło, że mi świeżego zabrakło, a postać płatków najbardziej mi odpowiada jako alternatywa). Może nie prezentuje się zbyt pięknie, ale smakiem wynagradza mankamenty urody. Chciałabym też zaznaczyć, że rozlazła się tak pod wpływem krojenia na gorąco. W piekarniku świetnie trzymała formę.

Rolada drożdżowa ze szpinakiem



Składniki:
(na 1 dużą roladę)

ciasto:
  • 500 g mąki pszennej
  • 25 g świeżych drożdży
  • 280 ml letniej wody
  • 30 ml oliwy
  • 1 łyżeczka cukru
  • 1 łyżeczka soli
  • 1 łyżeczka suszonego tymianku

farsz:
  • 200 g świeżego szpinaku
  • 20 g masła
  • 3 łyżki suszonych płatków czosnkowych
  • sól
  • pieprz

dodatkowo:
  • 1 jajko

Mąkę przesiać do dużej miski. Zrobić wgłębienie, w które wkruszyć drożdże. Zasypać cukrem, zalać połową wody i odstawić na 15 minut w ciepłe miejsce.
Do miski z mąką dodać resztę wody, sól i tymianek, zagnieść. Wlać oliwę, zagnieść gładkie, nieklejące się ciasto.
Uformować kulę, włożyć do miski, przykryć czystą ściereczką. Odstawić na 1 godzinę do podwojenia objętości.

W tym czasie umyć szpinak, wysuszyć. Posiekać grubo.
Na dużej patelni roztopić masło, wrzucić czosnek, przyrumienić przez 1 minutę. Dodać szpinak, podsmażyć, aż znacznie zmiejszy objętość. Doprawić do smaku solą i pieprzem.
Ostudzić.

Wyrośnięte ciasto krótko wyrobić, rozwałkować na prostokąt o wymiarach 30x35 cm. Nałożyć farsz, zostawiając 2 cm wolne z każdego brzegu. Zwinąć wzdłuż dłuższego brzegu ciasno w roladę, końcówki skleić i podwinąć pod spód.
Ułożyć na blasze wyłożonej papierem do pieczenia złaczeniem do dołu.

Odstawić na 20 minut.

Jajko roztrzepać. Posmarować wierzch ciasta.

Piec w 190 st. C. 25-30 minut, aż nabierze złotobrązowego koloru.
Podawać ciepłe.

Smacznego!

Z pełną premedytacją nie wspominam o tym, co się stało z Durszlakiem. Nie, żeby mnie to nie obeszło... Miałam już nawet przygotowane trzy posty - kasowałam je po kolei, kiedy ochłonęłam. Doszłam do wniosku, że to... Nie mój problem. Więc nie ma się nad czym rozwodzić. Powiem tylko, że po czymś takim już bym na Durszlaka nie wróciła, choćby go cudem jakimś wskrzeszono. 

Lepiej cieszyć się słońcem (póki nie wybucha).

piątek, 10 czerwca 2011

Wspomnienie pewnego Mikołaja

Chyba znowu mi się zaczyna - czytam jedną książkę w dwa dni, i ciągle mi mało. Tak już mam - przez długi czas nic, żeby potem dać upust wszystkim zebranym chęciom. Teraz sięgnęłam po Cmentarz Roberta Kokoszewskiego - niepozorną, zaledwie 150stronicową pozycję. Wybrałam ją dlatego, że historia jej dostania cały czas wzbudza we mnie pozytywne uczucia, i uśmiecham się na samą myśl o tamtej sytuacji. A że było to już dość dawno doszłam do wniosku, że w końcu muszę sprawdzić, co dostałam. 

Otóż pewnego pięknego, zimowego dnia, tuż przed Bożym Narodzeniem właściwie, wędrowałam sobie po moim rodzinnym mieście. Miałam akurat trochę czasu i przeznaczyłam kilka godzin na obejście ulubionych księgarni. Akurat na Gańskiej, przy Riffie, otwarto kiermasz. Nawet się nie wahając weszłam, żeby sprawdzić, co ciekawego mają. Zajęta oglądaniem książek nie zauważyłam pewnej pary, dopóki on się do mnie nie odezwał: Tanie książki powinny być po złotówce, prawda? Zerknęłam niepewnie, po czym przytaknęłam (bo kto widział, żeby tania książka kosztowała 60 złotych?!). Pan odszedł, żeby za chwilę wrócić z książką w dłoni i słowami A to prezent od Mikołaja - moja książka. W pierwszej chwili, kompletnie mnie zatkało. W następnej biegłam do pana przy kasie po długopis i poprosiłam Mikołaja o autograf. Cały dzień nie mogłam przestać się uśmiechać. Do tej pory nie mogę, kiedy to wspominam. Bo czy takie rzeczy zdarzają się często? Dla mnie mają w sobie coś z magii - kocham książki, więc spotkanie z pisarzem to dla mnie zaszczyt. A kiedy w dodatku dostaję od niego jego powieść? Spełnienie marzeń po prostu.



Książkę czytało mi się przyjemnie dlatego, że jej akcja dzieje się w Bydgoszczy. Dla mnie to niesamowite uczucie, kiedy czytam o miejscach, które doskonale znam. Na Leśnym, gdzie mieszka główny bohater, się wychowałam.Wiem, jak wygląda posterunek, gdzie pracuje. Spacery w Ostromecku uwielbiam. I tak dalej... Bardzo mi się to podobało. I to, że komisarz Adamus kocha Bydgoszcz tak jak ja. Że widzi jej piękno, które często jest nieuchwytne dla będących przejazdem.

Podobała mi się też sprawa, którą komisarz prowadził. Na cmentarzu przy ulicy Zaświat zostaje pochowany znany biznesmen. I nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby do komisarza nie przyszła jego córka, Monika, twierdząc, że ojca zamordowano. Rzuca podejrzenie na syna drugiej żony Alfonsa Pieczarkiewicza, a później dostarcza coraz to nowych dowód. Jak się okazuje, w sprawę zamieszany jest też lekarz, który stwierdził zgon, grabarz, i redaktor z pewnej znanej gazety. Kiedy ginie pewien nie do końca uczciwy policjant, a później kolejne osoby, sprawa gmatwa się coraz bardziej. Przy ekshumacji okazuje się, że zwłoki Pieczarkiewicza zniknęły, i wtedy już wszyscy starają się jak najszybciej sprawę rozwikłać, w obawie przed kolejnymi zgonami. 
Sprawa trzyma w napięciu, jest dobrze pomyślana, i sprawiło mi prawdziwą przyjemność rozwiązywanie jej z komisarzem Adamusem.

Kuleją jednak, i to mocno, wątki poboczne. Nagła miłość komisarza najpierw do Moniki, a później Joanny jest nieco groteskowa - jaki poważny człowiek zakochuje się z dnia na dzień, i oświadcza przed pierwszym pocałunkiem? Do tego nieco naciągane dialogi sprawiają, że uśmiechałam się nie tam, gdzie trzeba. 

Tak więc odczucia mam mieszane. Nie wiem, czy bardziej mi się nie podobała cała otoczka, która towarzyszy tej książce, niż sama treść. Jeśli jednak lubicie zagadki kryminalne, ta z pewnością Was nie rozczaruje.

Cmentarz
Robert Kokoszewki
Drukarnia TOM
Bydgoszcz, 2008

czwartek, 9 czerwca 2011

Ten pierwszy

Tak, w końcu się przemogłam. Jednak była to ciężka walka z własnymi ograniczeniami i strachem przed żelatyną. Ale od początku...
Zachciało mi się sernika. Bardzo i naprawdę. Po prostu poczułam potrzebę zjedzenia chociaż kawałeczka, jak najszybciej, nawet tu i teraz. Tak łatwo się jednak nie dało... Sięgnęłam więc po książki i gazety w poszukiwaniu inspiracji. W końcu w Cheesecakes, pavloval & trifles natrafiłam na wyjątkowo interesujący okaz. Na zdjęciu wyglądał na lekki, z dodatkiem cytryny i mleka skondensowanego, które uwielbiam... I żelatyny... 
Tu zaczęło się moje wahanie. Nigdy, przenigdy, nie robiłam sernika na zimno. Notabene, chciałabym nadmienić, że tak właściwie wszystkie serniki podaje się na zimno, więc nie do końca rozumiem, dlaczego ta nazwa zarezerwowana jest dla dań z żelatyną. Osobiście dałabym się pokroić za kawałek ciepłej szarlotki z lodami czy pachnącej drożdżówki, ale sernika wyjętego prosto z piekarnika nie zjem. Jest glabzdrowaty (rozumiecie, co mam na myśli?), i w ogóle nie taki, jak powinien. 

Tak czy inaczej - sernika z żelatyną nie robiłam nigdy.
Owszem, zjem, ale nie jestem jakąś wielką fanką (poza super ekstra mega wypasionym sernikiem mojej Mamy, z mnóstwem bakalii i polewą czekoladową - idealny!). Zdecydowanie wolę te pieczone, cięższe, kremowe, maziste... Ach! Ale po pierwsze, nie chciało mi się tyle czekać, po drugie - włączenie piekarnika przy takiej temperaturze, a później przesiadywanie w kuchni, to czyste samobójstwo, po trzecie - wygrała we mnie chęć spróbowania nowego. Bo przecież taki sernik z żelatyną to nie lada wyzwanie! No i prezentował się naprawdę apetycznie...

W końcu, przezwyciężając lęki, ruszyłam do boju. Pozmieniałam to i owo, już tłumaczę dlaczego. Oryginalna ilość serka, czyli 250 gram, jakoś mnie do siebie nie przekonała. Za mało. Wrzuciłam więcej. Skondensowane mleko słodzone jest bardzo słodkie - kto próbował, ten wie. 400 gram wydało mi się ilością nieco przesadzoną. Nieco więc ją zmniejszyłam. Następnym razem dałabym też sok z półtorej cytryny, zamiast z jednej. Ze strachu zwiększyłam też nieznacznie ilość żelatyny. Nie mam pojęcia, jak smakowałby przygotowany z oryginalnej ilości składników, czy by się ładnie stężał i dobrze wyglądał. Ale ten, który ja zrobiłam, jest świetny! Doprawdy, dumna z siebie jestem niesłychanie. Delikatny, lekki, orzeźwiająco cytrynowy, ale nie kwaśny, nie jest też za słodki, ani zbyt piankowy, tylko lekko mazisty. Smakuje sernikiem! Co uważam za niebywały sukces. 
Mówię to ja, miłośnik serników pieczonych - ten jest pycha!

Klasyczny sernik lodówkowy



Składniki:
(forma 20 cm średnicy)

spód:
  • 125 g ciastek digestive
  • 65 g masła
  • 1 białko

masa serowa:
  • 400 g serka kremowego
  • 350 g skondensowanego mleka słodzonego
  • skórka otarta z 1 cytryny
  • sok z 1 cytryny
  • 1 łyżka żelatyny
  • 2 łyżki zimnej wody
  • 70 ml gorącej wody

Masło rozpuścić i przestudzić. Ciasteczka drobno pokruszyć. Wymieszać z masłem na jednolitą masę.
Formę wyłożyć folią aluminiową. Na dnie ugnieść dokładnie masę ciasteczkową. 

Schłodzić w lodówce przez 15-20 minut.

Następnie podpiec w 200 st. C. przez 8-10 minut, na złoty kolor.
Gorący spód cienko wysmarować lekko roztrzepanym białkiem.
Zostawić do całkowitego ostygnięcia.

Żelatynę namoczyć w zimnej wodzie.
Po 5-10 minutach wlać gorącą wodę, dokładnie wymieszać. Przestudzić.

Serek ubić na puszystą masę. Wlać mleko, zmiskować na gładką masę. Dodać skórkę i sok z cytryny, wymieszać.
Wlać ostudzoną żelatynę, dokładnie połaczyć.

Masę wylać na wystudzony spód.

Schłodzić w lodówce przez przynajmniej trzy godziny.

Smacznego!

Co myślicie o tej nazwie? W oryginale classic refrigerator cheesecake, czyli podobnie, prawda? Szalenie podoba mi się ten zlepek słów. O ileż oryginalniejszy i ciekawszy niż banalny sernik na zimno.

Mamy w zwyczaju koło 22 wychodzić na godzinę z psem - teraz się robi coraz cieplej, coraz jaśniej, więc to sama przyjemność. Tak się złożyło, że mój rower został w pracy, i żebym dzisiaj nie musiała iść, poszliśmy po niego wczoraj. Szczegółem okazał się fakt, że lało. Nie padało, czy kropiło - lało jak z cebra. Po powrocie miałam mokre nawet majtki. Spodnie, kurtka i czapeczka zostały po prostu wrzucone do suszarki, bo można je było wyżymać. A to wszystko nie zmienia faktu, że spacer był super. Osobiście największą frajdę sprawiło mi skakanie po kałużach - niech żyją czerwone kalosze! Nie wiało, było dosyć ciepło, i coś mi się wydaje, że najmniej zadowolony był rower...

środa, 8 czerwca 2011

Leniwe śniadanie nie środowe

Porozmawiajmy o jedzeniu... Czym jest dla Ciebie śniadanie? Połkniętą w biegu mocną kawą? Spokojnym przygotowaniem kanapek, a później delektowaniem się efektami swojej pracy? Koniecznością? Najważniejszym posiłkiem dnia? Mitem (ktoś kiedyś mówił, że jadł, ale nie bardzo mu wierzysz)? 
Ja zazwyczaj jestem w stanie przełknąć z rana tylko płatki z mlekiem. Zimnym, z lodówki. Ciepłe mleko jakoś nigdy nie potrafiło mnie zachwycić... Co innego, gdy się nie spieszę. Nie idę do pracy ani szkoły, psa jeszcze śpi, zamiast wyganiać mnie na spacer, a D. dzielnie jej sekunduje. Mogę się wtedy zakręcić w kuchni, i przygotować coś specjalnego.
Tak było w ostatnią sobotę - oni w łóżku, ja z nosem w miskach. Wyszły z tego... No właśnie, co? Przepis z Ciast i deserów, nr 3/2009 jest na muffiny. Ale jak dla mnie, muffiny powinny być okrągłe... A mnie skusiła nieużywana jeszcze (wstyd!) blaszka z prostokątnymi wgłębieniami (chyba do finansjerek, ale tych też nigdy nie piekłam). Dlatego nie wiem, jak to moje cudo nazwać. Mniejsza o większość - grunt, że można wrzuć praktycznie w każdą blachę (nawet keksówkę, tylko trzeba wtedy dłużej piec), i będzie dobrze. Ach, ten nieodparty urok muffinowego ciasta!
Oryginalna receptura została przeze mnie nieco zmieniona, a zmiany te podyktowała zawartość lodówki - niedojedzony kurczęcy biust z poprzedniego dnia i całkiem konkretny zapas żółtego sera. Można jednak mięso zastąpić kiełbasą lub szynką, albo zrezygnować z niego wcale - co kto lubi. Ja z efektu jestem zadowolona - syte, mocno serowe, niezbyt ostre prawie bułeczki - na leniwe śniadanie w sam raz.

Chlebko-muffiny z serem i kurczakiem




Składniki:
(na 6 sztuk lub 12 tradycyjnych muffinek)

suche:
  • 300 g mąki
  • 1,5 łyżeczki proszku do pieczenia
  • 1/3 łyżeczki chilli w proszku
  • 1 łyżeczka soli
  • 120 g żółtego sera
  • 45 g smażonej piersi z kurczaka

mokre:
  • 2 duże jajka
  • 70 ml oleju
  • 150 ml mleka

Mąkę przesiać do miski z proszkiem do pieczenia. Dodać sól i chilli, wymieszać.
Ser i kurczaka pokroić w drobną kostkę, wymieszać z mąką.
Jajka roztrzepać w drugiej misce, wymieszać z olejem i mlekiem.
Do suchych składników wlać mokre, wymieszać tylko do połączenia składników.
Przełożyć do natłuszczonej i wysypanej kaszą manną formy.

Piec 30 minut w 180 st. C., do tzw, suchego patyczka.
Podawać ciepłe.

Smacznego!

Jeszcze dwa dni do pracy i zacznie się mój długi weekend - cztery dni pełnej wolności. Chciałabym, żeby była ładna pogoda, żebyśmy mogli pospacerować... Ale jeśli jednak nie dopisze, też nie będę się nudzić. Plan awaryjny opracowany.

wtorek, 7 czerwca 2011

Zapomniane bestie, czyli trochę fantastyki

Książkę przeczytałam w zeszłym tygodniu. Dokładnie, to w poniedziałek, kiedy miałam wolne. Usiadłam, zaczęłam, skończyłam, wstałam. Tak to mniej więcej wyglądało. Sam w sobie ten proces powinien być zachęcający do sięgnięcia po tę pozycję. Skoro mi zajęło to kilka godzin, musi po prostu czytać się dobrze.

Od razu muszę zaznaczyć, że nie jestem maniakiem fantastyki. Nie czekam z wypiekami na twarzy na nowy tom jakiejś czarodziejskiej trylogii. Ale po dobrą książkę z tego gatunku sięgam z przyjemnością. Do tej zachęciły mnie dwie rzeczy. Po pierwsze D., który sam przeczytał, po czym położył mi na laptopie ze słowem musisz wypowiedzianym dwa razy w jednym zdaniu, a to coś znaczy. Wstęp napisany przez Sapkowskiego również nie był bez znaczenia. Wiedźmina przeczytałam bardzo szybko, spodobał mi się, więc skoro jego autor mówi, że coś jest dobre, to musi być w tym chociaż trochę prawdy. I nie zawiodłam się. Proces czytania nie był długi, ale bardzo intensywny. Zaraz po nim usiadłam do pisania o książce, ale dopiero teraz udało mi się te moje wywnętrzenia uporządkować i opublikować.

Zapomniane bestie z Eldu Patricii A. McKillip to klasyka gatunku. Mamy potężnego maga (który przy okazji jest niezwykle kuszącą kobietą); dzielnego rycerza, który nie dość, że honorowy, to potrafi pokochać i poświęcić się dla niemowlęcia; czarny charakter, który bez wahania zezwoli na zniewolenie kobiety, w której się zakochał, jeśli tylko przez to osiągnie swe cele. Do tego skomplikowana sytuacja w królestwie, i jest o czym czytać. Żeby nie było tak zupełnie sztampowo, kluczowymi bohaterami są tytułowe bestie, nad którymi nasza bohaterka - Sybel - potrafi zapanować. 



Sprawa zaczyna się w momencie, kiedy do Sybel przybywa Coren z maleńkim chłopcem, którego chce jej oddać pod opiekę. Niemowlakowi grozi śmiertelne niebezpieczeństwo, gdyż jego matka urodziła go w wyniku romansu z bratem Corena, na co jej mąż, Drede, nie zareagował zbyt przychylnie. Król Eldwoldu zrobi wszystko, żeby zgładzić potencjalnego następcę tronu. Czarodziejka, choć niechętnie, godzi się spróbować wychować małego. O pomoc prosi Maelgę - starą czarownicę mieszkającą w pobliżu, która pomaga Sybel zrozumieć, czym może być miłość do dziecka. 
Kiedy po dwunastu latach po chłopca zgłaszają się Coren i Drede, Sybel nie do końca wie, co zrobić. Na prośbę Tama oddaje go prawowitemu ojcu. W tym miejscu rozpoczyna się pełna przygód historia, a bestie stoją na straży swojej pani i pomagają jej w ten tajemniczy sposób, którego zwykły śmiertelnik nie jest w stanie pojąć.

Powieść trzyma w napięciu, zaskakuje, choć momentami bywa przewidywalna. Zakończenie jednak jest naprawdę ciekawe, i choćby dla niego warto przeczytać całość. Jeśli ktoś lubi fantastykę, z pewnością nie będzie rozczarowany.

Zapomniane bestie z Eldu
Patricia A. McKillip
Wydawnictwo MAG
Warszawa, 2001

poniedziałek, 6 czerwca 2011

Jabłuszka. I co dalej?

I mamy, proszę Państwa, poniedziałek. Wczoraj niedziela rozpieszczała nas słonkiem, dzisiaj od rana szaro-buro, a chmury niepokojąco gromadzą się nad dachami. Mam nadzieję, że uda mi się uniknąć zmoknięcia w drodze do pracy...
Ale zamiast narzekać, lepiej opowiem o minionym weekendzie. A był naprawdę super! W sobotę Smok z Tomaszem przyjechali na obiad, po którym wylegliśmy do ogródka. Przyczłapał z góry samotny Najlepszy Sąsiad (gdyż jego Połówka aktualnie jest w Polsce i zdaje egzaminy - wszyscy mocno trzymamy palce). Siedzieliśmy, rozmawialiśmy, śmialiśmy dużo, a na kolację jedliśmy kiełbaski z grilla. Udało mi się nawet trochę opalić, i dzisiaj kolor mojego dekoltu nie jest przesadnie różowy, więc jestem bardzo zadowolona.O jedenastej powoli się rozeszliśmy (bo nie tylko ja mam szczęście pracować w niedziele od czasu do czasu).
Wczoraj natomiast udaliśmy się z D. na spacer, i po drodze znaleźliśmy sklep z cukierkami - całe półki ciągnące się wzdłuż ścian pełne pojemników ze słodkościami. Żelki, ciągutki, słodkie, kwaśne, lukrecjowe, duże i małe - raj dla każdego łasucha. Uwielbiam takie miejsca - nastawione na jedno, mające tego pod dostatkiem. Sklep tylko z cukierkami, muffinami, lampami - jestem tam pierwsza. I zazwyczaj znajduję coś dla siebie... Co nie zawsze jest akurat pożądane.

Wracając do meritum wpisu - na przyjazd Smoka przygotowałam coś z jabłkami - ostatnio wspominał, że miał ochotę na taki właśnie wypiek. Długo się zastanawiałam, kombinowałam, aż zobaczyłam kostkę drożdży w lodówce. Wpadłam  - drożdżówki z jabłkami! I nic to, że piekarnik trzeba w upał włączyć... Twarda jestem. Choć właściwie wyszły mi bardziej jabłka z drożdżówką... Połówki owoców oblepione kardamonem, z delikatnym aromatem róży, zatopione w słodkim cieście. Pycha! 

Przepis na ciasto wzięłam z Ciast, reszta to inwencja twórcza własna. Ponieważ wiedziałam, że w sobotę nie będę miała czasu, żeby czekać na wyrośnięcie ciasta, zrobiłam je poprzedniego wieczoru, i wstawiłam na noc do lodówki. Wyrosło pięknie! Rano tylko lepiłam kulki. Wydaje mi się to całkiem niezłym rozwiązaniem.

Drożdżówki z kardamonowo-różanymi jabłkami



Składniki:
(na 10 sztuk)

ciasto:
  • 500 g mąki pszennej
  • 25 g drożdży
  • 1 duże jajko
  • 250 ml mleka w temperaturze pokojowej
  • 50 g cukru
  • 1/2 łyżeczki soli
  • 60 g masła

dodatkowo:
  • 5 jabłek
  • 1 duże jajko
  • 3 łyżki mleka
  • 1 łyżeczka kardamonu w proszku
  • 1 łyżeczka ekstraktu z róży

Masło rozpuścić i przestudzić.
Mąkę przesiać do miski. Zrobić wgłębienie, wkruszyć drożdże. Wsypać cukier i sól, zalać mlekiem i zagnieść jednolite ciasto.
Wlać masło, wyrobić. Ciasto powinno być gładkie, lekko lepkie.
Uformować kulę, umieścić w lekko natłuszczonej misce, dokładnie przykryć folią spożywczą.
Umieścić w lodówce na najniższej półce na całą noc.

Rano ciasto wyjąć, podzielić na 10 części, ułożyć na obsypanym mąką blacie i zostawić na 20 minut, żeby nabrało temperatury pokojowej.
Jabłka obrać, przekroić na pół, wydrążyć gniazda nasienne. Ponacinać z wierzchu uważając, żeby nie przekroić całości.
Jajko roztrzepać z mlekiem, kardamonem i ekstraktem. 
Z ciasta formować placuszki, połówki jabłek zanurzać w masie jajecznej, po czym wciskać w ciasto. Układać na blasze w sporych odstępach.
Zostawić na 15 minut do napuszenia.
Brzegi ciasta posmarować pozostałym jajkiem.

Piec 15-20 minut w 180 st. C., aż nabiorą ładnej, złotej barwy.
Wystudzić.

Smacznego!

O, właśnie pokazało się troszkę słonka. Mam nadzieję, że jednak cały tydzień nie będzie pochmurny, jak mnie straszą bezczelnie. Stęskniłam się za ładną pogodą, długimi spacerami i krótkimi spodniami. Potrzebuję słońca po prostu!

sobota, 4 czerwca 2011

Zapiekany omlet

Czerwiec nas rozpieszcza. Odkąd się zaczął, świeci słonko i jest z każdym dniem cieplej. Wczoraj już nawet nie było wiatru! Aż chce się wyjść. A trawnik w ogrodzie kusi (niestety, nie mogę na nim położyć koca ani rozłożyć leżaka - tego drugiego akurat jeszcze się nie dorobiłam, ale nie o to chodzi - gdyż trawa dopiero rośnie i nie wolno - ani szybko - jej deptać...)... W związku z tym zadowalam się długim spacerem z Ptysią, i też jest dobrze.

Wczoraj miałam mnóstwo czasu, bo D. cały dzień (i pisząc cały, mam na myśli od 6 rano do 8 wieczorem) był w pracy. Z uwagi jednak na pogodę, nie chciało mi się wcale a wcale włączać piekarnika. Do sklepu też jakoś było nie po drodze. W lodówce leżało kilka gałązek rabarbaru od Mamy D., i wiedziałam, że muszę je wykorzystać, bo ich przydatność do spożycia malała z każdym dniem. A co jak co, ale rabarbaru marnować się nie godzi! Myślałam o muffinach - szybkie, łatwe, chwila pieczenia właściwie... I kiedy przeglądałam gazety w poszukiwaniu inspiracji (bo przecież rabarbar lubi się z wieloma dodatkami), wpadł mi w oko w Ciastach za grosik, nr 6/2011, przepis na zapiekany omlet. Hmm... Wyglądało to kusząco- raz, dwa, i powinno być gotowe. Tylko ilość jajek na tak małą formę nieco mnie zaskoczyła - gdzie ja zmieszczę osiem?! Zrobiłam z pięciu... I miałam dodatkowo jeszcze 5 muffinek z samego ciasta. Poniżej podaję proporcje, które wystarczą na samą formę do tarty. 
Cóż... Deser może nie wygląda specjalnie efektownie, ale jest pyszny! Kwaśny rabarbar pod słodką, delikatną pierzynką. Do tego ten maślany posmak... Po upieczeniu nieco opada, ale już taka uroda tego ciasta. Nie należy się tym przejmować absolutnie wcale. 
Dla gości się pewnie nie nada, ale na szybko, w ciepły dzień dla domowników - w sam raz. Na deser lub leniwe, niedzielne śniadanie - o ile lubicie takie w wersji na słodko. Gwarantuję, że będziecie zadowoleni. 
Najprzepyszniejszy na ciepło, ale na zimno też niczego sobie.

Rabarbar zapiekany w cieście omletowym



Składniki:
(forma do tarty o średnicy 20 cm)

ciasto:
  • 3 jajka
  • 30 g cukru
  • 25 g mąki pszennej
  • 1/4 łyżeczki proszku do pieczenia
  • 1 łyżeczka ekstraktu z wanilii

dodatkowo:
  • 250 g rabarbaru
  • 55 g masła
  • 50 g cukru

Rabarbar umyć, odciąć końce i pokroić na 1centymetrowe kawałki. 
Masło rozpuścić na patelni z cukrem. Kiedy się połaczą, dodać rabarbar i smażyć, aż niecozmięknie (ale się nie rozgotuje).

Białka ubić na sztywną pianę. Pod koniec partiami wsypać cukier. Po jednym dodawać żółtka, nie przerywając miskowania.
Mąkę przesiać z proszkiem do pieczenia. Miksując masę na najniższych obrotach, dodawać po łyżce mąkę.
Na końcu wlać ekstrakt, połączyć.

Rabarbar wyłożyć równomiernie na dno formy, zalać ciastem.

Piec 13-18 minut w 180 st. C. do lekkiego zbrązowienia.
Podawać na ciepło lub zimno.

Smacznego!



A dziś? Po południu przyjedzie Smok, a wtedy przetestujemy moje jabłkowe twory... Zobaczymy, czy będą smakować wszystkim zainteresowanym.
A od jutra, niestety, zaczyna się mój 6dniowy tydzień pracy. Trochę to przygnębiające... Za to później całe cztery dni wolności, z czego trzy D. będzie dzielił ze mną. Mam nadzieję, że pogoda dopisze i wybierzemy się w jakieś ciekawe miejsce, koniecznie z aparatem.